kari23abc

  • Dokumenty125
  • Odsłony38 205
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów151.8 MB
  • Ilość pobrań25 015

Mead Richelle - 05 - Akademia Wampirów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Mead Richelle - 05 - Akademia Wampirów.pdf

kari23abc EBooki Mead Richelle Akademia Wampirów
Użytkownik kari23abc wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 221 stron)

Mead Richelle Akademia Wampirów W Mocy Ducha

ROZDZIAŁ PIERWSZY ISTNIEJE ZNACZNA RÓŻNICA POMIĘDZY listem miłosnym, a grożeniem śmiercią – nawet, jeśli osoba pisząca pogróżki ciągle utrzymuje, że cię kocha. Oczywiście, biorąc pod uwagę to, że już raz próbowałam zabić ukochaną osobę, może nie miałam prawa tego oceniać. Dzisiejszy list przyszedł idealnie na czas. Nie, żebym powinna się jakiegokolwiek spodziewać. Dotychczas przeczytałam go aż cztery razy. Mimo tego, iż wiedziałam, że się spóźnię, nie potrafiłam się powstrzymać i przeczytałam go po raz piąty. Moja najdroższa Rose, Jednym z niewielu minusów zostania przebudzonym jest to, że już więcej nie potrzebujemy snu i dlatego już dłużej nie śnimy. To wielka szkoda, bo gdybym mógł śnić, to wiem, że śniłbym o Tobie. Śniłbym o sposobie, w jaki pachniesz i o tym, że Twoje ciemne włosy pomiędzy moimi palcami są jak dotyk jedwabiu. Śniłbym o gładkości Twojej skóry i dzikości Twoich warg podczas pocałunku. Nie mogąc śnić, jestem zmuszony zadowolić się własną wyobraźnią, co nie jest złe. Mogę sobie doskonale wyobrazić te rzeczy, jak również to, jak to będzie, gdy zabiorę Twoje życie z tego świata. To jest coś, co z żalem muszę zrobić, ale to Ty sprawiłaś, że mój wybór jest nieunikniony. Swoją odmową przyłączenia się do mnie w życiu wiecznym i miłości, nie pozostawiłaś mi nic innego. Nie mogę pozwolić, by żył ktoś tak niebezpieczny jak Ty. Poza tym, nawet gdybym siłą dokonał Twojego przebudzenia, masz wśród strzyg tylu wrogów, że jeden z nich z pewnością by Cię zabił. Jeśli masz umrzeć, to tylko z mojej ręki. Niczyjej więcej. Niemniej jednak życzę Ci powodzenia w wykonaniu finałowego zadania, choć nie sądzę, żebyś go potrzebowała. Jeśli oni rzeczywiście Ci je dadzą, to dla wszystkich będzie to stratą czasu. Jesteś najlepsza w tej grupie i tego wieczoru będziesz nosiła znak obietnicy. Oczywiście to oznacza, że podczas naszego następnego spotkania będziesz dużo większym wyzwaniem – co mnie zdecydowanie cieszy. A spotkamy się ponownie. Po skończeniu szkoły opuścisz Akademię, a gdy już będziesz poza zabezpieczeniami, znajdę Cię. Nie ma miejsca na tym świecie, w którym możesz się przede mną ukryć. Obserwuję Cię. Z wyrazami miłości Dymitr Pomijając jego życzenie mi "powodzenia”, nie znalazłam w tym liście nic naprawdę inspirującego. Rzuciłam go na łóżko i z zaczerwienionymi oczami wyszłam z pokoju. Próbowałam wyrzucić z głowy jego słowa, chociaż wydawało się w pewien sposób niemożliwe, żeby coś takiego cię nie przytłoczyło. Nie ma miejsca na tym świecie, w którym możesz się przede mną ukryć. Co do tego nie miałam najmniejszej wątpliwości. Wiedziałam, że Dymitr miał szpiegów. Odkąd mój były, zmieniony w strzygę instruktor–kochanek, stał się złą kreaturą – nieumarłym wampirem – został wśród nich pewnego rodzaju liderem. I to było coś, do czego sama się przyczyniłam, gdy wykończyłam jego byłą szefową. Podejrzewałam, że większość jego szpiegów to ludzie, którzy tylko czekali, aż przekroczę granice kampusu. Żadna strzyga nie mogłaby czatować na mnie przez całą dobę. Ludzie mogli. Ostatnio odkryłam, że mnóstwo ludzi służy strzygom. Robią to w zamian za obietnicę, że któregoś dnia sami zostaną przemienieni. Ci ludzie uważają, że wieczne życie warte jest zaprzedania duszy i zabijania innych, by przetrwać. Ci ludzie przyprawiają mnie o mdłości. Ale to nie ludzie byli powodem, dla którego moje nogi drżały, gdy szłam przez trawę, która z nadejściem lata stała się jaskrawozielona. Tylko Dymitr. Zawsze Dymitr. Dymitr, facet którego kochałam. Dymitr; strzyga, którą chciałam ocalić. Dymitr, potwór którego najprawdopodobniej muszę zabić. Nieważne, ile razy powtarzałam sobie, że muszę pójść dalej, nieważne, jak bardzo świat wierzył, że ruszyłam dalej; miłość, którą się obdarzaliśmy, zawsze mnie paliła. On zawsze był ze mną, zawsze w moich myślach, zawsze zmuszając mnie do zastanawiania się nad sobą.

− Wyglądasz, jakbyś była gotowa stawić czoło armii. Odsunęłam na bok swoje ponure myśli. Byłam tak skupiona na Dymitrze i jego liście, że szłam przez kampus, nie zdając sobie sprawy z otaczającego mnie świata. Nie zauważyłam podążającej za mną z dokuczliwym uśmieszkiem na twarzy Lissy. Rzadko mogła mnie zaskoczyć, gdyż dzieliłyśmy psychiczną więź, która informowała mnie zarówno o jej uczuciach, jak i o miejscu jej pobytu. Musiałam być całkowicie rozproszona, żeby jej nie zauważyć. A jeśli w ogóle byłam rozproszona, to wyłącznie przez osobę, która chciała mnie zabić. Posłałam Lissie coś, co jak miałam nadzieję, wyglądało na przepraszający uśmiech. Wiedziała, co się stało z Dymitrem i jak bardzo chciał mnie zabić po tym, jak ja próbowałam zabić jego... i zawiodłam. Niemniej jednak, martwiły ją listy, które dostawałam od niego co tydzień. W swoim życiu i tak miała już sporą listę rzeczy, z którymi musiała sobie radzić. Nie potrzebowała dodawać do niej mojego nieumarłego prześladowcy. − W pewnym sensie idę stawić czoła armii – zauważyłam. Był wczesny wieczór, ale późne lato sprawiało, że podczas spaceru słońce ciągle było wysoko na niebie Montany, kąpiąc nas w złotym świetle. Uwielbiałam je, ale moroje – dobre, żyjące wampiry – takie jak Lissa, słabły pod jego wpływem i czuły się źle. Zaśmiała się i odgarnęła swoje platynowe włosy na ramię. Słońce rozświetliło je, tworząc anielską aurę. − Domyślam się. Nie sądzę jednak, że powinnaś się tym tak bardzo martwić. Rozumiałam jej przekonania. Nawet Dymitr powiedział, że to będzie strata mojego czasu. W końcu pojechałam do Rosji, by go odnaleźć i zmierzyłam się z prawdziwymi strzygami, zabijając kilka z nich. Może nie powinnam się martwić zbliżającym się testem, ale nagle te wszystkie fanfary i nadzieje wywarły na mnie presję. Moje serce niesamowicie przyśpieszyło. Co jeśli nie podołam? Co jeśli nie jestem taka dobra, jak myślałam? Strażnicy, którzy będą mnie egzaminować, może nie byli prawdziwymi strzygami, ale byli dobrze wyszkoleni i walczyli znacznie dłużej, niż ja. Arogancja mogła wpędzić mnie w znaczne kłopoty. Jeśli zawiodę, to stanie się to na oczach wszystkich osób, którym na mnie zależało. Osób, które tak bardzo we mnie wierzyły. Obchodziła mnie również inna rzecz. − Boję się o to, jak te stopnie wpłyną na moją przyszłość – powiedziałam. To była prawda. Te testy był finałowym egzaminem dla nowicjuszy, którzy tak jak ja chcieli zostać strażnikami. Ich zdanie zapewniało, że ukończę Akademię Św. Władimira i zajmę swoje miejsce wśród strażników chroniących morojów. Testy miały bardzo duży wpływ na to, do jakiego moroja zostanie przydzielony strażnik. Przez więź poczułam współczucie Lissy. I jej strach. − Alberta uważa, że jest znaczna szansa, że zostaniemy razem i że nadal będziesz moją strażniczką. Skrzywiłam się. − Sądzę, że Alberta mówiła to, żeby zatrzymać mnie w szkole. Kilka miesięcy temu rzuciłam ją, by wytropić Dymitra. Potem wróciłam – co nie wyglądało dobrze w mojej kartotece. Istniała również nieznaczna przeszkoda w postaci Tatiany – królowej morojów, która mnie nienawidziła i prawdopodobnie mogła wpłynąć na mój przydział – ale to była inna historia. – Myślę, że Alberta wie, że pozwoliliby mi chronić ciebie tylko w sytuacji, gdybym była ostatnim strażnikiem na ziemi. Chociaż nawet wtedy miałabym dość marne szanse. Ryk tłumu przed nami stawał się coraz głośniejszy. Jedno ze szkolnych boisk zostało przeistoczone w arenę na miarę czegoś z czasów gladiatorów. Zbudowana została odkryta trybuna, na której z rozciągały się siedziska, począwszy od tych prostych i drewnianych, po te wyłożone luksusowymi poduszkami z markizami chroniącymi morojów przed słońcem. Arenę otaczały powiewające na wietrze transparenty, których jasne kolory dostrzegałam z miejsca, w którym stałam. Nie mogłam ich jeszcze dokładnie zobaczyć, tak jak i mojego celu, ale wiedziałam, że przy wejściu na stadion zostało wybudowane coś na kształt baraku, w którym z nerwami na

krawędzi czekali nowicjusze. Sama arena zmieniła się w tor przeszkód; niebezpiecznych testów. Sądząc po odgłosach ogłuszających okrzyków, wiele osób już śledziło to wydarzenie. − Nie tracę nadziei – powiedziała Lissa. Przez więź czułam, że naprawdę nie zamierza tego robić. To była jedna z najcudowniejszych rzeczy w niej – niezłomna wiara i optymizm, który przetrwał najstraszniejsze próby. To stanowiło mocny kontrast do mojego niedawnego cynizmu. – Mam coś, co może ci dzisiaj pomóc. Zatrzymała się i włożyła rękę do kieszeni dżinsów, wyciągając z niej niewielki, srebrny pierścionek, wysadzany dookoła kamykami, które wyglądały jak oliwiny. 1 Nie potrzebowałam żadnej więzi, by zrozumieć co mi dawała. − Och, Liss... No nie wiem. Nie potrzebuję żadnego, um, nieuczciwego fortelu. Lissa przewróciła oczami. − To nie jest problemem i ty o tym wiesz. Ten jeden działa, przysięgam. Pierścionek, który mi oferowała był amuletem, natchnionym rzadkim rodzajem czarów, którymi ona władała. Każdy moroj potrafił kontrolować jeden z pięciu żywiołów: ziemię, powietrze, wodę, ogień albo ducha. Duch był rzadki – tak rzadki, że na przestrzeni wieków został zapomniany. I wówczas, dzięki Lissie i innym, duch znowu ujrzał światło dzienne. W przeciwieństwie do innych żywiołów, które miały bardziej fizyczną naturę, duch wiązał się z umysłem i wszelkiego rodzaju psychicznymi zjawiskami. Nikt nie był w stanie go w pełni pojąć. Tworzenie amuletów natchniętych duchem było czymś, z czym Lissa ostatnio zaczęła eksperymentować. Nie była w tym zbyt dobra. Jej najlepszą umiejętnością było leczenie, więc ciągle próbowała tworzyć leczące amulety. Ostatnim z nich była bransoletka, zdobiąca moja rękę. − Ten jeden działa. Co prawda tylko odrobinę, ale utrzyma ciemność z daleka w czasie testu. Mówiła to lekkim tonem, ale obie rozumiałyśmy powagę tych słów. Wszystkie dary ducha miały swój koszt: ciemność, która teraz przejawiała się jako gniew i rozstrojenie, ale w końcu mogła doprowadzić do szaleństwa. Ciemność, która czasami przelewała się do mnie przez więź. Powiedziano nam, że dzięki amuletom i jej leczeniu, mogłyśmy to zwalczyć. To było coś, co w dalszym ciągu wymagało opanowania. Wzruszona jej troską, obdarzyłam ją słabym uśmiechem i przyjęłam pierścionek. Nie poparzył mojej ręki, co wzięłam za dobry znak. Pierścionek był maleńki i pasował jedynie na mój najmniejszy palec. Wsuwając go, nie poczułam absolutnie nic. Czasami tak już było z leczącymi talizmanami. Albo oznaczało to, że amulet był kompletnie bezużyteczny. Tak czy owak, nie stała mi się żadna krzywda. − Dzięki – powiedziałam, czując jak przetacza się przez nią zachwyt. Ruszyłyśmy dalej. Wyciągnęłam przed siebie dłoń, podziwiając sposób, w jaki błyszczały zielone kamyczki. Noszenie biżuterii podczas pewnego rodzaju fizycznej gehenny, której będę stawiała czoła, nie było najlepszym pomysłem, ale będę miała rękawiczki, które go zakryją. – Ciężko uwierzyć, że po tym zadaniu skończymy edukację i wyjedziemy w prawdziwy świat – dumałam na głos, niespecjalnie zastanawiając się nad swoimi słowami. Idąca przy mnie Lissa zesztywniała, a ja natychmiast pożałowałam swoich słów. "Bycie na zewnątrz w prawdziwym świecie" oznaczało, że Lissa i ja zamierzałyśmy podjąć się zadania, w którym ona niechętnie zgodziła się mi pomóc kilka miesięcy temu. Podczas 1 oliwin – kamień szlachetny z grupy krzemianów koloru zielonkawego. Z ciekawostek dodam, że oliwin noszono, by uspokoić nerwy, pozbyć się złości, depresji oraz na dobry humor. Ludziom chwiejnym i niezbyt pewnym siebie dodawał odwagi i stanowczości, a włożony do bielizny nocnej lub pościeli – zapewniał mocny, zdrowy i spokojny sen. Czyli idealny dla Rose :) – przyp. Ginger pobytu na Syberii dowiedziałam się, że może być sposób na przywrócenie Dymitra z powrotem do bycia dampirem, takim jak ja. To był strzał w ciemno – i prawdopodobnie kłamstwo – ale biorąc pod uwagę sposób, w jaki był sfiksowany na punkcie mojego zabicia,

nie miałam złudzeń, że nie będę miała innego wyboru jak zabicie go, jeśli wybór ograniczyłby się do mnie lub niego. Ale jeśli istniał jakiś sposób, bym mogła ocalić go zanim do tego dojdzie, musiałam go poznać. Niestety, jedyna droga, przez którą ten cud mógł się spełnić biegła przez kryminalistę. Ale nie byle jakiego kryminalistę: Wiktora Daszkowa, arystokratycznego moroja, który torturował Lissę i popełnił inne wszelkiego rodzaju okropności, które zamieniły nasze życie w piekło. Jednak sprawiedliwości stało się zadość i Wiktor został zamknięty w więzieniu, co obecnie komplikowało sprawy. Odkryłyśmy, że tak długo, jak był przeznaczony do życia za kratkami, nie widział powodu, by dzielić się z nami tym, co wiedział o swoim przyrodnim bracie – jedynej osobie, która rzekomo raz ocaliła strzygę. Założyłam – prawdopodobnie nie kierując się logiką – że Wiktor mógł podać nam te informacje, jeśli zaoferujemy mu jedyną rzecz, której nikt inny nie mógł mu dać: wolność. Z wielu powodów ten pomysł nie był niezawodny. Po pierwsze, nie wiedziałam, czy to zadziała. To była w pewnym sensie wielka sprawa. Po drugie, nie miałam zielonego pojęcia jak wyreżyserować włamanie do więzienia, pomijając to, że nie wiedziałam nawet gdzie ono jest. I w końcu to, że mamy zamiar uwolnić naszego śmiertelnego wroga. Samo to wystarczająco mnie niszczyło, nie wspominając o Lissie. Jednak choć ten pomysł bardzo jej doskwierał – a wierzcie mi, tak było – ona stanowczo przysięgała, że mi pomoże. Przez ostatnie kilka miesięcy, dziesiątki razy oferowałam jej zwolnienie z tej obietnicy, ale ona nie ustępowała. Oczywiście, licząc się z tym, że nie miałyśmy nawet pojęcia jak znaleźć to więzienie, jej obietnica mogła nie mieć w końcu znaczenia. Próbowałam wypełnić krępującą ciszę, jaka między nami zapadła, mówiąc, że naprawdę będziemy mogły świętować jej urodziny w następnym tygodniu w wielkim stylu. Moje próby rozmowy przerwał Stan, jeden z moich długoletnich instruktorów. − Hathaway! – zaskrzeczał, idąc z kierunku areny. – Miło, że do nas dołączyłaś. Chodź tutaj natychmiast! Myśli o Wiktorze Daszkowie zniknęły z umysłu Lissy. Uścisnęła mnie szybko. − Powodzenia – szepnęła. – Nie, żebyś go potrzebowała. Wyraz twarzy Stana powiedział mi, że to dziesięciosekundowe pożegnanie było o dziesięć sekund za długie. W wyrazie wdzięczności posłałam Lissie szeroki uśmiech, po czym ona udała się w kierunku trybun, szukając naszych przyjaciół, a ja pognałam za Stanem. − Masz szczęście, że nie jesteś jedną z pierwszych na liście – warknął. – Wszyscy nawet zakładali się o to, czy się pojawisz. − Naprawdę? – spytałam wesoło. – Po czyjej stronie jest wygrana? Bo wciąż mogę zmienić zdanie, dołożyć swój własny wkład i zarobić trochę kieszonkowego. Jego zwężone oczy przeszyły mnie ostrzeżeniem, które nie wymagało żadnych słów, ponieważ weszliśmy do przyległej arenie poczekalni, znajdującej się naprzeciwko trybun. W poprzednich latach zawsze zdumiewał mnie ogrom pracy wkładanej w te testy. Teraz widząc to z bliska, moje zdumienie ani trochę nie straciło na sile. Barak, w którym czekali nowicjusze, włącznie z dachem był zbudowany z drewna. Konstrukcja wyglądała, jakby od zawsze była częścią stadionu. Została wybudowana z niezwykłą szybkością i równie szybko zostanie rozebrana, gdy już skończą się finałowe testy. Drzwi, szerokie na trzy osoby, dawały częściowy wgląd na arenę, gdzie jedna z moich koleżanek z niepokojem czekała, aż ją wywołają. Utworzono tam wszystkie rodzaje przeszkód, stanowiących spore wyzwanie dla przetestowania balansu i koordynacji podczas ciągłej walki i umykania przed strażnikami, którzy czaili się za obiektami i narożnikami. Drewniane ścianki zostały zbudowane od jednego do drugiego krańca areny, tworząc ciemny i zwodniczy labirynt. Siatki i chybotliwe platformy wisiały nad innymi obszarami areny. Zostały zaprojektowane, by przetestować to jak dobrze potrafimy sobie poradzić, walcząc w trudnych warunkach. W drzwiach stłoczyło się sporo osób, mając nadzieję zdobyć jakieś podpowiedzi, patrząc na tych, którzy poszli przodem. Ja nie. Chciałam wejść tam niczego nieświadoma, z zadowoleniem biorąc, cokolwiek przede mną postawią. Przyglądanie się przebiegowi testów

teraz po prostu pozbawiłoby mnie trzeźwego myślenia i wypełniło paniką. Spokój był tym, czego teraz potrzebowałam. Oparłam się więc o ścianę baraku i obserwowałam ludzi wokół mnie. Okazało się, że naprawdę byłam ostatnią, która się tu zjawiła i zastanawiałam się, czy pewne osoby właśnie straciły postawione na mnie pieniądze. Niektórzy z moich kolegów z klasy szeptali w grupkach. Niektórzy rozgrzewali się i robili jakieś rozciągające ćwiczenia. Reszta stała z instruktorami, którzy byli ich mentorami. Ci nauczyciele mówili uważnie do swoich uczniów, dając im ostatnie rady. Ciągle słyszałam takie słowa jak "skupienie" i "uspokojenie się". Na widok instruktorów moje serce się skurczyło. Nie tak dawno temu, tak sobie wyobrażałam ten dzień. Wyobrażałam sobie Dymitra i mnie, stojących razem, gdy mówi mi, żebym potraktowała to na poważnie i nie traciła chłodnego osądu, gdy już wyjdę na arenę. Alberta wykonała kawał dobrej roboty, dając mi sporo wskazówek i rad odkąd wróciłam z Rosji, ale jako kapitan strażników była osobiście na arenie, zajęta wszelkiego rodzaju obowiązkami. Nie miała czasu, żeby przyjść tutaj i potrzymać mnie za rękę. Moi przyjaciele, którzy mogliby mi pomóc poczuć się dobrze – Eddie, Meredith i inni – byli omotani własnym strachem. Byłam sama. Bez niej czy Dymitra – albo raczej kogokolwiek – poczułam jak przelewa się przeze mnie zaskakujący ból samotności. To nie było fair. Nie powinnam być sama. Dymitr powinien być tutaj ze mną. Tak właśnie miało być. Zamykając oczy, pozwoliłam sobie udawać, że naprawdę tu ze mną jest, tylko nieznacznie się oddala w czasie naszej rozmowy. − Nie martw się, towarzyszu. Mogę to zrobić z zawiązanymi oczami. Do diabła, możliwe że naprawdę mogę. Masz dla mnie jakiś użyteczny fortel? Jeśli będziesz dla mnie miły, to nawet pozwolę ci je związać. Odkąd ta fantazja miała miejsce po tym, jak ze sobą spaliśmy, było bardzo prawdopodobne, że później mógłby pomóc mi pozbyć się opaski na oczy... pomiędzy innymi rzeczami. Mogłam perfekcyjnie przywołać obraz jego rozdrażnionego pokręcenia głową, którym by mnie obdarzył. − Rose, przysięgam, że czasami czuję się jakby każdy dzień z tobą był moim osobistym testem. Ale wiedziałam, że i tak by się uśmiechnął i posłał mi spojrzenie pełne dumy i zachęty, gdy szłabym w kierunku areny. To byłoby wszystko, czego potrzebowałam, żeby przejść przez testy... − Medytujesz? Otworzyłam oczy, zaskoczona tym głosem. − Mama? Co ty tutaj robisz? Moja matka, Janine Hathaway, stała naprzeciwko mnie. Była ode mnie tylko kilka centymetrów niższa, ale miała w sobie wystarczająco dużo siły, by pokonać kogoś dwa razy większego ode mnie. Groźny wyraz na jej opalonej twarzy prowokował każdego do rzucenia jej wyzwania. Obdarzyła mnie lekko skrzywionym uśmiechem i położyła rękę na swoim biodrze. − Czy ty naprawdę sądzisz, że nie przyjechałabym, żeby cię zobaczyć? − Nie wiem – przyznałam, czując się w pewien sposób winna z powodu wątpienia w nią. Przez lata nie utrzymywałyśmy ze sobą zbytniego kontaktu i tylko kilka ostatnich wydarzeń – w większości złych – zaczęło stabilizować nasze stosunki. Przez większość czasu nie wiedziałam, co wobec niej czuć. Oscylowałam pomiędzy odrobiną dziewczyńskiej potrzeby posiadania ciągle nieobecnej matki, a nastoletnim oburzeniem na jej porzucenie mnie. Nie byłam również całkowicie pewna, czy wybaczyłam jej to, że kiedyś "przypadkowo" uderzyła mnie pięścią podczas prowizorycznej walki. – Myślałam, że będziesz miała, no wiesz, ważniejsze rzeczy do roboty. − Nie było mowy, żebym mogła to przegapić – wskazała głową w kierunku trybun, wprawiając w ruch swoje kasztanowe loki. – Twój ojciec też nie. − Co?

Pospieszyłam w kierunku wejścia i wyjrzałam na zewnątrz, wbijając wzrok w trybuny. Dzięki wszystkim przeszkodom na arenie, mój widok na podwyższenie nie był fantastyczny, ale i tak był wystarczający. Był tam: Abe Mazur. Był łatwy do zauważenia, z jego czarną brodą i wąsami oraz szmaragdowozielonym szalem, zawiązanym na frakowej koszuli. Mogłam nawet dostrzec słaby błysk jego złotego kolczyka. Musiał się rozpływać w tej spiekocie, ale oceniłam, że trzeba czegoś więcej niż odrobiny potu, by poskromić jego krzykliwe poczucie mody. Jeśli relacje z moją matką były pobieżne, to moje relacje z ojcem praktycznie nie istniały. Poznałam go w maju, ale dopiero po powrocie do Akademii dowiedziałam się, że byłam jego córką. Każdy dampir miał jednego rodzica moroja, a on był moim. Ciągle nie byłam pewna, co wobec niego czuję. Większość z jego przeszłości zostawała tajemnicą, ale było pełno pogłosek, że był zamieszany w nielegalne interesy. Ludzie również zachowywali się, jakby był typem łamiącym kolana. Choć znalazłam na to kilka dowodów, nie uważałam tego za zaskakujące. W Rosji nazywali go Zmey: wąż. Podczas gdy wpatrywałam się w niego ze zdumieniem, przy moim boku stanęła moja matka. − Ucieszy się, jeśli zmieścisz się w czasie – powiedziała. – Postawił na ciebie pieniądze, jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej. Jęknęłam. − Oczywiście. Oczywiście, że poza karierą w mafii mógł być bukmacherem. Powinnam się domyśleć jak tylko... – opadła mi szczęka. – Czy on rozmawia z Adrianem? Tak. Przy Abe siedział Adrian Iwaszkow, mój w pewnym sensie chłopak. Adrian był morojem z arystokracji – i, tak jak Lissa, użytkownikiem ducha. Był szalony na moim punkcie (i często tylko szalony) od czasu, kiedy pierwszy raz mnie spotkał, ale ja miałam na oku tylko Dymitra. Jednak po niepowodzeniu w Rosji wróciłam i obiecałam dać mu szansę. Ku mojemu zaskoczeniu, sprawy między nami układały się... dobrze. Nawet świetnie. Napisał mi wniosek z uzasadnieniem, dlaczego umawianie się z nim było trafną decyzją. Obejmował takie rzeczy, jak : "Rzucę papierosy, chyba że naprawdę będę potrzebował jednego" i " W każdy weekend będę organizował romantyczne niespodzianki, takie jak: pikniki, róże, wycieczka do Paryża – ale w rzeczywistości nie zorganizuję nic z wymienionych rzeczy, bo teraz już nie byłyby niespodzianką.” Bycie z nim nie było takie, jak z Dymitrem, ale przypuszczałam, że nigdy żadne dwa związki nie mogą być dokładnie takie same. Ostatecznie, byli dwoma różnymi mężczyznami. Wciąż przez cały czas budziłam się z bólem odczuwanym po stracie Dymitra i naszej miłości. Zadręczałam się swoją klęską w zabiciu go na Syberii i uwolnienia go z jego nieumarłego stanu. Jednak ta rozpacz wcale nie znaczyła, że moje romantyczne życie jest skończone. Zaakceptowanie tego zajęło mi trochę czasu. Ruszenie do przodu było ciężkie, ale Adrian uszczęśliwiał mnie. I to mi na razie wystarczało. Ale to niekoniecznie znaczyło, że chciałam, aby spoufalał się z moim pirackim i gangsterskim ojcem. − On ma zły wpływ! – zaprotestowałam. Moja matka prychnęła. − Wątpię, żeby Adrian aż tak źle wpływał na Abe. − Nie Adrian, tylko Abe! Adrian próbuje się dobrze zachowywać. Abe może to wszystko schrzanić. – W swoim randkowym wniosku, razem z paleniem, Adrian przysiągł rzucić picie i inne nałogi. Spod przymrużonych powiek patrzyłam w poprzek trybun na niego i Abe, próbując wydedukować jakiż to temat był tak interesujący. – O czym oni rozmawiają? − Myślę, że to jest teraz ostatni z twoich problemów. – Janine Hathaway nie była nic więcej, jak tylko praktyczna. – Mniej martw się o nich, a więcej o sprawdzian. − Myślisz, że rozmawiają o mnie? − Rose! – moja matka dała mi lekkiego kuksańca w ramię, na co z powrotem powlokłam na nią oczy. – Musisz to potraktować poważnie. Zachowaj spokój i nie daj się rozproszyć.

Jej słowa były tak podobne do tych, które w mojej wyobraźni wypowiadał Dymitr, że na moją twarz wkradł się mały uśmiech. Nie byłam już tutaj samotna. − Co cię tak śmieszy? – spytała z rezerwą. − Nic – odpowiedziałam, przytulając ją. Z początku była sztywna, ale potem rozluźniła się i również mnie uścisnęła, zanim się oddaliła. – Cieszę się, że tutaj jesteś. Moja matka nie była zbyt serdecznym typem i to ją zbiło z tropu. − No cóż – powiedziała wyraźnie speszona. – powiedziałam ci, że nie mogłabym tego przegapić. Spojrzałam z powrotem na trybuny. − Z Abe po drugiej stronie, nie jestem tego taka pewna. Albo raczej... zaraz. Wpadł mi do głowy dziwaczny pomysł. Właściwie, to nie aż tak dziwaczny. Ciemny typ czy nie, Abe miał kontakty – wystarczająco rozległe, by przemycić wiadomość do siedzącego w więzieniu Wiktora Daszkowa. Abe był tym, który w ramach przysługi dla mnie prosił o informacje na temat Roberta Doru – władającego duchem brata Wiktora. Kiedy Wiktor odesłał wiadomość mówiącą, że nie ma żadnego powodu by pomóc Abe, natychmiast spisałam na straty wsparcie mojego ojca i przeskoczyłam do swojego pomysłu z włamaniem do więzienia. Ale teraz... − Rosemarie Hathaway! To Alberta mnie wołała. Jej głos rozbrzmiewał bardzo wyraźnie. To było jak wzywająca do walki trąbka. Wszystkie myśli na temat Abe i Adriana – i tak, nawet Dymitra – wyparowały z mojego umysłu. Myślę, że moja matka życzyła mi powodzenia, ale zgubiłam dokładne sformułowanie jej słów, gdy stawałam przed Albertą i areną. Wezbrała we mnie adrenalina. Cała moja uwaga była skupiona na tym, co mnie teraz czekało: test, który w końcu zrobi ze mnie strażnika.

ROZDZIAŁ DRUGI PAMIĘTAŁAM TESTY JAK PRZEZ MGŁĘ. Pomyślałbyś, iż mając na uwadze, że była to najważniejsza część mojej edukacji w Św. Władimirze, powinnam zapamiętać wszystko, co do każdego, idealnego szczegółu. Mimo wszystko, moje wcześniejsze przypuszczenia po części się sprawdziły. Jak można było to mierzyć z tym, z czym już wcześniej miałam do czynienia? Jak te pseudo–walki można było porównywać do tłumu strzyg, atakujących naszą szkołę? Musiałam walczyć pomimo niewielkich szans na powodzenie, nie mając pojęcia czy ci, których kochałam, byli żywi czy martwi. I jak miałam się bać tak zwanej bitwy ze szkolnymi instruktorami po tym, jak walczyłam z Dymitrem? Jako dampir był zabójczy, a jako strzyga stał się jeszcze gorszy. Nie to, żebym zamierzała bagatelizować te testy. Były poważne. Nowicjusze cały czas je oblewali, a ja nie zamierzałam być jedną z nich. Byłam atakowana ze wszystkich stron przez strażników, którzy walczyli i bronili morojów, zanim się urodziłam. Arena nie była równa, co wszystko komplikowało. Wypełnili ją sprzętem i przeszkodami, równoważniami i uskokami, które sprawdzały moją zdolność równowagi – wliczając w to most, który boleśnie przypominał mi ten z ostatniej nocy, kiedy widziałam Dymitra. Pchnęłam go, po tym jak zanurzyłam srebrny kołek w jego sercu – kołek, który wypadł kiedy runął do rzeki, znajdującej się poniżej. Most na arenie był nieco różny od tego solidnego drewnianego, na którym walczyłam z Dymitrem na Syberii. Ten chwiał się na wszystkie strony, a kiepska konstrukcja z drewnianych desek miała zaledwie jedną balustradę w postaci liny do podparcia. Każdy krok sprawiał, że cały most zaczynał się kołysać i trząść, a dziury w deskach pokazywały mi, gdzie moi poprzednicy (na nieszczęście dla nich) odkrywali słabe punkty. Test na moście, który mi wyznaczyli, był prawdopodobnie najgorszym ze wszystkich. Moim celem było przenieść „moroja” z dala od grupy „strzyg, ” które nas goniły. Mojego moroja grał Daniel, nowy strażnik, który wraz z innymi przyszedł do szkoły, żeby zająć miejsca tych, którzy zostali zabici podczas ataku. Nie znałam go zbyt dobrze, ale na rzecz tego zadania grał kompletnie bezradnego i posłusznego – a nawet nieco przerażonego, dokładnie tak, jak jakikolwiek moroj, którego bym chroniła mógłby się zachowywać. Stawiał mi nieco oporu co do wkroczenia na most, więc użyłam swojego najspokojniejszego, najbardziej przekonującego głosu, żeby ostatecznie nakłonić go do wejścia przede mną. Najwyraźniej testowali zarówno umiejętności odruchów ludzkich, jak i walki. Wiedziałam, że strażnicy udający strzygi deptali nam po piętach. Daniel zrobił krok, a ja podążałam jak cień za nim, nadal podnosząc go na duchu, podczas gdy wszystkie moje zmysły trwały w pogotowiu. Most gwałtownie się zakołysał, co wraz z szarpnięciem dało mi znać, że nasz ogon do nas dołączył. Zerknęłam do tyłu i zauważyłam, że trzy „strzygi” były za nami. Strażnicy grający je wykonywali kawał dobrej roboty, poruszając się z taką zręcznością i szybkością, jak prawdziwe strzygi. Wyprzedzą nas, jeśli się nie pospieszymy. − Świetnie ci idzie – powiedziałam Danielowi. Ciężko było utrzymać właściwy ton głosu. Krzyczenie na moroja mogłoby go przerazić. Z drugiej jednak strony, zbyt wielka delikatność sprawiłaby, że nie brałby tego wszystkiego na poważnie. – Ale wiem, że możesz ruszać się szybciej. Musimy trzymać się przed nimi – a zbliżają się coraz bardziej. Wiem, że potrafisz to zrobić. No dalej. Musiałam zdać część perswazyjną testu, ponieważ rzeczywiście zwiększył swoje tempo – nie wystarczająco, żeby móc się porównywać do naszych prześladowców, ale to już był jakiś początek. Most ponownie zaczął się wściekle przesuwać. Daniel przekonywująco zawył i zamarł, chwytając się mocno lin. Przed nim zauważyłam kolejnego strażnika– strzygę, czekającego po drugiej stronie mostu. Przypuszczałam, że miał na imię Randall i był kolejnym nowym instruktorem. Utknęłam pomiędzy nim, a tą grupą za mną. Ale Randall stał nieruchomo, czekając, aż wejdziemy na pierwszą deskę na moście, żeby mógł zacząć nim trząść i utrudnić nam przeprawę. − Nie zatrzymuj się – popędzałam go, podczas gdy mój umysł działał na przyspieszonych

obrotach. – Możesz to zrobić. − Ale tam jest strzyga! Jesteśmy w potrzasku! – krzyczał Daniel. − Nie martw się. Zajmę się nim. Po prostu idź. Tym razem mój głos był zacięty, a Daniel zaczął pełznąć do przodu, wykonując moje polecenie. Parę następnych chwil wymagało idealnego wyczucia czasu z mojej strony. Musiałam obserwować „strzygi” z obu stron i utrzymywać Daniela w ruchu, a to wszystko podczas gdy monitorowałam, gdzie byliśmy na moście. Kiedy byliśmy już niemal w trzech czwartych drogi, syknęłam: − Natychmiast padnij na czworaka! Szybko! Posłuchał mnie, zatrzymując się. Natychmiast uklękłam, nadal mówiąc zniżonym głosem: − Zaraz będę na ciebie krzyczeć. Zignoruj to. – Głośniejszym głosem, na korzyść dla tych, którzy szli za nami, krzyknęłam – Co ty wyprawiasz? Nie możemy się zatrzymać! Daniel się nie poruszył, a ja znowu przemówiłam spokojnie. − Dobrze. Widzisz gdzie liny łączą się z podstawami poręczy? Złap się ich. Złap się ich tak mocno, jak tylko możesz, i nie puszczaj, bez względu na to, co się stanie. Owiń je wokół swoich rąk, jeśli musisz. Zrób to teraz! Posłuchał. Zegar tykał, a ja nie traciłam kolejnej chwili. Jednym ruchem, podczas gdy nadal kucałam, odwróciłam się i ucięłam liny nożem, który dostałam wraz ze swoim kołkiem. Dzięki Bogu, był ostry. Strażnicy prowadzący test nie obijali się. Nóż nie przeciął od razu lin, ale zrobiłam to tak szybko, że „strzygi” po obu stronach nie miały czasu, żeby zareagować. Liny pękły w chwili, gdy ponownie przypomniałam Danielowi, żeby się trzymał. Dwie strony mostu zakołysały się w stronę drewnianego rusztowania, utrzymując na sobie ciężar dwojga ludzi. No cóż, co najmniej nasz ciężar. Byliśmy z Danielem na to przygotowani. Trzech prześladowców za nami nie było. Dwóch spadło. Jeden ledwo zdołał złapać się za deskę, ześlizgując się trochę, zanim zdążył to zrobić. Właściwie to w dół było jakieś sześć stóp, ale zostałam poinformowana, żeby liczyć to jako pięćdziesiąt – czyli odległość, która zabiłaby mnie i Daniela, gdybyśmy spadli. Pomimo wszystkich przeciwności, nadal kurczowo ściskał linę. Ja również się nie poddawałam i kiedy już lina i drewno leżały płasko po obu stronach rusztowania, zaczęłam wspinać się po nim jak po drabinie. Przejście nad Danielem nie było zbyt łatwe, ale zrobiłam to, co dało mi jeszcze jedną szansę, żeby mu powiedzieć, żeby się trzymał. Randall, który czekał przed nami, nie odpadł. Jednak stał jedną stopą na moście, kiedy go odcięłam i był wystarczająco zaskoczony, żeby stracić równowagę. Szybko się ogarniając, teraz znowu chybotał się na linach, próbując wspiąć się na stałą powierzchnię powyżej. Był temu znacznie bliższy, niż ja, ale to właśnie ja zdołałam chwycić go za nogę i zatrzymać. Szarpnęłam go w swoją stronę. Dalej trzymał się mostu i zaczęliśmy się szamotać. Wiedziałam, że prawdopodobnie go nie ściągnę, ale przynajmniej byłam w stanie zbliżyć się do końca mostu. W końcu puściłam nóż, który trzymałam i zdołałam wydostać kołek zza paska – co wystawiło na próbę moją równowagę. Niezdarna pozycja Randalla pozwoliła mi strzelić w jego serce i tak też zrobiłam. Podczas testów, mieliśmy kołki tępo zakończone, takie, które nie przebiłyby skóry, ale mogłyby zostać użyte z wystarczającą siłą, aby przekonać naszych przeciwników, że wiemy co robimy. Moje przyłożenie było idealne i Randall przyznał, że to był zabójczy cios, puszczając się i zeskakując z mostu. To zostawiło mi już tylko męczące zadanie nakłonienia Daniela, żeby się wspiął. Zajęło to sporo czasu, ale znowu jego zachowanie nie różniło się bardzo od tego, jak mógłby to robić przerażony moroj. Byłam wdzięczna, że nie doszedł do wniosku, że prawdziwy moroj poluzowałby uścisk i spadł. Po tym wyzwaniu przyszło dużo więcej innych, ale walczyłam dalej, nigdy nie zwalniając czy poddając się wyczerpaniu. Wpadłam w tryb walki, moje zmysły skupione były na pierwotnych instynktach: walcz, unik, zabij. I podczas gdy byłam na to nastawiona, nadal musiałam być kreatywna i nie wpadać w rutynę. W przeciwnym razie, nie byłabym w stanie działać z zaskoczenia, jak na moście.

Udało mi się to wszystko, walcząc bez jakichkolwiek myśli oprócz tych o ukończonych już zadaniach. Starałam się nie myśleć o moich instruktorach jako o ludziach, których znałam. Traktowałam ich jak strzygi. Nie cackałam się z nimi. Kiedy ostatecznie skończyłam, niemal tego nie zauważyłam. Po prostu stałam na środku pola i nikt mnie już nie atakował. Byłam sama. Powoli, odzyskiwałam świadomość szczegółów świata. Tłum na trybunach wiwatował. Paru instruktorów kiwało do siebie głowami, przyłączając się do tego. Moje własne serce waliło jak młot. Dopóki szeroko uśmiechnięta Alberta nie pociągnęła mnie za rękę, nie zauważyłam, że to już koniec. Test, na który czekałam całe swoje życie, skończył się w mgnieniu oka. − Chodź – powiedziała, owijając mnie ramieniem i prowadząc do wyjścia. – Musisz się napić i usiąść. Oszołomiona, dałam jej się wyprowadzić z areny, wokół której ludzie nadal wiwatowali i krzyczeli moje imię. Za nami słyszałam, jak niektórzy ludzie mówili, że muszą zrobić sobie przerwę i naprawić most. Zaprowadziła mnie do poczekalni i delikatnie popchnęła na ławkę. Ktoś inny usiadł obok mnie i podał butelkę wody. Spojrzałam na tę osobę i zauważyłam swoją matkę. Miała taki wyraz twarzy, jakiego nigdy wcześniej u niej nie widziałam: czysta, rozpierająca duma. − To wszystko? – zapytałam w końcu. Ponownie mnie zaskoczyła, wybuchając autentycznie rozbawionym śmiechem. − To wszystko? – powtórzyła. – Rose, byłaś tam przez prawie godzinę. Przeszłaś przez ten test znakomicie – prawdopodobnie to były jedne z najlepszych testów, jakie ta szkoła kiedykolwiek widziała. − Naprawdę? To po prostu wydawało się… – Łatwe nie było zbyt dobrym słowem. – To było zamglone, to wszystko. Mama ścisnęła mnie za rękę. − Byłaś niesamowita. Jestem z ciebie bardzo dumna. Uświadomiwszy sobie, że to wszystko było realne, prawda uderzyła we mnie i poczułam jak uśmiech mimowolnie rozlewa się po moich ustach. − Co teraz się stanie? – zapytałam. − Teraz zostaniesz strażnikiem. Tatuaże robiono mi już wiele razy, ale żadne z tych wydarzeń nie dorastało nawet do pięt ceremonii i fanfarom, które pojawiły się, gdy otrzymywałam swój znak obietnicy. Wcześniej odznaczono mnie znakami molnija za zabójstwa, których dokonałam w niespodziewanych, tragicznych okolicznościach: walcząc ze strzygami w Spokane, podczas ataku na szkołę i akcji ratowniczej – wydarzeniach, które były powodami do żałoby, a nie świętowania. Po tych wszystkich zabójstwach, przestawaliśmy liczyć nasze ofiary i podczas gdy strażnicy tatuażyści próbowali zarejestrować każde pojedyncze zabójstwo, to ostatecznie zrobili mi znak w kształcie gwiazdy, który był wymyślnym sposobem powiedzenia, że straciliśmy rachubę co do ilości zabitych strzyg. Robienie tatuażu nie jest zbyt szybkim procesem, nawet jeśli jest on mały, a musiała je otrzymać cała moja klasa już absolwentów. Ceremonia miała miejsce tam, gdzie zwykle znajdowała się jadalnia Akademii, bo tylko to pomieszczenie byli w stanie znakomicie przemienić w coś tak dużego i wyszukanego, jak było na Dworze Królewskim. Widzowie – przyjaciele, rodzina, strażnicy – wypełniali pomieszczenie, kiedy Alberta wywoływała pojedynczo nasze imiona i czytała nasze wyniki, kiedy podchodziliśmy do tatuażysty. Wyniki były ważne. Będą one upublicznione i razem z naszymi końcowymi szkolnymi ocenami, zdecydują o naszych przydziałach. Moroje mogą zażądać pewnych absolwentów na swoich strażników. Lissa oczywiście żądała mnie, ale nawet najlepsze wyniki na świecie mogły nie rekompensować moich wszystkich czarnych plam w zachowaniu, które miałam na swoim koncie. W ceremonii nie uczestniczyli moroje, jednak była garstka zaproszonych jako goście przez nowych absolwentów. Reszta zebranych była dampirami: zarówno strażnicy o ustalonej już reputacji, jak i prawie–strażnicy jak ja. Goście siedzieli z tyłu, a starsi strażnicy siedzieli bliżej przodu. Ja z moimi kolegami z klasy staliśmy przez cały czas, co może było jakąś

częścią ostatniego testu wytrwałości. Nie dbałam o to. Przebrałam się ze swoich podartych, brudnych ubrań w zwykłe spodnie i sweter, czyli strój, który wydawał się być schludny, a zarazem zachowywał pozory powagi. To była dobra decyzja, ponieważ powietrze w pomieszczeniu było ciężkie z napięcia, a wszystkie twarze wyrażały mieszaninę zarówno radości z naszego sukcesu, jak i niepokoju co do naszej nowej i śmiertelnej roli w świecie. Patrzyłam świecącymi oczami, jak moi przyjaciele byli wywoływani, często zaskoczona lub pod wrażeniem niektórych wyników. Eddie Castile, mój bliski przyjaciel, dostał praktycznie najwyższy wynik z chronienia moroja jeden na jednego. Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu, kiedy przyglądałam się, jak tatuażysta robił Eddiemu jego znak. − Zastanawiam się, jak przeprowadził swojego moroja przez most – wymamrotałam pod nosem. Eddie był całkiem pomysłowy. Za mną, moja kolejna przyjaciółka, Meredith, rzuciła mi zaintrygowane spojrzenie. − O czym ty mówisz? – Jej głos był równie cichy. − Kiedy byliśmy ścigani na moście z morojem. Moim był Daniel. – Nadal wyglądała na zmieszaną, więc to rozwinęłam. – I postawili strzygi z każdej strony? − Przeszłam przez most – wyszeptała – ale tylko ja byłam ścigana. Przeprowadzałam swojego moroja przez labirynt. Piorunujące spojrzenie od osoby z klasy, stojącej w pobliżu przymknęło po nas i ukryłam swoje zmarszczone brwi. Może nie byłam jedyną, która przeszła przez testy oszołomiona. Meredith popieprzyła fakty. Kiedy wywołano moje imię, usłyszałam parę westchnień na moje wyniki wyczytywane przez Albertę. Jak dotąd, miałam najlepsze w klasie. Po części byłam zadowolona, że nie przeczytała moich ocen naukowych. Zdecydowanie odebrałyby część chwały z mojego wyczynu. Zawsze dobrze radziłam sobie z zajęciami walki, ale z matematyki i historii… no cóż, miałam trochę braków, zwłaszcza odkąd – wydawałoby się, że zawsze – na zmianę rzucałam szkołę i do niej wracałam. Miałam włosy ciasno upięte w kok, a każdy wystający kosmyk przypięty spinką, tak żeby artyście nic nie przeszkadzało w pracy. Pochyliłam się, żeby dać mu dobry widok i usłyszałam jak wydał z siebie odgłos zaskoczenia. Musiał być kreatywny, biorąc pod uwagę, że cały tył mojej szyi pokrywały znaki. Zwykle nowy strażnik zapewniał czyste pole do popisu. Jednak ten koleś był niezły i udało mu się delikatnie umieścić znak obietnicy na środku karku. Znak zaprzysiężenia wyglądał jak długie, rozciągnięte S, z zakręconymi końcami. Wpasował go pomiędzy znakami molnija, pozwalając im opleść się wokół niego, jakby go obejmowały. Proces ten trochę bolał, ale utrzymywałam swoją twarz bez wyrazu, nie chcąc się wzdrygać. Ostateczne rezultaty pokazano mi w lustrze, zanim zakrył tatuaż bandażem, żeby mógł się czysto zagoić. Po tym dołączyłam do moich kolegów z klasy i obserwowałam, jak reszta otrzymywała swoje tatuaże. Oznaczało to sterczenie tam przez następne dwie godziny, ale nie miałam nic przeciwko. Mój mózg nadal był wstrząśnięty tym wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło. Byłam strażnikiem. Prawdziwym, autentycznym strażnikiem. A z tą myślą nadeszły pytania. Co teraz będzie? Czy moje wyniki będą wystarczająco dobre, żeby wyczyścić mi konto ze złego zachowania? Czy zostanę strażnikiem Lissy? I co z Wiktorem? Co z Dymitrem? Zaczęłam się wiercić niecierpliwie, kiedy ta strażnicza ceremonia uderzyła we mnie z całą mocą. Tu nie chodziło o Dymitra czy Wiktora. Tu chodziło o mnie – o resztę mojego życia. Szkoła się skończyła. Nie będę już dłużej miała nauczycieli, którzy obserwowaliby każdy mój ruch i poprawiali, kiedy robiłam błędy. Wszystkie decyzje będą należały do mnie, kiedy będę kogoś chroniła. Moroje i młodsze dampiry będą uważały mnie za autorytet. I nie będę już dłużej miała tego luksusu, że w jednej minucie będę ćwiczyć walkę, a w następnej siedzieć sobie wygodnie w swoim pokoju. Teraz już nie będzie wyraźnie podzielonych zajęć lekcyjnych. Będę na służbie przez cały czas. Ta myśl była wyjątkowo zniechęcająca, a presja niemal zbyt wielka. Zawsze stawiałam znak równości pomiędzy ukończeniem szkoły, a wolnością. Teraz nie byłam już tego taka pewna. Jakiego nowego kształtu nabierze moje

życie? Kto o tym zadecyduje? I jak mogę dostać się do Wiktora, jeśli zostanę przydzielona do ochrony kogoś innego niż Lissa? Na drugim końcu pokoju, wśród publiczności, rozpoznałam oczy Lissy. Paliła się w nich duma, która przypominała tę mamy; uśmiechnęła się szeroko, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Zmień ten wyraz twarzy udzieliła nagany przez więź. Nie powinnaś wyglądać na taką zatroskaną, przynajmniej nie dzisiaj. Musisz świętować. Wiedziałam, że miała rację. Mogłam poradzić sobie z tym, co miało nadejść. Moje zmartwienia, których było całkiem sporo, mogły poczekać jeszcze jeden dzień – zwłaszcza, że entuzjazm moich przyjaciół i rodziny zapewniał mnie, że powinnam świętować. Abe, wpływem jakim zawsze zdawał się mieć, zapewnił niewielki pokój bankietowy i wydał dla mnie przyjęcie, co wydawało się bardziej pasować do arystokratycznej debiutantki, a nie jakiejś nieważnej, brawurowej dampirki. Przed imprezą znowu się przebrałam. Ładniejsze ubrania na przyjęcie wydawały się teraz bardziej odpowiednie, niż formalny strój na ceremonię molnija. Założyłam szmaragdowozieloną sukienkę z krótkim rękawem i kopertowym wiązaniem i zawiesiłam na szyi nazar, pomimo że nie pasował. Nazar był niewielkim wisiorkiem, wyglądającym jak oko, z kręgami różnych odcieni niebieskiego. W Turcji, skąd pochodził Abe, wierzono, że zapewnia on ochronę. Dał go mojej matce wiele lat temu, a potem ona dała go mnie. Do czasu, kiedy zrobiłam makijaż i ułożyłam swoje poplątane włosy w długie, ciemnie fale (ponieważ moje bandaże od tatuażu wcale nie pasowały do sukienki), ledwie wyglądałam jak ktoś zdolny zwalczać potwory, czy chociażby kogoś uderzyć. Nie – to nie do końca była prawda, doszłam do wniosku chwilę później. Wpatrując się w lustro, zaskoczyło mnie straszne spojrzenie moich oczu. Był tam ból, ból i strata, których nawet najładniejsza sukienka i makijaż nie mogły ukryć. Zignorowałam to i ruszyłam na przyjęcie, natychmiast wpadając na Adriana tuż po wyjściu ze swojego dormitorium. Bez żadnego słowa porwał mnie w swoje ramiona i stłumił pocałunkiem. Całkowicie zbiło mnie to z tropu. Przynajmniej na to wyglądało. Nieumarłe kreatury nie zaskakiwały mnie, ale jeden impertynencki moroj z arystokracji mógł. A to był ledwie pocałunek, taki, po którym nieco poczułam się winna, że się w nim zatopiłam. Miałam pewne obawy, kiedy na początku zaczęłam się umawiać z Adrianem, ale większość z nich z biegiem czasu zniknęła. Po tym jak obserwowałam go, bezwstydnie flirtującego i na dłuższą metę nie biorącego niczego na poważnie, nigdy nie spodziewałam się zobaczyć u niego takiego oddania w związku. Nie spodziewałam się również, że złapię się na tym, jak moje uczucia względem niego wzrastają – co wydawało się tak sprzeczne, biorąc pod uwagę to, że nadal kochałam Dymitra i obmyślałam nieprawdopodobne drogi ocalenia go. Roześmiałam się, kiedy Adrian postawił mnie na ziemi. W pobliżu paru młodszych morojów zatrzymało się, żeby na nas popatrzeć. Moroje umawiający się z dampirami nie były jakimś super rzadkim zjawiskiem w naszym wieku, ale ciesząca się złą sławą dampirka, umawiająca się ze stryjecznym bratankiem morojskiej królowej? To było poniekąd niespotykane – zwłaszcza odkąd byłam powszechnie znana z tego, jak królowa Tatiana mnie nienawidziła. Było zaledwie paru świadków mojego ostatniego spotkania z nią, kiedy krzyczała na mnie, żebym trzymała się z daleka od Adriana, ale tego typu rzeczy zawsze się roznoszą. − Podobało się przedstawienie? – zapytałam naszych podglądaczy. Pojmując, że zostały złapane na gorącym uczynku, morojskie dzieciaki pospiesznie ruszyły dalej w swoją stronę. Odwróciłam się z powrotem do Adriana i uśmiechnęłam się. – Co to było? To był raczej dosyć spory pocałunek jak na miejsce publiczne. − To – powiedział z rozmachem – była twoja nagroda za skopanie tak wielu tyłków w tych testach – przerwał. – I również dlatego, że wyglądasz totalnie seksownie w tej sukience. Rzuciłam mu kpiące spojrzenie. − Nagroda, co? Chłopak Meredith dał jej diamentowe kolczyki.

Złapał mnie za rękę i rzucił mi obojętne wzruszenie ramion, kiedy ruszyliśmy na przyjęcie. − Chcesz diamentów? Dam ci diamenty. Obsypię cię nimi. Do diabła, dam ci sukienkę z nich zrobioną. Ale będzie skąpa. − Myślę, że ostatecznie zadowolę się pocałunkami – powiedziałam, wyobrażając sobie Adriana ubierającego mnie jak modelkę od strojów kąpielowych. Albo tancerkę na rurze. Wzmianka o biżuterii nagle wywołała niespodziewane, jak i również niechcia - ne, wspomnienia. Kiedy Dymitr więził mnie na Syberii, usypiając moją czujność błogim samozadowoleniem z jego ugryzień, także obsypywał mnie biżuterią. − Wiedziałem, że jesteś cholernie dobra – kontynuował Adrian. Ciepły letni wiaterek rozczochrał jego brązowe włosy, które codziennie tak starannie układał i w roztargnieniu próbował je przywrócić na swoje miejsce wolną ręką. – Ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo, dopóki nie zobaczyłem jak rozłożyłaś tam na łopatki strażników. − Czy to oznacza, że będziesz dla mnie milszy? – zakpiłam. − Już jestem dla ciebie miły – powiedział dumnie. – Masz pojęcie, jak bardzo mi się teraz chce papierosa? Ale nie. Mężnie cierpię głód nikotynowy – wszystko dla ciebie. Ale myślę, że widok ciebie na arenie sprawił, że będę przy tobie bardziej uważał. Ten twój szalony tatuś też w pewnym sensie zamierzał kazać mi być ostrożnym. Jęknęłam, przypominając sobie jak Adrian i Abe siedzieli razem. − Boże. Naprawdę musiałeś z nim spędzać czas? − Hej, on jest niesamowity. Nieco niezrównoważony, ale niesamowity. Świetnie sobie poradziliśmy. – Adrian otworzył drzwi budynku, do którego zmierzaliśmy. – I on też na swój sposób jest cholernie dobry. To znaczy, znasz jakiegoś innego faceta, który by nosił takie szaliki jak on? Poza tą szkołą zostałby wyśmiany. Nie Abe. Pobiłby kogoś prawie tak mocno, jak ty byś to zrobiła. W rzeczywistości… – głos Adriana stał się nieco nerwowy. Posłałam mu zaskoczone spojrzenie. − W rzeczywistości co? − No cóż… Abe powiedział, że mnie polubił. Ale dał także jasno do zrozumienia, co mi zrobi, jeśli kiedykolwiek cię skrzywdzę lub zrobię cokolwiek złego. – Adrian wykrzywił się. – W rzeczywistości bardzo obrazowo i szczegółowo opisał, co mi zrobi. A potem, ot tak, przeszedł na jakiś przypadkowy, wesoły temat. Lubię tego gościa, ale jest przerażający. − On jest nieznośny! – Zatrzymałam się przed pomieszczeniem, gdzie odbywała się impreza. Przez drzwi słychać było jak rozmowa wrze. Najwyraźniej byliśmy wśród tych, którzy przybywali ostatni. Domyślam się, że to oznaczało, że zrobię wielkie wejście, jak na honorowego gościa przystało. – Nie ma prawa grozić moim chłopakom. Mam osiemnaście lat. Jestem dorosła. Nie potrzebuję jego pomocy. Sama mogę grozić swoim chłopakom. Moje oburzenie rozbawiło Adriana i rzucił mi leniwy uśmiech. − Zgadzam się z tobą. Ale to nie znaczy, że nie zamierzam wziąć jego „rad” na poważnie. Moja twarz jest zbyt ładna, żeby ryzykować. Jego twarz była ładna, ale to nie powstrzymało mnie od potrząśnięcia głową w irytacji. Sięgnęłam do klamki od drzwi, ale Adrian mnie pohamował. − Zaczekaj – powiedział. Znowu mnie wciągnął w swoje ramiona, a nasze usta złączyły się w kolejnym gorącym pocałunku. Moje ciało przycisnęło się do jego i zorientowałam się, że uczucia zaczęły mi się plątać i zdałam sobie również sprawę, że dochodziłam do punktu, gdzie mogłabym chcieć więcej, niż tylko całowania. − W porządku – powiedział Adrian, kiedy w końcu się od siebie oderwaliśmy. – Teraz możemy wejść. Utrzymywał swój lekki ton głosu, ale w jego ciemnozielonych oczach zauważyłam rozpalającą się namiętność. Nie tylko ja rozważałam coś więcej, niż tylko całowanie. Do tej pory unikaliśmy dyskutowania na temat seksu, a on właściwie był bardzo dobry w

nienaciskaniu na mnie. Myślę, że wiedział, że po prostu nie byłam gotowa po Dymitrze, ale w momentach takich jak ten mogłam wyczuć, jak ciężko było mu się powstrzymywać. To zmiękczyło coś wewnątrz mnie i stając na palcach, dałam mu kolejny pocałunek. − Co to było? – zapytał parę chwil później. Uśmiechnęłam się szeroko. − Twoja nagroda. Kiedy w końcu byliśmy w stanie dojść na imprezę, wszyscy w pokoju powitali mnie owacjami i uśmiechami pękającymi z dumy. Dawno temu cieszyłabym się byciem w centrum uwagi. To pragnienie nieco zgasło, ale teraz założyłam pewny siebie wyraz twarzy i przyjęłam pochwałę moich ukochanych z dumą i zadowoleniem. Wzniosłam ręce w geście triumfu, zbierając jeszcze więcej owacji i uznania. Moja impreza również stała się jedynie mglistym wspomnieniem, tak jak testy. Nigdy tak naprawdę nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wielu ludzi troszczy się o ciebie, dopóki wszyscy nie pojawią się, żeby cię wspierać. Czułam się przez to skromnie i niemal trochę wzruszona. Zatrzymałam to jednak dla siebie. Raczej nie mogłam zacząć płakać na swoim przyjęciu zwycięstwa. Wszyscy chcieli ze mną rozmawiać. Byłam zaskoczona i wniebowzięta za każdym razem, kiedy podchodziła do mnie nowa osoba. Nie zdarzało się często, że w jednym miejscu miałam wszystkich ludzi, których kochałam najbardziej i z trudem zdałam sobie sprawę, że taka okazja może już nigdy nie nadejść. − No cóż, wreszcie dostałaś licencję na zabijanie. Najwyższa pora. Odwróciłam się i napotkałam rozbawione oczy Christiana Ozery; dawne utrapienie, które stało się dobrym przyjacielem. W rzeczywistości tak dobrym, że entuzjastycznie podeszłam do niego i uścisnęłam go – co było czymś, czego najwyraźniej się nie spodziewał. Wszystkich dzisiaj zaskakiwałam. − Łou, łou – zaczął się wycofywać, rumieniąc się. – Wygląda na to, że jesteś jedyną dziewczyną, która mogłaby się tak emocjonować na myśl o zabijaniu. Nie chcę nawet myśleć co się dzieje, kiedy zostajecie z Iwaszkowem sami. − Hej, i kto to mówi. Sam najchętniej byś stąd uciekł. Christian wzruszył ramionami w sposób potwierdzający to. Była standardowa zasada w naszym świecie: strażnicy chronili morojów. Moroje nie mieszali się do walk. Jednak, po ostatnich atakach strzyg, wielu morojów – chociaż ciężko to nazwać większością – zaczęło się kłócić, że najwyższa pora, żeby moroje wysilili się i zaczęli pomagać strażnikom. Użytkownicy ognia, jak Christian, byli szczególnie cenni, odkąd spalenie strzyg było jednym z najlepszych sposobów, żeby je zabić (oprócz tego było jeszcze zakołkowanie i ścięcie głowy). Ruch, mówiący o uczeniu walki morojów, był obecnie – i celowo – opóźniany przez morojski rząd, ale to nie powstrzymywało niektórych morojów od ćwiczenia w tajemnicy. Christian był jednym z nich. Zerkając obok niego, zaczęłam mrugać oczami w zdumieniu. Był z nim ktoś, kogo ledwie zauważyłam. Jill Mastrano ociągała się w jego pobliżu, jak cień. Morojska pierwszoklasistka – no cóż, wkrótce już drugoklasistka – Jill występowała jako ktoś, kto także chciał walczyć. Została kimś w stylu ucznia Christiana. − Hej Jill – powiedziałam posyłając jej serdeczny uśmiech. – Dzięki za przyjście. Jill oblała się rumieńcem. Była zdecydowana nauczyć się bronić siebie, ale stawała się podenerwowana wśród innych – zwłaszcza wokół „gwiazd” takich jak ja. Zmieszanie było jej tikiem nerwowym. − Musiałam – powiedziała, odciągając swoje długie, jasnobrązowe włosy z dala od twarzy. Jak zawsze to była plątanina loków. – To znaczy, to super co zrobiłaś. Na testach. Wszyscy byli zdumieni. Słyszałam jak jeden ze strażników powiedział, że nigdy nie widział, żeby ktoś zrobił coś takiego jak ty, więc kiedy Christian zapytał, czy chcę przyjść, to oczywiście, że musiałam. Och! – Jej jasnozielone oczy rozszerzyły się. – Nawet ci nie pogratulowałam. Przepraszam. Gratuluję. Stojący obok niej Christian walczył, żeby utrzymać niewzruszony wyraz twarzy. Ja nawet nie próbowałam i śmiejąc się, ją też uścisnęłam. Groziło mi poważne niebezpieczeństwo, że

zrobię się serdeczna i niewyraźna. Jeśli tak dalej pójdzie, to prawdopodobnie unieważnię swój status twardego strażnika. − Dzięki. Wasza dwójka już jest gotowa, żeby stawić czoła armii strzyg? − Wkrótce – powiedział Christian. – Ale możemy potrzebować twojej kopii zapasowej. Wiedział równie dobrze jak ja, że strzygi były poza ich ligą. Jego magia ognia sporo mi pomogła, ale samodzielnie? To byłaby inna historia. Z Jill uczyli się używać magii w ataku, a kiedy miałam czas pomiędzy zajęciami, uczyłam ich paru ruchów w walce. Twarz Jill nieco przygasła. − To się skończy, kiedy Christiana nie będzie. Zwróciłam się do niego. Nie było żadnym zaskoczeniem, że wyjeżdżał. Wszyscy wyjeżdżaliśmy. − Co zamierzasz ze sobą zrobić? – zapytałam. Wzruszył ramionami. − Pojadę na Dwór z resztą was. Ciocia Tasza mówi, że musimy odbyć „rozmowę” na temat mojej przyszłości. – Wykrzywił się. Jakiekolwiek jego plany były, wyglądało na to, że nie były takie same jak Taszy. Większość morojów z arystokracji udawała się na elitarne uczelnie. Nie byłam pewna, co Christianowi chodziło po głowie. Przyjętym sposobem postępowania wobec nowych strażników, którzy dopiero co ukończyli szkołę, było pojechanie na Dwór Królewski dla rozeznania się i dostania swojego przydziału. Właściwie wszyscy musieliśmy wyjechać w ciągu tych paru dni. Podążając za spojrzeniem Christiana, zauważyłam jego ciotkę na drugim końcu pokoju i, litości, rozmawiała z Abe. Tasza Ozera była grubo po dwudziestce. Miała te same lśniące, czarne włosy i lodowate niebieskie oczy, co Christian. Jednakże jej piękna twarz została zniekształcona przez paskudną bliznę na jednym boku – co było wynikiem obrażeń, zadanych jej przez rodziców Christiana. Dymitr został przemieniony w strzygę wbrew swojej woli, ale Ozerowie celowo wybrali przemianę, ze względu na nieśmiertelność. Jak na ironię, kosztowało ich to życia, kiedy strażnicy ich upolowali. Tasza wychowywała Christiana (kiedy nie był w szkole) i była jedną z głównych przywódczyń ruchu wspierającego tych morojów, którzy chcieli walczyć ze strzygami. Z blizną czy bez, podziwiałam ją i nadal uważałam, że była piękna. Sądząc po samowolnym zachowaniu mojego ojca, było jasne, że on też. Nalał jej kieliszek szampana i powiedział coś, co ją rozśmieszyło. Pochyliła się, jakby mówiła mu jakiś sekret, a w odpowiedzi on się roześmiał. Szczęka mi opadła. Nawet z tak daleka było oczywiste, że flirtowali. − O Boże – powiedziałam, wzdrygając się i natychmiast odwracając się z powrotem do Christiana i Jill. Christian wydawał się być rozdarty pomiędzy zadowoleniem z mojego zażenowania, a swoim własnym niepokojem, kiedy patrzył na kobietę, którą uważał za matkę i widział, jak uderza do niej piracki mafiozo. Chwilę później wyraz twarzy Christiana złagodniał, kiedy zwrócił się z powrotem do Jill i kontynuował naszą rozmowę. − Hej, nie potrzebujesz mnie – powiedział. – Znajdziesz tutaj innych. Będziesz miała swój własny klub superbohaterów zanim się kapniesz. Zauważyłam, że znowu się uśmiechałam, ale moje serdeczne uczucia nagle się rozwiały przez wstrząs zazdrości. Jednak to nie była moja zazdrość. To uczucie przepływało do mnie przez więź od Lissy. Przestraszona, rozejrzałam się dookoła i dostrzegłam ją na drugim końcu pokoju, rzucającą Christianowi mordercze spojrzenie, kiedy mówił do Jill. Warto wspomnieć, że Christian z Lissą kiedyś się spotykali. Więcej niż spotykali. Byli głęboko w sobie zakochani i szczerze powiedziawszy, w pewnym sensie nadal byli. Niestety, ostatnie wydarzenia nadwyrężyły ich związek i Christian z nią zerwał. Kochał ją, ale stracił do niej zaufanie. Lissa straciła nad sobą kontrolę, kiedy inny użytkownik ducha, Avery Lazar, dążyła do kontrolowania jej. Ostatecznie powstrzymaliśmy Avery i obecnie – z tego co ostatnio słyszałam – jest zamknięta w psychiatryku. Teraz Christian znał powody tragicznego zachowania Lissy, ale szkoda została wyrządzona. Lissa początkowo miała

depresję, ale jej żal zmienił się teraz w złość. Twierdziła, że nie chce mieć z nim już nic wspólnego, ale więź ją wydała. Zawsze była zazdrosna o każdą dziewczynę, z którą rozmawiał – szczególnie Jill, z którą ostatnio spędzał dużo czasu. Wiedziałam na pewno, że nie chodziło tam o nic romantycznego. Jill ubóstwiała go jak jakiegoś mądrego nauczyciela, nic więcej. Jeśli się w kimś zadurzyła, to prędzej w Adrianie, który zawsze traktował ją jak młodszą siostrę. Tak naprawdę, to wszyscy tak ją traktowaliśmy. Christian podążył za moim spojrzeniem i jego wyraz twarzy stężał. Zdając sobie sprawę z jego uwagi, Lissa natychmiast odwróciła się i zaczęła rozmawiać z pierwszym facetem jakiego znalazła, przystojnym dampirem z mojej klasy. Włączyła ten zalotny urok, który przychodził tak łatwo użytkownikom ducha i wkrótce oboje śmiali się i gawędzili w podobny sposób, co Abe z Taszą. Moje przyjęcie zmieniło się w serię błyskawicznych randek. Christian znowu zwrócił się do mnie. − No cóż, wygląda na to, że ma się czym zająć. Przewróciłam oczami. Nie tylko Lissa była zazdrosna. Po prostu, podczas gdy ona złościła się za każdym razem, kiedy Christian spędzał czas z innymi dziewczynami, to Christian stawał się złośliwy, podczas gdy ona rozmawiała z innymi facetami. To było denerwujące. Zamiast przyznać, że dalej żywią do siebie uczucia i po prostu załagodzić sprawy, to ta dwójka idiotów okazywała sobie nawzajem coraz to więcej i więcej wrogości. − Przestaniesz wreszcie i pewnego dnia rzeczywiście spróbujesz z nią porozmawiać jak racjonalny człowiek? – jęknęłam. − Pewnie – powiedział gorzko. – W dniu, w którym ona zacznie się zachowywać jak racjonalny człowiek. − O Boże. Przez was zacznę wyrywać sobie włosy z głowy. − To byłaby strata niezłych włosów – powiedział Christian. – Poza tym, jej postawa jest całkowicie jasna. Zaczęłam protestować i mówić mu, jak bardzo był głupi, ale nie miałam zamiaru ślęczeć tutaj i słuchać wykładu, który już mi wygłoszono kilkanaście razy. − Chodź Jill – powiedział. – Rose musi bardziej się wmieszać w tłum. Szybko odszedł, a ja miałam ochotę, żeby iść wbić mu rozum do głowy, kiedy przemówił nowy głos. − Kiedy zamierzasz to naprawić? – Obok mnie stała Tasza, kiwając głową w stronę wycofującego się Christiana. – Ta dwójka musi być znowu razem. − Ja to wiem. Ty to wiesz. Ale oni nie wydają się wbić sobie tego do swoich głów. − No cóż, lepiej, żebyś odniosła sukces – powiedziała. – Jeśli Christian pójdzie na uniwersytet na drugim końcu kraju, będzie za późno. W jej głosie był jakiś oschły i zdenerwowany ton, kiedy wspomniała Christiana idącego na uniwersytet. Lissa zamierzała iść go Lehigh – na uniwersytet w pobliżu Dworu, w ramach układu z Tatianą. Lissa będzie uczęszczać na większy uniwersytet, niż zwykle to robią moroje, w zamian za spędzanie czasu na Dworze i uczenie się arystokratycznego rzemiosła. − Wiem – powiedziałam rozdrażniona. – Ale dlaczego ja mam być tą, która to naprawi? Tasza uśmiechnęła się szeroko. − Ponieważ jesteś jedyną wystarczająco przekonywującą osobą, która może sprawić, żeby zauważyli powód. Zdecydowałam, że lepiej pozwolić Taszy na to zuchwalstwo, w większości dlatego, że kiedy rozmawiała ze mną, to oznaczało to, że nie rozmawiała z Abe. Zerkając przez pokój, nagle mnie zamurowało. Teraz rozmawiał z moją matką. W tym hałasie dochodziły do mnie urywki ich rozmowy. − Janine, – powiedział ujmująco – nie postarzałaś się nawet o dzień. Mogłabyś być siostrą Rose. Pamiętasz tę noc w Kapadocji? Moja matka rzeczywiście zachichotała. Nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby to robiła. Doszłam do wniosku, że nie chciałam, żeby jeszcze kiedykolwiek znowu to zrobiła. − Oczywiście. I pamiętam jak żarliwie chciałeś mi pomóc, kiedy mi pękło ramiączko

od sukienki. − Boże – powiedziałam. – On jest nie do powstrzymania. Tasza wyglądała na zmieszaną, dopóki nie zauważyła o czym mówiłam. − Abe? Właściwie jest całkiem czarujący. Jęknęłam. − Przepraszam. Skierowałam się w stronę swoich rodziców. Zaakceptowałam to, że kiedyś mieli romans – i to taki, który doprowadził do mojego poczęcia – ale to wcale nie znaczyło, że chciałam się przyglądać jak przeżywają to na nowo. Opowiadali szczegółowo o jakimś spacerze po plaży, kiedy do nich doszłam. Od razu szarpnęłam Abe za ramię. Stał zbyt blisko niej. − Hej, mogę z tobą porozmawiać? – zapytałam. Wyglądał na zaskoczonego, ale wzruszył ramionami. − Naturalnie. – Posłał mojej matce porozumiewawczy uśmieszek. – Później o tym jeszcze porozmawiamy. − Czy żadna kobieta nie jest tutaj bezpieczna? – naskoczyłam na niego, kiedy już go wyprowadziłam. − O czym ty mówisz? Zatrzymaliśmy się przy wazie do ponczu. − Flirtujesz z każdą kobietą w tym pomieszczeniu! Moja reprymenda nawet go nie poruszyła. − No cóż, tutaj jest tyle uroczych kobiet… Czy to o tym chciałaś ze mną porozmawiać? − Nie! Chciałam porozmawiać z tobą o grożeniu mojemu chłopakowi. Nie miałeś prawa tego robić. Jego ciemne brwi uniosły się do góry. − Czego? Tego? To było nic. Po prostu ojciec troszczący się o swoją córkę. − Większość ojców nie grozi, że wypatroszy chłopaków swoich córek. − To nieprawda. I tak czy siak, właściwie to nie powiedziałem tego. To było dużo gorsze. Westchnęłam. Wydawał się cieszyć z mojego rozdrażnienia. − Myśl o tym jak o prezencie z okazji ukończenia szkoły. Jestem z ciebie dumny. Wszyscy wiedzieli, że będziesz dobra, ale nikt nie przypuszczał, że będziesz aż tak dobra. – Puścił oczko. – Z pewnością nie spodziewali się, że zniszczysz ich własność. − Jaką własność? − Most. Skrzywiłam się. − Musiałam. To był najskuteczniejszy sposób. Boże, to było chore wyzwanie. Co inni robili? Oni w rzeczywistości nie walczyli na środku tego czegoś, prawda? Abe pokręcił głową, delektując się każdą minutą swojej większej wiedzy. − Nikt inny nie został postawiony w tej sytuacji. − Oczywiście, że byli. Wszyscy zmierzyliśmy się z tymi samymi testami. − Nie ty. Kiedy planowano testy, strażnicy zdecydowali, że potrzebujesz czegoś… ekstra. Czegoś specjalnego. W końcu byłaś już na zewnątrz i walczyłaś w rzeczywistym świecie. − Co? – Natężenie mojego głosu przykuło uwagę paru osób. Zniżyłam go i przypomniały mi się wcześniejsze słowa Meredith. – To niesprawiedliwe! Nie wydawał się zmartwiony. − Jesteś lepsza od innych. Kazanie robienia ci łatwych rzeczy nie byłoby sprawiedliwe. Zmierzyłam się z wieloma niedorzecznymi rzeczami w swoim życiu, ale to przekraczało wszystko. − Więc zamiast tego kazali mi zrobić ten walnięty numer z mostem? I skoro byli zaskoczeni, że go przecięłam, to w takim razie czego do diabła ode mnie oczekiwali? Jak inaczej miałam to przetrwać? − Hmm. – W roztargnieniu przejechał dłonią po policzku. – Szczerze powiedziawszy, nie sądzę, żeby wiedzieli. − Och, na litość boską. To niewiarygodne.

− Dlaczego jesteś taka wściekła? Zdałaś. − Ponieważ postawili mnie w sytuacji, z której sami nie wiedzieli jak wyjść. – Rzuciłam mu podejrzliwe spojrzenie. – A skąd w ogóle ty o tym wiesz? To wszystko są sprawy strażników. Wyraz, którego w ogóle nie lubiłam, wymalował się na jego twarzy. − Ach, no cóż, byłem z twoją matką zeszłej nocy i… − Łou, dobra. Po prostu przestań – przerwałam mu. – Nie chcę słuchać o tym, co ty i moja matka robiliście zeszłej nocy. Myślę, że to mogłoby być gorsze, niż most. Uśmiechnął się szeroko. − Oba te wydarzenia są już przeszłością, więc nie ma sensu, żebyś się teraz nimi przejmowała. Ciesz się swoim sukcesem. − Spróbuję. Po prostu nie rób mi już więcej przysług związanych z Adrianem, w porządku? To znaczy, cieszę się, że przyszedłeś mnie wesprzeć, ale zrobiłeś już więcej, niż wystarczająco. Abe posłał mi przebiegłe spojrzenie, przypominając mi, że pod tą zarozumiałością był w rzeczywistości sprytnym i niebezpiecznym człowiekiem. − Po tym jak wróciłaś z Rosji, byłaś bardziej niż zadowolona, mając mnie w pobliżu do wyświadczania przysług. Skrzywiłam się. Punkt dla niego za to, że usiłował dostarczyć wiadomość do więzienia o podwyższonym systemie zabezpieczeń. Nawet jeśli do niczego to nie doprowadziło, nadal miał punkty. − W porządku – przyznałam. – To było całkiem niezwykłe. I jestem wdzięczna. Nadal nie wiem, jak to osiągnąłeś. – Nagle, jak sen który przywołujesz w pamięci dzień później, przypomniałam sobie myśl, jaką miałam tuż przed swoimi testami. Zniżyłam głos. – Tak naprawdę nie poszedłeś tam, prawda? Prychnął. − Oczywiście że nie. Nie postawiłbym nogi w tym miejscu. Po prostu popracowałem w swojej sieci. − Gdzie jest to miejsce? – zapytałam z nadzieją, że powiedziałam to bez emocji. Nie dał się zmylić. − Dlaczego chcesz wiedzieć? − Bo jestem ciekawa! Skazani kryminaliści zawsze znikają bez śladu. Teraz jestem strażnikiem, a nie wiem nawet niczego na temat własnego systemu więziennictwa. Jest tylko jedno więzienie? Dużo ich jest? Abe nie odpowiedział od razu. Uważnie mi się przyglądał. W swoim biznesie podejrzewał każdego o ukryte motywy. Jako jego córka, prawdopodobnie byłam podwójnie podejrzana. To było w genach. Musiał nie doceniać mojego potencjalnego obłąkania, ponieważ w końcu powiedział: − Jest więcej niż jedno. Wiktor jest w jednym z najgorszych. Nazywane jest Tarasow. − Gdzie ono jest? − Teraz? – zastanowił się. – Sądzę, że na Alasce. − Co masz na myśli mówiąc „teraz”? − Jest przenoszone w ciągu roku. Teraz jest na Alasce. Później będzie w Argentynie. – Rzucił mi chytry uśmieszek, widocznie zastanawiając się jak bystra byłam. – Czy potrafisz domyślić się dlaczego? − Nie, ja – czekaj. Światło słoneczne. – To idealnie pasowało. – Alaska ma niemal non stop najwięcej światła dziennego o tej porze roku – ale zimą ma też non stop noc. Myślę, że był jeszcze bardziej dumny z moich wniosków, niż z moich testów. − Jacykolwiek więźniowie, którzy próbowaliby uciec, przeżyliby ciężkie chwile. – W pełnym słońcu żaden morojski zbieg nie uszedłby za daleko. – Nie to, żeby ktokolwiek mógł i tak uciec przez ten stopień zabezpieczeń. – Próbowałam zignorować jak złowieszczo to zabrzmiało. − Wydaje się, że w takim razie ulokowali je dosyć daleko na południu Alaski – powiedziałam, mając nadzieję, że pośrednio wyciągnę jego rzeczywistą lokalizację. – Uzyskujesz

więcej światła w ten sposób. Zachichotał. − Nawet ja nie mogę ci tego powiedzieć. Takie informacje strażnicy trzymają w zamknięciu, pogrzebane w ich siedzibach dowództwa. Zamarłam. Siedzibach dowództwa… Abe, pomimo tego, że zwykle był spostrzegawczy, nie zauważył mojej reakcji. Obserwował wzrokiem coś po drugiej stronie pokoju. − Czy to Renee Szelski? Proszę, proszę… przez te lata wyrosła na uroczą osóbkę. Niechętnie machnęłam do niego odganiająco, głównie dlatego, że chciałam ułożyć w głowie ten nowy plan – i ponieważ Renee nie była kimś, kogo znałam zbyt dobrze, co sprawiało jego podboje mniej obrzydliwymi. − Cóż, nie daj mi się zatrzymywać. Idź zwabić więcej kobiet w swoje sieci. Abe nie potrzebował więcej zachęty. Zostając sama, pozwoliłam swojemu mózgowi działać, zastanawiając się czy mój rozwijający się program miał jakiekolwiek szanse na powodzenie. Jego słowa sprawiły, że w moim umyśle zaczął się tworzyć nowy plan. Nie był o wiele bardziej szalony, niż inne w moim wykonaniu. Na drugim końcu pokoju znowu napotkałam jadeitowe oczy Lissy. Kiedy Christiana nie było w zasięgu wzroku, jej humor się poprawił. Cieszyła się sobą i była podekscytowana przygodami, które nas czekały teraz, kiedy byłyśmy wolne i wyjeżdżałyśmy w świat. Cofnęłam się w myślach do przeszłości, do niepokojów, jakie wcześniej tego dnia czułam. Mogłyśmy teraz być wolne, ale rzeczywistość wkrótce nas dopadnie. Zegar tykał. Dymitr czekał, obserwował. Zastanawiałam się przez chwilę, czy teraz kiedy opuszczam szkołę, nadal będę dostawała jego cotygodniowe listy. Uśmiechnęłam się do niej, czując się trochę źle, że zepsuję jej humor, kiedy powiem jej, że teraz możemy mieć naprawdę realną szansę wydostania Wiktora Daszkowa z więzienia.

ROZDZIAŁ TRZECI NASTĘPNE KILKA DNI było dziwne. Może razem z innymi nowicjuszami mieliśmy szpanerskie zakończenie szkoły, ale nie byliśmy jedynymi, którzy kończyli swoją edukację w Św. Władimirze. Moroje urządzili swoją własną ceremonię promowania i z tej okazji kampus wypełnił się gośćmi. Ale tak szybko, jak rodzice się pojawiali, tak też znikali, zabierając ze sobą swoich synów i córki. Arystokratyczni moroje wyjeżdżali, by spędzić lato ze swoimi rodzicami w luksusowych posiadłościach, których większość znajdowała się na południowej półkuli, gdzie o tej porze roku dni były krótkie. "Zwykli" moroje również wyjeżdżali ze swoimi rodzicami, tylko że do bardziej skromnych domów i z dużym prawdopodobieństwem dostania letniej pracy przed pójściem na studia. I oczywiście, wraz z zamknięciem szkoły na lato, wyjeżdżali też inni uczniowie. Niektórzy, nie mający rodziny do której mogliby pojechać, zazwyczaj dampiry, zostawały tu przez cały rok, biorąc dodatkowe zajęcia, ale były w mniejszości. Kampus pustoszał każdego dnia; ja i moi koledzy czekaliśmy na dzień, w którym zostaniemy zabrani na Dwór Królewski. Pożegnaliśmy się z pozostałymi – wyjeżdżającymi morojami albo młodszymi dampirami, którzy wkrótce pójdą w nasze ślady. Jedyną osobą, z powodu zostawienia której byłam smutna, była Jill. Udało mi się ją złapać podczas spaceru do dormitorium Lissy, dzień przed wyjazdem do Dworu. Z Jill była kobieta, która przypuszczalnie była jej matką. Obie taszczyły pudła, ale gdy tylko Jill mnie dostrzegła, jej twarz pojaśniała. − Hej, Rose! Pożegnałam się ze wszystkimi innymi, ale ciebie nie mogłam znaleźć – powiedziała z podnieceniem, na co uśmiechnęłam się. − No cóż, cieszę się, że jednak mnie złapałaś. Nie mogłam jej powiedzieć, że też się już pożegnałam. Spędziłam swój ostatni dzień w Św. Władimirze spacerując po wszystkich znajomych zakątkach, począwszy od kampusu szkoły podstawowej, gdzie pierwszy raz w przedszkolu spotkałam Lissę. Badałam sale i zakamarki swojego dormitorium, przechodząc obok ulubionych klas i nawet odwiedziłam kaplicę. Spędziłam także wiele czasu w miejscach wypełnionych słodko–gorzkimi wspomnieniami, jak sale treningowe, gdzie najpierw poznawałam Dymitra. Tor, po którym kazał mi biegać kółka. Chatka, w której w końcu ulegliśmy sobie. To była jedna z najbardziej niesamowitych nocy w moim życiu, choć myślenie o niej zawsze przynosiło mi zarówno radość, jak i ból. Jednakże Jill nie musiała być obarczona czymkolwiek z tego. Odwróciłam się w kierunku jej matki, zaczynając wyciągać do niej rękę, aż zdałam sobie sprawę, że podczas manewrowania pudłami nie miała jak jej potrzasnąć. − Jestem Rose Hathaway. Och, pozwól mi się tym zająć. Wzięłam je zanim mogła zaprotestować, a byłam absolutnie pewna, że zamierzała. − Dziękuję – powiedziała mile zaskoczona. Zrównałam się z nimi, zanim ruszyłyśmy dalej. − Jestem Emily Mastrano. Jill mi wiele o tobie opowiadała. − Naprawdę? – spytałam obdarzając Jill złośliwym uśmieszkiem. − Nie tak bardzo wiele. Po prostu to, że czasami z tobą przebywam. W zielonych oczach Jill widniało nieznaczne ostrzeżenie, które pozwoliło mi myśleć, że prawdopodobnie Emily nie wiedziała o praktykowaniu przez swoją córkę zakazanych form magii zabijającej strzygi, co Jill robiła w wolnym czasie. − Lubimy, gdy Jill z nami przebywa – powiedziałam, nie demaskując jej. – A któregoś dnia nauczymy ją przygładzania swoich włosów. Emily wybuchnęła śmiechem. − Próbowałam to zrobić przez niemal piętnaście lat. Powodzenia. Mama Jill była olśniewająca. Te dwie nie były bardzo do siebie podobne, a przynajmniej nie powierzchownie. Lśniące włosy Emily były czarne i proste, jej oczy głęboko niebieskie i otoczone długimi rzęsami. Poruszała się z giętką gracją, co bardzo się różniło od zawsze nieśmiałego chodu Jill. Jednak tu i tam mogłam dostrzec dzielenie tych samych genów, na

przykład twarze w kształcie serca i ten sam układ warg. Jill ciągle była młoda i jej ciało ciągle dorastało. Byłam pewna, że prawdopodobnie któregoś dnia stanie się łamaczką męskich serc – coś, o czym prawdopodobnie w tej chwili nawet nie myślała. Miałam nadzieję, że jej pewność siebie wzrośnie. − Gdzie jest wasz dom? – spytałam. − W Detroit – odpowiedziała Jill, robiąc minę. − Nie jest takie złe – zaśmiała się jej mama. − Tam nie ma gór. Tylko same autostrady. − Jestem tam członkiem grupy baletowej – wyjaśniła Emily. – Więc zostajemy tam, gdzie możemy zapłacić rachunki. Byłam bardziej zaskoczona tym, że ludzie jeżdżą do Detroit oglądać balet, niż faktem, że Emily była baleriną. Patrząc na nią, to miało sens. Ze swoim wzrostem i smukłą budową ciała, moroje naprawdę byli idealnymi tancerzami, w miarę jak ludzie się nimi interesowali. − Hej, to duże miasto – powiedziałam do Jill. – Ciesz się i ekscytuj póki możesz, zanim wrócisz do nudnego ośrodka na pustkowiu (czyt. zadupiu – przyp. Ginger) – Oczywiście ciężko było się znudzić nielegalnym szkoleniem bojowym i atakami strzyg, ale chciałam, aby Jill poczuła się lepiej. – I to wcale nie będzie trwało długo. Letnie wakacje morojów trwały zaledwie dwa miesiące. Rodzice byli skorzy do szybkiego odsyłania swoich dzieci do bezpiecznej Akademii. − Domyślam się – odpowiedziała nieprzekonana Jill. Dotarłyśmy do ich samochodu i pomogłam załadować pudła do bagażnika. − Będę pisała ci e–maile jak tylko będę mogła – obiecałam. – I założę się, że Christian też będzie. Może nawet nakłonię do tego Adriana. Jill rozpogodziła się, a ja cieszyłam się, widząc jej zwykłe nadmierne podekscytowanie. − Naprawdę? Byłoby świetnie. Chciałabym wiedzieć o wszystkim, co dzieje się na Dworze. Prawdopodobnie będziesz robiła całe zastępy odlotowych rzeczy z Lissą i Adrianem. Założę się też, że Christian dowie się różnego rodzaju rzeczy... o rzeczach. Emily wydawała się nie zauważyć kulawej próby poprawienia swojej wypowiedzi przez Jill i zamiast tego, zwróciła się do mnie z ładnym uśmiechem. − Dziękuję za pomoc, Rose. Wspaniale było cię poznać. − Ciebie również..... ump! Jill rzuciła się na mnie z uściskiem. − Powodzenia ze wszystkim – powiedziała. – Jesteś taką szczęściarą... będziesz miała teraz takie wspaniałe życie! Odwzajemniłam uścisk, niezdolna do wyjaśnienia jak bardzo jej zazdrościłam. Jej życie było wciąż niezagrożone i niewinne. Mogła żywić niechęć wobec spędzenia lata w Detroit, ale pobyt tam będzie krótki i wkrótce powróci do znajomego i łatwego świata w Św. Władimirze. Ona nie będzie wyruszała w nieznane i stawiała czoła niebezpieczeństwu. Dopiero później, gdy Jill i jej matka odjechały, mogłam zmusić się do odpowiedzenia na jej komentarz. − Mam taką nadzieję – mruknęłam, myśląc o tym co miało nadejść. – Mam taką nadzieję. Moi koledzy z klasy i wybrani moroje wylecieli wcześnie następnego ranka, zostawiając za sobą skaliste góry Montany dla otaczających je wzgórz Pensylwanii. Dwór Królewski w większości wyglądał tak jak go zapamiętałam, z tym samym imponującym, starożytnym wrażeniem – który Św. Władimir usiłował nadać swoim strzelistym budynkom – i złożoną kamienną architekturą. Ale szkoła wydawała również afiszować się rozsądnym i intelektualnym wyglądem, podczas gdy Dwór był bardziej pokazowy. Odnosiło się wrażenie, jakby same budynki chciały się upewnić, że wszyscy wiemy, iż to jest siedziba władzy i rodziny królewskiej morojów. Dwór Królewski chciał, żebyśmy byli zdumieni i nieco onieśmieleni. I nawet jeśli byłam już tutaj wcześniej, ciągle wywierał na mnie spore wrażenie. Drzwi i okna jasnobrązowych, kamiennych budynków były ozdobione płaskorzeźbami i oprawione dawnymi, złotymi dekoracjami. Były całkowicie różne od tych świetlistych, które widziałam w Rosji, jednak teraz zdałam sobie sprawę, że projektanci Dworu wzorowali się

na budynkach pochodzących ze starej Europy – na twierdzach i pałacach Sankt Petersburga. Św. Władimir miał ławki i dróżki na dziedzińcach i w ogrodach, ale Dwór był o krok dalej. Tereny wokół Dworu ozdabiały fontanny i wyszukane posągi minionych władców, piękne marmurowe dzieła, które skrywał śnieg. Teraz, w pełni lata, jaśniały i były wyeksponowane. I wszędzie, naprawdę wszędzie, były kwiaty na drzewach, krzewy, alejki... to było oślepiające. To miało sens, że nowi absolwenci mieli odwiedzić główne centrum dowodzenia strażników, ale przyszło mi do głowy, że był inny powód, dla którego sprowadzili tu strażników w lecie. Chcieli, abyśmy ja i moi koledzy z klasy widząc to wszystko, zostali przytłoczeni i docenili chwałę, dla której będziemy walczyć. Patrząc na twarze absolwentów, wiedziałam, że ta taktyka działała. Większość z nich nigdy wcześniej tutaj nie była. Lissa i Adrian też przylecieli tym samym lotem, co ja i nasza trójka trzymała się razem, gdy wędrowaliśmy grupą. Było tak samo ciepło jak w Montanie, ale znacznie wilgotniej. Byłam spocona po zaledwie krótkim spacerze. − Tym razem zabrałaś sukienkę, prawda? – spytał Adrian. − Oczywiście – odpowiedziałam. – Poza głównym przyjęciem mają tutaj też sporo uroczystych imprez, na które chcą żebyśmy poszli. Chociaż mogliby mi dać na te okazje mój czarno–biały strój. Pokręcił głową, a ja zauważyłam jak jego ręka zaczęła podążać do kieszeni, zanim się zawahał i ją cofnął. Mógł zrobić postępy w rzucaniu palenia, ale byłam całkiem pewna, że miał podświadome pragnienie automatycznego sięgnięcia po paczkę. Na powietrzu ciężko było pozbyć się tego nawyku tak szybko. − Chodziło mi o dzisiejszy wieczór. Na kolację. Spojrzałam pytająco na Lissę. Jej harmonogram na Dworze zawsze był wypełniony różnego rodzaju funkcjami, w których nie uczestniczyli "przeciętni ludzie". Z moim nowym, niepewnym statusem nie byłam pewna, czy będę za nią podążała. Wyczułam jej zdziwienie przez więź, odkrywając że nie miała pojęcia o żadnych specjalnych planach na kolację. − Na jaką kolację? – spytałam. − Na tą, którą zorganizowałem ze swoją rodziną. − Na tą, którą ty... – nagle się zatrzymałam i wybałuszyłam oczy. Ani odrobinę nie podobał mi się znaczący uśmieszek na jego twarzy. – Adrian! Kilku absolwentów posłało mi zaciekawione spojrzenia i w dalszym ciągu szli przy nas. − Przestań, chodzimy ze sobą kilka miesięcy. Poznanie rodziców jest częścią randkowego rytuału. Poznałem twoją mamę, a nawet twojego straszącego wszystkim dupska ojczulka. Teraz twoja kolej. Gwarantuję, że nikt z mojej rodziny nie zrobi tego rodzaju sugestii, co twój ojciec. Właściwie to w pewnym sensie poznałam już wcześniej ojca Adriana. Albo raczej widziałam go na przyjęciu. Wątpiłam, żeby miał jakiekolwiek pojęcie, kim byłam – odkładając na bok moją stukniętą reputację. Za to o mamie Adriana nie wiedziałam prawie nic. On w sumie bardzo mało mówił o swojej rodzinie – cóż, przynajmniej o jej większości. − Tylko twoi rodzice? – spytałam przezornie. – Żadnych innych członków rodziny, o których powinnam wiedzieć? − No cóż... – ręka Adriana jeszcze raz drgnęła. Myślę, że tym razem potrzebował papierosa jako jakiegoś rodzaju obrony przed ostrzegawczą nutą w moim głosie. Lissa, jak zaobserwowałam, wydawała się tym wszystkim nader ubawiona. – Może wpaść moja ulubiona stryjeczna ciotka. − Tatiana? – wykrzyknęłam. Po raz setny zastanawiałam się, jaki to miałam fart; umawiać się z facetem, który był spokrewniony z przywódczynią całego morojskiego świata. – Ona mnie nienawidzi! Wiesz co się stało, gdy ostatnim razem rozmawiałyśmy. Jej Królewska Mość rzuciła się na mnie, krzycząc o tym jaka to byłam zbyt ordynarna, by związać się z jej bratankiem i jakie to miała wspaniałe "plany" wobec niego i Lissy. − Myślę, że robi postępy. − Och, daj spokój.

− Nie no, naprawdę. – Prawie wyglądał tak, jakby mówił prawdę. – Rozmawiałem z mamą któregoś dnia i... sam nie wiem. Ciotka Tatiana nie wydaje się ciebie tak bardzo nienawidzić. Zmarszczyłam brwi i nasza trójka z powrotem zaczęła iść. − Może ona doceniła twoją niedawną strażniczą pracę – rozmyślała na głos Lissa. − Może – odparłam, ale tak naprawdę w to nie wierzyłam. Jeśli już, to moje zgrywanie zabijaki powinno mnie jeszcze bardziej upodlić w oczach królowej. Poczułam się w pewnym sensie oszukana tym, że Adrian za moimi plecami zorganizował tę kolację, ale nic już nie można było z tym zrobić. Jedyną jasną stroną było to, że miałam wrażenie, że tylko się ze mną drażnił, mówiąc że wpadnie jego ciotka. Powiedziałam mu, że przyjdę. Moja decyzja wprawiła go w wystarczająco dobry nastrój, by nie zadawał zbyt wielu pytań, gdy Lissa i ja poszłyśmy zająć się „swoimi własnymi sprawami” tego popołudnia. Moi koledzy z klasy zostali szczegółowo oprowadzeni po Dworze i jego terenach, co było częścią prania im mózgów. Ja jednak widziałam już to wszystko wcześniej i byłam w stanie się z tego wywinąć. Razem z Lissą wrzuciłyśmy swoje rzeczy do naszych pokoi, po czym wyruszyłyśmy na drugą stronę Dworu, gdzie mieszkali nie–tak–arystokratyczni ludzie. − Masz zamiar mi teraz powiedzieć, jaka jest pozostała część naszego planu? – spytała Lissa. Od czasu, gdy Abe podał mi znikome informacje o więzieniu Wiktora, zrobiłam w głowie kolejną listę problemów, stojących na drodze naszemu włamaniu. Były głównie dwa, co i tak dawało o jeden mniej, niż początkowo zakładałam po rozmowie z Abe. Nie, żeby sprawy były zdecydowanie o wiele łatwiejsze. Po pierwsze, nie miałyśmy pojęcia, w którym miejscu na Alasce mieści się więzienie. Po drugie, nie znałyśmy jego rozkładu i nie wiedziałyśmy jaką miało ochronę. Nie miałyśmy pojęcia, czego się spodziewać. Coś mi mówiło, że wszystkie odpowiedzi mogłam znaleźć w jednym i tym samym źródle, co oznaczało, że tak naprawdę miałam tylko jeden główny problem: jak się do niego dostać. Na szczęście znałam kogoś, kto mógłby być w stanie nam w tym pomóc. − Idziemy zobaczyć się z Mią – powiedziałam Lissie. Mia Rinaldi była naszą dawną koleżanką z klasy – a właściwie to dawnym wrogiem. Była również przykładem całkowitej zmiany osobowości. Przeszła od knującej intrygi, skłonnej do zmiażdżenia i spania z kimkolwiek w pogoni za popularnością, suki do zaradnej, pewnej siebie dziewczyny, która chętnie uczyła się, jak bronić siebie i innych przed strzygami. Mieszkała na Dworze ze swoim ojcem. − Sądzisz, że Mia wie, jak włamać się do więzienia? − Mia jest dobra, ale nie sądzę, że aż tak. Chociaż myślę, że prawdopodobnie może nam pomóc dostać się do Intelu. Lissa jęknęła. − Nie mogę uwierzyć, że właśnie użyłaś słowa Intel. To naprawdę zamienia się w szpiegowski film. Powiedziała to nonszalancko, ale czułam obecny w niej niepokój. Lekki ton maskował jej strach i obawę, którą pomimo złożenia mi obietnicy, ciągle odczuwała wobec planu uwolnienia Wiktora. Nie–arystokraci pracujący i wykonujący zwyczajne prace na Dworze, mieszkali w apartamentach z dala od kwater królowej i sal do przyjmowania gości. Wcześniej zdobyłam adres Mii, dlatego od razu do niej wyruszyłyśmy, przecinając wzdłuż perfekcyjnie utrzymane tereny i przez całą drogę narzekając na upał. Zastałyśmy Mię w domu, ubraną w zwyczajne dżinsy i bawełnianą koszulkę, trzymającą w ręku lód na patyku. Widząc nas pod drzwiami otworzyła szeroko oczy. − A niech mnie przeklną – powiedziała. Zaśmiałam się. Sama zareagowałabym w identyczny sposób. − Ciebie też miło widzieć. Możemy wejść? − Oczywiście – cofnęła się do środka. – Chcecie lody? Jak zawsze. Wzięłam winogronowy i usiadłam z Lissą w małym salonie. Miejsce było