kari23abc

  • Dokumenty125
  • Odsłony38 716
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów151.8 MB
  • Ilość pobrań25 381

Lili St.Crow - TOM I - Inne Anioły

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Lili St.Crow - TOM I - Inne Anioły.pdf

kari23abc EBooki Lili St.Crow
Użytkownik kari23abc wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 144 stron)

PROLOG Nie powiedziałam tacie o białej sowie babci. Wiem, że powinnam. Jest taka chwila między snem a marzeniem - nie sen i nie przeczucie, lecz coś dzianego, jakby kombinacja tych dwóch rzeczy. Oczy otwierają się powoli i sennie, a wrażenie, że ktoś na ciebie patrzy, przenika przez watę ciepła i zmęczenia. Właśnie wtedy ją zobaczyłam. Sowa siedziała na parapecie, nastroszona, skąpana w blasku księżyca, każde pióro wyraźnie widoczne w zimnym świetle. Nigdy nie zawracałam sobie głowy zaciąganiem tanich żaluzji czy wieszaniem zasłon. Po co, skoro w każdym mieście spędzamy zaledwie kilka miesięcy? Patrzyłam w żółte oczy ptaka i zamiast ucieszyć się i uznać to za znak, że babcia o mnie myśli - nie pytajcie, skąd wiem, że martwi myślą o żywych, widziałam zbyt wiele, by tego nie wiedzieć - poczułam, jak ostrze niepokoju przesuwa się po moim mózgu niczym odłamek szkła. Sowa miała czarny dziób, na jej piórach były widmowe plamki jak pajęczyna, cienie na śnieżnobiałym tle. Wpatrywała się w moje zaspane oczy przez całą wieczność, strosząc się i nadymając, jak zwykle robiła babcia, gdy sądziła, że ktoś ze mną zadziera. O nie, znowu to samo. Odejdź. Sowa pojawiała się zwykłe wtedy, gdy miało się wydarzyć coś ciekawego albo naprawdę złego. Tata nigdy jej nie widział, w każdym razie tak sądzę, ale zawsze wiedział, kiedy ja ją widziałam, i sięgał po broń, zanim zdążyłam otworzyć usta i powiedzieć, że należy się spodziewać spotkania z jego starym kumplem albo że siedzimy po uszy w gównie. Tamtej nocy, gdy babcia umierała, oddychając płytko i urywanie, sowa siedziała za oknem, ale nie sądzę, żeby lekarze i pielęgniarki ją widzieli, na pewno jakoś by zareagowali. Ja wiedziałam już wtedy wystarczająco dużo, by siedzieć cicho. Dlatego po prostu milczałam i trzymałam babcię za rękę, póki nie odeszła. Potem siedziałam na korytarzu, a oni robili coś nad jej pustym ciałem, by wkrótce ją zabrać. Zamykałam się w sobie, gdy lekarz albo pracownik socjalny próbował ze mną rozmawiać, i za każdym razem powtarzałam, że mój ojciec już jedzie i odpowie na wszystkie pytania, choć tak naprawdę nie miałam bladego pojęcia, gdzie on jest. Nie było go od dobrych trzech miesięcy. Zajmował się uwalnianiem świata od wrednych stworów, a ja patrzyłam, jak babcia odchodzi. Rzecz jasna, tamtego ranka tata w końcu się zjawił, wyczerpany i nieogolony, z zabandażowanym ramieniem i posiniaczoną twarzą. Miał potrzebne dokumenty, podpisał stosowne papiery i odpowiedział na zadawane pytania. Wszystko skończyło się dobrze, ale czasem śni mi się tamta noc i we śnie zastanawiam się, czy już tam zostanę, w tamtym korytarzu, zalanym światłem jarzeniowym, pachnącym lizolem i chłodnym bólem. Nie lubiłam o tym myśleć. Przytuliłam się do poduszki, nadal przyglądając się sowie. Każde jej pióro było obramowane zimnym światłem księżyca. Zamknęłam oczy i pochłonęła mnie ciepła ciemność. Gdy zadzwonił budzik, był już ranek, nikłe zimowe światło sączyło się przez okno, rzucając jasny kwadrat na brązowy dywan. Wygrzebałam się spod kołdry i poczułam, że jest diabelnie zimno. Tata znów nie odkręcił ogrzewania. Spędziłam dwadzieścia minut pod prysznicem, zanim w końcu zaczęłam się budzić i czuć jak człowiek. Zdążyłam się wkurzyć, zanim zeszłam na dół, i z każdą chwilą robiło się coraz gorzej. Moje ulubione dżinsy były brudne i miałam na skroni pryszcz wielkości góry Pinatubo, a włosy w kolorze lurowatej kawy skłębione jak diabli. Włożyłam w końcu szarą koszulkę, czerwoną bluzę z kapturem i glany, zero makijażu. Bo niby po co? I tak nie zostaniemy tu na tyle długo, żeby kogoś obchodziło, jak wyglądam.

Rzuciłam torbę na podłogę. W zlewie piętrzyły się wczorajsze naczynia; tata siedział przy stole, zgarbiony nad tacą. Ładował magazynki, wsuwane naboje wydawały cichy, klikający dźwięk. - Cześć, kochanie. Prychnęłam, sięgając po sok pomarańczowy. Otworzyłam karton i upiłam porządny łyk zimnego płynu. Potem wytarłam usta i beknęłam donośnie. - Bardzo wytwornie - skomentował tata, nie odrywając od magazynku swoich niebieskich, teraz zaczerwienionych oczu. Wiedziałam, co to znaczy. - Wychodzisz dziś wieczorem? -- zapytałam. Właściwe pytanie brzmiało: Wychodzisz beze mnie? Klik. Klik. Odłożył pełny magazynek i zaczął ładować następny. Srebrne kule połyskiwały matowo. Pewnie w ogóle się nie kładł, robił kule, a potem ładował je do magazynków. - Nie wrócę na kolację. Zamów sobie pizzę albo coś. Co znaczyło, że wybiera się dokądś, gdzie będzie nie tylko niebezpiecznie, ale bardzo, bardzo niebezpiecznie. I że nie potrzebuje mnie do namierzenia celu. Czyli dostał jakiś cynk. W tym tygodniu wychodził co wieczór, a gdy wracał na kolację, pachniał dymem papierosowym i zagrożeniem. W innych miastach przeważnie zabierał mnie ze sobą - ludzie zwykle nie zwracają uwagi na nastolatkę popijającą colę w barze. Albo chodziliśmy do miejsc, gdzie tata mógł zażegnać kłopoty jednym zimnym spojrzeniem czy słowem. W tym mieście nie zabierał mnie nigdzie. Jeśli zdobył jakieś informacje, to swoimi kanałami. Jak? Pewnie w tradycyjny sposób. Chyba tak właśnie wolał. - Mogłabym pójść z tobą... - Dru. Jedno jedyne słowo wypowiedziane ostrzegawczym tonem. Srebrny medalion mamy zalśnił na jego szyi. - Możesz mnie potrzebować. No i mogłabym nieść amunicję... - I ostrzec, jeśli wyczuję w kącie coś niewidzialnego, co się na ciebie gapi. Usłyszałam błaganie w swoim głosie i usiłowałam zatuszować je beknięciem, dźwięcznym i donośnym, które odbiło się echem od okna, wychodzącego na zarośnięte podwórko ze starą huśtawką. Przed kredensem obok kuchenki stało pudło z naczyniami, pohamowałam nagłą chęć, żeby je kopnąć. Obok zlewu stał słoik na ciastka mamy, ten w kształcie grubej, uśmiechniętej krowy w czarne łaty. To pierwszy przedmiot, jaki wypakowuję w nowym domu. A gdy się pakujemy, zawsze wkładam go do pudełka z rzeczami z łazienki, razem z papierem toaletowym i szamponem. Jest ostatnią rzeczą, którą pakuję, i pierwszą, którą wyjmuję. Można powiedzieć, że pakowanie i rozpakowywanie mam nieźle przetrenowane. Cóż, szukanie papieru toaletowego po trzydziestu sześciu godzinach spędzonych w samochodzie to nić zabawnego. - Nie tym razem, Dru. - Popatrzył na mnie, a jego krótko przystrzyżone blond włosy błyszczały w świetle jarzeniówki. - Wrócę późno. Nie czekaj na mnie. Chciałam jeszcze coś powiedzieć, ale jego usta zaciśnięte w wąską linię i butelka whisky na stole podziałały jak ostrzeżenie. Jim Beam. Gdy szłam do łóżka wczoraj wieczorem, była prawie pełna. Resztka bursztynowego płynu jarzyła się mocniej niż jego włosy. Tata był jasnym, niemal świńskim blondynem, ale zarost miał brązowozłoty. Ja sama miałam wyblakłą wersję loków mamy i ładniejszą kopię niebieskich oczu taty. Cała reszta nie wiadomo po kim. Z wyjątkiem nosa babci, ale może po prostu chciała mi poprawić humor. Nie jestem pięknością. Większość dziewczyn w czasie dojrzewania przechodzi okres brzydkiego kaczątka; powoli zaczynałam myśleć, że ja pozostanę w nim do końca życia.

Ale nie martwiłam się tym, wolałam być silna niż śliczna i bezużyteczna. Wolałam być przeciętną dziewczyną, która ma poukładane w głowie, niż głupią cheerleaderką. Schyliłam się i zgarnęłam torbę, pasek przejechał po wełnianych rękawiczkach bez palców. Były gryzące, ale ciepłe, a gdy wsuwałam jakieś drobiazgi pod mankiety, nie było tego widać. - Dobrze - powiedziałam. - Powinnaś coś zjeść. Klik. Kolejny nabój wszedł do magazynku. Tata znów utkwił w nim wzrok, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. Zjeść? Kiedy on zamierzał wyjść, żeby zmierzyć się z czymś złym? To miał być żart? Poczułam, jak ściska mi się żołądek. - Spóźnię się na autobus. Zrobić ci jajka? Nie wiem, czemu to powiedziałam. Lubił sadzone, smażone tylko z jednej strony, ale ani mama, ani ja nie potrafiłyśmy dobrze ich przyrządzić. Żółtka zawsze mi się rozlewały, chociaż tata próbował mnie nauczyć, jak delikatnie podważyć jajka łopatką i zdjąć z patelni. Mama zawsze w niedzielę rano ze śmiechem proponowała jajecznicę albo jajka na twardo, a on stawał za nią, kładł jej ręce w talii i wtulał twarz w jej długie kasztanowe loki. A ja zawsze wtedy krzyczałam: „Nieee! Żadnego całowania!" A oni wybuchali śmiechem. To było dawniej. Tysiąc lat temu. Kiedy byłam mała. Tata pokręcił głową. - Nie, dzięki, mała. Masz pieniądze? Zauważyłam jego portfel na blacie i wzięłam go do ręki. - Wezmę dwudziestkę. - Weź jeszcze jedną, na wszelki wypadek. - Klik. Klik. - Jak tam w szkole? O, super, tato. Genialnie. Dwa tygodnie w nowym mieście to wystarczająco dużo czasu, żeby zdobyć mnóstwo nowych kumpli. - W porządku. Wzięłam z portfela czterdzieści dolarów i potarłam kciukiem plastikową ramkę przy zdjęciu mamy. Zawsze to robię. Na plastiku widać wytarty ślad, dokładnie nad szerokim, pogodnym uśmiechem. Jej kasztanowe włosy były tak samo kręcone jak moje, tylko zebrane do tyłu w koński ogon. Lśniące kędziory spadały na twarz w kształcie serca. Była piękna. Patrząc na zdjęcie mamy, od razu człowiek rozumiał, dlaczego tata się w niej zakochał. Niemalże czułam zapach jej perfum. - Naprawdę w porządku? - Klik. - Nie jest źle. To samo, co wszędzie. - Przeszłam na palcach po linoleum i odłożyłam portfel. - No to idę. Klik. - Dobrze - powiedział, nie podnosząc wzroku. - Kocham cię. Miał na sobie wojskową bluzę od dresu i niebieskie spodnie, w których zawsze trenował, te z dziurą na kolanie. Popatrzyłam na czubek jego głowy, gdy odłożył na bok pełny magazynek i wziął nowy. Mogłam niemal poczuć dźwięk każdego naboju, wślizgującego się na swoje miejsce. Poczułam ucisk w gardle. - No dobra. Jak chcesz. To na razie. - Nie daj się zabić. Wyszłam z kuchni do holu, po drodze uderzając się o jedno z pudeł. Ciągle jeszcze nie rozpakowałam rzeczy do salonu. W sumie, po co? Za parę miesięcy i tak będę musiała pakować je z powrotem. Trzasnęłam drzwiami i naciągnęłam kaptur, odgarniając włosy do tyłu. Nie robię nic szczególnego ze swoimi włosami, najwyżej je czeszę. Loki mamy wyglądały jak śliczne, luźne pierścienie, a moje są kompletnie skręcone, wilgoć w tej zapadłej dziurze na Środkowym Zachodzie skręcała je jeszcze bardziej. Wilgotny chłód szczypał w łokcie i

kolana, mój oddech wyglądał jak biały obłok. To była .długa, prosta ulica, przy której stały identyczne domy, drzemiące w świetle słońca, przebijającego się przez chmury. Powietrze miało metaliczny posmak. Zadrżałam. Przedtem mieszkaliśmy na Florydzie, gdzie parny, duszny, wilgotny żar przywierał do skóry jak olej. Usunęliśmy cztery poltergeisty w Pensacoli i upiora kobiety, którego nawet tata mógł zobaczyć, w zapadłym miasteczku na północ od Miami. Była tam też odrażająca kobieta z grzechotnikami w akwariach, która sprzedała tacie srebro, niezbędne do załatwienia innych potworów. Nie chodziłam tam do szkoły - ciągle byliśmy w trasie, przenosiliśmy się z jednego hotelu do drugiego, żeby to, przed czym miało nas chronić srebro taty, nie zdołało nas dopaść. A teraz byliśmy w Dakocie, gdzie lada dzień miał spaść śnieg. Super. Tylko że na naszym podwórku rosły chwasty i wysoka trawa. Mieliśmy płot ze sztachet, ale farba złuszczyła się i odpadała, a niektórych sztachet brakowało, przez co płot wyglądał jak uśmiech szczerbatego. Za to weranda sprawiała wrażenie solidnej, podobnie jak cały dom. Tata nie lubi wynajmować rozwalających się parterowych domków; uważa, że to nie są dobre miejsca do wychowywania dzieci. Szłam ze spuszczoną głową i rękami wciśniętymi w kieszenie. Nigdy więcej nie zobaczyłam taty żywego

ROZDZIAŁ 1 Panno Anderson? - Bletchley wycedziła moje nazwisko. Siedziałam z głową wspartą na ręce i gapiłam się przez okno na boisko do bejsbolu, czekając na dźwięk pozytywki, oznaczający koniec lekcji. Tu, w Foley High School, nie używali dzwonków - gdy trzeba było lecieć na kolejne nudy do kolejnej klasy, rozlegał się dźwięk przypominający melodyjkę telefonu komórkowego. Ołówek w moim ręku oparł się o pustą kartkę; podniosłam głowę i rozejrzałam się powoli - nagła cisza oznaczała, że wszyscy patrzyli na mnie. Nienawidzę tego. Bletchley miała okrągłą twarz, białe włosy i była pulchna. Możliwe, że inni nauczyciele uważali ją za osobę uprzejmą i zupełnie niegroźną. Miała małe, ciemne orzechowe oczy za okularami w stalowej oprawce i jaskrawą szminkę, wychodzącą poza zarys ust. Zwykle jej dłonie były czymś zajęte, albo trzymała w nich linijkę, albo obciągała brzeg rozpinanego sweterka. Miała trzy takie sweterki i nosiła je na zmianę: bladożółty, niebieski z różami i jadowicie żółty z półokrągłym kołnierzykiem. Dziś była kolej na ten ostatni. Wyglądała jak łasica, szykująca się do ataku na kolejnego kurczaka. Nazywana przez uczniów Wściekłym Psem, Bletch wyglądała na człowieka, który bezbłędnie potrafi wyczuć cudzą słabość. Są dwa rodzaje nauczycieli - twardzi i łagodni. Łagodni mogą być tacy z wyboru albo dlatego, że zostali złamani. Zwykle są nerwowi i boją się uczniów, zwłaszcza starszych chłopaków. Twardzi nauczyciele to zupełnie inna historia. Są niczym rekiny - maszyny do zabijania, wyczuwające najmniejszy ślad krwi w wodzie. - Uważaliśmy, panno Anderson? Tonu Bletchley można by używać do ostrzenia noży. Przez klasę przetoczył się szmer szeptów. Bletch będzie się znęcać nad swoją ofiarą przez kolejne trzydzieści minut i tą ofiarą miałam być ja. Po prostu kocham być nowa. Właściwie nie powinnam się odzywać. Twardzi nauczyciele przypominają zwykłych dręczycieli - jeśli nie reagujesz, zaczynają myśleć, że jesteś za głupi, i dają ci spokój. Chłopak, który siedział przede mną, pół-Azjata i Got, poruszył się na krześle. Był chudy i wysoki, z szopą ciemnych włosów. Widziałam jego kark, gdy się pochylał. Kołnierzyk czarnego płaszcza, którego nigdy nie zdejmował, miał uniesione rogi, ale był opuszczony pośrodku. Widziałam jego kark pod ciemnymi kudłami. A co za różnica. - Fort Sumter - powiedziałam. Cisza. Oczy Bletchley zwęziły się za okularami, gdy znów otworzyłam usta. - Pytała pani, gdzie wybuchły pierwsze walki związane z wojną domową. W Forcie Sumter. Od dwunastego kwietnia do trzynastego kwietnia 1861 roku - mówiłam beznamiętnym, monotonnym głosem, a szepty wokół mnie zamarły. Zapanowała cisza, za którą krył się niemy śmiech, twardzi nauczyciele go nie cierpią. Kto by przypuszczał, że historia Ameryki w drugiej klasie może być tak zabawna? Bletch przez chwilę nie odrywała ode mnie wzroku. Nie znała mnie jeszcze, dlatego mogło mi to ujść na sucho. Got przede mną znów się poruszył, krzesło skrzypnęło. Nauczycielka najwyraźniej postanowiła zająć się kimś innym. Rzuciła mi spojrzenie wróżące kłopoty w niedalekiej przyszłości i powiedziała: - Dziękuję, panno Anderson. Nikt się nie odzywał, gdy stukała linijką w biurko. Kostki nóg miała spuchnięte, nosiła

sznurowane półbuty, długą dżinsową spódnicę i ciemne nylonowe skarpety, podobne do tych, jakie wkładają diabetycy. Babcia takie nosiła, gdy bolały ją kostki. Zrobiło mi się zimno, gdy usiadłam na swoim plastikowym krześle. Nie miałam już odwagi spojrzeć w okno, Bletch mogła w każdej chwili znów mnie dopaść. Nie powiedziałam tacie o sowie na parapecie. Czy był nadal w domu? Niepokój jeszcze bardziej ścisnął mi żołądek. Wpatrywałam się w kark chłopaka przede mną, a on znów się poruszył, skubiąc nerwowo róg kołnierzyka. Nie ruszaj się, chciałam szepnąć, szuka następnej ofiary. Gdybym była bardziej zajęta tym, co się dzieje w klasie niż martwieniem się o tatę, może klepnęłabym go w tył głowy, żeby go uratować. Przecież i tak miałam gdzieś to, że Bletch wysłałaby mnie do dyrektora albo kazała zostać po lekcjach. Topór spadł. - Pan Graves. - Oczy Bletch zapłonęły. Chłopak przede mną zesztywniał, jego ramiona się spięły. Krew w wodzie. Próbowałam stłumić wyrzuty sumienia. - Mam szczerą nadzieję, że robiłeś notatki... Skoro panna Anderson opowiedziała nam o początku wojny domowej, chyba możesz powiedzieć coś o jej przyczynach? - Jej brwi uniosły się, w oczach płonął drapieżny blask, upodabniający ją do grzechotnika w szklanym akwarium, wpatrującego się w ofiarę nieruchomym wzrokiem, by potem otworzyć pysk i wydać ten okropny grzechoczący dźwięk. Usłyszałam w swojej głowie węże, uderzające o szkło z głuchym odgłosem, czułam zapach czerwonej iasoli i ryżu, odór ciała i kadzidełka. To było daleko od Florydy. Właścicielka tamtego małego sklepu okultystycznego naprawdę mnie przestraszyła. Miała przezroczyste oczy, a za nią poruszała się chmura zakłóceń, której zwykli ludzie nie widzą, a którą czuje się jak powiew zimnego powietrza. Zmierzyła mnie długim spojrzeniem, zanim ojciec pstryknął palcami, prosząc, żeby rozmawiała z nim. Powinnam była powiedzieć mu o tej sowie, zrozumiałam nagle. Poczułam zimno, moje zdrętwiałe palce przeszył chłód. - Ach tak, przyczyny wojny domowej. No więc... -zaczął chłopak. Bletch już go miała. Dręczyła go do końca lekcji, chociaż w końcu udało mu się wykrztusić prawidłową odpowiedź, gdy podsunęła mu właściwe słowo. Nim zabrzmiał dzwonek, chłopak był już spocony jak mysz. Czułam się winna, ale nie miałam zamiaru się tym zadręczać. Korytarze były zatłoczone jak zawsze: mięśniaki krążące niczym rekiny, chichoczące cheerleaderki i cała resztą, która po prostu usiłowała jakoś przetrwać. Grupa ćpunów stłoczyła się przy szafkach, jestem pewna, że widziałam, jak brązowa papierowa torba wędruje z rąk do rąk. Zerknęłam za siebie, ale nie, w zasięgu wzroku nie było żadnego nauczyciela. Dziewczyna z klasy plastycznej zignorowała moje nieśmiałe skinienie ręką i oddaliła się, widziałam, jak plecak zwisa żałośnie z jej ramienia. Nienawidzę być nowa. Kawiarenkę wypełniały hałaśliwy tłum, zapach pasty do podłogi i stołówkowego żarcia. Automaty wisiały pomiędzy kafejką i Aleją Śmierci, prowadzącą prosto do pokoju nauczycielskiego. Miałam trochę drobnych, więc wrzuciłam monetę do szczeliny i wybrałam numer zapisany w moim notesie z Yodą - ostatni z listy podobnych numerów na-bazgranych ołówkiem albo niebieskim długopisem. Telefon w naszym domu był już podłączony, gdy się wprowadziliśmy, łatwiej było po prostu płacić rachunki wystawiane na nazwisko poprzedniego właściciela; przynajmniej przez jakiś czas. Poza tym nie mogłam przecież zapamiętywać każdego cholernego numeru telefonu. A przynajmniej tak mówiłam tacie, gdy złościł się, że je zapisuję.

Wtedy on mówił mi, żebym uważała na to, co mówię, i przestawał się czepiać. Ciepło ogniska domowego państwa Andersonów. Sygnał w słuchawce. Pierwszy. Trzeci. Piąty. Nie było go w domu albo trenował i nie odbierał. Pomyślałam, że mogłabym zerwać się z reszty lekcji, ale wtedy tata się wkurzy i wygłosi wykład o znaczeniu wykształcenia. Jeśli się postawię i powiem, że wykształcenie to jeszcze nie wszystko i w liceum nie nauczą mnie, jak odprawiać egzorcyzmy czy zlikwidować zombie, wysłucham kolejnego wykładu o tym, że powinnam być normalną dziewczyną. To, że mój ojciec poluje na stwory z piekła rodem, jeszcze nie znaczy, że mam prawo wagarować. Nic z tego. Nawet jeśli beze mnie jest kompletnie ślepy - tylko kobiety w jego rodzinie miały dar, który babcia nazywała „dotykiem". Jak dotąd nie udało mi się rozstrzygnąć, czy oznacza to „obłąkany", czy jedynie „nawiedzonymi? lata nigdy nie wydawał się zawiedziony czy nieszczęśliwy, że nie posiada daru, i nie przypominam sobie, żeby babcia obnosiła się ze swoimi zdolnościami; pewnie zachowywała się tak samo, kiedy tata był mały. Swoją drogą, trudno było wyobrazić go sobie jako niezgrabnego małolata, ale widziałam zdjęcia. Babcia miała bzika na punkcie zdjęć. Odwiesiłam słuchawkę po piętnastym sygnale i zagapiłam się na telefon, obgryzając skórkę przy paznokciu. Bolało jak diabli, prawie tak jak knykcie otarte od worka treningowego. Ojcowie innych dziewczyn nie wrzeszczą na nie, żeby dawały z siebie wszystko, żeby waliły mocniej, żeby „dorwać go i zabić, zabić, zabić!" Inne dziewczyny nigdy nie napełniają termosów wodą święconą, nie muszą targać amunicji przez okno, podczas gdy ich ojcowie odpierają na przykład atak gigantycznego karalucha mutanta. Coś takiego działo się w Baton Rouge i kiepsko skończyło. Musiałam zawieźć tatę do szpitala i wymyślić jakąś bajeczkę tłumaczącą, dlaczego brakuje mu kawałka łydki. Czasem trudno powiedzieć, gdzie kończy się wymyślanie bajeczek na użytek normalnego świata, a zaczyna idiotyczna pokazowa niezbędna w Prawdziwym Świecie. Jest tylu pseudowojskowych, kręcących się na obrzeżach Prawdziwego Świata, że pozowanie na macho osiąga monstrualne rozmiary. - Chrzanić to - mruknęłam; słowa zniknęły w hałasie dobiegającym z kafejki. Nie odzyskałam pięćdziesięciu centów, połknął je automat. Wpatrywałam się w telefon, jakby miał mnie olśnić jakimś pomysłem. W powietrzu unosił się zapach mokrej wełny i wilgotnego betonu zmieszany z wonią wykładziny i oddechem dwóch tysięcy dzieciaków. Nie mówiąc już o spoconych stopach i żarciu z McDonalda. Typowy zapach szkoły, identyczny we wszystkich amerykańskich budach, z pewnymi subtelnymi różnicami w dziedzinie spoconych stóp czy smażonej padliny. Gwar dobiegający z zatłoczonej kafejki świdrował uszy, rozbolała mnie głowa, zupełnie jakbym dostała migreny jak mama. Byłam głodna, ale nie na tyle, żeby pakować się w ten tłum, rozpychać łokciami, szukać miejsca, gdzie można by usiąść i gapić się na innych, dzieląc stolik z przygłupimi dzieciakami. Jeśli wrócę do domu, a tata będzie, czeka mnie wykład. Jeśli wrócę i go nie zastanę, po prostu będę siedzieć i się martwić. Jeśli zostanę na geometrii i plastyce, zeświruję, chociaż taka na przykład plastyka była akurat najprzyjemniejszą lekcją. W przeciwieństwie do kompletnego marnotrawstwa czasu nazywanego wiedzą o społeczeństwie. Znacznie więcej o społeczeństwie dowiem się z CNN - jeśli społeczeństwo definiuje się jako zarozumialców z wyszukanymi fryzurami. Żadne lekcje nie uczą niczego prawdziwego. Dużo więcej dowiadywałam się, chodząc z tatą na zwiad albo robiąc to, co nazywał „rozpoznaniem" - łażąc po sklepach okultystycznych i

barach, gdzie zbierają się ludzie, którzy wiedzą o Prawdziwym Świecie i rozmawiają szeptem nad kieliszkiem. Na przykład herbaciarnia w Nowym Jorku, w której przesiadywał stary kumpel taty, August. Albo bar w Seattle, którego właściciel miał kły wystające z dolnej szczęki i szeroką twarz pokrytą brodawkami. Wyglądał przez to jak stwór mieszkający pod mostem i żywiący się koźliną. Albo klub nocny w Pensacoli, gdzie błyski stroboskopów na podłodze wyglądały jak krzyczące twarze. Albo ten wiejski sklepik na bocznej drodze w pobliżu Port Arthur, gdzie kobieta siedziała na werandzie w bujanym fotelu i wszystko, czego potrzebowałeś, miała w papierowej torbie, stojącej obok niej... A kurz na oknach tworzył smugi migoczące nawet w nocy. Takie miejsca są wszędzie - możesz tam kupić rzeczy, które nie powinny istnieć, a nawet takie, które właściwie nie istnieją. Jeśli jesteś gotów zapłacić. Czasem pieniędzmi. Przeważnie informacją. A niekiedy czymś mniej namacalnym - przysługą, wspomnieniami. Albo duszą. Może powinnam przeprowadzić zwiad na własną rękę i znaleźć tacie dobre miejsce do zdobywania informacji? Knajpy Prawdziwego Świata są ukryte, ale ja poznaję je z daleka. Może dlatego, że babcia ciągle zmuszała mnie do gry w „co jest na stole" - gdy zamykasz oczy i próbujesz wymienić wszystko, co położono na stole przed obiadem czy kolacją, robieniem przetworów albo kołder. lak czy inaczej, był to lepszy pomysł niż przedzieranie się przez te wszystkie szkolne bzdety. Odwróciłam się i poszłam do drzwi, wychodzących na boisko do piłki nożnej i bejsbolu. Żeby znaleźć się poza terenem szkoły, wystarczyło przejść przez boiska i dotrzeć do pasa zieleni - Foley należała do nielicznych już teraz nieogrodzonych szkół. Miałam dodatkowe dwadzieścia dolców, mogłam posiedzieć w kawiarni czy barze, gdzie nikt nie będzie zawracał mi głowy, kiedy zrobię poważną minę i zacznę słuchać przebłysków intuicji. Zimne powietrze uderzyło mnie w piekące policzki. Nadal pachniało żelazem, w ustach miałam taki posmak, jakbym ssała centa. Szłam ze spuszczoną głową, zamarznięte chwasty chrzęściły pod nogami; od razu zaczęło mi cieknąć z nosa. Co za wybór. Olać szkołę i odmrozić sobie tyłek albo wrócić do ciepłego budynku i zanudzić się na śmierć. - Hej! Hej, ty! Zignorowałam wołanie i wytarłam nos w rękaw kurtki. Czyjeś kroki zachrzęściły z tyłu. Nie przygarbiłam się -to byłby znak, że usłyszałam wołanie. Jeśli to nauczyciel, będę musiała mu wyjaśnić, co tu robię, uciekając się do kłamstwa kreatywnego. Powinny być takie lekcje. Tylko kto by tego uczył? I czy dałoby się zrobić krzywą postępów w nauce? - Hej, Anderson! - Głos był zbyt młody jak na nauczyciela. No i byt męski. Szlag. To się nazywa fart. Durne osiłki terroryzujące pół szkoły zwykle nie zwracały na mnie uwagi, ale może to właśnie był ten pierwszy raz. Odwróciłam się na pięcie, podniosłam głowę. Wciśnięte pod kaptur włosy wpadały mi do oczu. To był ten chłopak, który siedział przede mną na historii Ameryki - Got, pół-Azjata. Był bardzo wysoki. Długi czarny płaszcz załopotał, gdy chłopak pośliznął się i zatrzymał. Jego policzki i nos płonęły czerwienią pod szopą ufarbowanych na czarno włosów, kołnierz płaszcza był postawiony. Chłopak próbował złapać oddech, jego wąska pierś unosiła się pod koszulką z Black Sabbath. Przyglądał mi się badawczo przez strąki włosów, jego jasnozielone oczy były ledwie widoczne spoza tej zasłony. Za kilka lat będzie z niego prawdziwy przystojniak z tymi oczami i ciemnymi kędziorami mocnych włosów, ale na razie był w tym śmiesznym stadium, kiedy każdy fragment jego ciała wyglądał, jakby pochodził z innego

katalogu części zamiennych. Biedak. Czekałam, aż uspokoi oddech. - Chcesz papierosa? - wykrztusił w końcu. - Nie. Rany, nie. Większość kolesi omijałaby lustra, mając taką dziecięcą twarz, w stanie ciągłej wojny z własnym nosem i kośćmi policzkowymi. Niektórzy mieszańcy mają pecha i zostają z taką twarzą na całe życie. Ten wyglądałby na dwanaście lat, gdyby nie był wysoki. Być może włosy miary dowodzić, że „ma szesnaście, słowo". Nosił świetne buty, wojskowe, sznurowane do kolan, z metalowymi czubami. Na srebrnym łańcuszku na wysokości mostka wisiał odwrócony krzyż. Cofnęłam się o krok i przyjrzałam mu się uważniej. Nie. Nie było w nim nic z Prawdziwego Świata, lak właśnie myślałam, ale wolałam się upewnić. Tata mawiał: lepiej sprawdzić dwa razy i zyskać pewność niż raz i skończyć z odstrzelonym tyłkiem. Tata... Wyszedł już czy nie? Słońce jeszcze nie zaszło, więc na razie chyba wszystko w porządku. Ciężar, który zaczął uciskać moją pierś, zupełnie mi się nie spodobał. Chłopak pogrzebał w kieszeniach i wyciągnął zmiętą paczkę winstonów. Przymknął oczy. Przynajmniej nie wyglądały jak szparki; wielu mieszańców sprawia takie wrażenie, jakby ciągle rywalizowali z Clintem Eastwoodem, kto bardziej zmruży oczy. - Chcesz jednego? - spytał znowu. Co do licha... Wytrzeszczyłam oczy, wpatrując się w krzyż. Czy on w ogóle wiedział, co to jest? I jak szybko znalazłby się w kłopotach w pewnych miejscach? Pewnie nie. Właśnie dlatego Prawdziwy Świat był Prawdziwym Światem - ponieważ zwykły świat myśli, że to tylko gra. - Nie, dzięki. Chcę filiżankę kawy i kanapkę. Chcę usiąść gdzieś w spokoju i porysować. Chcę znaleźć miejsce, gdzie nie dochodzi światło słońca i gdzie nie będę się czuła jak kompletny ufoludek. Zostaw mnie w spokoju, do cholery! Powinnam była powiedzieć tacie o sowie... Niespodziewanie poczułam wyrzuty sumienia. - Przepraszam za Bletchley - rzuciłam. Wzruszył ramionami. To był szybki, jakby ptasi ruch. Wszystko było w nim ptasie, poczynając od nosa w kształcie dzioba, zabawnie niepasującego do karmelowej, dziecięcej twarzy, po niespokojne ruchy palców. Wyłuskał papierosa, wyjął srebrną zippo, przypalił, wydmuchał obłok dymu i zaniósł się kaszlem. Rany, stoję tu i odmrażam sobie tyłek razem z tym superluzackim Gotem! Słowo daję, niektóre dni były do kitu. - Spoko - powiedział, kiedy przestał kasłać. - To przecież suka. Ciągle to robi. Dobrze wiedzieć, że nie wpłynęłam na zmianę jej zwyczajów. Sterczałam w miejscu, nie mając bladego pojęcia, co powiedzieć. W końcu wzruszyłam ramionami. - No to na razie. - Zrywasz się? - Zrównał się ze mną, kompletnie ignorując fakt, że chciałam odejść. - Niezbyt dobre posunięcie na początek. Zostaw mnie w spokoju. - Nie dam dziś rady. - Aha. Znam jedno fajne miejsce. Grasz w bilard? -zapytał, usiłując nie udławić się kolejną porcją dymu. -Jestem Graves. Czy prosiłam cię, żebyś za mną lazł? - Wiem. - Spojrzałam na swoje buty, wystukujące rytm. - Dru. I nie waż się pytać, od czego to skrót.

- Dru - powtórzył. - Jesteś nowa. Ze dwa tygodnie, nie? Witaj w Foley. Powiedz jeszcze kilka banałów i urządź mi komitet powitalny. Nie mogąc się go pozbyć, mruknęłam coś, i przeszliśmy przez boisko do piłki nożnej w dziwnym tandemie. Graves szedł, próbując skrócić swój zamaszysty krok, a ja zerkałam na niego od czasu do czasu. Doszłam do wniosku, że gdyby mnie zaatakował, mam spore szanse mu dokopać. Nie wyglądał na twardziela. Ale fakt pozostawał faktem - wchodziłam w las z nieznajomym gościem. Rzuciłam okiem na jego ręce i pomyślałam, że być może jest w porządku. A w każdym razie zdołam skopać mu tyłek, gdyby próbował mi coś zrobić. Zresztą pas zielem nie był szeroki. - Skąd jesteś? - spróbował jeszcze raz. Z odległej planety, na której koszmary stają się rzeczywistością. - Z Florydy. - To pytanie prędzej czy później padało nieuchronnie. Czasem, zwłaszcza gdy byłam młodsza, kłamałam. Teraz przeważnie udawałam, że w miejscu, z którego właśnie przyjechaliśmy, mieszkałam od zawsze. Tak naprawdę ludzie wcale nie chcą się o tobie niczego dowiedzieć, po prostu próbują cię jakoś zaszufladkować. Całe dwie sekundy zajmuje im określenie, kim jesteś, a gdy nie pasujesz do ich pochopnej definicji, denerwują się albo złoszczą. Pod tym względem zwyczajny świat przypominał Prawdziwy - najważniejsze było to, co ludzie o tobie myśleli. Wystarczy, że to zrozumiesz; wystarczy, że będziesz postępować zgodnie z ich oczekiwaniami, a wszystko będzie dobrze. - Fakt, mówisz jak na Południu. To chyba spora zmiana, co? Niedługo spadnie śnieg - powiedział to takim tonem, jakby spodziewał się podziękowań za cenną informację. Pasek od torby wrzynał mi się w ramię. Z trudem opanowałam wzburzenie. Nie mówię, jakbym była z Południa. Mówię tylko trochę jak babcia, to wszystko. - Dzięki za ostrzeżenie - odparłam, nie kryjąc sarkazmu w głosie. - Nie ma sprawy. Pierwsza działka gratis. Spojrzałam na niego - uśmiechał się spod włosów, które niemal właziły mu do nosa. Wyglądał na zmarzniętego. Nawet nie miał rękawiczek. Przez jedną krótką chwilę zabawiałam się myślą, że naprawdę powiem mu coś o sobie. Cześć, jestem Dru Anderson. Mój ojciec kompletnie zbzikował po śmierci mojej mamy, a teraz podróżuje po kraju, polując na coś, co budzi się w nocy. Zabija stwory, które znasz wyłącznie z bajek i opowieści o duchach. Pomagam mu jak mogę, ale przeważnie jestem dla niego kulą u nogi, nawet jeśli wiem, gdzie szukać potworów. Teraz zrywam się ze szkoły, bo nie chcę tu siedzieć kolejne trzy miesiące. I, do jasnej cholery, to wszystko w ogóle nie ma żadnego znaczenia. Nie powiedziałam tego. Za to prawie się do niego uśmiechnęłam. - Powinieneś nosić rękawiczki. Popatrzył na mnie uważnie, odgarniając włosy. Jego oczy, przysłonięte ciemnymi rzęsami, zmieniły kolor, teraz były zielone z plamkami brązu i złota. Oczy zmieniające kolor. Chłopcy zawsze mają ładne rzęsy, to niemal reguła. Poza tym mieszańcy dostają zwykle genetyczny bonus. Gdy twarz mu się trochę wyciągnie, dziewczyny będą za nim szaleć. Pewnie wtedy zrobi się zarozumiały. - Zepsułyby image - odparł. Srebrny kolczyk zalśnił w lewym uchu, ale nie zauważyłam kształtu. - No, pewnie lepiej zmarznąć na kość - mruknęłam. Dotarliśmy do końca boiska i Graves skierował się w stronę ścieżki. Nagie gałęzie splatały się ponad nami, suchy zapach opadłych liści drażnił nos. Jeszcze chwila i ceglany budynek szkoły zniknie z pola widzenia... Po raz pierwszy tego dnia poczułam się w miarę dobrze. Graves parsknął i odrzucił włosy do tyłu, gdy po raz kolejny sztachnął się papierosem. Dym

zawisł w powietrzu niczym postrzępiona chmura, zamrugałam. - No wiesz, wszyscy cierpimy dla urody. A laski nie lecą na facetów w rękawiczkach. Założę się, że laski na tym zadupiu w ogóle na ciebie nie lecą. - Skąd wiesz? - Potknęłam się o korzeń, torba uderzyła mnie w biodro. - Wiem - rzucił mi spojrzenie znad ramienia, jego włosy niemal zasłoniły uśmiech. - Nie powiedziałaś w końcu, czy lubisz bilard. - Nie lubię - Znowu poczułam wyrzuty sumienia. W końcu próbował być miły. Zawsze, ale to zawsze, w każdej szkole był taki koleś, który myślał, że z nową dziewczyną pójdzie mu lepiej. - Ale i tak pobiłabym cię na głowę. Pomyślałam, że poszukiwania miejscowego punktu okultystycznego mogą chwilę zaczekać. Zresztą tata pewnie wygłosiłby kolejny wykład, gdybym szukała sama. Już raz tak było, w Dallas, gdy zobaczył, że piję colę z gremlinem o spiczastych uszach i wytrzeszczonych oczach i dostał szału... - Dobra. - Graves nie wyglądał na urażonego. - Nie ma sprawy, Dru. Zastanowiłam się, czy mu powiedzieć, że tata nauczył mnie grać w bilard, gdy byliśmy spłukani, ale uznałam, że lepiej nie. Może jak go ośmieszę, to się odczepi.

ROZDZIAŁ 2 Do domu dotarłam po piątej, rozdygotanymi, trzęsącymi się autobusami. Graves proponował, żebyśmy jeszcze zagrali, ale to miejsce - klub bilardowy bez ograniczeń wiekowych, z szafą grającą, boiskiem do koszykówki i kortami tenisowymi - było głośne, wypełnione ohydnymi zapachami i zapchane dzieciakami, które o tej porze powinny być w szkole. Dlatego zwiałam do autobusu. Przywykłam do używania komunikacji miejskiej niemal w każdej części Ameryki, a tutaj mieli całkiem niezły system. Furgonetki taty nie było, za to w kuchni paliło się światło i na stole leżały pięćdziesiąt dolców i kartka: „Nie czekaj. Zamów pizzę. Najpierw lekcje, potem telewizja i pamiętaj o kata, mała. Kocham cię. Tata". Inni ojcowie właśnie siadali do stołu, żeby zjeść obiad; mój zostawił mi pięć dych i przypomnienie o cholernym kata. Było mi zimno, więc rzuciłam torbę w kuchni i poczłapałam do garażu, do dużych drzwi z zepsutą sprężyną, które tłukły, szarpane wiatrem. Worek treningowy skrzypiał, kołysząc się. Zrzuciłam kurtkę i zadrżałam, stojąc na betonowej podłodze. Tata lubił karate - ale dla takiego dużego faceta jak on to był idealny wybór. Ja jestem szczupła jak mama, z tą różnicą, że ona miała ładny biust i biodra, a ja jestem koścista. No, może z wyjątkiem piersi, które gdy przychodzi co do czego, sprawiają więcej kłopotu niż to wszystko warte. Nie jestem dość umięśniona, żeby zadać odpowiednio mocny cios. Dlatego wolałam tai chi, na które tata mówił „podstawy brudnej walki", gdy był trzeźwy, albo „sześć supersposobów, żeby zniszczyć dupka", gdy był po kilku szklankach jimabeama. Lubiłam tai chi - tę płynność, z jaką jeden ruch przechodzi w drugi, i oddech pozwalający 0 wszystkim zapomnieć. To niełatwe, kolana muszą być odrobinę nagięte, co katuje mięśnie czworogłowe i ścięgna podkolanowe, ale generalnie jest super. Krok do przodu, krok do tyłu. Rozdzielić grzywę dzikiego konia. Złapać ptaka za ogon. Rozgrzana i odprężona poczułam się odrobinę lepiej. Zrobiłam serię wdechów 1 wydechów, uspokajając się na tyle, na ile było to możliwe. Jednak gdy tylko uniosłam powieki, wszystko wróciło. Zaczęłam się martwić o tatę. Otworzyłam drzwi do kuchni i weszłam do środka, robiąc mnóstwo niepotrzebnego hałasu. To był jedyny sposób, żeby zapełnić pusty dom. Przekopałam lodówkę i ostatecznie zdecydowałam się na miskę płatków Cheerios. W klubie bilardowym wciągnęłam kawał pizzy, więc wizja kolejnej porcji gumiastego sera, nawet z pepperoni, zupełnie do mnie nie przemawiała. Połknęłam płatki, do szklanki z colą dolałam trochę jima beama i poszłam do swojego pokoju, żeby uwalić się na łóżku i pogapić na cienie na suficie. Każdy wzór, jaki wpadające z ulicy światło tworzy na suficie, jest niepowtarzalny. Mogłabym opisać każde miejsce, w jakim kiedykolwiek mieszkaliśmy, w kategorii światłocieni na suficie. Kiedy tata wychodził, najgorsze było to, że dom po zmierzchu nieuchronnie stawał się nieprzyjazny. Właśnie w nocy większość stworów z Prawdziwego Świata wychodzi się przewietrzyć - co może oznaczać „zabawić się", „skoczyć do spożywczego, bo światło słońca pali jak kwas", albo „sprawić, by nieostrożni ludzie znikali, mniam, mniam". Do wyboru. Owinęłam się czerwono-białą kołdrą mamy (zrobiło się ciepło i przytulnie) i sączyłam colę, czekając, aż wypali mi kubki smakowe - zawsze mieszałam pół na pół, taki drink nieźle rozgrzewa. Zegarek mrugał czerwonymi punktami, w kątach pokoju gromadziła się ciemność. Wiatr tłukł oszklonymi drzwiami na zabudowanej werandzie z tyłu domu. Gdy mieszkaliśmy w blokach, słuchałam dźwięków wypełniających budynek, gdy ludzie

wracali do domu, i wymyślałam historie o nich. Wystarczy się wsłuchać, by zrozumieć, że w blokach wcale nie panuje cisza. Po jakimś czasie dźwięki zaczynają brzmieć znajomo, można wychwycić rytmy poszczególnych mieszkańców, które łączą się ze sobą, tworząc melodię. W jednym miejscu facet za ścianą grał co wieczór na wiolonczeli. To było przyjemne, w przeciwieństwie do odgłosów dobiegających z mieszkania, w którym gość tłukł swoją żonę raz w miesiącu, gdy trzeba było zapłacić za czynsz. Domy są inne. Domy skrzypią do siebie i mamroczą, gdy nadchodzi noc. Pusty dom, nawet niedawno zbudowany, po zmroku zaczyna mówić. Kiedyś włączałam muzykę, żeby zagłuszyć te dźwięki, ale pewnego dnia zrozumiałam, że jeśli coś zacznie się skradać w korytarzu, nie usłyszę tego. Gdy widzisz zjawy i poltergeisty również wyraźnie, jak żywych ludzi, takie myśli prędzej czy później cię dopadają. Dlatego, gdy tata był poza domem, po prostu czekałam i nasłuchiwałam. Noce stają się niesamowite, gdy czekasz, aż ktoś wróci do domu. Oglądałam największe badziewie w telewizji - bo nikt nie mógł mnie sprawdzić. Kiedyś tata zastał mnie zwiniętą w kłębek na podłodze naszej przyczepy kempingowej, którą wynajmowaliśmy w Byromdlle. Spałam, ściskając kij bejsbolowy, a w telewizorze ryczała powtórka Strefy mroku. Jadłam przed telewizorem i zasnęłam z włosami w talerzu. Wtedy tata kazał mi obiecać, że będę normalnie chodzić spać i nie czekać na niego. Więc zasypiałam w łóżku na siedząco, myśląc o tym wszystkim, co mogło pójść źle. Bo mogło. Nawet w normalnym świecie to się zdarza, a w Prawdziwym może się zrobić wyjątkowo parszywie. August nazywał to „sytuacją". lata mawiał: „coś się schrzaniło". Juan Raoul de la Hoya-Smith mówił zwykle „mala pieprzona suerte, chingada". Nie wiedziałam, na co tata polował tym razem. Nie powiedział mi nic w drodze z Florydy. To było dziwne, zwykle kazał mi przekopywać pudła ze starymi książkami w skórzanych oprawach i szukać informacji. Albo pomagać mu przy nabojach czy ostrzeniu noży, przy okazji robiąc burzę mózgów i przepytując mnie z taktyki. Prawdopodobnie byłam jedyną szesnastolatką w promieniu pięciuset kilometrów, która wiedziała, jak odróżnić poltergeista od ducha (podpowiedz: jeśli można załatwić go kwasem azotowym, jeśli rzuca w ciebie różnymi przedmiotami, masz do czynienia z poltergeistem) oraz jak poznać, czy to prawdziwe medium czy oszust (ukłuj go stalową igłą). Mogłam wymienić sześć cech dobrego sklepu okultystycznego (pierwsza: właściciel rygluje drzwi, nim zacznie mówić o Prawdziwych Sprawach) i cztery rzeczy, których nie wolno robić w barze, w którym są ludzie świadomi istnienia ciemnej strony świata (nie wyglądaj na słabeusza). Wiem, jak uzyskać dostęp do informacji publicznych i rozmawiać z urzędnikami w administracji (uśmiech i odpowiedni strój czynią cuda); wiem też, jak włamać się do prasowych archiwów, raportów policyjnych i różnych baz danych (podstawowa zasada: nie daj się złapać. I tyle). Nawet jeśli masz niesamowitą intuicję, nie możesz po prostu podchodzić do ludzi i wypytywać ich o miejscowego egzorcystę czy ostatnią nierozwiązaną sprawę morderstwa popełnionego w czasie nowiu. Nie możesz też pytać o nawiedzone domy, służące za punkty kontaktowe czy lokalne knajpy dla wilkołaków, gdzie hamburgery są nie tylko krwiste, ale surowe. I serwowane w dużych, krwawych porcjach. Czasem trzeba długo grzebać, żeby dowiedzieć się, co tak naprawdę kryje się za wydarzeniem, które ludzie określili jako zwykły pech. „Zdobądź informacje, a odkryjesz schemat", mawiała babcia. „Znajdź schemat, a dorwiesz gościa", mawiał tata. A najczęściej powtarzał: „Nie pozwól, żeby wioskowe brednie zastąpiły ci logikę". Zastanawiając się, gdzie on teraz może być, upiłam kolejny łyk coli z whisky. Odtwarzacz CD stał po przeciwnej stronie pokoju, regał na książki był pusty, leżały tam tylko moje

ciuchy. Kolejna sterta ciuchów i płyt przed szafą, jeszcze jedna na materacu i szafce nocnej. I to by było na tyle - odrobina luksusu w casa Anderson. Jakiś czas temu przestałam wieszać plakaty i wnosić książki na górę. To było bez sensu, a tata nie miał nic przeciwko temu, jeśli tylko pranie było zrobione. Ku mojej niewypowiedzianej uldze kilka lat temu dał sobie wreszcie spokój z krochmalem. W wojsku przyzwyczaił się do krochmalu w spreju, ale ja kategorycznie odmówiłam dotykania się do tego świństwa. Wreszcie przestał go używać, a ja bohatersko powstrzymałam się od wytykania mu, że świat się jednak nie zawalił. A podobno dojrzałość jest tylko dla dorosłych. Pusty dom zaczął mówić, skrzypiąc i jęcząc, gdy za oknami nasilał się wiatr. Gdziekolwiek jesteś, po zmroku wiatr się zmienia. Czasem jest delikatny i słodki, a czasem gwiżdże, ale tylko na tyle, żeby człowiek mógł się cieszyć, że jest w przytulnym domu i może zawinąć się w koc. Gdy ma się wydarzyć coś złego, wiatr staje się inny. To jakby zawodzenie, jęk - wydobywający się przez wielkie szklane zęby. Dziś w nocy wiatr był właśnie taki. Miałam nadzieję, że tata wkrótce wróci do domu. Skończyłam drinka i zaczęłam grzebać w torbie, szukając ołówka i szkicownika, a potem wzięłam się do rysowania. Długie, wijące się linie przemieniały się w rozwinięte irysy, jedne z ulubionych kwiatów babci. Rysowanie wciągnęło mnie, cieniowałam fragmenty, oddając kolory - mocna purpura, śnieżna biel płatków, zieleń łodygi. Kiedyś rysowałam mnóstwo irysów, zwłaszcza po śmierci mamy. Babcia dawała mi papier i ołówek, żebym miała coś do roboty, gdy ona zajmowała się gospodarstwem. Kiedy myślę o tym, co działo się po śmierci mamy, gdy tata zniknął po raz pierwszy, zapach papieru i odgłosy szorowania - babcia wiecznie sprzątała - mieszają się z dotykiem ołówka w moim ręku. Babcia myła podłogi i okna naparem z głogu i robiła mnóstwo innych rzeczy: zbierała jajka, karmiła świnie albo rąbała drewno. Nawet dziś, gdy mijam jakiś dom, zawsze szukam najlepszego miejsca do ułożenia sągu drewna, a przed rozbiciem jajka kręcę nim na blacie zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Jakimś cudem babcia znajdowała czas na utrzymywanie domu we wzorowym porządku i spłukiwanie go różnymi naparami - głogiem, jarząbem pospolitym, jarzębiną, krwawnikiem czy lawendą. Warkocze dzikiego czosnku i cebuli wisiały wszędzie, a babcia siedziała przy kołowrotku do późnej nocy. Słuchałam tego turkotu i brzęczenia, płacząc w poduszkę. Tęskniłam za tatą, chciałam, żeby moja mama była obok mnie, byłam przerażona, samotna i nie wiedziałam, co się dzieje. Co pięcioletni dzieciak rozumie, gdy słyszy: „nie żyje"? Albo: „na zawsze"? Ałbo nawet: „niedługo wróci"? Był środek nocy. Zegarek nadal mrugał, chodziłam kilka razy do łazienki, zabierając kołdrę ze sobą. Raz poszłam na dół po następną colę z whisky. Tata wygłosiłby pewnie wykład o odpowiedzialnych wyborach i dojrzałości oraz o tym, jak daleka byłam od jednego i drugiego - gdyby tylko wiedział, że piję, kiedy go nie ma. Ale ponieważ sam pił sporo i regularnie, nie, żeby kiedykolwiek to zauważył. Rysowałam różne przedmioty na szafce nocnej, regał, drzwi szafy. Potem naaszkicowałam stertę prania przed szafą, cieniując delikatnie. Zegarek mrugał. Skończyłam drugą szklankę jima beama doprawionego colą i zasnęłam z ołówkiem w ręku. Poszarpana linia zjechała z notatnika otwartego na nowej stronie. Gdy obudziłam się rano, taty nadal nie było. Szedł długim korytarzem, ostrożnie badając drogę. Betonowa podłoga pokryta liniami pęknięć była śliska od strumyków i kałuż substancji, której lepiej nie nazywać. Omijał je, jak

dzieciaki omijają spękane płytki chodnika. W mojej głowie rozległo się brzęczenie. Chciałam otworzyć usta, powiedzieć, żeby nie szedł tym korytarzem, że obserwuje go coś niewidzialnego... Ale korytarz był bardzo długi, a myślenie ciężko mi szło. W mojej głowie brzęczały szerszenie, które najwyraźniej świetnie się bawiły, budując tam gniazdo. Brzęczenie rozlewało się po kościach, zupełnie jakbym stanęła na przewodzie pod napięciem. Rzadko mi się zdarzały takie sny. Zwykle raz w miesiącu, przed okresem, bóle przedmiesiączkowe plus kiepska noc. Ale to nie był zwykły brzęczący sen, w którym lecę nad dachami, ani ten najgorszy ze wszystkich, który kończy się zamknięciem w ciemności, w otoczeniu pluszaków. Ten był bardzo wyraźny. Mogłam zobaczyć każdy włos na jego głowie, lawendowe promyki w niebieskich tęczówkach, meszek ulubionej zielonej wojskowej kurtki, każdą linię, każde załamanie wypastowanych wojskowych butów. Pistolet połyskiwał w jego ręku, trzymany swobodnie, zawodowo. W górze świeciły jarzeniówki, ich buczenie rezonowało w mojej głowie. To dlatego nie mogłam mówić - ten dźwięk był niczym zakłócenia w telewizorze, które zupełnie cię ogłupiają; sprawiają, że siedzisz i gapisz się w ekran, zupełnie jakby jakiś pasożyt wyssał ci mózg. Czas zwolnił, wszystko stało się miękkie, elastyczne, każdy krok trwał całą wieczność. W końcu zobaczyłam drzwi - zwykłe stalowe drzwi. Szerszenie pełzały po moich kościach i mózgu, dotykały też skóry małymi drażniącymi odnóżami. Za tymi drzwiami było coś, co pachniało żelazem i lodowatą ciemnością. Po moim kręgosłupie przebiegł zimny dreszcz. Podobnie czułam się w tamtym zrujnowanym domu na peryferiach Chattanogi w czasie swojej pierwszej akcji z tatą, tuż zanim poltergeist zaczął ciskać małymi kawałkami szkła tak mocno, że wbijały się w przegniłe płyty gipsowe z delikatnym, cmokającym dźwiękiem. Albo na tym zadupiu w Południowej Karolinie, gdzie miejscowy król wudu wysłał zombie, gdy tata wszedł mu w paradę. Tata niszczył zaklęcia, które tamten rzucał na ludzi, gdy mu przeszkadzali lub nie dawali tego, czego chciał. Musiałam wtedy wykorzystać całą swoją wiedzę o antyzaklęciach i kilka nowych informacji z książek, żeby zwyciężyć stare, wredne czary, a tata nieźle się namęczył, niszcząc zombie. Było naprawdę ciężko. To, co czułam teraz, było gorsze. Znacznie gorsze. Nie idź tam, chciałam powiedzieć. Tam coś jest. Nie idź. Szedł dalej w głąb korytarza, a buczenie nasiliło się, wyrzucając mnie ze snu. Obraz odpływał szybko, nikł w oddali, a ja ciągle próbowałam powiedzieć coś, cokolwiek, żeby go ostrzec. Nawet nie spojrzał w górę. Po prostu szedł w stronę drzwi, a sen odchodził zalewany ciemnością. Próbowałam krzyczeć, gdy tata wyciągnął rękę, powoli, niczym lunatyk, i przekręcił gałkę w drzwiach. A ciemność za nim śmiała się, śmiała się, śmiała...

ROZDZIAŁ 3 Obudziłam się od razu, w jednej chwili, jakby ktoś wpompował mi dożylnie pięć filiżanek espresso. Ściskałam w rękach dwa kawałki ołówka, musiałam złamać go przez sen. Czułam się tak, jakby moja głowa była kulą do kręgli, ściskaną przez gigantyczne palce. Jęknęłam i zamrugałam. Szare światło wpadające przez okno było puste, sterylne i nieskończone. Dom wydawał się nieruchomą zimną jaskinią. Zmusiłam się do wstania. W głowie łupało, bolały mnie żebra. Zasypiając, musiałam przekręcić się na bok, ale plecami nadal opierałam się o ścianę, szkicownik wbijał mi się w żołądek. Przetarłam oczy, czując pod powiekami pół tony piasku, i zaczęłam nasłuchiwać dźwięków ogrzewania, oddechu, skrzypienia podłogi... Nie było nic. Budzik wyglądał na wyłączony. Niejasno pamiętałam jakiś denerwujący dźwięk i to, że próbowałam wymacać budzik, niemal przebijając sobie rękę złamanym ołówkiem. Zsunęłam się z materaca i wyszłam boso na korytarz, do sypialni przy schodach. Kołdra na moich ramionach zupełnie nie dawała ciepła. Drzwi były otwarte, ale żaluzje zaciągnięte. Zajrzałam. Stały tam połówka i szafka w nogach łóżka, przy drzwiach drewniana skrzynia taty. Łóżko było starannie pościelone, jakby nikt na nim nie spał. Zresztą łóżko taty zawsze tak wyglądało, nawet jeśli wstał pięć minut wcześniej. To nic. Na pewno jest w kuchni, znowu zasnął przy stole. Albo siedzi w salonie przy wyciszonym telewizorze i opatruje rany. Idź na dół i sprawdź. Zobaczysz, że tam będzie. Ale w głębi duszy wiedziałam, że to nieprawda. Moje serce tłukło o żebra, każde uderzenie rezonowało obrzydliwym bólem w czaszce i uciskiem w żołądku. Poczłapałam na dół, przytrzymując się lodowato zimnej balustrady. Cisza otuliła mnie jak ciężki pled. W salonie stały pudła i mój pomarańczowy fotel wypełniony plastikowymi kuleczkami. Krzesło campingowe taty stało naprzeciwko telewizora, zawsze pod tym samym kątem. Było tak cicho, że niemal słyszałam, jak mruga czerwone oko dekodera kablówki. W kuchni również nie było nikogo, brudne naczynia nadal piętrzyły się w zlewie. Było zimno, wyszłam do holu i podkręciłam ogrzewanie. Pompa obudziła się do życia, robiąc „łuump". W kompletnej ciszy zabrzmiało to tak donośnie, że aż podskoczyłam. Otuliłam się szczelniej kołdrą mamy, a potem poszłam powoli, jak we śnie, do drzwi frontowych, odsunęłam obie zasuwy i otworzyłam drzwi jednym szarpnięciem. Chłód uderzył mnie jak młotem, oślepiając i pozbawiając tchu. Podwórko przed domem pokrywała gładka warstwa śniegu, kawałki sztachet zostały pogrzebane pod ciężkimi zaspami. Podjazd do garażu wyglądał jak biały dywan. Samochodu taty nigdzie nie było. Cała okolica zdawała się drzemać pod grubą pokrywą śniegu. I chyba właśnie wtedy zrozumiałam. Zamknęłam drzwi, zasunęłam obie zasuwy i zataczając się, poszłam na górę. W głowie mi huczało, dygotałam. Rzuciłam się do łazienki, szarpnęłam drzwi, dopadłam sedesu i zaczęłam wymiotować żółcią. Szarpało mną tak, że z piekących oczu płynęły łzy. Płakałam, opierając czoło o zimną porcełanę muszli, a potem tak strasznie zachciało mi się sikać, że omal nie zsikałam się w majtki. Gdy już siedziałam na sedesie, znowu poczułam torsje; zgięłam się wpół, by je powstrzymać. Nie wiem, jak długo to trwało. A gdy już było po wszystkim, czułam się zupełnie wykończona. W mojej głowie tłukła się jedna jedyna myśl. Może już wrócił. Albo po prostu utknął w zamieci. To się zdarza. Mógł gdzieś utknąć. Albo

co. Tyle że śniegu było za mało, by go zatrzymać. Samochód jest ciężki, a łańcuchy leżą w skrzyni pod siedzeniem pasażera. Tata jest zbyt przewidujący, coś takiego jak pogoda nie przeszkodziłoby mu wykonać zadania. Ani wrócić do domu. A może dzwonił, a ty to przegapiłaś, bo byłaś półprzytomna? Nie, to też niemożliwe. Nie dzwoniłby, po prostu przyjechałby do domu. Gdyby był wyczerpany albo coś poszłoby nie tak, przyjechałby po mnie i wynieślibyśmy się z miasta. To się zdarzało. Od czasu, gdy zabrał mnie ze szpitala po śmierci babci, zawsze po mnie wracał. To było pewne jak wschód słońca albo przypływ. Więc coś musiało się stać. Oparłam czoło o kolana, wpatrując się w swoje spodnie zrolowane w kostkach. Majtki wydawały się śnieżnobiałe na tle granatowych dżinsów. Praktyczna część mnie, ta, która odpowiadała za pranie i pakowanie pudeł, wyszeptała chłodno i spokojnie: Słyszysz, Dru? Coś mu się stało. - Wiem - odszepnęłam. Jedyny dźwięk poza szmerem ogrzewania. Bicie mojego serca i mój szept brzmiały jak grzmot. W ustach czułam obrzydliwy posmak. Coś mu się stało. Ale może jeszcze wróci do domu. Może. Najlepsze, co mogłam zrobić, to czekać. Powinnam na niego czekać. Jeśli coś poszło nie tak, powinien po mnie przyjechać. Spakowalibyśmy się i wyjechali z miasta, tak szybko, jak to tylko możliwe. ASAP*. Stara dobra SOP**, przemianowana na ASAP, CYA*** i BYOB****. Wszystkie te litery ułożyły się w szereg, nasz własny język, którego nie znał żaden dzieciak ze szkoły. A jeśli nie wróci? Powiedz, Dru, co zrobisz, jeśli on nie wróci? To było właśnie to, o czym starałam się nie myśleć. Do tej pory zawsze wracał do domu, czasem o świcie. Nigdy nie spędzał poza domem całej nocy, nigdy nie wychodził rano, nie zostawiwszy mi kartki. Zawsze dzwonił, żeby sprawdzić, co słychać. laki już byt. Moje czoło płonęło, policzki również. Włosy wisiały w strąkach, brązowe ze złotym połyskiem, ciemniejsze i bardziej skręcone niż włosy mamy. Czułam się tłusta i brudna, pryszcz na skroni bolał, podobnie jak reszta mojego ciała. Zaburczało mi w brzuchu. Byłam głodna. Musiałam się stąd ruszyć, nie mogłam przecież spędzić w kiblu reszty życia. Tata wróci do domu. Wróci. Będę na niego czekać. W tym czasie mogę wziąć prysznic, posprzątać, naprawdę mam co robić. Przynajmniej wróci do czystego domu. Wszystko będzie dobrze. Może być ranny albo wykończony, powinnam wyjąć apteczkę i przygotować się na każdą okoliczność. Jasne, jasne, lak właśnie zrób, Dru. To sprawi, że wszystko będzie mniej więcej w porządku. Po prostu rewelacja. Wstałam, wyplątałam się z dżinsów i majtek, wrzuciłam kołdrę mamy do sypialni. Wzięłam świeże ciuchy i wróciłam do łazienki, żeby się umyć. Najpierw prysznic, potem sprzątanie w kuchni, potem salon. A potem wyjmę apteczkę i ją uzupełnię. Tak jest. To właśnie zrobię.

ROZDZIAŁ 4 Śniegu zaczął sypać późnym popołudniem, wielkie mokre płaty spadały z ołowianego nieba. Wyszłam na dwór, żeby popatrzeć na ulicę, trzęsąc się w zielonym wojskowym swetrze taty. Nie miałam zbyt wielu zimowych ciuchów, moja szafa była pełna letnich ubrań. Spędziliśmy sporo czasu poniżej linii Masona-Dixona. Mieszkaliśmy w południowych stanach przez ostatnie dwa lata - Karolina Północna i Południowa, Baton Rouge, Chattanoga, Atlanta, Floryda... Gdybym się spalała zamiast opalać, teraz na tym biegunie północnym wyglądałabym jeszcze dziwniej. Odchyliłam głowę i zapatrzyłam się w niebo. Śnieg wirował w górze, a każdy mokry płatek był większy niż ćwierćdolarówka. Spadały na moje włosy, jeszcze wilgotne po prysznicu. Sweter taty był na mnie za duży, odwinięte rękawy zasłaniały dłonie, które na przemian zaciskałam i rozluźniałam. W końcu odetchnęłam głęboko, wyprostowałam się i weszłam do domu. Zrobiłam już trzy prania i posprzątałam kuchnię. Ogrzewanie działało, zrobiło się ciepło i przytulnie. Uporządkowałam pudła w salome, kilka rozpakowałam, poustawiałam rzeczy. Doszłam do pudła z amunicją i poukładałam magazynki odpowiednio do broni. lata pewnie będzie niedługo smarował karabiny - dbanie o broń to podstawa, zwłaszcza gdy się poluje na istoty, które potrafią załatwić skomplikowane machiny czy elektronikę. Właśnie dlatego tata nie nosił komórki. Przyciągałaby poltergeisty i inne stwory jak magnes. Starałam się o tym nie myśleć. W moim brzuchu burczało, głowę wypełniał mi huk, czułam się dziwnie. W czasie sprzątania wypiłam cztery szklanki kranówki, która nieco mi pomogła, ale tornado ryczące w mojej czaszce pozostało. Białe światło płynęło z okien, żaluzje były podniesione. Widziałam kawał podwórka przed domem i ulicę. Samochody jeździły bez przerwy, żaden nie buksował, wszystkie miały łańcuchy i spokojnie wjeżdżały z ulicy na swoje podjazdy. Żaden z nich nie był samochodem taty. Sprawdzałam za każdym razem, gdy słyszałam zgrzyt łańcuchów albo dźwięk silnika. Wszystkie toczyły się do swoich ciepłych garaży, ignorując nasz samotny domek na końcu ulicy. lata wybrał ten dom, ponieważ był solidny i stał w pewnej odległości od innych - rzadkość na Środkowym Zachodzie, chociaż mają tu przecież całe prerie do zabudowania. Właśnie klęczałam, wkładając ostatni magazynek do pudła, gdy usłyszałam stukanie w kuchni. Stuk-stuk. Stuk-stuk-stuk Poczułam, że robi mi się zimno, moje ramiona pokryła gęsia skórka. Podniosłam głowę, włosy wpadły mi do oczu - raz jeden nie były skręcone. Jasna sprawa, wystarczy, że jestem w domu i nie idę do szkoły, a moje włosy wyglądają ładnie. Co to mogło być, do diabła? To nie był odgłos drzwi tłukących z tyłu domu, ten dźwięk już znałam. Gęsia skórka nadal pokrywała ramiona niczym bryłki lodu pod skórą. Stuk-stuk-stuk. Jak małe gumowe pałeczki bębniące w szybę. W ustach mi zaschło, palce zdrętwiały. Poczułam smak pomarańczy i soli, wiedziałam, że zaraz stanie się coś złego. Babcia nazywała to „arra", dopiero później zrozumiałam, że miała na myśli „aurę". Jak przed migreną. Albo jak powłoka światła, którą zdaniem babci możesz zobaczyć wokół ludzi, jeśli twój dotyk jest wystarczający silny. Dla mnie zawsze były to pomarańcze i sól. Nie świeże, tylko jakby pokryte woskiem.

Cholera. Jasna cholera. Najdziwniejsze było to, że nadal zachowywałam spokój. Światło przygasło - mimo że śnieg odbijał światła latarni, zrobiło się ciemniej. Zawsze spodziewałam się różnych strasznych rzeczy po zmroku i mimo to teraz wstrząsnął mną dreszcz. Wstałam na sztywnych nogach. Wzięłam nóż z wierzchu nierozpakowanego pudła. Salon wyglądał, jakby wybuchł w nim granat, zorientowałam się, że rozpakowałam kolejne pudła zaledwie do połowy. Smak pomarańczy nasilił się, znów usłyszałam stukanie, a potem drapanie, jakby paznokci o szybę. Trzymałam nóż tak, jak uczył mnie tata, płasko wzdłuż przedramienia, ściskając rękojeść w dłoni. W ten sposób możesz uderzyć przeciwnika w twarz jak obuchem, możesz włączyć do akcji triceps i mięśnie grzbietowe - najsilniejsze, zwłaszcza gdy dużo ćwiczysz. A gdy tniesz w górę, angażujesz bicepsy i lepiej panujesz nad nożem. „Idź po cichu, Dru", usłyszałam głos taty w swojej głowie. Cichy szept, jak wtedy, gdy uczył mnie koncentrować się na celu. „Idź cicho na tamtą stronę korytarza. To coś idzie od kuchni. Rób tak, jak cię uczyłem". Poszłam w głąb holu, przeklinając rzędy pudeł, ustawione dokładnie tam, gdzie miałam zamiar się ukryć. W kuchni paliło się światło, prostokąt złotego blasku wpadał do przedpokoju, dotykał podstawy schodów. Ogrzewanie wyłączyło się, stukanie przyspieszyło. Stuk-stuk-stuk. Przerwa. Stuk-stuk-stuk. Stuk-stuk. Poczułam, że serce podchodzi mi do gardła, mięśnie ud dygoczą, jakbym właśnie przebiegła dwa kilometry. Sunęłam korytarzem, aż wreszcie kuchnia znalazła się w zasięgu mojego wzroku. W horrorach (które są lepszym instruktażem, niż można by przypuszczać) nie wspominają o tym, że w takich sytuacjach pole widzenia się zawęża. Niewiele zauważasz, widzenie peryferyjne płata ci figle, a gałki oczne poruszają się w szalonym tempie, próbując ogarnąć wszystko jednocześnie. Stanęłam pod schodami i zobaczyłam zlew, kuchenkę i fragment stołu. Okno nad zlewem było pełne białego, śnieżnego blasku. Wypuściłam powietrze tak cicho, jak tylko mogłam. Słyszałam, jak wali moje serce - szybka solówka na perkusji. Obrzydliwy smak pomarańczy nasilił się, gnijąc w moich ustach. Stuk. Stuk-stuk-stuk-stuk. Werbel wystukiwanych dźwięków był coraz silniejszy, coraz szybszy... Weszłam do kuchni. Tylne drzwi znajdowały się po stronie blatu, krzesło taty stało przy stole, oparte o ścianę spiżarni. Kiedy tu siedział, widział drzwi wejściowe i wejście do holu, a przy tym miał osłonięte plecy. Drzwi były dość tandetne, z szybkami oprawionymi w ołowiane ramki na górze i cienkim panelem na dole, z zasuwką i łańcuchem, pewnie mocniejszym niż same drzwi. Poczułam falę mdłości, walczących z moim sercem o kontrolę nad krtanią. Zakrztusiłam się i prawie upuściłam nóż. Dostrzegłam to coś przez pociemniałe kwadraciki podwójnych szyb - na zabudowanej werandzie panował półmrok, rozświetlał go jedynie padający śnieg. Za drzwiami stał zombie. Niebieskie oczy miał wywrócone, białka zmętniałe jak zgniłe jaja. Na jego szczęce widać było mięso i zamarzniętą krew, coś wyżarło mu część twarzy. Opuszki palców, zdarte niemal do kości, drapały w szybę, z rąk zwisały strzępy ciała. Żołądek mi się skręcił, przed oczami gęstniała czarna mgła, szum w głowie brzmiał nie tym startujący odrzutowiec. Poznałabym tego zombie wszędzie. Był martwy i okaleczony, ale oczy nadal miał takie same. Niebieskie jak lód, okolone jasnymi rzęsami.

Nasze spojrzenia się spotkały. Podniósł głowę, jakby usłyszał odległy dźwięk. Wydałam krótki szczekliwy krzyk i uderzyłam plecami o ścianę w holu, waląc biodrem. W Stęrtę pudeł. Tata podniósł gnijące pięści (mięso z palców zostało zerwane przez coś, czego nie chciałam sobie nawet wyobrażać) i rozbił szybę.

ROZDZIAŁ 5 Pewnie stałabym tak całą wieczność, wpatrując się jak zahipnotyzowana w istotę, która kiedyś była moim ojcem, a teraz forsowała tylne drzwi - gdyby nie zadzwonił telefon. Przeraźliwy dźwięk przebił się przez trzask łamanego drewna i zmusił mnie do działania. Wrzasnęłam głośno, po dziewczyńsku, i rzuciłam nóż. Dźwięk uderzenia o linoleum został zagłuszony przez brzęk rozbijanej szyby -zombie szturmował tylne drzwi, nie odrywając ode mnie oczu. Typowe - gdy coś przykuje ich uwagę, prą na oślep, nie zważając na nic, dopóki nie rozerwą ofiary na strzępy. No, chyba że twórca zombie ukierunkował go na coś konkretnego. Wtedy stwór nie interesuje się już niczym innym, instynktownie ukrywa się w ciemnych kątach, jednocześnie szukając swojego celu. Zombie nie są zbyt bystre - za to bardzo zdeterminowane. Nieraz miałam okazję je obserwować podczas akcji z tatą. Są niczym karaluchy - nie zauważasz ich dopóty, dopóki nie pojawi się ich zbyt wiele. Trzymają się kurczowo tych pozorów życia, jakie im pozostawiono, nieważne, czy wskrzesiło je skażenie gleby, czy czarna magia. Wytoczyłam się do holu i poszłam w stronę salonu. Moje stopy ślizgały się na dywanie, każdy krok trwał całą wieczność. Wpadłam między pudła i krzyknęłam znowu, wpadając do salonu, gdy rozległ się ryk. Zombie nie mówią, wydają jedynie świsty i ryki jak zraniona krowa, gdy powietrze wprawia w ruch martwe struny głosowe. Zwykle jest to ostatni dźwięk, jaki człowiek słyszy przed śmiercią - zombie są cholernie szybkie, gdy już namierzą swoją przekąskę. Można ożywić martwe ciało, nawet jeśli dusza odeszła. Ale taki stwór na pewno będzie strasznie głodny. Pistolet kaliber 9 milimetrów wisiał pod oparciem fotela taty, w kaburze zapinanej na rzepy. Moje stopy zaplątały się o siebie i gruchnęłam na podłogę, szukając kabury. Z tyłu rozlegały się szuranie kroków i chrzęst szkła. Zombie wtoczył się do holu; usłyszałam straszliwy rumor, pewnie wpadł na jakieś pudło. Moje palce były sztywne i niezgrabne. Rozpięłam rzepy, wysunęłam pistolet z kabury, odepchnięty fotel zatańczył. Przeturlałam się na plecach, słysząc w głowie głos taty. „A teraz spokojnie, kochanie. Nigdy nie celuj do nikogo, kogo nie masz zamiaru zabić. Zawsze traktuj pistolet tak, jakby był nabity". Miałam, do cholery nadzieję, że był. Najprawdopodobniej był - tata nie trzymałby go na krześle, gdyby nie był. Uczyłam się strzelać od dziewiątego roku życia, nawet babcia miała w domu broń, więc nie byłam kompletnie zielona. No i pomagałam przecież tacie. Wiedziałam, jak należy obchodzić się z bronią palną - i jak nie należy się z nią obchodzić. Wiedziałam też, że za ścianą był zombie, który wpatrywał się we mnie gnijącymi, przeraźliwie niebieskimi oczami, w których płonęła iskra czerwieni. Czułam go. Zombie śmierdzą gorzej niż cokolwiek, co może wyobrazić sobie człowiek niepolujący na stwory z mrocznej strony świata. To obrzydliwy, cuchnący odór zepsutych jaj i gnijącego mięsa, w którym roi się od larw. Smród padliny i rozkładającego się żarcia, odór ciała, uzupełniony rzygowinami. Otworzyłam usta, ale zamiast krzyku ze ściśniętej krtani wydobył się świszczący dźwięk. Wycelowałam i nacisnęłam spust. Klik. Psiakrew! Pistolet był zabezpieczony. Zombie ruszył w moją stronę, z jego gardła wydostał się ryk... ...i nagle upadł.

Odbezpiecz ten cholerny pistolet! Gorączkowo obmacywałam broń, a zombie runął na dywan - potknął się o pudło, blokujące wejście do salonu. Był pokryty śniegiem, mokry i gnijący, i miał na sobie ulubioną kurtkę taty, zieloną wojskową. Gdy odbezpieczałam pistolet, mój oddech był chrapliwy jak krakanie wrony. Położyłam się i wycelowałam. Nasze oczy się spotkały. Zombie wstał, jego gnijące stopy były bose - buty zniknęły, co się z nimi stało? - i wyciągnął ręce. Kawałki ciała odpadły i plasnęły na dywan. Smród uderzył mnie w nos, wypełnił mi głowę; poczułam mdłości. I w końcu nacisnęłam spust. Pierwsza kula poszła w ścianę, wywalając niezłą dziurę. Strzelałam dalej, krzycząc i płacząc, a zombie runął do przodu, prosto na mnie. Jego zęby uderzały o siebie, gdy rozwalona szczęka zaciskała się raz po raz w odruchu żucia, który miał mu pomóc pożreć ofiarę żywcem. A ja naciskałam spust. Nie słyszałam strzałów, choć pewnie były ogłuszające. Słyszałam tylko swój szloch. Zombie upadł na mnie. Śluz i czarna krew chlusnęły na moją twarz, zapiekło jak kwas. Zombie był zimny jak lód i strasznie cuchnął. Jego szczęki zacisnęły się jeszcze dwa razy, ciało zadygotało i coś czarnego, obrzydliwego wypłynęło mu z ust. Wrzeszczałam jak opętana. Nie mogłam zaczerpnąć tchu, dlatego wydawałam z siebie jedynie wysoki pisk. Przez własny krzyk usłyszałam szczękanie spustu, ciągle go naciskałam, choć magazynek był już pusty. Zombie był martwy, w jego piersi ziała dziura po licznych kulach. Żeby powstrzymać zombie, musisz zniszczyć jego serce, to ono podtrzymuje całe ciało, w każdym razie tak mówią książki. Jednak, strzelając, nie myślałam o książkach, po prostu odruchowo zrobiłam to, czego uczył mnie tata. „Jeśli masz wybór, nie celuj w głowę. Nie pociągaj mocno za spust, kochanie, naciśnij delikatnie". Głos taty w mojej głowie. I, niczym refren, słowa powtarzane tak wiele razy, że mogłabym wyrecytować je obudzona w środku nocy: „Nie celuj w nikogo, kogo nie chcesz zabić". Waliłam go w głowę pistoletem, usiłując wydostać się spod martwego ciała. Wkońcu, wyjąc cicho, odczołgałam się w drugi kąt pokoju, jak najdalej od zombie. Lewa dłoń piekła od otarcia o dywan, w prawej nadal ściskałam pistolet. Oparłam się o ścianę i zrozumiałam, że bełkoczę. Cichy, chaotyczny dźwięk odbijał się od pustych białych ścian. Trzęsłam się z zimna i wstrętu, moje ciało pokrywała śmierdząca, piekąca masa. Zombie leżał na brzuchu, w kurtce taty i jego dżinsach. Strumyczki obrzydlistwa drążyły tunele w jego gnijącej skórze. Smród był nieprawdopodobny. Gdy już zniszczy się serce, zombie rozkładają się naprawdę szybko. Nawet szkielet przemienia się w pył. Zaczęłam płakać. Mamrotanie przerodziło się w jedno słowo, powtarzane bez końca. - Tato? Tato? Tato? Leżał tam. Zombie po prostu tam leżał.

ROZDZIAŁ 6 Centrum handlowe było otwarte. Śnieżyca przestała szaleć, główne ulice zostały oczyszczone. Traktowali tu zimę bardzo poważnie, solili, sypali piaskiem, skrobali i odśnieżali jak szaleni. Autobusy jeździły normalnie. Życie na preriach nie zamiera z powodu odrobiny śniegu. Muzyka popowa musi gdzieś lecieć, a kto będzie ją puszczał, jeśli zamkną centra handlowe? Gapiłam się na styropianowy kubek w McDonaldzie. Był pełen kawy, jeszcze niedawno wrzącej, teraz ledwo ciepłej . Piekły mnie oczy, pod powiekami miałam piasek. Przed wyjściem z domu zeskrobałam z siebie szlam zombie, przebrałam się, wrzuciłam do torby całą kasę, jaką udało mi się znaleźć - portfel taty zniknął, może leżał w furgonetce albo został skradziony? - wyłączyłam ogrzewanie i wymknęłam się z domu. Tylne drzwi były zniszczone, a smród tak niesamowity i trwały jak zapach tłuszczu do smażenia. Czy ktoś słyszał strzały? Chyba nie, bo przyjechałaby policja. Nasz dom stał na uboczu, odizolowany od innych jak trędowaty. Nigdy nie słyszałam sąsiadów - tacie właśnie o to chodziło. Poza tym być może padający śnieg zagłuszył dźwięki. Gdyby zombie mnie zabił, nikt by się nawet nie zorientował, leżałabym tam i... Mój umysł zatrzymał się nagle, zgasł jak silnik. Zadrżałam, plastikowe krzesło zaskrzypiało pode mną. Centrum było jasno oświetlone, a ludzie kręcili się, robiąc zakupy, jakby nic się nie stało, jakby w moim domu nie leżał gnijący zombie. Na dolnym poziomie, w części restauracyjnej była fontanna, woda szemrała melodyjnie, spływając po betonowych kwadratach w stylu art deco, z rzeźbioną, zespawaną stalą. Styropianowy kubek był białym kółkiem z brązową elipsą w środku. Mogłabym to narysować; szkicownik miałam w torbie razem z innymi rzeczami, wrzuconymi tam w histerycznym pośpiechu. To byłby nawet dobry pomysł, gdyby tylko ręce mi się nie trzęsły. Znów się wzdrygnęłam. Nie miałam pojęcia, w co jestem ubrana, wiedziałam tylko, że na pewno się przebrałam, gdy już zmyłam z siebie szlam zombie. Zastrzeliłam go. Zastrzeliłam tatę. Ciągle to widziałam - utkwione we mnie niebieskie oczy taty z gnijącymi białkami, purpurowe iskry tańczące w głębi zamglonych źrenic, już nie okrągłych, lecz postrzępionych na brzegach, bo tkanka była martwa. Pistolet szarpiący się w moich rękach. Straszliwy smród. Zrozumiałam, że znowu jęczę, cichy dźwięk rodził się powoli w moim gardle. Stłumiłam go szybko, nie chciałam, żeby ktoś zwrócił na mnie uwagę. Właśnie zabiłam swojego tatę. Halo, policja? Mojego tatę zamieniono w zombie. Widzi pan, jeździliśmy po całym kraju, zabijając stwory, który właściwie nie istnieją i tym razem one zaatakowały nas. Potrzebuję gdzieś się przespać - i czy mogłabym prosić o trochę święconej wody i kilka srebrnych kul? Byłoby naprawdę ekstra, dzięki. A skoro już o tym mowa, czy mógłby pan powiedzieć tym facetom z kaftanami bezpieczeństwa, że jestem normalna? Wielkie dzięki. Kawa chlupotała w kubku, gdy dotykałam krawędzi dwoma palcami. Niedługo zaczną zamykać centrum w końcu to dzień powszedni. Dokąd wtedy pójdę? Nie mogę wynająć pokoju w hotelu, chyba że spróbuję w gorszej dzielnicy. Ale tak czy inaczej, może to kosztować więcej, niż chciałabym wydać. No właśnie, powinnam znaleźć jakiś sposób, żeby zarobić trochę kasy i... Jednak w tej chwili tak dalekosiężne plany były ponad moje siły. Zastrzeliłam tatę. Jezu Chryste, zastrzeliłam swojego tatę. W gardle narastał mi płacz, dławiły mnie gorące łzy. Obrzydliwy dźwięk drapania w szybę przerodził się w zgrzyt odsuwanego