kari23abc

  • Dokumenty125
  • Odsłony38 716
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów151.8 MB
  • Ilość pobrań25 381

Mead Richelle - 03 - Akademia Wampirów

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :815.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Mead Richelle - 03 - Akademia Wampirów.pdf

kari23abc EBooki Mead Richelle Akademia Wampirów
Użytkownik kari23abc wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 174 stron)

Mead Richelle Akademia Wampirów Pocałunek Cienia

ROZDZIAŁ PIERWSZY DELIKATNIE WODZIŁ PALCAMI po moich plecach. Jego dotyk sprawiał, że drżałam. Powoli, bardzo powoli przesuwał dłonie w dół ciała, aż zatrzymały się na biodrach. Poczułam muśnięcie warg tuż za uchem. Całował mnie w szyję, a potem niżej, jeszcze niżej… Poczułam na ustach jego wargi. Całowaliśmy się i tuliliśmy coraz mocniej. Krew płonęła mi w żyłach, nigdy nie byłam bardziej żywa niż w tej chwili. Kochałam go, kochałam Christiana tak mocno, że… Christiana? Christian… Nie. Zrozumiałam, co się dzieje. Wkurzona nie na żarty, jednocześnie nadal tkwiłam w jego ramionach, jakby to mnie dotykał i całował. Nie mogłam się wyrwać. Zbyt silnie połączona z Lissą, przeżywałam to samo, co ona. Dosyć. To się nie dzieje naprawdę, nie ma cię tam. Uciekaj. Logika zawiodła: jak miałam się skupić, skoro cała płonęłam i drżałam? Nie jesteś nią. To ciało nie należy do ciebie. Uciekaj. Jego usta. Na całym świecie nie istniało nic oprócz nich. To nie jest on. Uciekaj. Pocałunki smakowały tak samo, całował mnie tak jak… Nie, to nie Dymitr. Wiej stąd! Imię Bielikowa podziałało jak kubeł zimnej wody. Wyrwałam się. Siedziałam na łóżku w swoim pokoju. Nagle zrobiło mi się duszno. Zaczęłam wierzgać nogami, usiłując zrzucić z siebie kołdrę, lecz w efekcie jeszcze bardziej zaplątałam się w pościel. Serce biło mi jak szalone. Próbowałam uspokoić oddech i powrócić do rzeczywistości. Wiele się zmieniło. Dawniej atakowały mnie senne koszmary Lissy. Teraz uczestniczyłam w jej życiu seksualnym. Różnica zasadnicza. Na jawie jakoś sobie radziłam i nie dopuszczałam do głosu przeżyć przyjaciółki. Tym razem Lissa i Christian nieumyślnie mnie przechytrzyli. We śnie byłam bezbronna, moje ciało odbierało jej intensywne doznania przez łączącą nas psychiczną więź. Nie miałabym takich problemów, gdyby znajdowali się teraz w swoich łóżkach i spali jak normalni ludzie. „Boże”. Ziewnęłam, opuszczając nogi na podłogę. „Nie mogli zaczekać do rana?” Co gorsza, nadal czułam się nieswojo. Teoretycznie nic się nie stało. Christian nie dotykał mojej skóry, nie mnie całował. A jednak ciało mówiło coś innego. Tęskniłam za jego ciepłem. To idiotyczne, ale rozpaczliwie pragnęłam, żeby ktoś mnie dotknął, choćby przytulił. Z pewnością jednak nie Christian. Powróciło wspomnienie pocałunków. Półśpiąca kojarzyłem je z Dymitrem. Wstałam z trudem i przeszłam się chwiejnie po pokoju. Ogarnął mnie smutek. Czułam się kompletnie pusta. By jakoś przełamać ponury nastrój, w samym szlafroku i kapciach poszłam do łazienki na korytarzu. Opłukałam twarz zimną wodą i spojrzałam w lustro. Moje odbicie patrzyło ponuro zaczerwienionymi oczami. Miałam potargane włosy. Powinnam wrócić do łóżka, ale przeszła mi ochota na sen. Wolałam nie ryzykować. Potrzebowałam czegoś, co mnie orzeźwi i zatrze niemiłe wspomnienia. Po wyjściu z łazienki ruszyłam bezszelestnie, na palcach w stronę schodów. Na parterze dormitorium panowała cisza. Dochodziło południe, czyli środek nocy dla wampirów żyjących w ciemnościach. Wyjrzałam zza drzwi i przeszukałam wzrokiem hol. Nie zauważyłam nikogo, oprócz ziewającego recepcjonisty za biurkiem. Przeglądał od niechcenia jakieś czasopismo. Pomyślałam, że lada moment zaśnie i głowa opadnie mu na ladę. Moroj skończył lekturę, ziewnął po raz drugi, zakręcił się na fotelu obrotowym, rzucił gazetę na biurko i sięgnął po inną. Wykorzystałam chwilę, gdy był odwrócony tyłem, i przebiegłam korytarzem do podwójnych drzwi prowadzących na zewnątrz. Modliłam się w duchu, żeby nie zaskrzypiały. Uchyliłam jedno skrzydło i wymknęłam się z budynku. Udało się. Recepcjonista mógł poczuć zaledwie lekki

powiew chłodnego powietrza. Gdy stanęłam na dworze w świetle dnia, poczułam się jak wojowniczka ninja. Zimny wiatr uderzył mnie w twarz. Tego właśnie potrzebowałam. Bezlistne gałęzie drzew kołysały się, uderzając o kamienny mur dormitorium. Promienie słoneczne padały na mnie migotliwie, jak światła w dyskotece. Skrzywiłam się, bo raziły mnie w oczy, napominały, bym wracała. Opatulona szczelnie szlafrokiem, okrążyłam węgieł budynku. Między dormitorium a salą gimnastyczną znalazłam zaciszne miejsce, w którym mogłam posiedzieć chwilę w spokoju. Błoto zalegające chodnik przyklejało się do kapci, ale co z tego? Typowy ponury dzień w górach Montany. Rześkie powietrze otrzeźwiło mnie, przepędzając resztki wspomnień o miłosnym uniesieniu, w którym bez własnej woli brałam udział. Znowu byłam sobą. Wolałam trząść się z zimna, niż rozpamiętywać dotyk dłoni Christiana. Przystanęłam wpatrzona bezmyślnie w grupę drzew i nagle ogarnęła mnie złość na tamtych dwoje. Pomyślałam z goryczą, że nie przejmują się nikim ani niczym. Lissa często napomykała, że chciałaby odbierać moje myśli i uczucia. W istocie nie miała pojęcia, czym to grozi. Nie wiedziała, co przeżywam, kiedy atakują mnie jej myśli, kiedy nasza więź wymusza udział we wszystkim, czego doświadcza moja przyjaciółka. Do tego wszystkiego Lissa wiodła szczęśliwe życie miłosne, podczas gdy ja byłam pogrążona w rozpaczy. Nie zdawała sobie sprawy, czym jest niespełnione uczucie, tak silne, że aż boli, bo nie można go zrealizować ani nawet wyrazić. Tłumiłam je, jak czasem robimy to ze złością, która zaczyna zjadać nad od środka, dręczy tak bardzo, że mamy ochotę krzyczeć i kopać. Nie, Lissa nie miała pojęcia co czuję. Nie zamierzałam jej tym obarczać. Niech sobie dalej przeżywa romantyczne chwile, nie wiedząc, jaki ból mi sprawia. Zaczęłam sapać z wściekłości na Lissę i Christiana za ich słabość do nocnych igraszek. Zazdrościłam im miłości, której sama zostałam pozbawiona. Usiłowałam zdusić w sobie gniew, zdławić zawiść wobec najlepszej przyjaciółki. - Jesteś lunatyczką? - usłyszałam za plecami. Odwróciłam się gwałtownie. Dymitr patrzył z zaciekawioną i lekko rozbawioną miną. Ciekawe, właśnie w chwili gdy roztrząsałam swoje problemy miłosne, ich źródło niezauważenie samo mnie odnalazło. Nie słyszałam, kiedy się zbliżył, i teraz niechętnie rozstałam się z moim wyobrażeniem o sobie jako wojowniczce ninja. Od razu skarciłam się w duchu za zaniedbanie. Co by mi szkodziło uczesać się przed wyjściem? Pospiesznie przygładziłam ręką zmierzwione włosy, chociaż czułam, że jest już za późno na ten gest. Moje długie loki musiały wyglądać jak wielkie ptasie gniazdo. - Sprawdzam system bezpieczeństwa w dormitorium - rzuciłam. - Nawala. Strażnik uśmiechnął się lekko. Trzęsłam się z zimna i nie mogłam nie zauważyć długiego, ciepłego skórzanego płaszcza, w który był ubrany. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby mnie nim okrył. - Na pewno bardzo zmarzłaś. - Zupełnie jakby czytał w moich myślach. - Włożysz mój płaszcz? Potrząsnęłam głową, nie wspominając też o tym, że stopy mi zgrabiały na kość. - Nie jest mi zimno. Co tu robisz? Też sprawdzasz zabezpieczenia? - Przeciwnie. Mam wartę. Strażnicy na zmianę patrolowali teren szkoły, kiedy wszyscy spali. Strzygi, czyli martwe wampiry, czyhające na życie morojów, takich jak Lissa, nie polowały w świetle dnia. Problemy sprawiali jednak sami uczniowie, którzy często wyślizgiwali się poza teren Akademii. - Gratuluję - odparłam. - Cieszę się, że dzięki mnie utwierdziłeś się we wzorowej czujności. Lepiej już pójdę. - Rose. - Dymitr chwycił mnie za ramię. Mimo mrozu ogarnęła mnie fala gorąca. Natychmiast mnie puścił, jakby i on poczuł to samo. - Powiedz, co tu robiłaś. Znałam ten jego ton, nie przyjąłby do wiadomości wykrętów, więc powiedziałam prawdę. - Miałam zły sen. Wyszłam zaczerpnąć powietrza. - Tak po prostu wyszłaś. I nie przeszło ci przez myśl, że łamiesz reguły? Zapomniałaś również o ubraniu. - Tak - mruknęłam. - To jest chyba pełny obraz sytuacji. - Och Rose. - W głosie Dymitra wyczułam rezygnację. - Nigdy się nie zmienisz. Najpierw

Działasz, potem myślisz. - Wiesz, że to nieprawda - zaprotestowałam. - Zmieniłam się. Nawet bardzo. Oczy strażnika pociemniały, znikło rozbawienie, wydawał się zmartwiony. Przyglądał mi się dłuższą chwilę. Czasami miałam wrażenie, że jego wzrok przenika moją duszę. - Masz rację. Zmieniłaś się. Przyznał to ze smutkiem. Pewnie myślał o wydarzeniach sprzed trzech tygodni, kiedy razem z grupką przyjaciół wpadłam w sidła strzyg. Cudem uszliśmy z życiem. Niestety nie wszyscy. Mason, mój dobry kumpel, zakochany we mnie do szaleństwa, został zabity. Pomściłam jego śmierć, ale nigdy sobie nie wybaczę, że zginał. Tamte wydarzenia położyły się cieniem na moim życiu. Wszyscy uczniowie i personel Akademii popadli w przygnębienie. Ja śmierć Masona przeżyłam jako osobisty dramat. Przyjaciele zaczęli to zauważać. Nie chciałam, żeby Dymitr się o mnie martwił, więc udałam, że jego uwagę biorę za żart. - Spokojna głowa. Niedługo mam urodziny. Kiedy skończę osiemnaście lat, będę już oficjalnie dorosła, prawda? Na pewno obudzę się tego ranka jako dojrzała kobieta. Jak oczekiwałam, nieznacznie się uśmiechnął. - Tak, nie wątpię w to. Twoje urodziny wypadają, zdaje się, za miesiąc? - Dokładnie za trzydzieści jeden dni - sprostowałam. - Z pewnością nie odliczasz godzin ani minut. Wzruszyłam ramionami, a on się roześmiał. - Rozumiem, że spisałaś listę prezentów. Na dziesięć stron bez odstępów? Według hierarchii ważności. Dymitr nie przestawał się uśmiechać. Odprężył się i był szczerze rozbawiony, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Chciałam rozśmieszyć go jeszcze bardziej, ale w tej samej chwili stanęli mi przed oczami Christian i Lissa. Powróciło uczucie smutku i pustki. Moje marzenia o nowych ciuchach, iPodzie i innych prezentach wydały mi się trywialne. Jak to się stało, że gadżety przestały się dla mnie liczyć? Marzyłam tylko o jednym. Boże, jakże ja się zmieniłam. - Nie - odparłam cicho. - Nie mam żadnej listy. Przechylił głowę, a długie włosy opadły mu na twarz. Miał brązowe włosy, tak jak ja, lecz moje były ciemniejsze. Chwilami wydawały się zupełnie czarne. Dymitr odgarnął niesforne kosmyki, ale natychmiast z powrotem zakryły mu policzek. - Nie mogę uwierzyć, że nie czekasz na prezenty. Będziesz miała nudne urodziny. „Wolność”, pomyślałam. To był jedyny prezent, na jaki czekałam. Wolność dokonywania wyborów. Wolność kochania wybranego mężczyzny. - To bez znaczenia - powiedziałam tylko. - Jak to… - zaczął Dymitr i urwał. Zrozumiał. Zawsze mnie rozumiał. Dzięki temu tak dobrze się dogadywaliśmy mimo różnicy wieku. Był ode mnie starszy o siedem lat. Zakochaliśmy się w sobie zeszłej jesieni, kiedy strażnik został moim instruktorem sztuk walki. Jednak sprawy posunęły się za daleko i wkrótce przekonaliśmy się, że różnica wieku nie jest jedyną przeszkodą dla naszego związku. Oboje mieliśmy zostać opiekunami Lissy, kiedy moja przyjaciółka skończy szkołę. Nie mogliśmy pozwolić na to, by wzajemne uczucia kolidowały ze służbą. Dziś łatwo mi to pisać, ale wówczas nie miałam złudzeń, że tak po prostu zapomnimy o tym, co nas łączy. Obojgu nam zdarzały się chwile słabości, skradzione pocałunki i słowa, które nigdy nie powinny paść. Kiedy cudem uszłam z życiem w starciu ze strzygami, Dymitr wyznał mi miłość. Powiedział wtedy, że nie mógłby być z inną kobietą. Jednocześnie oboje rozumieliśmy, że nasz związek jest niemożliwy. Udawaliśmy, że nic się nie dzieje i że łączą nas wyłącznie oficjalne stosunki. Teraz strażnik próbował zmienić temat. - Możesz zaprzeczać, ale widzę, że dygoczesz z zimna. Wejdźmy do środka. Wprowadzę cię tylnymi drzwiami. A to heca! Dymitr nigdy nie unikał trudnych tematów. To on zwykle zmuszał mnie do otwartej dyskusji o sprawach, którym nie miałam najmniejszej ochoty się zajmować. Tymczasem rozmowa

o naszym trudnym, zwichrowanym związku okazała się dla niego zbyt wielkim wyzwaniem. Tak. Nie tylko ja się zmieniłam. - Myślę, że to tobie jest zimno. - Drażniłam się z nim, idąc do budynku, w którym mieściły się sypialnie nowicjuszy. - Czyżby pobyt na Syberii nie uodpornił cię na siarczyste mrozy? - Nie masz pojęcia o życiu na Syberii. - Wyobrażam sobie ziemię skutą lodem, jak na Arktyce - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - W takim razie bardzo się mylisz. - Tęsknisz za ojczyzną? - spytałam, zerkając na niego z ukosa. Nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Sądziłam, że każdy marzy o życiu w Ameryce. W każdym razie nie sądziłam, że ktokolwiek chciałby żyć na Syberii. - Bezustannie - odparł miękkim głosem. - Czasami marzę… - Bielikow! Wiatr przywiał ostry krzyk dobiegający zza naszych pleców. Dymitr mruknął coś pod nosem i wepchnął mnie za węgieł, który właśnie mijałam. - Schowaj się! Przykucnęłam za kępa krzewów otaczających budynek. Nie miały jagód, tylko gęste kiście kłujących, zakończonych spiczasto liści. Drapały mnie w skórę. Nie zważałam na te drobne nieprzyjemności, znacznie dotkliwiej odczuwałam chłód i strach, że moja nocna eskapada zostanie zauważona i ukarana. - Nie masz dzisiaj służby - odezwał się Dymitr parę sekund później. - Nie, ale chciałam z tobą porozmawiać - rozpoznałam ten głos. Należał do Alberty, szefowej straży Akademii. - Nie zajmę ci dużo czasu. Musimy przestawić pory kilku dyżurów na czas, kiedy wyjedziesz na proces. - Jasne - odparł. Wychwyciłam skrępowanie w jego głosie. - Nie mogłaś znaleźć lepszej pory na zmiany. Nikt nie będzie z tego zadowolony. - Cóż, królowa rządzi się własnymi prawami. - Alberta była wyraźnie sfrustrowana. Usiłowałam zrozumieć, o co chodzi. - Celeste będzie cię zastępowała na warcie i oboje z Emilem poprowadzą za zmianę twoje treningi. Treningi? Wiec Dymitr nie poprowadzi zajęć w przyszłym tygodniu. Dlaczego? Nagle zrozumiałam. Chodziło o ćwiczenia polowe. Jutro rozpoczyna się sześciotygodniowy okres próbny dla nowicjuszy. Nie będziemy mieli normalnych zajęć. Przydzielą nam pod opiekę morojów, których mamy strzec dniem i nocą. Ale co to za proces, o którym wspomniała Alberta? Może chodziło o ostateczny test na zaliczenie roku szkolnego? - Mówią, że nie mają nic przeciwko dodatkowym dyżurom - ciągnęła strażniczka. - Zastanawiałam się, czy nie mógłbyś przejąć części ich obowiązków przed wyjazdem? - Oczywiście - odparł Dymitr bez wahania. - Dzięki. Bardzo nam pomożesz. - Kobieta westchnęła. - Chciałabym wiedzieć, jak długo potrwa proces. Nie mam ochoty wyjeżdżać. Twierdziłeś, że Daszkowa spotka zasłużona kara, tymczasem królowa podobno zaczyna wątpić w prawo sądu do uwięzienia członka rodziny królewskiej. Zamarłam. Dreszcz, który przebiegł mi po plecach, nie miał nic wspólnego z chłodem panującym na zewnątrz. Daszkow? - Sędziowie z pewnością podejmą właściwą decyzję - odparł krótko Dymitr. Zrozumiałam, dlaczego jest tak oszczędny w słowach. Nie chciał, bym za dużo wiedziała na ten temat. - Mam nadzieję. Oby to rzeczywiście potrwało tylko kilka dni, jak zapowiadają. Strasznie tu zimno. Wejdziemy do biura? Pokażę ci grafik. - Jasne - rzucił lekko strażnik. - Muszę tylko jeszcze coś załatwić. - Dobrze, poczekam. Zapadła cisza, więc uznałam, że Alberta odeszła. Opuściłam kryjówkę w gęstych gałązkach wiciokrzewu, kiedy Dymitr pojawił się obok. Jego spojrzenie świadczyło o tym, że doskonale wie, co go czeka. - Rose… - zaczął niepewnie. - Daszkow? - wychrypiałam półgłosem, by Alberta mnie nie usłyszała. - Wiktor Daszkow? Bielikow nie zamierzał zaprzeczać. - Tak. Książe Wiktor Daszkow.

- Rozmawialiście o… Chodzi o… - Byłam jak ogłuszona. Nie mogłam pozbierać myśli. Jak to, więc mnie nawet nie powiadomili? - Sądziłam, że gnije w więzieniu. Chcesz powiedzieć, że dopiero teraz wytoczyli mu proces? To naprawdę niesamowita wiadomość. Wiktor Daszkow, który uprowadził Lissę i torturował ją bezlitośnie, chcąc przejąć kontrolę nad jej niezwykłą mocą, miałby chodzić na wolności! Moroje mają zdolności magiczne. Zwykle specjalizują się w jednym z czterech żywiołów - wykorzystują wodę, ogień, powietrze lub ziemię. Lissa stanowiła wyjątek. Pracowała z piątym żywiołem - ducha, o którego istnieniu mało kto słyszał. Moja przyjaciółka posiadała dar uzdrawiania, a nawet wskrzeszania zmarłych. To dzięki niemu nawiązała się między nami szczególna psychiczna więź. Zostałam z nią połączona, nosiłam „pocałunek cienia”, jak to nazywali niektórzy. Lissa przywróciła mnie do życia po wypadku samochodowym, w którym zginęli jej rodzice i brat. Od tamtej pory towarzyszyłam jej nieustannie, znałam jej myśli i uczucia. Wiktor jako pierwszy dowiedział się o niezwykłej mocy mojej przyjaciółki. Uprowadził ją, by służyła mu jako osobiste źródło życia i młodości. Nie zawahał się usunąć z drogi wszystkich, którzy przeszkadzali mu w realizacji podstępnego planu. Dymitra i mnie unieszkodliwił wówczas w bardzo wyrafinowany sposób. W wieku siedemnastu lat dorobiłam się wielu wrogów, ale najbardziej na świecie nienawidziłam Wiktora Daszkowa. Strażnik wyraźnie spodziewał się ciosu z mojej strony, o czym świadczył dobrze mi znany wyraz jego twarzy. - Cały czas siedzi w więzieniu, ale dopiero teraz wytoczono mu proces. Biurokracja. - I wreszcie go osądzą? A ty weźmiesz w tym udział? - cedziłam przez zaciśnięte zęby, starając się zachować spokój. Zdaje się, że nadal miałam groźny wyraz twarzy. - Tak, w przyszłym tygodniu. Wezwano kilkoro strażników. Będziemy zeznawać w sprawie uprowadzenia Lissy. - Spochmurniał na wspomnienie wydarzeń sprzed czterech miesięcy. Stał przede mną groźny strażnik, gotów bez wahania rzucić się do walki w obronie bliskich mu osób. - Może pytam bez sensu, ale czy obie z Lissą będziemy ci towarzyszyły? Znałam odpowiedź i wcale mi się ona nie podobała, ale nie mogłam się pohamować. - Nie. - Nie? - Nie. Oparłam dłonie na biodrach. - Będziecie rozmawiali o nas. Nie sądzisz, że powinnyśmy przy tym być? Dymitr przybrał oficjalną minę. - Królowa i członkowie rady uznali, że powinniśmy wam tego oszczędzić. Mamy wystarczająco dużo dowodów, by go skazać. Daszkow jest przestępcą, jednak należy do królewskiego rodu. Jest wpływową osobistością. Proces zostanie utajniony. - Myślisz, że zaczęłybyśmy o nim rozpowiadać na prawo i lewo?! - wykrzyknęłam zdumiona. - Dajcie spokój, towarzyszu. Naprawdę tak źle o nas myślisz? Naszym jedynym pragnieniem jest skazanie i dożywotnie uwięzienie Wiktora Daszkowa. Jeśli istnieje ryzyko, że zostanie uniewinniony, powinieneś pozwolić nam zeznawać. Wiktor został ujęty i osadzony w areszcie. Do tej pory sądziłam, że to się nie zmieni. Myślałam, że zgnije w więzieniu. Nie przyszło mi do głowy - niesłusznie, jak się okazało - że wytoczą mu proces. Jego wina była oczywista. Jednakże rząd morojów, chociaż funkcjonował w utajnieniu i niezależnie od rządów ludzi, pod wieloma względami działał podobnie. Każdy zasługiwał na uczciwy proces i tak dalej… - Nie mam nic więcej do powiedzenia w tej sprawie - stwierdził Dymitr. - Liczą się z tobą. Mógłbyś się za nami wstawić, szczególnie że… - Nie czułam już złości, ogarnął mnie strach. - Istnieje ryzyko, że Daszkow wyjdzie na wolność, prawda? Powiedz, czy królowa mogłaby go wypuścić? - Nie mam pojęcia. Arystokraci rządzą się własnymi prawami - odparł znużony. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej pęk kluczy. - Wiem, że ta wiadomość cię zdenerwowała, ale nie możemy dłużej rozmawiać. Idę do Alberty, a ty powinnaś wrócić do pokoju. Ten kwadratowy klucz otwiera

boczne drzwi dormitorium. Wiesz, które. Wiedziałam. - Tak, dzięki. Skarciłam się w duchu za niechęć okazaną Dymitrowi. Ostatecznie pomógł mi wybrnąć z kłopotów. Wciąż jednak nie mogłam zapanować nad wzburzeniem. Wiktor Daszkow był przestępcą, może nawet zbrodniarzem. Opanowała go żądza władzy, zamierzał dopiąć celu, usuwając z drogi wszystkich, którzy mogą mu w tym przeszkodzić. Jeśli wyjdzie na wolność… Lissa i inni moroje nie będą bezpieczni. Nie umiałam pogodzić się z myślą, że nikt nie chce mnie wysłuchać. Zrobiłam kilka kroków, kiedy usłyszałam za plecami wołanie Dymitra. - Rose! - Odwróciłam się przez ramię. - Przykro mi - powiedział z żalem, lecz zaraz odzyskał oficjalny ton: - Nie zapomnij odnieść jutro kluczy. Odeszłam. Pewnie byłam niesprawiedliwa, ale nadal wierzyłam naiwnie, że Dymitr może zaradzić wszelkim problemom. Myślałam, że gdyby naprawdę chciał wprowadzić Lissę i mnie na sale sądową, dokonałby tego. Stałam już przy drzwiach, kiedy kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Natychmiast zapomniałam o Daszkowie. Pech. Dostałam klucz, żeby przemknąć się niezauważona, a już mnie przydybano. Odwróciłam się, pewna że to któryś z nauczycieli. Pomyłka. - Nie - szepnęłam, sądząc, że ktoś robi mi kawał. - Nie! Chyba śnię. Leżę w łóżku i tylko to sobie wyobrażam. Nie było innego wyjaśnienia. Na trawniku w cieniu wielkiego starego dębu stał… Mason.

ROZDZIAŁ DRUGI WYGLĄDAŁ JAK MASON. Nie widziałam wyraźnie, kto lub co to było. Zamrugałam, usiłując skupić wzrok. Postać była niewyraźna, niemal przezroczysta, nie mogłam wyraźnie uchwycić kształtów. To „coś” bardzo przypominało Masona; choć trochę zamazane, miało jego rysy twarzy, a skórę jaśniejszą, niż zapamiętałam. Gęsta ruda czupryna mojego najlepszego kumpla, o odcieniu jasnopomarańczowym, stała się ledwo dostrzegalna. Zjawa nosiła ten sam strój, co Mason w dniu, gdy widziałam go po raz ostatni - dżinsy i luźną żółtą koszulkę. Spod płaszcza wystawał rąbek zielonego swetra. Kolor ubrań również wydawał się rozmyty. Miałam wrażenie, że oglądam wyblakłą fotografię. Sylwetkę otaczała słaba poświata. Najbardziej jednak uderzył mnie - poza faktem, że Mason przecież był martwy - wyraz jego twarzy. Smutny, bardzo smutny. Spojrzałam mu w oczy z bólem. Naraz wróciły do mnie wspomnienia wydarzeń sprzed kilku tygodni: Mason pada na podłogę… nad nim okrutne twarze strzyg… Poczułam dławienie w gardle. Nie mogłam się poruszyć ani odezwać. On przyglądał mi się z nieodgadnioną miną. Był smutny, posępny, poważny. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zaraz je zamknął. Wyczuwałam coś ciężkiego i bolesnego między nami. Nagle uniósł rękę i wyciągnął ją do mnie. Ten gest mnie obudził. Nie, to się nie dzieje naprawdę. Mam przywidzenia. Mason nie żyje. Widziałam, jak zginął. Trzymałam jego ciało w ramionach. Zjawa poruszyła lekko palcami, jakby mnie ponaglała. Wpadłam w panikę. Cofnęłam się o kilka kroków. Nie poszedł za mną. Stał w miejscu z wyciągniętą ręką. Wystraszona nie na żarty, odwróciłam się i rzuciłam do ucieczki. Kiedy dobiegłam do drzwi, zerknęłam za siebie, usiłując uspokoić oddech. Nikogo nie było. Wpadłam do pokoju i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Ręce mi się trzęsły. Rzuciłam się na łóżko, rozmyślając o tym dziwacznym zdarzeniu. Co to było? Przecież Mason nie wrócił. Nie mógł. Zginął na moich oczach, a w końcu zmarli nie wracają. No, ja wróciłam… Ale to inna sytuacja. Na pewno wyobraźnia płata mi figle. Tak. Nie ma innego wytłumaczenia. Jestem przemęczona, rozdrażniona z powodu Lissy i Christiana, nie wspominając szokujących wiadomości o Wiktorze Daszkowie. Pewnie emocje pomieszały mi w głowie. Im dłużej myślałam, tym bardziej upewniłam się, że musi istnieć racjonale wyjaśnienie moich przywidzeń. A jednak nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku z kołdrą podciągniętą pod brodę i walczyłam z natrętną wizją. Wciąż widziałam jego smutne oczy, które zdawały się pytać: „Rose, dlaczego pozwoliłaś, by mnie to spotkało?” Zacisnęłam powieki, nie chciałam o tym myśleć. Od chwili pogrzebu Masona starałam się nie okazywać, jak bardzo dotknęła mnie jego śmierć. W głębi duszy jednak nie potrafiłam się z nią pogodzić. Każdego dnia wciąż od nowa torturowałam się pytaniem, co by było, gdyby… Gdybym zaatakowała szybciej i mocniej. Gdybym nie powiedziała mu o kryjówce strzyg. Gdybym potrafiła odwzajemnić jego miłość. Być może Mason żyłby dzisiaj. Lecz zginął przeze mnie. To moja wina. - Mam halucynacje - powiedziałam głośno w ciemnym pokoju. Wyimaginowałam go sobie. Mason często prześladował mnie w snach. Nie chciałam oglądać go również na jawie. - To nie on. To nie mógł być on, ponieważ oznaczałoby to tylko jedno… Nie, nie będę o tym myśleć. Wiem, że istnieją wampiry, magia i nadzwyczajne zdolności, ale z całą pewnością nie wierzę w duchy i, zdaje się, tracę wiarę również w to, iż zdołam zasnąć tej nocy. Po długim czasie zapadłam w drzemkę, lecz wyrwał mnie z niej dźwięk budzika, który zadzwonił stanowczo zbyt szybko. Wydawało mi się, że spałam zaledwie kilka minut. Ludzie mówią, że światło dnia rozprasza nocne zmory i lęki. To marne pocieszenie. Obudziłam się w gęstniejącym mroku. Szczęśliwie towarzystwo prawdziwych, żywych istot przynosi podobny

skutek, bo kiedy zeszłam na śniadanie, wspomnienie nocnych widziadeł bladło z każdą minutą. Co innego zaprzątnęło moją uwagę. Zbliżał się wielki dzień. Niedługo zaczniemy ćwiczenia polowe. Przez sześć tygodni nie będzie normalnych zajęć. Zamiast siedzieć w szkole, będę towarzyszyła Lissie na każdym kroku. Koniec z odrabianiem lekcji. Jedynym zadaniem domowym będą codziennie raporty najwyżej na pół strony. Nic prostszego. Oczywiście, czekają mnie warty i tak dalej, ale tym się nie martwiłam. Przywykłam do roli opiekunki. Mieszkałyśmy z Lissą między ludźmi przez dwa lata, chroniłam ją wówczas we dnie i w nocy. Zanim uciekłyśmy z Akademii, przyglądałam się, jakim próbom poddaje się nowicjuszy. Niełatwo sprostać tym zadaniom, ale nie zrażałam się. Wiedziałam, że kandydaci na opiekunów powinni zachować nieustanną czujność oraz gotowość do podjęcia natychmiastowej obrony lub ataku. Znałam swoje obowiązki. To prawda, że długa nieobecność w Akademii spowodowała spore zaległości w treningach, ale nadrobiłam je dzięki dodatkowym ćwiczeniom pod okiem Dymitra. Obecnie jestem najlepszą uczennicą w klasie. - Cześć, Rose. Eddie Castile zatrzymał mnie przed wejściem do Sali gimnastycznej, gdzie zarządzono zbiórkę przed rozpoczęciem działań polowych. Zerknęłam na niego i posmutniałam. Przez chwilę znów wydało mi się, że patrzę w posępną twarz Masona. Eddie, Mason i ja, a także chłopak Lissy, Christian, oraz morojka Mia zostaliśmy schwytani przez strzygi. Eddie zdołał ujść z życiem, lecz wiele wycierpiał. Izajasz przewodzący bandzie porywaczy wykorzystywał go jako karmiciela. Pił jego krew na naszych oczach, żeby obudzić głód naszych przyjaciół morojów i przestraszyć dampiry. Dopiął swego. Byłam przerażona. Nieszczęsny Eddie był na pół przytomny z powodu utraty krwi oraz napływu endorfin znajdujących się w ślinie wampira. Jako najlepszy kumpel Masona, do tamtej pory dorównywał mu poczuciem humoru i beztroską. Po tamtym doświadczeniu bardzo się zmienił, podobnie jak ja. Nadal uśmiechał się często i pozostał skory do żartów, jednak w jego oczach pojawił się cień. Stał się czujny, jakby w każdej chwili groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Rozumiałam go, przeżył piekło. Czułam się odpowiedzialna za cierpienie Eddiego, tak jak za śmierć Masona. Nie umiałam się z tego otrząsnąć. Czułam, że powinnam mu to jakoś wynagrodzić, chronić go albo naprawić coś w jego życiu. Zabawne, bo zdawało mi się, że Eddie ma podobny stosunek do mnie. On też starał się mnie chronić, zauważyłam, że wciąż ma mnie na oku. Pewnie myślał, że po śmierci Masona powinien troszczyć się o jego dziewczynę. Nie powiedziałam Eddiemu, że tak naprawdę nigdy nie chodziłam z jego przyjacielem. Nie ofuknęłam go, gdy usiłował odgrywać rolę starszego brata. Nieraz słyszałam, jak odprawia z kwitkiem potencjalnych zalotników, uprzedzając ich, że nie jestem gotowa na związek. Nie reagowałam. Eddie miał rację. Nie miałam ochoty na żadne randki. Teraz obdarzył mnie szerokim, szczerym uśmiechem. - Cieszysz się? - Jeszcze jak! - przyznałam. Nasi koledzy siadali już na ławkach ustawionych pod jedną ze ścian sali gimnastycznej. Wypatrzyliśmy sobie wolne miejsca pośrodku. - Są wakacje. Sześć tygodni spędzę z Lissą. - Nasza szczególna więź przysparzała mi wprawdzie nieraz wielu kłopotów, jednak czyniła ze mnie idealną kandydatkę na opiekunkę. Zawsze wiedziałam, gdzie ona przebywa i co się z nią dzieje. Po skończeniu szkoły powinnam zostać oficjalnie wyznaczona na jej strażniczkę. Eddie się zamyślił. - Tak, nie masz się czego obawiać. Już wiesz, kim będziesz się opiekowała. My nie mieliśmy tyle szczęścia. - A co, upatrzyłeś sobie kogoś spośród arystokratów? - zażartowałam. - W dzisiejszych czasach tylko arystokraci dostają opiekunów, prawda? Miał rację. Dampiry - w połowie ludzie, w połowie moroje, tacy jak ja - stanowili ostatnio rzadki luksus dostępny w pierwszej kolejności członkom rodzin królewskich.

Dawniej było inaczej. Wszyscy moroje mieli swoich opiekunów, a nowicjusze wychodzili ze skóry, żeby pełnić służbę u arystokracji. Teraz każdy z nas mógł być pewien, że zostanie przydzielony wampirowi królewskiej krwi. Liczba strażników malała i członkowie mniej wpływowych rodzin musieli sobie rodzić na własną rękę. - A jednak - ciągnęłam - to ważne, którego z nich dostaniesz pod swoje skrzydła, prawda? Niektórzy są beznadziejnymi snobami, ale większość jest w porządku. Jeśli zatroszczysz się o wpływowego bogacza, może zamieszkasz na królewskim dworze albo będziesz podróżowało egzotycznych krajów. - To moje marzenie. Często fantazjowałam o wspólnym z Lissą zwiedzaniu świata. - Fakt - zgodził się Eddie. Wskazał głową kilku dampirów siedzących w pierwszym rzędzie. - Nie uwierzyłabyś, jak sobie skaczą do gardeł, żeby dostać przydział do rodziny Iwaszkowów albo Szelskich. Ich kłótnie w najmniejszym stopniu nie wpłyną na ostateczny werdykt, ale nie kryją swoich planów. - Zobaczymy, jak sobie poradzą podczas ćwiczeń. Wyniki zostaną wpisane do naszych papierów. Eddie potwierdził skinieniem głowy i chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz urwał na dźwięk donośnego kobiecego głosu. Nasi instruktorzy zajęli miejsca stojące przed rzędem ławek. Wyglądali imponująco. Dostrzegłam wśród nich Dymitra, jego mroczną, pociągającą sylwetkę. Alberta postanowiła uciszyć rozmowy. Wszyscy patrzyli na nią. Była kobietą po pięćdziesiątce, lecz pozostała silna, nieustępliwa i twarda. Na jej widok przypomniałam sobie nocną rozmowę z Dymitrem, ale postanowiłam dowiedzieć się więcej na ten temat innym razem. Nie chciałam pozwolić, żeby Wiktor Daszkow popsuł mi radość z tego dnia. - Posłuchajcie - zaczęła. - Wszyscy wiecie, dlaczego was tu zebraliśmy. - Na Sali zapadła cisza pełna napięcia i głos strażniczki niemal odbijał się od ścian. - Nadszedł najważniejszy dzień dla wszystkich nowicjuszy. Za chwilę dowiecie się, kogo przydzielono wam pod opiekę. W zeszłym tygodniu rozdaliśmy wam szczegółowy plan zajęć polowych trwających sześć tygodni. Ufam, że zapoznaliście się z nim. Jednak na wszelki wypadek strażnik Alto przedstawi wam w skrócie założenia kursu. Co do mnie, wykułam wszystko na pamięć. Jeszcze nigdy nie przeczytałam niczego tak uważnie. Alberta podała Stanowi notatnik. Strażnik Alto był najmniej lubianym instruktorem, ale po śmierci Masona napięcie między nami nieco złagodniało. Zaczęliśmy się lepiej rozumieć. - Proszę bardzo - mruknął Stan. - Będziecie pełnili służbę przesz sześć dni w tygodniu. Powinniście to traktować jako nagrodę. W realnym świecie nie mamy dni wolnych od pracy. Waszym zadaniem jest towarzyszenie morojom na każdym kroku - w klasie, dormitorium i pomieszczeniu dla karmicieli. Nie spuszczajcie ich z oka. Kwestią wyboru pozostaje, jak zamierzacie uczestniczyć w ich życiu. Niektóre wampiry traktują swoich opiekunów jak przyjaciół, inne wolą zachować dystans, oczekując, że będziecie przy nich trwać jak nieme duchy. (Naprawdę użył słowa „duchy”? ). Każda para będzie musiała wypracować własny styl gwarantujący bezpieczeństwo podopiecznych. Atak może nastąpić w każdej chwili i każdym miejscu. Będziemy was nękać niepostrzeżenie, ubrani na czarno od stóp do głów. Musicie zachować czujność. Pamiętajcie, jeśli nawet wiecie, że to inni strażnicy, a nie strzygi atakują osoby przez was chronione, reagujcie tak, jakby ich życie zostało bezpośrednio zagrożone. Nie wahajcie się nas zranić. Niektórzy pewnie już zacierają ręce. Nadarza się sposobność, żeby wyrównać rachunki. - W tłumie rozległy się chichoty. - Zapewne znajdą się i tacy, którzy będą obawiali się konsekwencji zdecydowanych działań. Niepotrzebnie. Poradzimy sobie, a wy możecie spodziewać się poważniejszych kłopotów w przypadku uchylania się od walki. - Stan przełożył kolejną kartkę w notesie. - Będziecie pełnili służbę przez całą dobę. Możecie oczywiście zdrzemnąć się w ciągu dnia, kiedy wasi podopieczni pójdą spać, ale pamiętajcie o strzygach. Bestie nie grasują wprawdzie w świetle słonecznym, jednak mogą zaczaić się w budynku. Nie będziecie bezpieczni nigdy i nigdzie. Instruktor odczytał jeszcze kilka zaleceń technicznych, ale przestałam słuchać. Znałam je na

pamięć, podobnie jak moi koledzy. Wyczułam rosnące zniecierpliwienie na sali. Nowicjusze byli gotowi do działania, ten i ów zaciskał pięści. Czekali. Każdy chciał dostać swój przydział. Marzyliśmy o tych ćwiczeniach od dawna. Stan skończył i oddał notes Albercie. - W porządku - powiedziała strażniczka. - Zacznę kolejno wyczytywać wasze nazwiska i wskażę, którego z morojów wam przydzielono. Podchodźcie do strażnika Chase'a po pakiety informacyjne na temat planu zajęć waszych podopiecznych, ich przyszłości i tak dalej. Wszyscy czekaliśmy w napięciu. Raz po raz dobiegały mnie nerwowe szepty. Eddie westchnął ciężko. - Boże, mam nadzieję, że dadzą mi kogoś fajnego - mruknął. - Nie chcę cierpieć przez sześć tygodni. Ścisnęłam go za ramię. - Ryan Aylesworth - ogłosiła Alberta i mój towarzysz zwiesił smutno głowę. Rozumiałam go. Dawniej Mason Ashford był pierwszy na liście. - Zaopiekujesz się Camille Contą. - No nie - mruknął ktoś z tyłu. Pewnie miał nadzieję, że dostanie Camille. Ryan wodził rej w grupie rywalizującej o przydział członków rodzin królewskich. Teraz triumfalnie uśmiechnięty szedł po odbiór pakietu. Ród Conta należał do ścisłej elity. Krążyły pogłoski, że jeden z jej przedstawicieli kandyduje do korony morojów. Poza tym Camille miała dużo wdzięku. Jej towarzystwo odpowiadałoby każdemu chłopakowi. Ryan był bardzo zadowolony. - Dean Barnes - Alberta odczytała następne nazwisko. - Dostaniesz Jeskego Zeklosa. - Fuj - skrzywiliśmy się z Eddiem. Gdyby to mnie przydzielono Jessego, potrzebowałby drugiego strażnika do obrony przede mną. Strażniczka wywoływała kolejnych nowicjuszy. Zauważyłam, że Eddie się poci. - Błagam, chcę kogoś do rzeczy - mamrotał. - Spokojnie - pocieszyłam go. - Dostaniesz. - Edison Castile - usłyszeliśmy w końcu głos Alberty. Eddie przełknął ślinę. - Wasylisa Dragomir. Zamarliśmy w bezruchu na jedno uderzenie serc. Eddie był zdyscyplinowany, więc podniósł się i wyszedł na środek. Po drodze zerknął na mnie z paniką w oczach. Zrozumiałam, co chciał mi przekazać. Nie miał pojęcia, co się stało. Czas stanął w miejscu, kontury się zamazały. Monotonny głos Alberty wywoływał nowicjuszy, ale ja nic nie słyszałam. Co się stało? Zaszło jakieś nieporozumienie. To mnie przydzielono Lissę. Na pewno. Miałam zostać jej strażniczką na całe życie. Nie mogłam zrozumieć. Serce biło mi jak oszalałe. Patrzyłam, jak Eddie podchodzi do Chase'a i odbiera pakiet oraz sztylet ćwiczebny. Widziałam, że zerka w papiery, by się upewnić, czy na pewno nie zaszła pomyłka. Poznałam po wyrazie jego twarzy, że znalazł tam nazwisko Lissy. Odetchnęłam głęboko. Spokojnie. Nie ma powodu wpadać w panikę. Ktoś na pewno popełnił błąd, który można łatwo naprawić. Na pewno zaraz wszystko się wyjaśni. Alberta dojdzie do mojego nazwiska i odkryje obok niego dane Lissy. Wtedy zrozumieją, co zaszło. Skreślą poprzedni przydział i dopiszą Eddiemu kogoś innego. Morojów jest pod dostatkiem, znacznie więcej niż dampirów. - Rosemarie Hathaway. - Zesztywniałam. - Christian Ozera. Wpatrywałam się w Albertę, niezdolna poruszyć się ani jakkolwiek zareagować. Nie powiedziała tego, co wydawało się zupełnie oczywiste. Kilka osób zerknęło na mnie z niepokojem. Wciąż nie rozumiałam tego, co usłyszałam. To nie działo się naprawdę. W tej chwili nocne spotkanie ze zjawą Masona wydał mi się bardziej realne. Strażniczka zorientowała się nareszcie, że nie wstaję. Podniosła głowę z irytacją i szukała mnie wzrokiem. - Rose Hathaway? Ktoś szturchnął mnie łokciem, pewnie uznał, że ogłuchłam. Przełknęłam ślinę, wstałam i wyszłam na środek sali. Poruszyłam się jak automat. Popełniono błąd. Nie miałam cienia wątpliwości. Szłam w stronę Chase'a czując się jak marionetka poruszana za sznurki. Strażnik wręczył mi pakiet oraz sztylet, którym miałam „zabijać” napastników. Wzięłam wszystko i odeszłam na miejsce.

Wciąż nie wierząc w to, co się stało, trzykrotnie odczytałam nazwisko moroja wypisane na okładce. Christian Ozera. Miałam w ręku informacje na temat jego życia. Portret charakterologiczny, plan zajęć, drzewo genealogiczne. Życiorys. Opisano nawet szczegółowo tragiczną historię rodziców Christiana, którzy dobrowolnie przemienili się w strzygi. Zamordowali kilkanaście osób, zanim strażnicy wyśledzili ich i zlikwidowali. Polecono nam dokładnie przeczytać podane informacje, spakować swoje rzeczy i spotkać się z morojami podczas lunchu. Słyszałam, jak Alberta wyczytuje kolejne nazwiska. Koledzy, którzy otrzymali już przydziały, zgromadzili się z tyłu sali gimnastycznej i wymieniali uwagi. Podeszłam do nich, by poczekać na Albertę lub Dymitra. Zamierzałam domagać się wyjaśnień. Pomyślałam, że jednak uczę się cierpliwości, skoro nie poleciałam do nich od razu, choć miałam na to wielką ochotę. Odczekałam, aż strażniczka dojdzie do końca listy. Cała wieczność. Jak długo można odczytywać kilkanaście nazwisk? Kiedy ostatni z nowicjuszy otrzymał przydział, Stan ogłosił, że mamy przejść do następnego zadania. Musiał przekrzykiwać hałas, jaki zapanował na Sali. Zaczęłam przepychać się przez tłum, by dotrzeć do Alberty i Dymitra, którzy na szczęście stali obok siebie. Rozmawiali o sprawach organizacyjnych i nie od razu mnie zauważyli. Kiedy wreszcie odwrócili głowy, uniosłam swój pakiet. - Co to znaczy? - spytałam. Alberta patrzyła na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Mina Dymitra podpowiadała mi, że spodziewał się tego, co zaszło. - To pani przydział, panno Hathaway - odparła strażniczka. - Nie - wycedziłam przez zaciśnięte zęby. - Ten przydział należy się komuś innemu. - Nowicjusze nie wybierają sobie podopiecznych - oświadczyła stanowczo - Po skończeniu szkoły również. Nie możecie kierować się w tej kwestii upodobaniami ani nastrojem. - Po skończeniu szkoły zostanę opiekunką Lissy! - krzyknęłam. - Wszyscy o tym wiedzą. Powinniście byli połączyć nas teraz. - Wiem, że takie są ustalenia na przyszłość, lecz nie znam reguły, która przypisywałaby pani wyłączność opieki nad panną Dragomir. Obowiązkiem ucznia jest przyjąć wyznaczone zadanie. - Mam chronić Christana? - Rzuciłam pakiet na podłogę. - Postradaliście zmysły, jeśli sądzicie, że się na to zgodzę. - Rose! - warknął Dymitr. Dopiero teraz postanowił włączyć się do rozmowy. Ton jego głosu, ostry i zasadniczy, nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości: Bielikow był wściekły. Przez krótką chwilę zapomniałam, co chciałam uzyskać. - Zapominasz się. Nie wolno ci traktować instruktorów w taki sposób. Nie znoszę, kiedy ktoś mnie poucza. Nie cierpiałam, kiedy robiło Dymitr, szczególnie jeśli miał rację. Nie potrafiłam się opanować. Byłam wkurzona i niewyspana. W takim stanie byle drobiazg mógł wyprowadzić mnie z równowagi. A co dopiero poważna sprawa. - Przepraszam - powiedziałam z niechęcią. - Jednak uważam, że to idiotyczna decyzja. Niemal tak głupia jak pominięcie nas w procesie Wiktora Daszkowa. Alberta zamrugała ze zdziwienia. - Skąd wiesz… Nieważne. Porozmawiamy o tym później. Teraz zajmij się wyznaczonym zadaniem. Nie zauważyłam, kiedy podszedł Eddie. - Posłuchajcie… - zaczął niepewnie. - Przecież możemy się zamienić. Nie mam nic przeciw temu… Strażniczka rzuciła mu lodowate spojrzenie. - To niemożliwe. Wasylisa Dragomir jest twoją podopieczną. - Przeniosła wzrok na mnie. - A ty masz się troszczyć o Christiana Ozerę. Koniec dyskusji. - To idiotyczne! - powtórzyłam. - Po co mam tracić czas z Christianem? Po skończeniu szkoły i tak zostanę opiekunką Lissy. Czy nie lepiej dla nas obu, żebym zaczęła już teraz? - Na pewno dobrze zaopiekujesz się Lissą - stwierdził Dymitr. - Znasz ją. Łączy was więź. Może się jednak okazać, że w przyszłości będziesz musiała zając się innym morojem. Powinnaś nauczyć się pełnić służbę przy osobach, których nie znasz. - Dobrze znam Christiana - mruknęłam. - W tym właśnie problem. Nie cierpię go. Trochę przesadziłam. Ozera wkurzał mnie, to fakt, ale nieprawda, że go nienawidziłam. Wspólna

walka przeciwko strzygom wiele zmieniła między nami. Znów przyszło mi do głowy, że wyolbrzymiam z powodu niewyspania i ogólnego rozdrażnienia. - Tym lepiej - wtrąciła Alberta. - Nie zawsze można opiekować się przyjaciółmi. Niektórych podopiecznych być może nie będziesz darzyła sympatią. Musisz do tego przywyknąć. - Muszę tylko skutecznie walczyć ze strzygami - odgryzłam się. - Uczono mnie tego w szkole. - Rzuciłam im nieugięte spojrzenie. - Sprawdziłam się również w akcji. - Technika walki to nie wszystko, panno Hathaway. Pozostają kwestie osobiste, relacje z innymi. Tego nie można nauczyć się na lekcjach. Naszym zadaniem jest przekazać wam techniki obrony przed strzygami. Waszym - ułożyć sobie relacje z morojami. Pani szczególnie powinna przećwiczyć zasady opieki nas osobą, która nie jest wieloletnią przyjaciółką. - Powinnaś również nauczyć się chronić kogoś, z kim nie łączy cię psychiczna więź i nie wiesz, kiedy znajduje się w niebezpieczeństwie - wtrącił Dymitr. - Racja - zgodziła się Alberta. - To pani słabość. Jeśli chce pani zostać dobrą strażniczką - doskonałą strażniczką - należy stosować się do naszych zaleceń. Otworzyłam usta, chcąc się sprzeciwić. Miałam a zanadrzu wspaniały argument, że opieka nad kimś bliskim pozwoli mi lepiej wykorzystać wszystkie umiejętności. Tym samym będę skuteczniej służyła innym morojom. Lecz Dymitr nie dał mi dojść do głosu. - Praca z innym dampirem pomoże również Lissie - powiedział. Zamknął mi usta. Zadał cios, przed którym nie umiałam się obronić, a on dobrze o tym wiedział. - Co masz na myśli? - spytałam. - Jesteś jej słabością. Jeśli nie dostanie strażnika, z którym nie łączy jej psychiczna więź, nie nauczy się radzić sobie w sytuacji bezpośredniego zagrożenia. Opieka nad morojem wymaga jego współpracy. Zadanie, które otrzymałaś, posłuży zarówno tobie, jak i Dragomirównie. Milczałam, rozważając jego słowa. Czyżby Dymitr miał rację? - Poza tym - dodała Alberta - nie mamy dla pani innego przydziału. Jeśli teraz pani odmówi, nie zaliczy tegorocznych ćwiczeń polowych. Jak to: nie zaliczę? Czy ona zwariowała? Nie mogłam stracić takiej szansy. Oznaczałoby to brak promocji. Czułam, że za chwilę wybuchnę, ale Dymitr powstrzymał mnie jednym gestem. Uparte, spokojne spojrzenie jego czarnych oczu unieruchomił mnie, nakazało pogodzić się z sytuacją. Niechętnie podniosłam pakiet z podłogi. - Dobrze - rzuciłam lodowatym tonem. - Zrobię to. Odnotujcie jednak, że działam wbrew własnej woli. - To już zostało ustalone, panno Hathaway - odparła cierpko Alberta. - W porządku. Nadal sądzę, że to kiepski pomysł, wkrótce sami się przekonacie. Odwróciłam się i z godnością wymaszerowałam z sali gimnastycznej, zanim zdążyli odpowiedzieć. Jednocześnie myślałam, że zachowuję się jak rozkapryszone dziecko. Na swoją obronę miałam jedynie nieumyślny udział w życiu seksualnym najlepszej przyjaciółki, spotkanie z duchem i niewyspanie. Poza tym oni też postąpili wrednie. Tak więc miałam spędzić sześć tygodni w towarzystwie Christiana Ozery, cynicznego drania, który wciąż sprawiał problemy i kpił ze wszystkiego. Cóż, w pewnym sensie byliśmy do siebie podobni. Zapowiadały się długie wakacje.

ROZDZIAŁ TRZECI SKĄD TA PONURA MINA, MAŁA DAMPIRZYCO? Szłam przez dziedziniec w stronę kafeterii, kiedy doleciał mnie zapach papierosów marki Clove. Westchnęłam z rezygnacją. - Adrianie, jesteś ostatnią osobą, którą chciałabym teraz spotkać. Adrian Iwaszkow przyspieszył i zrównał się ze mną, wypuszczając z ust kłęby dymu prosto na mnie. Zamachałam rękami i ostentacyjnie zakaszlałam. Iwaszkow był morojem z rodziny królewskiej, którego „zdobyłyśmy” z Lissą podczas wypadu na narty. Mimo że starszy o kilka lat, przyjechał do Akademii Świętego Władimira, żeby razem z moją przyjaciółką zagłębiać tajniki panowania nad żywiołem ducha. Poza nim nie znałyśmy nikogo, kto specjalizowałby się w tym żywiole. Adrian był arogancki i zepsuty, nadużywał alkoholu, palił papierosy, a także zadawał się z wieloma kobietami. Wiedziałam, że i mnie sobie upatrzył, w każdym razie próbował zaciągnąć mnie do łóżka. - Zauważyłem - stwierdził. - Rzadko się spotykam od przyjazdu. Gdybym nie wiedział, że jest inaczej, pomyślałbym, że mnie unikasz. - To prawda. Chłopak wypuścił kolejny kłąb dymu i przesunął ręką po brązowej czuprynie, pieczołowicie uczesanej, tak by tworzyła na głowie artystyczny nieład. - Posłuchaj, Rose. Nie musisz odgrywać niedostępnej. Dawno zdobyłaś moje serce. Adrian wiedział doskonale, że nikogo przed nim nie odgrywam, po prostu lubił się przekomarzać. - Nie mam dziś nastroju na te twoje gierki. - Coś się stało? Widzę, z jaką złością rozpryskujesz wodę we wszystkich kałużach napotykanych po drodze, a w dodatku masz morderczą minę. - Więc po co mnie zagadujesz? Nie boisz się, że ci przyłożę? - Nie zrobisz mi krzywdy. Byłoby ci żal mego pięknego oblicza. - Za to ty nie masz litości. Dmuchasz mi w nos rakotwórczym dymem. Jak możesz palić papierosy? Poza tym w szkole obowiązuje ścisły zakaz. Abby Badica została przyłapana na paleniu i odsiedziała za to dwa tygodnie w kozie. - Nie muszę przestrzegać tutejszych reguł, Rose. Nie jestem uczniem ani członkiem personelu. Pozostałem wolnym duchem błądzącym po korytarzach szacownej Akademii. - A nie mógłbyś błąkać się gdzie indziej? - Jeśli chcesz się mnie pozbyć, musisz powiedzieć, co się stało. Uparty jak osioł. Pomyślałam, że wkrótce i tak dowie się o wszystkim. Cała szkoła będzie o tym gadała. - Przydzielono mnie do Christiana. Mam się nim opiekować w trakcie ćwiczeń polowych. Zapadło milczenie, a po chwili Adrian parsknął śmiechem. - No, no. Teraz rozumiem. Przyznaję, że zważywszy na okoliczności, zachowujesz wyjątkowy spokój. - Miałam opiekować się Lissą - jęknęłam. - Nie mogę uwierzyć, że wycięli mi taki numer. - Ciekawostka. Czyżby istniało ryzyko, że nie powierzą ci służby przy Lissie po skończeniu szkoły? - Nie. Oboje z Dymitrem mamy zapewnione stanowiska. Tymczasem nasi mędrcy uznali, że więcej się nauczę, towarzysząc innemu morojowi. Adrian obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem. - Służba u boku Bielikowa nie będzie dla ciebie, jak sądzę, wielką przykrością. Do tej pory nie pojmowałam, jak to możliwe, że Lissa nie zauważyła, co czułam do Dymitra. Taki Adrian, całkiem obcy, błyskawicznie ocenił sytuację. - Mówiłam, że nie mam dziś ochoty wysłuchiwać twoich błyskotliwych komentarzy. Iwaszkow nie dał się zbić z pantałyku. Podejrzewałam, że jest na lekkim rauszu, chociaż do lunchu jeszcze daleko. - Nie rozumiem, gdzie problem? Przecież Christian spędza większość czasu z Lissą. Trafił w sedno. Musiałam mu to przyznać. Swoim zwyczajem niepostrzeżenie zmienił temat. - Czy mówiłem ci już, jaką masz aurę? - spytał nieoczekiwanie. Wychwyciłam nową i zaskakującą

nutę w jego głosie. Niepewność? Zaciekawienie? Obawa? Ten ton nie pasował do niego. Adrian był mistrzem ironii. - Nie pamiętam. Kiedyś wspomniałeś coś na ten temat. Twierdziłeś, że spowija mnie mrok. Czemu pytasz? Aura to pole energetyczne otaczające każdą żywą istotę. Jej barwa i natężenie wynikają z cech osobowości oraz indywidualnych wibracji. Aurę widzą tylko moroje dysponujący mocą ducha. Adrian posiadł tę zdolność dawno temu, Lissa dopiero się uczy. - Trudno mi to wyjaśnić. Pewnie jestem przeczulony. - Iwaszkow przystanął przy drzwiach i zaciągnął się papierosem. Odsunął się nieco, wypuszczając dym w inną stronę, ale wiatr i tak przywiał go prosto na mnie. - Aura jest dziwnym zjawiskiem. Często zmienia kształt i barwy. Czasem bywa intensywna, a innym razem blada i niewyraźna. Zdarzają się jednak chwile, kiedy płonie wyraźnym, kolorowym blaskiem, a wtedy… - Adrian przechylił lekko głowę i zapatrzył się w niebo. Znałam go takiego, popadał wówczas w trans. - Można odczytać jej znaczenie. Jakbyś uzyskiwała wgląd w czyjąś duszę. Uśmiechnęłam się. - Jednak nie potrafisz wejrzeć w moją duszę, prawda? Nie wiem, co oznaczają barwy mojej aury. Moroj wzruszył ramionami. - Pracuję nad tym. Przebywając wśród ludzi, poznajesz ich coraz lepiej. Z czasem dostrzegasz podobne kolory u wielu osób i zaczynasz pojmować, co oznaczają. - Jak teraz prezentuje się moja aura? Zerknął na mnie z ukosa. - Jakoś nie mogę się dzisiaj skupić. - Wiedziałam. Piłeś. Alkohol i niektóre leki przytępiają zdolność odczuwania ducha. - Tylko tyle, żeby się rozgrzać. Mogę jednak odgadnąć, jak wygląda. Jest podobna do innych, tworzą ją wirujące pierścienie barw. Tylko na krańcach pola energii pojawia się cień. Towarzyszy ci na każdym kroku. Ton jego głosu przyprawił mnie o dreszcz. Przysłuchiwałam się rozmowom Adriana i Lissy na temat pól energetycznych, ale nie sądziłam, że powinnam się przejmować stanem własnej aury. Do tej pory traktowałam ten temat lekko, ciekawił mnie, ale wydawał się pozbawiony głębszego znaczenia. - Umiesz pocieszyć - mruknęłam. - Może powinieneś zając się tym zawodowo. Adrian powrócił do swego normalnego tonu. - Nie przejmuj się, mała dampirzyco. Nawet jeśli otaczają cię chmury, dla mnie zawsze jesteś jaśniejsza niż słońce. Przewróciłam wymownie oczami. Chłopak rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał go butem. - Musze już lecieć. Do zobaczenia wkrótce. - Skłonił się dwornie i ruszył w stronę budynku dla gości. - Śmiecisz! - zawołałam. - Nie dbam o reguły, Rose - odkrzyknął. - Jestem ponad nimi. Pokręciłam głową i podniosłam niedopałek, a potem wrzuciłam go do kosza stojącego przy wejściu. Stanęłam w drzwiach, strząsając śnieg z butów. W kafeterii panowało miłe ciepło. Przygotowywano lunch. W tym pomieszczeniu dampiry i moroje przesiadywali razem, tworząc interesujące zestawienie. Dampiry, w połowie ludzie, są większe, ale nie wyższe, tylko bardziej krępe. Nowicjuszki odznaczały się sympatycznymi krągłościami sylwetek, w przeciwieństwie do zbyt szczupłych morojek. Chłopcy mojej rasy prezentowali muskularną budowę, odwrotnie niż smukłe, wątłe wampiry. Częściej przebywaliśmy na słońcu i nasza lekka opalenizna kontrastowała z bladą, porcelanową skórą podopiecznych. Zauważyłam Lissę siedzącą samotnie przy stoliku. Wyglądała jak anioł w białym sweterku. Jasne loki opadały kaskadą na ramiona. Podniosła głowę, a ja poczułam przyjemną falę ciepła płynącą przez naszą więź. Moja przyjaciółka się uśmiechnęła. - Ale masz minę. Więc to prawda? Będziesz opiekowała się Christianem?

Posłałam jej ponure spojrzenie. - Nie mogłabyś się postarać o nieco weselszy wygląd? - Obrzuciła mnie karcącym, choć lekko rozbawionym wzrokiem, zlizując ostatnie krople jogurtu truskawkowego z łyżeczki. - Ostatecznie będziesz się opiekowała moim chłopakiem, z którym spędzam dużo czasu. Nie jest tak źle. - Masz anielską cierpliwość - mruknęłam, opadając na krzesło. - Zresztą nie przebywasz z nim bez przerwy, przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. - Ty też nie będziesz musiała. Jeden dzień zostawili wam wolny. - Marna pociecha. Równie dobrze mogliby mnie skazać na jego towarzystwo przez dziesięć dni w tygodniu. Lissa zmarszczyła brwi. - To nie ma sensu. Machnęłam ręką lekceważąco i rozejrzałam się po sali bez specjalnego zainteresowania. W kafeterii huczało, bo ćwiczenia miały się oficjalnie rozpocząć tuż po lunchu. Najlepsza przyjaciółka Camille dostała pod opiekę najbliższego kumpla Ryana. Szykowali się na długą podwójną randkę. Pomyślałam, że jednak znalazł się ktoś, komu wybór rady przypadł do gustu, i westchnęłam ciężko. Christian, mój podopieczny, poszedł do pokoju karmicieli, ludzi, którzy dobrowolnie oddawali krew wampirom. Wyczułam, że Lissa chce mi coś powiedzieć. Zwlekała zniechęcona moim złym nastrojem. Chciała mnie pocieszyć. Uśmiechnęłam się do niej. - Nie przejmuj się mną tak bardzo. Powiedz, o co chodzi. Odwzajemniła uśmiech, skrywając kły pod lśniącymi różowymi wargami. - Dostałam pozwolenie. - Pozwolenie na co? Przesłała mi odpowiedź w myślach, zanim wypowiedziała ją na głos. - Naprawdę? - wykrzyknęłam. - Nie musisz przyjmować leków? Żywioł ducha oferował wybrańcom nadzwyczajne możliwości, które Lissa dopiero odkrywała. Jednocześnie rodził problemy natury psychicznej. Groził depresją, a nawet obłędem. Adrian sięgał po alkohol, co (poza wrodzoną skłonnością do imprezowania) osłabiało negatywne skutki działania ducha. Lissa odkryła zdrowszy sposób radzenia sobie w trudnych chwilach - przyjmowała leki antydepresyjne, które, niestety, odcinały ją od zdolności magicznych. Moja przyjaciółka nie umiała się pogodzić z tym ograniczeniem, choć gwarantowało jej zachowanie zdrowych zmysłów. Odkryła to dopiero teraz i postanowiła przeprowadzi szalony eksperyment. Wiedziałam, że tęskni za magią, ale nie wyczułam, jak bardzo. Nie spodziewałam się również, że ktoś podejmie takie ryzyko i pozwoli jej odstawić leki. - Zobowiązałam się do codziennych wizyt u panny Carmack oraz regularnych sesji psychologicznych. - Lissa skrzywiła się przy ostatnich słowach, ale widziałam, że jest szczęśliwa. - Nie mogę się doczekać wspólnej pracy z Adrianem. - Ma na ciebie zły wpływ. - Iwaszkow nie ma nic do rzeczy. Sama podjęłam decyzję. - Nie odpowiedziałam, więc dotknęła mojego ramienia. - Nie martw się o mnie, Rose. Czuję się znacznie lepiej, a poza tym będę mogła pomagać innym. - Wszystkim, tylko nie mnie - mruknęłam z żalem. W tej chwili w drzwiach pojawił się Christian i ruszył w naszą stronę. Zerknęłam na zegar. Do końca lunchu pozostało zaledwie pięć minut. - O, nie. Zbliża się godzina zero. Odsunął krzesło i przystawił je tyłem do naszego stolika. Usiadł okrakiem, opierając brodę na poręczy. Odgarnął czarne loki, odsłaniając jasnoniebieskie oczy, i posłał nam lekko ironiczny uśmieszek. Lissa wyraźnie poweselała. - Nie mogę się doczekać początku przedstawienia - powiedział moroj. - Będziemy się świetnie bawić, Rose. Pomyśl o wspólnym wybieraniu zasłon, rozczesywaniu włosów, snuciu opowieści o duchach… - Wzmianką o duchach poważnie nadszarpnęła moją cierpliwość. Nie twierdzę, że perspektywa wyboru zasłon czy układania jego fryzury wydała mi się bardziej pociągająca. Potrząsnęłam głową z rozpaczą i wstałam. - Nacieszcie się ostatnimi chwilami wolności - rzuciłam, a oni jednocześnie parsknęli śmiechem.

Podeszłam do kontuaru w nadziei, że zostały pączki ze śniadania. Dostrzegłam jedynie rogaliki, warzywa w kruchym cieście i pieczone gruszki. Personel kuchenny także stracił głowę tego dnia. Czy wymagałam zbyt wiele, prosząc o ciastko smażone na głębokim tłuszczu? Przede mną stał Eddie z miną winowajcy. - Rose, naprawdę mi przykro… Uciszyłam go gestem. - Daj spokój. To nie twoja wina. Obiecaj tylko, że będziesz o nią dbał. Nie miałam powodu do obaw o bezpieczeństwo Lissy. Niepokoił mnie pomysł odstawienia leków. Eddie popatrzył na mnie z powagą. Nie uznał mojej prośby za nawiną. Należał do nielicznych osób, które wiedziały o nadzwyczajnych zdolnościach Lissy, znał również ich ujemne strony. Pomyślałam, że dlatego wybrano go na strażnika księżniczki. - Nie pozwolę, by stało jej się coś złego. Słowo. Mimo ponurego nastroju musiałam się uśmiechnąć. Eddie bardzo przeżył nasze starcie ze strzygami. Zaczął traktować życie bardziej serio niż większość nowicjuszy. Gdybym miała wybierać, poza sobą, rzecz jasna, wskazałabym zapewne jego kandydaturę na opiekuna Lissy. - Rose! Czy to prawda, że znokautowałaś strażniczkę Pietrową? Odwróciłam się i napotkałam wzrok dwóch morojów, Jeskego Zeklosa i Ralfa Sarkozy'ego. Stali w kolejce za mną i Eddiem z podejrzanie zadowolonymi minami. Jesse był przystojny jak Apollo, a poza tym dosyć bystry, zaś Ralf, nieco mniej atrakcyjny fizycznie, nie mógł się pochwalić wybitną inteligencją. Nikt nie wkurzał mnie bardziej niż ci dwaj, głownie dlatego że rozpuszczali obrzydliwe plotki na mój temat, twierdząc, że wyprawiałam z nimi niestworzone rzeczy. Dzięki stanowczej interwencji Masona publicznie odwołali te łgarstwa, lecz myślę, że od tej chwili żywili do mnie zapiekłą urazę. - Albertę? Za co? - Odwróciłam się do nich plecami, ale Ralf nie dawał za wygraną. - Podobno dałaś jej popalić na sali gimnastycznej, kiedy się dowiedziałaś, koguci przydzielono. - Dałam popalić? Co za przestarzałe słownictwo? Ja tylko - przerwałam, szukając właściwego słowa - wyraziłam swoją opinię na ten temat. - Cóż - wtrącił Jesse. - Nie mogli znaleźć lepszej strażniczki dla znanego miłośnika strzyg. Tylko ty dasz sobie z nim radę. Nie spodobała mi się ta uwaga, choć zabrzmiała niemal jak komplement. Zeklos już otwierał usta, żeby dorzucić kolejny kąśliwy komentarz, ale mu na to nie pozwoliłam. Zbliżyłam się i spojrzałam mu prosto w oczy. Pogratulowałam sobie w duchu zimnej krwi, bo nie chwyciłam go za gardło. Jesse wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Christian nie ma nic wspólnego ze strzygami - oznajmiłam spokojnie. - Przecież jego rodzice… - Są jego rodzicami. A Christian jest sobą. Mylisz pojęcia. Jesse Zeklos dobrze wiedział, że nie warto ze mną zadzierać. Pamiętał o tym, choć miał wielką ochotę naigrywać się z Christiana w mojej obecności. Zdziwiłam się, gdy wybrał inna opcję. - Przed chwilą przydział Ozery oznaczał dla ciebie koniec świata, a terasz stajesz w jego obronie. Wiesz, jaki on jest, nie uznaje żadnych reguł. Próbujesz mi wmówić, że nie pójdzie śladem rodziców? - Wierzę mu - odparłam. - Absolutnie mu wierzę. Christian przejawia więcej wrogości wobec strzyg niż inni moroje. Jesse zamrugał i zerknął na Ralfa, a potem przeniósł spojrzenie na mnie. - Ozera bardzo mi pomógł, walcząc ze strzygami w Spokane. On nigdy nie przemieni się w bestię - dodałam, usiłując sobie przypomnieć, kto miał pilnować Jessego. - Jeśli znowu usłyszę, że go oczerniasz, nawet Dean nie zdoła cię przede mną ochronić. - Ani przede mną - dodał Eddie, stając u mojego boku. Zeklos przełknął ślinę i cofnął się o krok. - Blefujesz. Nie zrobisz mi krzywdy. Jeśli cię teraz zawieszą, nie skończysz szkoły w terminie. - Miał rację, ale uśmiechnęłam się beztrosko. - Zaryzykuję. Chyba warto. Widać Jessie i Ralf doszli do wniosku, że nie mają ochoty na lunch, bo

nagle odeszli, i dałabym głowę, że słyszę, jak nazywają mnie „stukniętą zdzirą”. - Świry - mruknęłam ze złością, ale natychmiast się rozpromieniłam. Są pączki! Dostałam jednego w polewie czekoladowej i pospieszyłam za Eddiem. Musieliśmy odnaleźć naszych podopiecznych przed lekcjami. Eddie wykrzywił się do mnie w uśmiechu. - Gdybym nie znał całej historii, pomyślałbym, że bronisz honoru Christiana. Zdaje się, że to nie lubisz? - Fakt - przyznałam, zlizując polewę z palców. - Nie lubię go, ale będę musiała się nim opiekować przez sześć tygodni z rzędu.

ROZDZIAŁ CZWARTY ZACZĘŁO SIĘ. Z początku pozornie nic się nie zmieniło. Do lunchu moroje i dampiry miały zajęcia w odrębnych grupach, dopiero po południu łączyliśmy się w pary. Okazało się, że plan lekcji Christiana przypomina mój własny z ubiegłego semestru. Jedyna różnica, że nie występowałam w charakterze uczennicy. Nie siedziałam w ławce, ale wyznaczono mi raczej niewygodne stanowisko. Razem z innymi nowicjuszami uczestniczącymi w ćwiczeniach musiałam stać pod ścianą. Poza lekcjami sytuacja wyglądała podobnie. To moroje decydowali, co chcą robić. Strażnicy podążali za nimi jak cienie. My, nowicjusze, mieliśmy wielką ochotę wymienić między sobą uwagi na temat służby, zwłaszcza że nasi podopieczni zajęli się sobą, ale nikt nie uległ pokusie. Napięcie i emocje w tym pierwszym dniu ćwiczeń skutecznie utrzymywały nas w ryzach. Po lekcji biologii zastosowaliśmy z Eddiem technikę podziału ról między dwoma strażnikami. Ja utrzymywałam bezpośredni kontakt z morojami, podczas gdy Eddie z dystansu obserwował otoczenie. Dyżurowaliśmy w ten sposób do końca zajęć. W pewnej chwili Lissa pocałowała Christiana w policzek i zrozumiałam, że zamierzają się rozdzielić. - Nie macie wspólnych zajęć? - spytałam zdziwiona, usuwając się nieco z drogi przed tabunem uczniów wyciągających z sal lekcyjnych. Eddie także zorientował się w zmianie sytuacji i podszedł bliżej. Nie wiedziałam, że Lissa i Christian mają w ogóle jakieś oddzielne zajęcia. Moja przyjaciółka zauważyła, że jestem rozczarowana, i uśmiechnęła się do mnie ze współczuciem. - Przykro mi. Po lekcjach zamierzamy się razem uczyć, ale teraz idę na kurs twórczego pisania. - A ja - wtrącił Christian - będę zagłębiał tajniki gotowania. - Co takiego? - prawie krzyknęłam. - Wybrałeś kurs gotowania? To idiotyczne. - Wcale nie - sprzeciwił się moroj. - Możesz myśleć, co chcesz, ale to mój wybór w ostatnim semestrze, jasne? Jęknęłam. - Daj spokój, Rose - roześmiała się Lissa. - To tylko jedna lekcja. Nie będzie tak… Przerwała, bo zakotłowało się w głębi korytarza. Jeden z moich instruktorów, Emil, pojawił się znienacka i - odgrywając strzygę - zaatakował morojkę. Porwał ją w ramiona, przycisnął do siebie i odsłonił szyję dziewczyny, jakby miał zamiar ją ugryźć. Nie widziałam twarzy ofiary, z daleka dostrzegłam jednak jej gęste brązowe włosy. Wkrótce zorientowałam się jednak, że jej opiekunem miał być Shane Reyes. Nieoczekiwana napaść zaskoczyła go - to pierwszy incydent tego dnia - na szczęście szybko się pozbierał, odgonił napastnika kopniakiem i odzyskał podopieczną. Obaj mężczyźni rzucili się teraz do walki otoczeni sporym wianuszkiem gapiów. Gwizdy i okrzyki dopingowały Shane'a. Najgłośniej krzyczał Ryan Aylesworth. Wampir był tak pochłonięty walką, którą zresztą Shane wygrał ciosem ćwiczebnego sztyletu, że nie zauważył, jak dwóch innych strażników podkradło się do Camilli. Oboje z Eddiem dostrzegliśmy ich jednocześnie i już gotowaliśmy się do interwencji. - Zostań - polecił mi Eddie i pobiegł z odsieczą. Ryan i Camilla zdążyli się zorientować w sytuacji. Ryan nie radził sobie tak dobrze jak Shane, miał przeciwko sobie dwóch napastników. Pierwszy zatrzymał dampira, a drugi chwycił Camillę. Dziewczyna krzyknęła ze strachu. Nie udawała. Najwyraźniej nie doceniła faktu, że wylądowała w ramionach Dymitra. Tymczasem Eddie zaszedł całą czwórkę od tyłu i wymierzył cios w ucho Bielikowa. Strażnik nie przejął się tym specjalnie, lecz ja i tak byłam pod wrażeniem akcji Eddiego. Mnie nigdy nie udało się trafić Dymitra podczas treningu. Otrzymany cios zmusił go do uwolnienia Camilli i zmierzenia się z przeciwnikiem. Shane zdążył już pozbyć się swojej strzygi, zadając jej cios srebrnym sztyletem, i teraz skoczył na pomoc Eddiemu z przeciwnej strony. Obserwowałam ich,

zaciskając pięści, zafascynowana walką, lecz przede wszystkim wpatrzona w Dymitra. Nie do wiary, jak niezwykłą urodą promieniował ten groźny wojownik. Miałam ochotę dołączyć do walczących, pamiętałam jednak, że nie wolno mi spuszczać oka z naszych morojów. Więcej „strzyg” już się nie pojawiło. Eddie i Shane „unicestwili” Dymitra, a mnie zrobiło się trochę smutno. W głębi duszy pragnęłam, by mój mentor okazał się niezwyciężony. Pocieszyła mnie myśl, że pokonał Ryana, technicznie pozbawił go życia. Tak, Dymitr był porządną strzygą. Obaj z Emilem gratulowali teraz Shane'owi refleksu i docenili interwencję Eddiego, jako wyraz poczucia odpowiedzialności za przyjaciół. Również do mnie skierowano krótkie skinienie głową za osłanianie Eddiego. Ryan najadł się nieco wstydu, bo nie zauważył w porę zagrożenia. Oboje z Eddiem wymieniliśmy triumfujące uśmiechy. Pierwsza próba i już zdobyliśmy punkty. Wolałabym, co prawda, odegrać istotniejszą rolę w tym starciu, ale i tak dobrze zaczęliśmy. Dymitr dostrzegł z daleka nasze rozpromienione miny i pokręcił głową z naganą. Po zakończonej akcji nasza czwórka ostatecznie się rozdzieliła. Lissa posłała mi pożegnalny uśmiech i życzyła w myślach dobrej zabawy przy zagłębianiu tajników sztuki kulinarnej. Przewróciłam oczami, ale już zniknęła za rogiem w asyście Eddiego. „Sztuka kulinarna” brzmiała nieźle, jednak szybko okazało się, że bierzemy udział w zwyczajnym kursie gotowania. Kpiłam w Christiana, że wybrał tak idiotyczne zajęcia, jednak poczułam dla niego coś w rodzaju szacunku. Moje umiejętności w tej dziedzinie ograniczały się do ugotowania wody. Pichcenie nie było nawet w połowie tak interesujące, jak kursy twórczego pisania czy prowadzenia dyskusji. Nie miałam wątpliwości, że Christian dokonał wyboru wyłącznie z lenistwa. Z pewnością nie zamierzał nigdy prowadzić restauracji. Pomyślałam ze złośliwą satysfakcją o prawdziwej radości na widok Ozery wałkującego ciasto. Kto wie, może nawet włoży fartuszek? Oprócz mnie w sali znalazło się troje innych nowicjuszy. Pomieszczenie było przestronne i miało kilka okien. Szybko opracowaliśmy strategię, żeby dobrze zabezpieczyć teren. Obserwowałam ćwiczenia polowe w ubiegłych latach, jednak dopiero teraz uświadomiłam sobie, że przyglądałam się wówczas wyłącznie walkom. Nie zwracałam uwagi na pracę zespołową moich starszych kolegów ani na strategie ich działań. Teoretycznie oczekiwano od nas obrony wyznaczonego moroja, ale w praktyce zabezpieczaliśmy wszystkich obecnych. Przypadło mi stanowisko przy wyjściu ewakuacyjnym prowadzącym na dziedziniec. Przypadkowo znalazłam się tuż przy stole Christiana. Podczas zajęć zwykle pracowało się w parach, jednak w tej klasie znalazła się nieparzysta liczba uczniów. Christian skrzętnie wykorzystał okazję i zgłosił chęć samodzielnej pracy. Nikt się nie sprzeciwiał. Wielu morojów wciąż dystansowało się od niego z powodu rodziców. Ku memu rozczarowaniu Christian nie wyrabiał ciasta. - Co to jest? - spytałam, widząc, że wyjął z lodówki miskę pełną surowego mięsa. - Mięcho - wyjaśnił, wyrzucając zawartość naczynia na deskę do krojenia. - Widzę, idioto. Jakie mięso? - Surowa wołowina. - Chłopak sięgną po następną miskę i jeszcze jedną. - To jest mięso cielęce, a to wieprzowe. - Będziesz karmił tyranozaura? - Masz ochotę spróbować? Przyrządzę pieczeń. - Z trzech gatunków? - Jeśli już robić pieczeń, niech smakuje jak mięso. Pokręciłam głową. - Nie mogę uwierzyć, że spędzam dopiero pierwszy dzień w twoim towarzystwie. Christian skupił się na pracy. - Nie przesadzasz trochę z agresją? Naprawdę aż tak mnie nienawidzisz? Podobno nawrzeszczałaś na strażników za to, że dostałaś mnie w przydziale. - Mylisz się. Nie czuję do ciebie nienawiści - odparłam zgodnie z prawdą. - W takim razie wyżywasz się na mnie, bo nie powierzono ci opieki nad Lissą. Nie odpowiedziałam. Tym razem Christian mówił prawdę. - Wiesz - ciągnął - może to nie jest taki zły pomysł, żebyś poćwiczyła z kimś innym.

- Tak, Dymitr mówi to samo. Moroj włożył mięso z powrotem do miski i zajął się przyprawianiem. - Więc skąd ten sprzeciw? Bielikow wie, co robi. Ufam mu. Akademia poniesie wielką stratę, kiedy on odejdzie. Z drugiej strony cieszę się, że będzie strzegł Lissy. - Ja też się cieszę. Christian podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Uśmiechnęliśmy się jednocześnie, zaskoczeni, że w czymkolwiek się zgadzamy. Po krótkiej chwili moroj wrócił do przerwanej pracy. - Ty też jesteś niezła - mruknął bez zwykłego cynizmu. - Poradziłaś sobie… Nie dokończył, ale wiedziałam, o czym mówi. O Spokane. Nie było go w pobliżu, kiedy unicestwiłam strzygi, ale pomógł nam w ucieczce. Pracowaliśmy razem. Posłużył się magią ognia, żeby uwolnić mi ręce. Wtedy zapomnieliśmy o wzajemnej niechęci. - Mamy lepsze rzeczy do roboty, niż ciągle się kłócić - stwierdziłam w zamyśleniu. Przypomniała mi się sprawa Wiktora Daszkowa. W pierwszym odruchu chciałam opowiedzieć wszystko Christianowi, lecz uznałam, że nie warto się z tym spieszyć. Lissa powinna dowiedzieć się pierwsza. - Fakt - zgodził się ze mną po raz drugi. - W końcu aż tak bardzo się nie różnimy. Jestem wprawdzie bystrzejszy i bardziej zabawny od ciebie, ale obojgu nam zależy na jej bezpieczeństwie… - zawahał się. - Ja…nie chcę ci jej odbierać. Nie mógłbym. Nikt tego nie dokona, dopóki łączy was więź. Coś takiego! Zawsze myślałam, że się kłócimy, bo jesteśmy skorzy do waśni. A po drugie, najważniejsze - z zazdrości o Lissę. Jednak Christian miał rację. Obojgu nam zależało na jej życiu. - Ty też nie powinieneś myśleć, że nasza więź odciągnie ją od ciebie - wyznałam. Wiedziałam, że to go niepokoi. Jak można cieszyć się romantyczną chwilą z ukochaną, wiedząc, że jest stale połączona z kimś innym, nawet jeśli to jej przyjaciółka? - Zależy jej na tobie. - Słowo „kocha” jakoś nie przechodziło mi przez gardło. - Zajmujesz osobne miejsce w jej sercu. Christian włożył naczynie do piekarnika. - Nie wierzę, że to powiedziałaś. Obawiam się, że za chwilę padniemy sobie w ramiona i zaczniemy do siebie czule przemawiać. - Bardzo się starał udawać niechęć, ale w jego oczach widziałam ulgę i radość. - Wymyśliłam już dla ciebie czułe przezwisko, ale obawiam się kłopotów, jeśli powiem je teraz głośno. - Ach! - westchnął. - Oto Rose, którą znam. Potem odszedł. Rozmawiał z kolegą, podczas gdy jego mięso rumieniło się w piekarniku. I bardzo dobrze. Miałam strategiczną pozycję przy drzwiach, więc nic nie powinno odwracać mojej uwagi. Zauważyłam, że Jesse z Ralfem smażą razem wielgachny omlet z czymś tam. Podobnie jak Christian, poszli na łatwiznę. Tym razem żaden atak ze strony „strzyg” nie nastąpił. Tylko strażnik Dustin zajrzał do Sali, by odnotować, co robimy. Przystanął obok mnie, kiedy Jesse ruszył niespiesznie w naszą stronę. Z początku pomyślałam, że to zbieg okoliczności. - Odwołuję, co powiedziałem, Rose - odezwał się moroj. - Przemyślałem temat. Nie wkurzyłaś się z powodu Lissy i Christiana. Zgodnie z regułą musisz sprawować służbę przy jednym z uczniów, a Adrian Iwaszkow jest już za stary, by go pilnować. Słyszałem, że odbywaliście już wspólne praktyki cielesne. Żart mógł być o wiele zabawniejszy, co tylko potwierdzało, że Jesse nie jest orłem. Wiedziałam, że nie obchodzimy go ani Adrian, ani ja. Podejrzewałam wręcz, że sam nie wierzy w te bajki o naszym romansie. Po prostu wciąż żywił urazę, bo kiedyś mu groziłam, i znalazł sposób odegrania się. Austin słyszał zaczepkę, lecz nie obchodziły go wygłupy moroja. Zainteresował się jednak gdybym przyłożyła Zeklosowi. Uznałam, że nie muszę milczeć. Strażnicy mogli swobodnie rozmawiać ze swoimi podopiecznymi. Warunkiem było zachowanie szacunku dla morojów oraz czujności. Uśmiechnęłam się słodko. - Pański dowcip jak zwykle cięty, panie Zeklos. Ubawiłam się do łez - stwierdziłam, po czym odwróciłam się i rozejrzałam po sali.

Jesse zrozumiał, że to koniec rozmowy. Roześmiał się i odszedł, przekonany o wygranej potyczce. Austin wkrótce opuścił klasę. Powędrowałam wzrokiem za Zeklosem. - Wiesz, Christian? Cieszę się, że to ciebie będę pilnowała. - Jeśli oceniasz przez porównanie z Jessem, to średni dla mnie komplement. Ale spróbuj pieczeni. Wtedy naprawdę ucieszysz się z mojego towarzystwa. Nie zauważyłam, kiedy owinął mięso plastrem boczku. - Dobry Boże - jęknęłam. - To najzwyklejsza pod słońcem potrawa morojów. - Pod warunkiem że jest surowa. Smakuje ci? - Tak - przyznałam niechętnie. Skąd miałam wiedzieć, że boczek doda tyle smaku? - Naprawdę dobre. Masz przed sobą świetlaną przyszłość. Zostaniesz idealną gospodynią domową, podczas gdy Lissa będzie pracowała i zbijała fortunę. - Zabawne, właśnie o tym marzę. Wychodziliśmy z klasy w dobrej komitywie. Nie czułam niechęci do Christiana i przyszło mi do głowy, że jakoś wytrzymam przez sześć tygodni. Umówili się z Lissą w bibliotece. Mieli się uczyć, a przynajmniej udawać, że się uczą. Po drodze Christian musiał jeszcze wpaść do swojego pokoju. Wyszłam za nim na dziedziniec. Owionęło mnie zimne powietrze. Słońce zaszło już przed siedmioma godzinami. Śnieg pokrywający alejki stopniał w ciągu dnia, ale teraz zamarzł ponownie. Było ślisko. Dołączył do nas Brandon Lazar, moroj zajmujący pokój obok Christiana. Chłopak nadal przezywał walkę, której był świadkiem podczas lekcji matematyki. Wysłuchaliśmy jego namiętnej relacji, śmiejąc się z Alberty, która wślizgnęła się do klasy przez okno. - Alberta ma swoje lata, ale dałaby radę każdemu z nas - powiedziałam. Obejrzałam uważnie Brandona. Był podrapany, zauważyłam, też czerwone ślady uderzeń na jego twarzy i siniaki za uchem. - Co się stało? Brałeś udział w walce? Moroj spoważniał i spuścił wzrok. - Nie, przewróciłem się. - Daj spokój - żachnęłam się. Wampirów nie szkolono w sztukach walki, ale często wdawały się w bójki między sobą. Zastanawiałam się, z kim Brandon mógł zadrzeć. Był miły i ogólnie lubiany. - Wymyśl bardziej niewiarygodne kłamstwo. - Nie kłamię - zaprzeczył, wciąż unikając mojego wzroku. - Jeśli masz kłopoty, mogę udzielić ci kilku dobrych rad. Spojrzał mi prosto w oczy. - Nie chcę o tym mówić - powiedział stanowczo. Bez wrogości, ale i bez cienia wątpliwości, że powinnam odpuścić. Zachichotałam. - Trenujesz na mnie używanie wpływu? W tej samej chwili kątem oka zarejestrowałam ruch między drzewami z lewej strony. Ktoś ukrywał się wśród sosen pokrytych śniegiem. Jednym susem Stan ruszył do ataku. Wreszcie nadeszła moja pierwsza próba. Poczułam przypływ adrenaliny, jakbym naprawdę miała zmierzyć się ze strzygą. Zareagowałam błyskawicznie, chwytając Brandona i Christiana. Ochrona morojów była naszym podstawowym zadaniem. Musiałam ich osłaniać. Przytrzymałam obu chłopców w miejscu i zwróciłam się w stronę napastnika. Wyciągnęłam z zanadrza srebrny sztylet. I wtedy znów się pojawił. Mason. Stal zaledwie kilka kroków ode mnie, na prawo od Stana i wyglądał tak samo jak minionej nocy. Niemal przezroczysty i bardzo smutny. Włosy stanęły mi dęba. Znieruchomiałam, niezdolna do walki. Zapomniałam, gdzie jestem i co tu robię, realność przestała istnieć. Wszystko poruszało się w spowolnionym tempie, kontury się zacierały. Widziałam tylko Masona - jego zjawiskową wibrującą postać. Promieniował nieziemskim światłem. Zrozumiałam, że chce mi coś powiedzieć. Ogarnęła mnie taka sama bezsilność, jakiej zaznałam w Spokane. Nie mogłam mu wówczas pomóc. Teraz również czułam się kompletnie bezradna. Zupełnie pusta w środku. Stałam bez ruchu, czekając, co zrobi Mason.

Duch uniósł rękę i wskazał palcem miejsce po drugiej stronie zabudowań. Nie zrozumiałam tego gestu. W tamtej części Akademii mieściło się co najmniej kilka obiektów. Potrząsnęłam głową z rozpaczą. Mason posmutniał jeszcze bardziej. Nagle coś uderzyło mnie w ramię. Zachwiałam się na nogach. To rzeczywistość boleśnie przypomniała o swoim istnieniu. Zdążyłam tylko wystawić ręce przed siebie, by zamortyzować nieco skutki upadku. Spojrzałam w górę i zobaczyłam nad sobą Stana. - Hathaway! - warknął. - Co ty wyprawiasz? Zamrugałam nieprzytomnie. Widok Masona kompletnie wytrącił mnie z równowagi. Kręciło mi się w głowie. Wpatrywałam się w gniewną twarz instruktora, a potem przeniosłam wzrok na miejsce, w którym widziałam zjawę. Zniknęła. Ponownie popatrzyłam na Stana i zrozumiałam nareszcie, co się wydarzyło. Kiedy strażnik zaatakował, straciłam poczucie rzeczywistości i pozwoliłam, żeby schwytał oby morojów. Stan trzymał teraz za szyję Christiana i Brandona. Nie robił im krzywdy, ale miał ich w garści. - Gdybym był strzygą - wycedził przez zęby - ci dwaj już by nie żyli.

ROZDZIAŁ PIĄTY SPRAWY DYSCYPLINARNE rozwiązywano zazwyczaj w gabinecie dyrektorki. Kirowa sprawowała pieczę nad morojami i dampirami żelazną ręką i słynęła z bogatego repertuaru kar dla uczniów. Nie okazywała okrucieństwa, ale trudno ją zaliczyć do osób łagodnych czy tolerancyjnych. Poważnie traktowała wszelkie przewinienia i wymierzała stosowne kary. Zdarzały się jednak w szkole problemy, które nie podlegały jurysdykcji Kirowej. Bardzo rzadko, ale powstawały sytuacje wymagające zwołania komisji złożonej ze starszych strażników. Musiały zaistnieć poważne powody. Na przykład umyślne narażanie życia moroja. Lub hipotetycznie umyślne narażanie życia. - Powtarzam po raz ostatni - jęknęłam. - Nie zrobiłam tego celowo. Znajdowaliśmy się w Sali konferencyjnej straży szkolnej. Naprzeciwko mnie, za długim stołem siedziała komisja: Alberta, Emil oraz Celeste, jedna z nielicznych kobiet pełniących służbę w Akademii. Wyglądali groźnie, a ja czułam się całkowicie bezbronna, siedząc przed nimi samotnie na twardym, niewygodnym krześle. Pojawiło się też kilkoro strażników obserwujących przebieg przesłuchania. Na szczęście nie powiadomiono moich kolegów z klasy - ich obecność upokorzyłaby mnie ostatecznie. Dymitr zasiadał na ławce obserwatorów. Nie należał do komisji, pewnie dlatego że był moim mentorem. - Panno Hathaway - odezwała się Alberta służbowym tonem - chyba pani rozumie, że trudno nam w to uwierzyć. Celeste pokiwała głową. - Strażnik Alto zeznał, iż, według niego, odmówiła pani obrony dwóch morojów, w tym własnego podopiecznego. - Nie odmówiłam! - krzyknęłam. - Po prostu nie zdołałam ich obronić. - Nieprawda - wtrącił Stan z ławki obserwatorów. Zerknął pytająco na Albertę. - Mogę słowo? Strażniczka kiwnęła głową. - Gdybyś próbowała mnie obezwładnić lub zaatakować, uznałbym, że poniosłaś porażkę. Ale ty nic nie zrobiłaś. Nawet nie próbowałaś. Stałaś tam jak słup soli. Ogarnęła mnie wściekłość. Podejrzenie, że celowo pozwoliłam, by „strzyga” dopadła Christiana i Brandona, było absurdalne. Nie wiedziałam, co wybrać. Mogłam przyznać się do porażki albo powiedzieć, że zobaczyłam ducha. Oba wyjścia wydawały się beznadziejne, ale musiałam się na coś zdecydować. Pierwsze dowodziłoby braku kompetencji, drugie wskazywało na obłęd. Koszmarne zapętlenie. Lepiej, by uznano mnie za osobę nieodpowiedzialną i zbuntowaną. - Dlaczego oceniacie mnie tak surowo? - spytałam sucho. - Ryan też poniósł porażkę i nie został ukarany. Przecież celem ćwiczeń jest nabywanie praktyki. Gdybyśmy byli gotowi, już dawno wysłalibyście nas do pracy w świecie. - Nie słuchasz mnie - przerwał Stan. Mogłam przysiąc, że dostrzegłam pulsowanie żyły na jego skroni. On jeden był równie zdenerwowany, jak ja. W każdym razie okazywał emocje. Reszta zachowywała obojętny spokój. Ale tylko Stan widział, co zaszło naprawdę. Na jego miejscu byłabym równie oburzona. - Nie możemy potraktować twojego zachowania jako porażki. Żeby przegrać, trzeba najpierw podjąć walkę, zrobić cokolwiek. - W porządku, sparaliżowało mnie - pozostałam nieugięta. - Potrafi pan to zrozumieć? Załamałam się pod presją i straciłam głowę. Trudno, widać jestem nieprzygotowana do walki. W najważniejszej chwili spanikowałam. Takie rzeczy zdarzają się nowicjuszom dość często. - Także uczennicy, która zabijała już strzygi? - wtrącił Emil. Pochodził z Rumunii, skąd pozostał mu wschodzi akcent, silniejszy niż u Dymitra, ale bez rosyjskiego zaśpiewu. - Sądzę, że to mało prawdopodobne. Popatrzyłam na niego, a potem rozejrzałam się po sali. - Więc to tak. Skoro raz udało mi się pokonać strzygi, oczekujecie, że będę mistrzem w tej