kasia-m-90

  • Dokumenty50
  • Odsłony6 430
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów65.8 MB
  • Ilość pobrań2 919

3. Julia. Trzy tajemnice

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

3. Julia. Trzy tajemnice.pdf

kasia-m-90 EBooki
Użytkownik kasia-m-90 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 97 stron)

DESTROY ME

PROLOG Zostałem postrzelony. Okazuje się, że postrzelenie to jeszcze bardziej przykre doświadczenie, niż sobie wyobrażałem. Moja skóra jest zimna i lepka, oddech sprawia mi nadludzki wysiłek. Ból rozsadzający moje ramię nie pozwala mi zebrać myśli. To istna męka. Zaciskam powieki i zęby, usiłuję się skupić. Wokół mnie panuje nieznośny chaos. Kilku ludzi coś krzyczy, zbyt wielu mnie dotyka, najchętniej kazałbym im amputować ręce. Nie przestają wołać: „Proszę pana!”. Jakby czekali na rozkazy, jakby bez moich instrukcji nie umieli nic zrobić. Kiedy zdaję sobie z tego sprawę, ogarnia mnie rozpacz. – Proszę pana, czy pan mnie słyszy!? – Znowu wołanie. Ale ten głos nie wydaje mi się nieznośny. – Proszę pana, słyszy mnie pan...!? – Zostałem postrzelony, Delalieu – udaje mi się powiedzieć. Otwieram oczy i patrzę prosto w jego oczy pełne łez. – Nie ogłuchłem. Natychmiast robi się cicho. Żołnierze milkną. Delalieu przygląda mi się z troską. Wzdycham. – Zabierz mnie stąd – mówię, poruszając się nieznacznie. Świat się przechyla, ale zaraz odzyskuje równowagę. – Powiadom lekarzy i niech przygotują łóżko na mój powrót. A teraz unieś moją rękę i nie przestawaj uciskać rany. Pocisk musiał złamać albo naruszyć kość, zdaje się, że trzeba będzie operować. Delalieu milczy o jedną chwilę za długo. – Cieszę się, że nic panu nie jest. – Jego głos drży, pobrzmiewa w nim zdenerwowanie. – Cieszę się, że nic panu nie jest. – To był rozkaz, poruczniku. – Tak jest – mówi szybko, pochylając głowę. – Oczywiście, proszę pana. Dokąd mam skierować żołnierzy? – Znajdźcie ją – mówię mu. Mówienie sprawia mi coraz większą trudność. Biorę oddech i przesuwam drżącą ręką po czole. Pocę się bardziej niż zwykle, trudno tego nie zauważyć. – Tak jest. – Podchodzi, żeby pomóc mi wstać, ale chwytam go za ramię. – Jeszcze jedno. – Tak, proszę pana? – Kent – mówię łamiącym się głosem. – Chcę go mieć żywego. Delalieu podnosi wzrok, jego oczy są szeroko otwarte. – Szeregowca Adama Kenta, proszę pana? – Tak. – Wytrzymuję jego spojrzenie. – Rozprawię się z nim osobiście.

1 Delalieu stoi w nogach mojego łóżka. W ręce trzyma podkładkę na dokumenty. Po raz drugi tego ranka mam gości. Wcześniej byli u mnie lekarze, którzy potwierdzili, że operacja się udała. Powiedzieli, że nowe leki powinny przyspieszyć gojenie się rany, jeśli przez najbliższy tydzień będę leżał w łóżku. Wspomnieli także, że wkrótce powinienem wrócić do codziennych obowiązków, ale przynajmniej przez najbliższy miesiąc ręka będzie musiała być unieruchomiona na temblaku. Odparłem, że to ciekawy punkt widzenia. – Moje spodnie, Delalieu. – Siadam na łóżku, próbując utrzymać równowagę i opanować mdłości wywołane lekami. Moje prawe ramię jest teraz praktycznie bezużyteczne. Podnoszę wzrok. Delalieu stoi wpatrzony we mnie. Jabłko Adama podskakuje w jego gardle. Tłumię westchnienie. – O co chodzi? – Podpieram się lewą ręką i z wysiłkiem prostuję plecy. Wkładam w to całą energię, jaka mi pozostała. Przez cały czas trzymam się ramy łóżka. Machnięciem ręki zbywam Delalieu, który chce mi pomóc. Zamykam oczy w nagłym przypływie bólu i zawrotów głowy. – Powiedz mi, co się stało – naciskam. – Nie ma sensu trzymać złych wieści w tajemnicy. – Szeregowiec Adam Kent uciekł, proszę pana – mówi. Jego głos załamuje się dwukrotnie. Jasny rozbłysk pod powiekami przyprawia mnie o kolejne zawroty głowy. Biorę głęboki oddech i zdrową ręką próbuję przeczesać włosy. Jest na nich coś, co musi być kurzem zmieszanym z moją zaschniętą krwią. Mam ochotę uderzyć pięścią o ścianę. Daję sobie czas na odzyskanie panowania nad sobą. Nagle z całą mocą docierają do mnie bodźce z otoczenia: zapachy i stłumione dźwięki, odgłosy kroków za drzwiami sypialni. Czuję się źle w tych szorstkich bawełnianych spodniach, które mi włożyli. Czuję się źle bez skarpetek. Chcę wziąć prysznic. Chcę się przebrać. Chcę wpakować Adamowi Kentowi kulkę w kręgosłup. – Ślady – żądam. Posuwam się w stronę łazienki, kuląc się z zimna, które przywiera do mojej skóry. Nie mam na sobie koszuli. Próbuję zachować spokój. – Mam nadzieję, że nie przyszedłeś mnie o tym powiadomić, nie dysponując żadnymi śladami. Mój umysł jest magazynem pieczołowicie uporządkowanych emocji. Mam wrażenie, że widzę, jak funkcjonuje, jak archiwizowane są w nim myśli i obrazy. To, czego nie potrzebuję, zamykam na klucz. Skupiam się wyłącznie na działaniach, które są niezbędne do przetrwania, a i tak każdego dnia muszę się zajmować niezliczonymi sprawami. – Oczywiście – mówi Delalieu. Strach w jego głosie jest jak żądło. Ignoruję go. – Tak jest – mówi. – Podejrzewamy, dokąd mógł uciec. Mamy powody przypuszczać, że szeregowiec Kent i... i dziewczyna... cóż, szeregowiec Kishimoto również zbiegł... mamy powody przypuszczać, że oni wszyscy są razem, proszę pana. Szuflady w moim mózgu otwierają się z grzechotem. Wspomnienia. Teorie. Szepty i wrażenia. Zrzucam je wszystkie z urwiska. – Oczywiście, że macie powody. – Kręcę głową i zaraz tego żałuję. Zamykam oczy, próbując opanować nagłe zawroty głowy. – Nie mów mi o tym, co sam zdążyłem wydedukować – udaje mi się powiedzieć. – Chcę konkretów. Daj mi solidny trop, poruczniku, albo nie zawracaj mi głowy, dopóki nie będziesz go miał.

– Samochód – mówi szybko. – Zgłoszono kradzież samochodu, proszę pana. Śledziliśmy jego położenie do pewnego momentu, ale potem zniknął z mapy. Jakby przestał istnieć, proszę pana. Podnoszę wzrok. Słucham go z wielkim skupieniem. – Przeanalizowaliśmy ślad, który zostawił na naszym radarze – mówi teraz z większym spokojem. – Urywa się na środku bezludnej, jałowej równiny. Ale kiedy przeczesaliśmy okolicę, niczego nie znaleźliśmy. – W każdym razie to już coś. – Pocieram ręką kark, walcząc z ogarniającym mnie osłabieniem. – Spotkamy się za godzinę w Sali L. – Proszę pana – mówi, patrząc na moje ramię. – Będzie pan potrzebował pomocy... chodzi o proces... o przebieg rekonwalescencji... – Odmaszerować. Waha się. – Tak jest – mówi w końcu.

2 Udaje mi się wykąpać i nie stracić przy tym przytomności. Zresztą kąpiel to za dużo powiedziane – obmyłem się gąbką, ale i tak czuję się lepiej. Mam wyjątkowo niski próg wytrzymałości na niechlujstwo; nie znoszę chaosu. Regularnie biorę prysznic. Jem sześć niewielkich posiłków dziennie. Każdego dnia przeznaczam dwie godziny na trening i ćwiczenia fizyczne. I nienawidzę chodzić boso. Teraz stoję nago w garderobie. Jestem zmęczony i głodny. To sytuacja daleka od ideału. Moja szafa jest podzielona na części. Osobno przechowuję koszule, krawaty, spodnie, marynarki i buty. Osobno skarpetki, rękawiczki, szaliki i płaszcze. Wszystko jest poukładane i porozwieszane według kolorów, a następnie według odcieni. Ubrania, które tu są, zostały starannie dobrane i uszyte na miarę. Leżą idealnie. Nie czuję się sobą, dopóki mój strój nie jest kompletny. Ubiór to część mnie i mojego życia. Teraz nie mam bladego pojęcia, jak uda mi się cokolwiek włożyć. Moja ręka drży, kiedy sięgam po małą niebieską buteleczkę, którą dostałem tego ranka. Kładę na języku dwie kwadratowe pigułki i pozwalam im się rozpuścić. Nie jestem pewien, jakie mają działanie, wiem tylko, że pomagają uzupełnić ubytek krwi. Opieram się więc o ścianę i czekam. Po chwili trochę rozjaśnia mi się w głowie i pewniej trzymam się na nogach. Taka prozaiczna czynność. Nie spodziewałem się tego rodzaju przeszkód. Najpierw wkładam skarpetki. Ta prosta przyjemność wymaga większego wysiłku niż zastrzelenie człowieka. Przez chwilę zastanawiam się, co lekarze zrobili z moim ubraniem. Ubranie, powtarzam sobie, tylko ubranie. Staram się myśleć wyłącznie o tym, co miałem na sobie tamtego dnia. O niczym więcej. Żadnych szczegółów. Buty. Skarpetki. Spodnie. Sweter. Wojskowa kurtka zapinana na guziki. Te wszystkie guziki, które rozerwała. Taki drobiazg, a wspomnienie tamtej chwili przeszywa mnie na wylot. Próbuję wymazać je z pamięci, ale nie mogę, a im bardziej staram się je ignorować, tym bardziej się rozrasta, zamienia się w potwora, który wymyka mi się spod kontroli. Po pewnym czasie zaczyna dokuczać mi zimno. Zdaję sobie sprawę, że stoję oparty o ścianę i ciężko dyszę. Zaciskam powieki, próbując otrząsnąć się z zażenowania. Wiedziałem, że się boi, wyczuwałem jej przerażenie, ale nie miałem pojęcia, że to ja wywołuję ten strach. Patrzyłem, jak się zmienia, spędzaliśmy razem wiele czasu. Z upływem tygodni wydawała się coraz mniej skrępowana. Szczęśliwsza. Swobodniejsza. Pozwoliłem sobie uwierzyć, że widzi dla nas przyszłość, że chce być ze mną, tylko po prostu uważa, że to niemożliwe. Nie podejrzewałem, że źródłem jej nowo odnalezionego szczęścia jest Kent. Przesuwam zdrową ręką po twarzy, zasłaniam usta. To wszystko, co jej mówiłem. Z trudem nabieram powietrza. To, jak jej dotykałem. Zaciskam zęby. Gdyby to był wyłącznie pociąg fizyczny, nie odczuwałbym teraz tak nieznośnego upokorzenia. Pragnąłem znacznie więcej niż tylko jej ciała. Usiłuję wyobrazić sobie ściany. Ściany. Białe ściany. Bloki betonu. Niezamieszkane pokoje. Puste przestrzenie. Wznoszę mury, dopóki nie zaczynają się kruszyć, a potem na ich miejscu buduję nowe. Buduję i buduję, trwam w bezruchu, aż rozjaśnia mi się w głowie, mój umysł staje się czysty, nie

ma w nim nic oprócz małego białego pokoju. Z pojedynczą lampą na suficie. Czysty. Nieskazitelny. Niezmącony. Mrugam, próbując powstrzymać kataklizmy zagrażające małemu światu, który dla siebie zbudowałem. Z trudem przełykam ślinę, aby zdławić strach zakradający mi się do gardła. Odpycham ściany, robię miejsce w pokoju. Wreszcie mogę oddychać. Wreszcie mogę stać. Czasem chciałbym móc na chwilę wyjść z siebie. Porzucić to zniszczone ciało, lecz krępuje mnie zbyt wiele więzów, dźwigam zbyt wielki ciężar. To życie jest wszystkim, co mi zostało. Wiem, że przez resztę dnia nie będę mógł spojrzeć w lustro. Nagle ogarnia mnie obrzydzenie do siebie. Muszę jak najszybciej opuścić to pomieszczenie, inaczej moje myśli wypowiedzą mi wojnę. Działam pochopnie i po raz pierwszy poświęcam niewiele uwagi temu, w co się ubieram. Wkładam czyste spodnie, wychodzę bez koszuli. Wsuwam zdrową rękę w rękaw marynarki, którą narzucam również na drugie ramię unieruchomione na temblaku. Wyglądam idiotycznie w tym niekompletnym stroju. Jutro zastanowię się nad jakimś innym rozwiązaniem. Najpierw muszę wyjść z tego pokoju.

3 Delalieu jest jedynym człowiekiem, który nie czuje do mnie nienawiści. Wciąż przez większość czasu, który spędza w mojej obecności, kuli się ze strachu, ale z jakiegoś powodu nie jest zainteresowany odebraniem mi mojej pozycji. Czuję to, choć tego nie rozumiem. Prawdopodobnie on jeden w całym budynku cieszy się, że przeżyłem. Kiedy otwieram drzwi, żołnierze natychmiast ruszają w moją stronę. Unoszę rękę, dając im znak, żeby się nie zbliżali. Ocieram z czoła warstewkę potu, ze wszystkich sił staram się powstrzymać drżenie dłoni. Nie mogę sobie pozwolić na chwilę słabości. Ci ludzie nie troszczą się o moje zdrowie, chcą jedynie lepiej widzieć. Stałem się dla nich widowiskiem. Wypatrują zwiastunów tego, że tracę rozum. A ja nie życzę sobie, żeby mi się przyglądano. Moim zadaniem jest dowodzenie. Zostałem postrzelony, ale rana nie jest śmiertelna. Wiele spraw czeka na załatwienie. Muszę się nimi zająć. Wkrótce wszyscy zapomną o mojej ranie. Nikt nie będzie wymawiał imienia Julii. Idąc do Sali L, zaciskam i rozluźniam pięści. Dotąd jakoś nie zdawałem sobie sprawy, jakie długie są te korytarze i jak wielu żołnierzy ich strzeże. Nie mam się gdzie schronić przed ciekawskimi spojrzeniami i przed ich rozczarowaniem, że nie zginąłem. Nie muszę na nich patrzeć, żeby wiedzieć, co czują. Ta świadomość tylko zwiększa moją determinację, żeby żyć jak najdłużej. Nie umrę. Nikomu nie dam tej satysfakcji. – Nie. Po raz czwarty odpowiadam machnięciem ręki na propozycję kawy lub herbaty. – Nie potrzebuję kofeiny, Delalieu. Dlaczego wracasz do tego przy każdym posiłku? – Chyba po prostu nie tracę nadziei, że zmieni pan zdanie, proszę pana. Podnoszę wzrok. Na twarzy Delalieu pojawia się ten dziwny, niepewny uśmiech. Może się mylę, jednak odniosłem wrażenie, że to miał być żart. – Dlaczego? – Sięgam po kromkę chleba. – Nie mam najmniejszych problemów z utrzymaniem otwartych oczu. Tylko idiota może liczyć na to, że energia ukryta w jakimś ziarenku albo w liściu pomoże mu nie zasnąć w ciągu dnia. Delalieu już się nie uśmiecha. – Oczywiście. Bez wątpienia, proszę pana – mówi wpatrzony w swoje śniadanie. Przyglądam się, jak jego palce odpychają filiżankę z kawą. Upuszczam kromkę chleba, która spada na mój talerz. – Moje opinie – mówię, tym razem cicho – nie powinny tak łatwo zmieniać twoich. Trzymaj się swoich przekonań, Delalieu. Formułuj jasne i logiczne argumenty. To nic, że ja się z nimi nie zgadzam. – Oczywiście, proszę pana – szepcze. Milczy przez kilka sekund. A potem znowu sięga po swoją kawę. Delalieu. To bodaj jedyna osoba, z którą rozmawiam. Mój ojciec przysłał go do tego sektora z rozkazem pozostania tutaj tak długo, jak długo pozwoli mu na to stan zdrowia. I chociaż jest ode mnie starszy o jakieś czterdzieści pięć lat, upiera się, żeby podlegać bezpośrednio mnie. Towarzyszy mi od dzieciństwa. Kiedyś widywałem go w naszym domu, uczestniczył w licznych spotkaniach organizowanych, zanim Komitet

Odnowy przejął władzę. W naszym domu ciągle odbywały się jakieś spotkania. Mój ojciec nieustannie planował, prowadził dyskusje i dyskretne rozmowy, w których nigdy nie było mi wolno uczestniczyć. Ludzie, którzy brali udział w tamtych spotkaniach, teraz rządzą światem. Dlatego patrząc na Delalieu, mimo woli zastanawiam się, dlaczego nigdy nie chciał czegoś więcej. Od samego początku jest częścią tego reżimu, a jednak sprawia wrażenie zadowolonego ze swojej obecnej drugorzędnej pozycji. Niechętnie mówi, co myśli. Odrzuca moje propozycje awansu nawet wtedy, kiedy oferuję mu wyższe wynagrodzenie. Doceniam jego lojalność, ale wydaje mi się irytująca. Mam wrażenie, że on nie chce niczego więcej ponad to, co ma. Nie powinienem mu ufać. A jednak ufam. Brak towarzyskich rozmów nie służy mojej psychice. W stosunku do żołnierzy jestem zmuszony utrzymywać oficjalny dystans, nie tylko dlatego, że oni wszyscy życzą mi śmierci, ale również dlatego, że decyzje, które podejmuję jako ich przywódca, muszą być bezstronne. Skazałem sam siebie na życie w samotności, pozbawione towarzystwa osób równych sobie. Zamknąłem się w świecie własnego umysłu. Starałem się wykreować na przywódcę budzącego postrach i uzyskałem pożądany skutek. Nikt nie ośmiela się kwestionować mojego autorytetu ani być innego zdania niż ja. Nikt nie rozmawia ze mną inaczej niż tylko jak z głównodowodzącym i regentem Sektora 45. Nie doświadczyłem w swoim życiu przyjaźni. Ani w dzieciństwie, ani później. Z jednym wyjątkiem. Przed miesiącem stało się coś, co można uznać za odstępstwo od tej reguły. Spotkałem kogoś, kto patrzył mi prosto w oczy. Rozmawiał ze mną swobodnie, nie bojąc się w mojej obecności okazać gniewu czy innych prawdziwych, szczerych uczuć. Jedyna osoba, która odważyła się rzucić mi wyzwanie, podnieść na mnie głos... Zaciskam powieki, już chyba po raz dziesiąty tego dnia. Upuszczam widelec. Moje ramię znowu pulsuje bólem. Sięgam do kieszeni po pigułki. – Nie powinien pan zażywać więcej niż osiem w ciągu dwudziestu czterech godzin, proszę pana. Zdejmuję przykrywkę i wrzucam do ust trzy tabletki. Chciałbym, żeby moje dłonie przestały drżeć. Moje mięśnie są straszliwie napięte. Naprężone do granic wytrzymałości. Nie czekam, aż tabletki się rozpuszczą. Rozgryzam je, krusząc ich gorycz. W ich paskudnym, metalicznym smaku jest coś, co pomaga mi się skupić. – Opowiedz mi o Kencie. Delalieu przewraca swoją filiżankę. Już wcześniej poprosiłem, żeby usługujący zostawili nas samych, więc Delalieu musi się obejść bez ich pomocy. Pospiesznie sprząta bałagan. Opieram się na krześle, wpatrując się w ścianę tuż za nim, i robię w myśli spis straconych tego dnia minut. – Zostaw tę kawę. – Ja... tak, oczywiście, przepraszam, proszę pana... – Przestań. Delalieu upuszcza mokre serwetki. Jego ręce zawisają nieruchomo nad jego talerzem. – Mów. Patrzę, jak jego gardło porusza się, kiedy przełyka. – Nie wiemy, co się stało, proszę pana – szepcze z wahaniem. – Ten budynek był nie do odnalezienia, a już z całą pewnością nie dało się wejść do środka. Wejście było zaryglowane i

szczelnie zamknięte. Ale kiedy tam dotarliśmy... Kiedy tam dotarliśmy, okazało się... drzwi zostały zniszczone. Nie wiemy, jak udało im się tego dokonać. Prostuję się na krześle. – Jak to: zniszczone? Kręci głową. – To było... To bardzo dziwne, proszę pana. Drzwi zostały... rozerwane. Jakby zrobiło to jakieś zwierzę. Pośrodku ziała wielka poszarpana dziura. Wstaję zbyt szybko i muszę przytrzymać się stołu. Na samą myśl o tym, co musiało się tam wydarzyć, zapiera mi dech. Nie mogę sobie odmówić bolesnej przyjemności powtórzenia w myślach jej imienia, bo wiem, że to musiała być ona. Dokonała czegoś niezwykłego, a mnie tam nie było, nie mogłem tego zobaczyć. – Wezwij transport – mówię. – Spotkamy się w Kwadrancie dokładnie za dziesięć minut. – Proszę pana... Już jestem za drzwiami.

4 Rozszarpała drzwi pazurami. Zupełnie jak zwierzę. To prawda. Dla niczego niepodejrzewającego obserwatora to byłoby jedyne wyjaśnienie, ale i ono nie miałoby sensu. Żadne zwierzę nie zdołałoby przedrzeć się przez kilkanaście centymetrów stali, nie tracąc przy tym kończyn. A ona nie jest zwierzęciem. To delikatna, a zarazem śmiercionośna istota. Jest nieśmiała i dobra, przy tym przerażająca. Nieokiełznana. Nie ma pojęcia, do czego jest zdolna. Nienawidzi mnie, a jednak nie przestaje mnie fascynować. Jestem oczarowany jej pozorną niewinnością, zazdroszczę jej mocy, którą włada tak mimowolnie. Tak bardzo chciałbym być częścią jej świata. Znać jej myśli, wiedzieć, co ona czuje. Wydaje mi się, że to ogromny ciężar. A teraz jest tam, gdzieś na wolności, między ludźmi. Cóż za piękna klęska. Przesuwam palcami po nierównych brzegach otworu, ostrożnie, żeby się nie skaleczyć. Nie było w tym żadnego planu, żadnego zamiaru. To oczywiste, że rozerwała te drzwi w jakimś chaotycznym, rozpaczliwym ferworze. Chcąc nie chcąc, zastanawiam się, czy wiedziała wtedy, co robi. Może to było dla niej równie niespodziewane jak przebicie się przez betonową ścianę, kiedy chciała rzucić się na mnie. Usiłuję powstrzymać uśmiech. Zastanawiam się, jak zapamiętała tamten dzień. Każdy żołnierz, którego szkoliłem, brał udział w symulacji, doskonale wiedząc, czego się może spodziewać, ale przed nią celowo ukryłem szczegóły. Uznałem, że nic nie powinno zakłócać tego doświadczenia, miałem nadzieję, że realistyczne elementy dodadzą sytuacji autentyzmu. Nade wszystko chciałem, aby dostała wreszcie szansę odkrycia swojej prawdziwej natury, chciałem też przetestować jej siły w bezpiecznym otoczeniu. Zważywszy na jej przeszłość, nie miałem wątpliwości, że nic nie wyzwoli jej mocy lepiej niż dziecko. Mimo to rezultaty przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Chciałem je z nią potem omówić, ale kiedy ją odnalazłem, ona była już gotowa do ucieczki. Mój uśmiech znika. – Chce pan wejść do środka? – Głos Delalieu przywraca mnie do teraźniejszości. – Nie ma tam zbyt wiele do oglądania, lecz proszę zwrócić uwagę na to, że otwór jest dość duży, żeby dało się łatwo przez niego przejść. Zamiar wydaje się oczywisty. Kiwam głową, choć myślami jestem gdzie indziej. Moje oczy skrupulatnie rejestrują wymiary dziury. Próbuję sobie wyobrazić, co czuła Julia, będąc tu, próbując sforsować drzwi. Tak bardzo chciałbym z nią o tym wszystkim porozmawiać. Niespodziewanie coś ściska mnie za serce. Po raz kolejny uświadamiam sobie, że nie ma jej ze mną. Że już nie mieszka w bazie. To moja wina, że uciekła. Uwierzyłem w jej dobre sprawowanie i to wpłynęło na moją ocenę sytuacji. Powinienem był zwracać większą uwagę na szczegóły. Pilnować swoich żołnierzy. Straciłem z oczu cel, do którego dążyłem, powód, dla którego przywiozłem ją do bazy. Byłem głupi. Niefrasobliwy. Prawda jest taka, że nie mogłem się skupić. Przez nią. Kiedy się tu znalazła, była taka uparta i dziecinna, ale miałem wrażenie, że z upływem tygodni coraz bardziej się wycisza. Wydawała się spokojniejsza, jakby mniej się bała. Wciąż muszę sobie przypominać, że poprawa jej nastroju nie miała nic wspólnego ze mną.

Była zasługą Kenta. Nie mogłem uwierzyć w jej zdradę. W to, że potrafi odejść z takim mechanicznym, pozbawionym uczuć idiotą jak Kent. Jest tak pusty, tak bezmyślny, że rozmowa z nim przypomina konwersację z lampą na biurku. Nie rozumiem, co ona w nim widziała, co oprócz pomocy w ucieczce mógł jej zaoferować. Nie zdawała sobie sprawy, że nie ma dla niej przyszłości w świecie zwykłych ludzi. Nie ma dla niej miejsca wśród nich, bo oni nigdy jej nie zrozumieją. Muszę ją odzyskać. Słowa Delalieu uświadamiają mi, że ostatnie zdanie wypowiedziałem na głos. – Szuka jej wojsko w całym sektorze – mówi. – Zawiadomiliśmy też sąsiednie sektory na wypadek, gdyby próbowali przekro... – Co? – Odwracam się. – Co powiedziałeś?– Mój głos jest cichy, bezlitosny. Twarz Delalieu przybiera chory, biały odcień. – Wystarczyło, że byłem nieprzytomny przez jedną noc, a wy już zdążyliście zawiadomić sąsiednie sektory o tej katastrofie... – Sądziłem, że chce pan ich znaleźć, proszę pana. Uznałem, że gdyby próbowali szukać schronienia gdzie indziej... Potrzebuję czasu, żeby odetchnąć, próbuję się pozbierać. – Przykro mi, proszę pana, myślałem, że to najbezpieczniej... – Są z nią dwaj moi żołnierze, poruczniku. Żaden z nich nie jest na tyle głupi, żeby poprowadzić ją do innego sektora. Nie mają ani zezwoleń na przekroczenie granicy, ani środków na uzyskanie takiego zezwolenia. – Ale... – Nie ma ich jeden dzień. Są ciężko ranni i potrzebują pomocy. Przemieszczają się na piechotę, skradzionym pojazdem, którego położenie łatwo namierzyć. Jak daleko, twoim zdaniem, mogli uciec? – pytam, a w moim głosie pobrzmiewa frustracja. Delalieu nie odpowiada. – Wszczęliście ogólnonarodowy alarm. Zawiadamiając kilka sektorów, praktycznie postawiliście na nogi cały kraj. Czyli w kapitolach już wiedzą. A co to oznacza? – Zaciskam w pięść moją jedyną sprawną dłoń. – Jak sądzisz, co to oznacza? Mam wrażenie, że przez chwilę nie może wydobyć głosu. – Proszę pana – szepcze w końcu. – Proszę mi wybaczyć.

5 Delalieu odprowadza mnie do drzwi. – Zbierz żołnierzy w Kwadrancie jutro o dziesiątej zero zero – mówię na odchodnym. – Muszę wygłosić oświadczenie w sprawie ostatnich wydarzeń oraz tego, co może nastąpić. – Tak jest – mówi Delalieu. Nie podnosi wzroku. Odkąd opuściliśmy magazyn, nawet na mnie nie spojrzał. Mam teraz inne zmartwienia. Oprócz prostowania skutków poczynań Delalieu muszę się zająć mnóstwem rzeczy. Nie mogę sobie pozwolić na żadne nowe trudności, nie mogę też dopuścić do tego, żeby coś mnie rozpraszało. Ani ona, ani Delalieu, ani nikt inny. Muszę się skupić. To fatalny moment na bycie rannym. Nasza sytuacja jest już znana na szczeblu ogólnonarodowym. Cywile i władze sąsiednich sektorów wiedzą już o niepokojach, do których u nas doszło. Trzeba w miarę możliwości ograniczyć plotki, wyciszyć hałas, którego narobił Delalieu, a jednocześnie pozbawić mieszkańców nadziei na bunt. I tak wykazują nadmierną skłonność do stawiania oporu, a każda iskra może na nowo rozpalić w nich wolę walki, która pochłonęła już zbyt wiele ofiar. Wciąż nie rozumieją, że opór wobec Komitetu Odnowy przyniesie tylko dalsze straty. Wśród cywili musi zapanować porządek. Nie chcę wojny w moim sektorze. Teraz bardziej niż kiedykolwiek muszę kontrolować siebie i swoje obowiązki. Ale mój umysł jest rozproszony, a ciało zmęczone. Rana daje mi się we znaki. Przez cały dzień jestem o krok od zasłabnięcia. Nie wiem, co robić. Nie mam pojęcia, jak to naprawić. Ta bezsilność jest dla mnie czymś zupełnie obcym. Jedna dziewczyna zrobiła ze mnie kalekę w ciągu zaledwie dwóch dni. Zażyłem jeszcze więcej tych ohydnych tabletek, a mimo to czuję się słabszy niż rano. Myślałem, że zdołam ignorować ból i dyskomfort związany z raną, ale dolegliwości nie pozwalają o sobie zapomnieć. Jestem zmuszony zgodzić się na wszystko, co może mi pomóc przetrwać zbliżające się tygodnie bezsilności: leki, lekarzy, godziny spędzone w łóżku. A wszystko z powodu jednego pocałunku. To prawie nie do zniesienia. – Resztę dnia spędzę w swoim biurze – mówię Delalieu. – Każ przynosić mi posiłki do pokoju i nie przeszkadzaj, chyba że pojawią się jakieś nowe wiadomości. – Tak jest. – To wszystko, poruczniku. – Tak jest. Dopiero kiedy zamykam za sobą drzwi sypialni, zdaję sobie sprawę, jaki jestem osłabiony. Chwiejąc się, podchodzę do łóżka i chwytam się ramy, żeby nie upaść. Znowu oblewa mnie pot, a więc postanawiam zdjąć płaszcz, który miałem na sobie na zewnątrz. Zrywam z siebie marynarkę, którą dziś rano niedbale zarzuciłem na zranione ramię, i padam tyłem na łóżko. Nagle czuję, że jest mi przeraźliwie zimno. Kiedy sięgam do przycisku w ścianie, żeby wezwać lekarza, moja zdrowa ręka drży. Potrzebuję zmiany opatrunku. Muszę zjeść coś konkretnego. Przede wszystkim jednak marzę o tym, żeby wziąć prysznic, a to wydaje się całkowicie nieosiągalne. Ktoś nade mną stoi. Mrugam kilkakrotnie, lecz rozpoznaję tylko zarys postaci. Twarz na przemian wyostrza

się i rozmywa. W końcu się poddaję. Oczy same mi się zamykają. W głowie czuję pulsowanie. Ból promieniuje w dół mojego ciała i powraca wzdłuż kręgosłupa. Pod powiekami mam zlewające się czerwone, żółte i błękitne plamy. Docierają do mnie zaledwie strzępki toczących się dokoła rozmów. – ... że ma gorączkę... – ... musiały zadziałać uspokajająco... – ... ile ich wziął...? Zabiją mnie, przychodzi mi do głowy. To idealna okazja. Jestem słaby, nie mogę się obronić. Ktoś w końcu przyszedł mnie zabić. Proszę. Moja chwila. Nadeszła. Jakoś nie mogę tego zaakceptować. Biorę zamach w kierunku, z którego dobiegają głosy. Z mojego gardła wydobywa się jakiś nieludzki dźwięk. Moja pięść zderza się z czymś twardym, co rozbija się na podłodze. Czyjeś ręce chwytają moje prawe ramię i przytrzymują je. Coś się zaciska wokół moich kostek i nadgarstków. Szarpię się, próbując się uwolnić od tych nowych ograniczeń, rozpaczliwie wymachuję nogami. Mam uczucie, że czerń wciska mi się do oczu, uszu, gardła. Nie mogę oddychać, nie słyszę ani nie widzę wyraźnie, duszę się, ogarnia mnie przerażenie, jestem przekonany, że straciłem rozum. Coś zimnego i ostrego wbija się w moje ramię. Odczuwam ból tylko przez chwilę. Potem się zapadam.

6 – Julio – szepczę. – Co tu robisz? Nie jestem kompletnie ubrany, przygotowuję się dopiero na spotkanie dnia, jest za wcześnie na wizyty. Te godziny tuż przed wschodem słońca to jedyne chwile, kiedy mogę liczyć na spokój, nikogo nie powinno tu być. To niemożliwe, że wpuszczono ją do moich prywatnych kwater. Ktoś powinien był ją zatrzymać. A jednak stoi w drzwiach mojego pokoju, wpatrując się we mnie. Widziałem ją już tyle razy, ale teraz jest inaczej. Jej widok sprawia mi fizyczny ból. Mimo to wciąż coś mnie do niej przyciąga, pragnę być blisko niej. – Tak mi przykro – mówi, załamując ręce i odwracając przy tym wzrok. – Tak bardzo mi przykro. Dostrzegam, co ma na sobie. To ciemnozielona sukienka z dopasowanymi rękawami. Prosty krój, bawełniany materiał, który otula miękkie krzywizny jej ciała. Niespodziewanie ładnie podkreśla zielone plamki na jej tęczówkach. To jedna z wielu sukienek, które dla niej wybrałem. Tyle czasu spędziła w zamknięciu, jak zwierzę. Sądziłem, że włożenie czegoś ładnego sprawi jej przyjemność. Nie umiem tego wyjaśnić, ale widząc ją w stroju, który sam wybrałem, odczuwam dziwną dumę. – Przykro mi – powtarza po raz trzeci. Znowu uderza mnie nierealność jej obecności w mojej sypialni. Jest tu i ogląda mnie bez koszuli. Zaciskam pięści, walcząc z nieproszonym pragnieniem zanurzenia dłoni w jej długich, sięgających pasa włosach. Jest taka piękna. Nie rozumiem, dlaczego ciągle przeprasza. Zamyka za sobą drzwi. Podchodzi do mnie. Moje serce bije szybko i jakoś nienaturalnie. Nigdy nie reaguję w taki sposób. Nie tracę kontroli. Widuję ją codziennie i udaje mi się zachować pozory opanowania, tym razem jednak coś jest nie tak. Coś jest nie w porządku. Dotyka mojego ramienia. Jej palce muskają moją skórę, jej dotyk sprawia, że chcę krzyczeć. Czuję nieznośny ból, ale nie mogę wydobyć głosu. Zastygłem w bezruchu. Chcę jej powiedzieć, żeby przestała, żeby stąd wyszła, lecz coś mi na to nie pozwala. Jestem szczęśliwy, że jest tak blisko mnie, nawet jeśli to boli, nawet jeśli nie ma najmniejszego sensu. Ale nie mogę jej dosięgnąć. Nie mogę jej objąć, a zawsze tego pragnąłem. Patrzy na mnie. Przygląda mi się tymi swoimi dziwnymi, niebieskozielonymi oczami. Niespodziewanie ogarnia mnie poczucie winy, choć nie rozumiem dlaczego. Pod wpływem jej spojrzenia zawsze czuję się nieważny, jakby była jedyną osobą, która wie, że wewnątrz jestem zupełnie pusty. Znalazła szczeliny w zbroi, którą zakładam każdego dnia. To mnie przeraża. Ta dziewczyna bez trudu mogłaby mnie zniszczyć. Jej dłoń dotyka mojego obojczyka. A potem chwyta mnie za ramię, wbijając palce w moją skórę, jakby próbowała wyrwać mi rękę. Ból jest tak straszliwy, że tym razem z moich ust wydobywa się krzyk. Osuwam się przed nią na kolana, a ona szarpie mi ramię, wykręca je do tyłu. Dyszę, usiłując zachować spokój, walczę, próbuję się nie poddawać. – Julio – szepczę. – Proszę... Zanurza drugą rękę w moich włosach, odchyla mi głowę tak, że jestem zmuszony

spojrzeć jej w oczy. A potem się nachyla. Jej usta prawie dotykają mojego policzka. – Kochasz mnie? – szepcze mi do ucha. – Co? – pytam. – Co robisz... – Czy nadal mnie kochasz? – powtarza. Jej palce śledzą teraz kontur mojej twarzy, linię szczęki. – Tak – mówię. – Tak, nadal cię kocham... Uśmiecha się. Jej uśmiech jest taki słodki, niewinny, że kiedy jej dłoń zaciska się na moim ramieniu, to dla mnie prawdziwy wstrząs. Wykręca mi rękę, jestem przekonany, że wyrwie mi ją ze stawu. Mam mroczki przed oczami. – To już prawie koniec – mówi. – Co? – pytam oszalały, próbując się rozejrzeć. – Jaki koniec... – Za chwilę odejdę. – Nie... nie odchodź... dokąd idziesz... – Wszystko będzie dobrze – mówi. – Zobaczysz. – Nie – dyszę. – Nie... Ni stąd, ni zowąd ciągnie mnie do przodu, a ja budzę się tak nagle, że nie mogę złapać tchu. Mrugam kilka razy. Jest środek nocy. Z kątów sypialni wychodzi mi na spotkanie nieprzenikniona ciemność. Leżę, ciężko dysząc. Moja ręka jest przywiązana i pęka z bólu. Widocznie środki przeciwbólowe przestały działać. Moja dłoń spoczywa na niewielkim pilocie. Wciskam przycisk. Muszę wziąć kolejną dawkę leków. Mija kilka chwil, zanim mój oddech się stabilizuje. Moje myśli powoli pokonują panikę. Julia. Nie mogę kontrolować sennego koszmaru, ale na jawie jej imię jest jedynym wspomnieniem, jakie przywołuję. Towarzyszące mu upokorzenie nie pozwala mi na więcej.

7 – Doprawdy żenujące. Mój syn uwiązany jak zwierzę. Jestem wręcz przekonany, że to kolejny koszmar. Powoli otwieram oczy. Mrugam. Wpatruję się w sufit. Nie wykonuję żadnych gwałtownych ruchów. Wokół lewego nadgarstka i obu kostek czuję ucisk prawdziwych więzów. Zranioną rękę mam unieruchomioną na piersi. I choć ból w ramieniu mnie nie opuszcza, jest teraz wyraźnie stłumiony. Czuję się silniejszy. Nawet moje myśli są teraz bardziej klarowne, w głowie mi się jakby przejaśnia. Ale potem wyczuwam w ustach jakiś cierpki smak i zastanawiam się, jak długo już leżę w łóżku. – Naprawdę myślałeś, że się nie dowiem? – pyta rozbawiony. Podchodzi bliżej, jego kroki rozbrzmiewają dokoła mnie. – Delalieu skomle o wybaczenie za to, że ośmielił się mi przeszkodzić, błaga moich ludzi, żeby obarczyli go winą za kłopot, jakim jest moja niespodziewana wizyta. Śmiertelnie przeraziłeś starego człowieka, który po prostu robił to, co do niego należy. A prawda jest taka, że i tak bym się dowiedział, nawet bez jego ostrzeżenia. Takiego bałaganu nie da się ukryć. Jesteś idiotą, jeśli tego nie rozumiesz. Czuję lekkie szarpanie przy nogach i zdaję sobie sprawę, że uwalnia mnie z więzów. Ten nagły, niespodziewany dotyk jego skóry wyzwala we mnie mroczne, głęboko ukryte pokłady uczuć, które sprawiają mi fizyczny ból. W głębi gardła czuję smak wymiocin. Muszę użyć całej siły woli, żeby pozostać w bezruchu. – Usiądź, synu. Powinieneś czuć się już dostatecznie dobrze, żeby normalnie funkcjonować. Nie odpoczywałeś wtedy, kiedy powinieneś, a teraz ponosisz konsekwencje swojej głupoty. Przez trzy dni leżałeś nieprzytomny. Jestem tu od dwudziestu siedmiu godzin. Wstawaj. To śmieszne. Wciąż wpatruję się w sufit. Prawie nie oddycham. Zmienia taktykę. – Wiesz – mówi ostrożnie. – Słyszałem ciekawą historię na twój temat. – Siada na krawędzi mojego łóżka, które skrzypi i jęczy pod jego ciężarem. – Chciałbyś ją usłyszeć? Moja lewa dłoń zaczyna drżeć. Zaciskam ją na pościeli. – Szeregowiec 45B-76423. Seamus Fletcher. – Milknie. – Czy to nazwisko coś ci mówi? Zaciskam powieki. – Wyobraź sobie moje zdumienie – mówi – kiedy dowiedziałem się, że mój syn nareszcie zrobił coś jak należy. Że w końcu przejął inicjatywę i zlikwidował żołnierza zdrajcę, który ośmielił się okradać nasze magazyny. Podobno wpakowałeś mu kulkę w łeb. – Śmiech. – Pogratulowałem sobie... Uznałem, że nareszcie się usamodzielniłeś, że nauczyłeś się dowodzić ludźmi. Byłem niemal dumny. Jakież było moje zdumienie, kiedy dowiedziałem się, że pozostawiłeś przy życiu jego rodzinę. – Klaszcze w dłonie. – Szokujące, oczywiście, bo kto jak kto, ale ty akurat powinieneś znać zasady. Zdrajcy wywodzą się z rodzin zdrajców, a jedna zdrada to wyrok śmierci dla wszystkich. Opiera dłoń na mojej piersi. Znowu stawiam w myślach ściany. Białe ściany. Bloki betonu. Niezamieszkane pokoje i puste przestrzenie. Nic we mnie nie ma. Nic nie zostaje. – Zabawne – ciągnie w zamyśleniu – zamierzałem odłożyć rozmowę o tym na później. Ale ta chwila wydaje się do tego stworzona, prawda? – Poznaję po jego głosie, że się uśmiecha. – Idealna, żeby wyrazić moje bezgraniczne... rozczarowanie. Choć nie mogę powiedzieć, żebym

był zaskoczony. – Wzdycha. – W ciągu miesiąca straciłeś dwóch żołnierzy, nie zdołałeś udaremnić ucieczki chorej psychicznie dziewczynie, przewróciłeś do góry nogami cały sektor i wznieciłeś rebelię wśród jego mieszkańców. Ciekawe, ale wcale mnie to nie dziwi. Jego ręka przesuwa się. Spoczywa na moim obojczyku. Białe ściany, myślę. Bloki betonu. Puste przestrzenie. Nic we mnie nie ma. Nic nie zostało. – Najgorsze w tym wszystkim nie jest nawet to, że upokorzyłeś mnie, zakłócając z trudem zaprowadzony porządek – mówi. – Ani to, że dałeś się przy tym postrzelić. – Ciągnie radosnym, pogodnym głosem, śmiejąc się. – Tylko to, że okazałeś współczucie rodzinie zdrajcy. To niewybaczalne. Wpatruję się szeroko otwartymi oczami we fluorescencyjne światła nad swoją głową. Biel żarówek przesłania mi wszystko. Nie zamierzam się poruszyć. Nie zamierzam się odezwać. Jego dłoń zaciska się na moim gardle. Ten ruch jest tak gwałtowny i brutalny, że niemalże odczuwam ulgę. W głębi ducha zawsze mam nadzieję, że dokończy dzieła i tym razem naprawdę pozwoli mi umrzeć. Jednak on tego nie robi. To nigdy nie trwa dostatecznie długo. Tortura nie jest torturą, jeśli można mieć nadzieję, że kiedyś się skończy. Rozluźnia uchwyt o wiele za szybko i osiąga pożądany efekt. Zrywam się, krztusząc i świszcząc, wreszcie wydaję dźwięk, którym uznaję jego obecność w tym pokoju. Drżę na całym ciele. Jego atak po długim pozostawaniu w bezruchu jest dla moich mięśni prawdziwym wstrząsem. Oblewa mnie zimny pot, oddech sprawia mi wysiłek i ból. – Masz szczęście – mówi łagodnie. Stoi, nie pochyla się już nad moją twarzą. – Co za szczęście, że byłem tutaj i mogłem wszystko naprawić. Co za szczęście, że miałem czas, żeby naprawić twój błąd. Nieruchomieję. Pokój zaczyna wirować. – Udało mi się wyśledzić jego żonę – mówi. – Żonę Fletchera i trójkę jego dzieci. Podobno prosili, żeby cię pozdrowić. – Cisza. – Cóż, to było, zanim moi ludzie ich zabili, więc teraz to już pewnie bez znaczenia, ale ponoć cię pozdrawiali. Wygląda na to, że ona cię zapamiętała. – Ciągnie, śmiejąc się cicho. – Jego żona. Wspomniała, że ich odwiedzałeś, zanim zdarzyła się ta cała... przykra historia. Zawsze odwiedzałeś osiedla, tak mówiła. Wypytywałeś o cywili. Udaje mi się wykrztusić tylko jedno słowo. – Wyjdź – szepczę. – Mój syn! – mówi, machając ręką w moim kierunku. – Słaby, żałosny głupiec. Czasem tak się tobą brzydzę, że zastanawiam się, czy nie powinienem osobiście cię zastrzelić. A potem dochodzę do wniosku, że pewnie byłoby ci to na rękę, co? Mógłbyś mnie winić za swoją porażkę. I myślę sobie, że lepiej zrobię, pozwalając ci zginąć przez własną głupotę. Siedzę, patrząc tępo przed siebie, zaciskając palce na materacu. – A teraz opowiedz mi – mówi – jak to się stało, że zostałeś ranny? Mam wrażenie, że Delalieu ma o tym równie mgliste pojęcie jak pozostali. Milczę. – Wstydzisz się przyznać, że postrzelił cię jeden z twoich żołnierzy? Zamykam oczy. – A co z tą dziewczyną? – pyta. – Jak uciekła? Pomógł jej jeden z twoich ludzi, prawda? Ściskam prześcieradło tak mocno, że moja pięść zaczyna drżeć.

– Powiedz mi. – Pochyla się i szepcze mi prosto do ucha. – Jak zamierzasz postąpić z takim zdrajcą jak on? Odwiedzisz jego rodzinę? Będziesz miły dla jego żony? Nie chciałem tego mówić, lecz nie mogę się powstrzymać. – Zamierzam go zabić. Niespodziewanie zaczyna się głośno śmiać. To prawie wycie. Klepie mnie po głowie i mierzwi mi włosy tą samą dłonią, którą przed chwilą zaciskał na moim gardle. – To rozumiem – mówi. – O wiele lepiej. A teraz wstawaj. Mamy sporo roboty. I myślę: owszem, nie miałbym nic przeciwko robocie, która pomogłaby usunąć Adama Kenta z tego świata. Taki zdrajca jak on nie zasługuje na to, żeby żyć.

8 Stoję pod prysznicem tak długo, że właściwie tracę poczucie czasu. Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. Wszystko jest nie tak. Nie tak, jak powinno być. Zastanawiam się nad słusznością swoich decyzji, wątpię we wszystko, choć nigdy w nic nie wierzyłem, i po raz pierwszy w życiu czuję się doszczętnie wyczerpany. Mój ojciec tu jest. Śpimy pod jednym cholernym dachem, choć miałem nadzieję, że to się już nigdy więcej nie zdarzy. A jednak on tu jest – zatrzymał się w bazie, w swoich prywatnych kwaterach, i zostanie tu, dopóki nie uzna, że opanował sytuację. To oznacza, że będzie rozwiązywał nasze problemy, siejąc spustoszenie w całym sektorze. A to z kolei oznacza, że moja pozycja zostanie zredukowana do roli marionetki i chłopca na posyłki, bo mój ojciec nigdy nie pokazuje się ludziom, chyba że zamierza ich potem zabić. Jest naczelnym dowódcą Komitetu Odnowy, dyktatorem bez twarzy. Podróżuje zawsze z tą samą jednostką zaufanych żołnierzy, porozumiewa się tylko za pośrednictwem swoich ludzi i opuszcza kapitol jedynie w nadzwyczajnych okolicznościach. Wieść o jego przybyciu do Sektora 45 musiała już się rozejść po bazie i przerazić moich żołnierzy. Bo jego obecność, prawdziwa czy domniemana, zawsze znaczyła tylko jedno: cierpienie. Już od tak dawna nie czułem się jak tchórz. Ale to – ta przedłużająca się chwila – sprawia, że czuję się szczęśliwy. Iluzja siły: wstać z łóżka i wziąć prysznic. Małe zwycięstwo. Lekarze owinęli mi ramię nieprzemakalną folią i nareszcie czuję się na tyle dobrze, żeby móc chodzić. Ustąpiły mdłości i zawroty głowy. Nareszcie rozjaśniło mi się w głowie, ale przyszłość wciąż rysuje się mgliście. Usiłuję nie myśleć o Julii, lecz zaczynam zdawać sobie sprawę, że to niemożliwe. Szczególnie że wciąż prowadzę poszukiwania. To po prostu niewykonalne. W dodatku dzisiaj muszę wrócić do jej pokoju. Może natrafię w jej rzeczach na coś, co okaże się pomocne w poszukiwaniach. Prycze i szafki Kenta oraz Kishimoto już zostały opróżnione. Nie znaleziono w nich niczego obciążającego. Ale jej pokój – pokój Julii – kazałem zostawić nietknięty. Najpierw sam się tam rozejrzę. Według mojego ojca to teraz moje najpilniejsze zadanie. – To wszystko, Delalieu. Jeżeli będę potrzebował pomocy, dam ci znać. Ostatnio chodzi za mną krok w krok. Jest jeszcze usłużniejszy niż zazwyczaj. Podobno przyszedł sprawdzić, czy wszystko u mnie w porządku, kiedy nie pojawiłem się na zgromadzeniu, które zwołałem dwa dni temu, i miał przyjemność zastać mnie majaczącego, odchodzącego od zmysłów. Jakoś udało mu się obarczyć siebie winą za to wszystko. Gdyby ktoś inny zrobił coś podobnego, zdegradowałbym go. – Tak jest. Przepraszam, proszę pana. Proszę mi wybaczyć, nie chciałem panu przeszkadzać... – Nic panu z mojej strony nie grozi, poruczniku. – Przepraszam, proszę pana – szepcze zgarbiony. Pochyla głowę. Przez te jego przeprosiny czuję się niekomfortowo. – Zarządź zbiórkę o trzynastej. Muszę wreszcie wygłosić przemówienie w sprawie ostatnich wydarzeń.

– Tak jest – mówi ze skinieniem głowy, nie podnosząc wzroku. – Odmaszerować. – Tak jest. – Salutuje i znika. Zostaję sam przed drzwiami jej pokoju. Zabawne. Przywykłem do tego, że ją tu odwiedzam. Świadomość, że mieszkamy w tym samym budynku, była dla mnie dziwnie krzepiąca. Jej obecność w bazie wszystko odmieniła, dzięki niej po raz pierwszy poczułem się tutaj dobrze. Czekałem na kolejne spotkanie, żeby się przekonać, w jakim jest nastroju. Czekałem na jej napady złości. Na nasze idiotyczne kłótnie. Chciałem, żeby na mnie nakrzyczała. Pogratulowałbym jej, gdyby dała mi w twarz. Zawsze ją prowokowałem, grałem na jej uczuciach. Chciałem poznać prawdziwą dziewczynę schowaną za jej strachem. Chciałem, żeby wreszcie uwolniła się od tych ograniczeń, które tak starannie dla siebie przygotowała. W odosobnieniu mogła udawać nieśmiałość, wiedziałem jednak, że w prawdziwym świecie, wśród chaosu i zniszczenia z pewnością stanie się kimś zupełnie innym. Po prostu czekałem. Dni mijały, a ja czekałem cierpliwie, aż zda sobie sprawę ze swojej mocy. Nie przyszło mi do głowy, że powierzyłem jej bezpieczeństwo jedynemu żołnierzowi, który mógłby mi ją ukraść. Powinienem się za to zastrzelić. Ale tylko otwieram drzwi. Przestępuję próg, a one zasuwają się za mną. Jestem sam w ostatnim miejscu, w którym przebywała przed ucieczką. Pościel na łóżku jest rozrzucona, drzwi jej szafy otwarte na oścież, rozbite okno tymczasowo zaklejone taśmą. Czuję bolesne ssanie w żołądku, ale postanawiam nie zwracać na nie uwagi. Skup się. Wchodzę do łazienki i przeglądam przybory toaletowe, szafki, nawet kabinę prysznicową. Nic. Podchodzę do łóżka. Przesuwam ręką po leżącej w nieładzie narzucie, nierównych poduszkach. Przez chwilę napawam się śladami jej obecności w tym pokoju, a potem zdejmuję pościel. Zrywam prześcieradła, poszewki, narzutę. Rzucam wszystko na podłogę. Badam centymetr po centymetrze poduszki, materac, ramę łóżka. Znowu niczego nie znajduję. Zaglądam do nocnej szafki. Nic. Pod łóżko. Nic. Badam lampy w pokoju, tapety na ścianach, wszystkie pozostawione w jej szafie części garderoby. Nic. Idąc do wyjścia, potykam się o coś. Patrzę pod nogi. Na podłodze leży jakiś niewielki, wyblakły notatnik. Dość gruby, choć niepozorny, mógłby zmieścić się w dłoni. Jestem tak zaskoczony, że przez chwilę nie mogę się ruszyć.

9 Jak mogłem zapomnieć? Miała ten notatnik w kieszeni w dniu, kiedy uciekła. Zaraz po tym, jak go znalazłem, Kent przyłożył mi pistolet do głowy i przez to zamieszanie musiałem go upuścić. Teraz zdaję sobie sprawę, że od początku właśnie tego szukałem. Schylam się, ostrożnie wytrząsam spomiędzy kartek okruchy szkła. Moja ręka drży, słyszę bicie własnego serca. Nie mam pojęcia, co to jest. Rysunki? Notatki? Nabazgrane w pośpiechu, na wpół uformowane myśli? To mogłoby być wszystko. Przerzucam kartki, moje palce zapamiętują ich szorstką, zniszczoną powierzchnię. Okładka jest burobrązowa, ale trudno stwierdzić, czy to kolor brudu i starości, czy też od początku taka była. Ciekawe, jak długo miała ten notatnik. Jak go zdobyła. Robię chwiejny krok do tyłu, moje nogi dotykają łóżka. Kolana uginają się pode mną, chwytam się krawędzi materaca. Biorę drżący oddech i zamykam oczy. Nagrania z jej pobytu w szpitalu psychiatrycznym były bardzo niewyraźne. Niewielkie okienko nie oświetlało całego pomieszczenia, jego kąty pozostawały pogrążone w mroku. Często widać było zaledwie zarys jej postaci, ledwo zauważalny cień. Nasze kamery pozwalały dostrzec ruch – przy odrobinie szczęścia, jeśli promienie słońca padały pod odpowiednim kątem – ale ona rzadko się poruszała. Najczęściej siedziała nieruchomo na łóżku albo w ciemnym kącie izolatki. Prawie się nie odzywała. A kiedy już mówiła, to wyłącznie liczbami. Prowadziła obliczenia. W jej skulonej postaci było coś nierealnego,. Nie widziałem nawet jej twarzy, kontury jej ciała były niewyraźne. Ale już wtedy mnie fascynowała. Wydawała się taka spokojna. Siedziała w jednym miejscu przez wiele godzin, a ja zastanawiałem się, o czym myśli, co się dzieje w jej głowie, jak może egzystować w tak samotnym świecie. Nade wszystko jednak pragnąłem, żeby przemówiła. Tak bardzo chciałem usłyszeć jej głos. Od początku byłem przekonany, że przemówi w języku, który zrozumiem. Myślałem, że zacznie od jakiejś prostej wypowiedzi, może trochę niewyraźnej. Ale kiedy po raz pierwszy udało nam się zarejestrować jej głos, nie mogłem oderwać wzroku od monitora. Siedziałem jak sparaliżowany, patrząc gorączkowo, jak dotyka ręką ściany i liczy. 4572. Patrzyłem i słuchałem, jak liczy. Do 4572. To trwało pięć godzin. Dopiero wtedy zorientowałem się, że liczy własne oddechy. Od tamtego czasu nie mogłem przestać o niej myśleć. Już na długo przed jej przybyciem do bazy nie byłem w stanie się skupić, nieustannie zastanawiałem się, jak mija jej czas i czy znowu przemówi. Czy w chwilach, kiedy nie liczy na głos, robi to w myślach? Czy zdarza jej się formułować myśli za pomocą liter? Całych zdań? Czy wpada w złość? Czy bywa smutna? Dlaczego wydaje się taka pogodna, skoro mówiono, że jest nieprzewidywalnym, obłąkanym zwierzęciem? Czy to jakaś sztuczka? Widziałem akta dotyczące wszystkich krytycznych momentów jej życia. Przeczytałem od deski do deski jej dokumentację medyczną i kartoteki policyjne. Przejrzałem uwagi szkolnych nauczycieli, adnotacje lekarzy, prawomocny wyrok wydany na nią przez Komitet Odnowy, a nawet kwestionariusz przyjęcia do szpitala psychiatrycznego wypełniony przez jej rodziców.

Wiedziałem, że została zabrana ze szkoły, kiedy miała czternaście lat. Wiedziałem, że była poddawana trudnym badaniom i zmuszana do przyjmowania różnych, często niebezpiecznych, eksperymentalnych leków. Przeszła terapię elektrowstrząsową. W ciągu dwóch lat przebywała w dziewięciu centrach zatrzymań młodocianych przestępców, badało ją ponad pięćdziesięciu lekarzy. Wszyscy opisywali ją jako potwora. Uważali, że jest niebezpieczna dla społeczeństwa, że stanowi zagrożenie dla ludzkości. Dziewczyna, która może zburzyć nasz świat, a zaczęła od zamordowania małego dziecka. Kiedy miała szesnaście lat, jej rodzice zasugerowali, że powinno się ją odizolować od otoczenia. I tak się stało. To wszystko nie miało sensu. Została wykluczona ze społeczeństwa, odrzucona przez własną rodzinę. Musiała radzić sobie z tyloma uczuciami. Wściekłością. Depresją. Żalem. Jak udawało jej się je ukryć? Nie przypominała innych pacjentów szpitala – tych naprawdę chorych umysłowo. Niektórzy nieustannie rzucali się na ściany, co skutkowało złamaniami kończyn i pęknięciami czaszki. Inni rozdrapywali sobie skórę do krwi, dosłownie rozszarpywali się na kawałki. Niektórzy mówili do siebie, śmiali się, śpiewali, kłócili sami z sobą. Większość się rozbierała. Chodzili i sypiali nadzy, we własnych nieczystościach. Tylko ona regularnie brała prysznic, a nawet prała ubrania. Spokojnie jadła posiłki, niczego nie zostawiała. I przez większość czasu patrzyła w okno. Spędziła w zamknięciu 264 dni i nie straciła poczucia człowieczeństwa. Chciałem wiedzieć, jak jej się udało stłumić tyle uczuć, osiągnąć taki spokój. Pytałem o charakterystyki innych więźniów, bo chciałem mieć porównanie. Chciałem wiedzieć, czy jej zachowanie jest typowe. Nie było. Przyglądałem się niepozornej postaci tej nieznajomej dziewczyny, której nie mogłem wyraźnie zobaczyć, i darzyłem ją niesłychanym szacunkiem. Podziwiałem ją, zazdrościłem jej zimnej krwi – opanowania, z jakim to wszystko znosiła. Nie jestem pewien, czy w tamtym czasie potrafiłem zinterpretować jej spokój, ale wiedziałem, że pragnę mieć ją dla siebie. Chciałem poznać jej tajemnice. I wtedy pewnego dnia wstała i podeszła do okna swojej celi. Było wcześnie rano, właśnie wschodziło słońce. Po raz pierwszy mignęła mi przed oczami jej twarz. Przycisnęła dłoń do szyby i wyszeptała dwa słowa. Tylko raz. – Przebacz mi. Cofałem nagranie niezliczoną ilość razy. Nie mogłem nikomu powiedzieć o swojej fascynacji tą dziewczyną. Musiałem stwarzać pozory, udawać obojętność, arogancję w stosunku do niej. Miała być naszą bronią i niczym więcej, po prostu innowacyjnym narzędziem tortur. W rzeczywistości zupełnie nie o to chodziło. Trafiłem na jej kartotekę przez czysty przypadek. Zbieg okoliczności. Nie szukałem jej, nie chciałem jej wykorzystać w charakterze broni. Nigdy nie miałem takiego zamiaru. Na długo przedtem zanim zobaczyłem ją na nagraniu i jeszcze znacznie, znacznie wcześniej, niż zamieniłem z nią słowo, badałem coś innego. Poszukiwałem czegoś innego. Miałem swoje powody. To moja sprawa. Wykorzystanie jej jako broni to historyjka, którą wymyśliłem dla mojego ojca. Potrzebowałem wymówki, żeby mieć do niej dostęp, żeby uzyskać pozwolenia konieczne do studiowania jej dokumentów. To była komedia, którą odgrywałem przed swoimi żołnierzami i setkami kamer monitorujących moją egzystencję. Nie sprowadziłem jej do bazy po to, żeby badać jej umiejętności. A już z całą pewnością nie spodziewałem się, że przy okazji się w niej

zakocham. To, a także prawdziwe motywy mojego postępowania są wyłącznie moją sprawą. Padam na łóżko. Uderzam się dłonią w czoło, przesuwam ręką po twarzy. Nigdy nie pozwoliłbym Kentowi przebywać z Julią, gdybym tylko mógł osobiście się nią zająć. Każde moje posunięcie było błędem. Wszystko, co zrobiłem, zakończyło się porażką. Chciałem jedynie zobaczyć, jak zachowa się w obecności innego człowieka. Ciekawiło mnie, czy okaże się inna, czy podczas zwykłej rozmowy rozwieje moje wyobrażenia o niej. Ale przyglądanie się, jak rozmawia z kimś innym, doprowadzało mnie do szaleństwa. Byłem zazdrosny. Idiotycznie. Chciałem, żeby poznawała mnie, chciałem, żeby rozmawiała ze mną. Zacząłem odnosić dziwne, niewytłumaczalne wrażenie, że jeszcze na nikim na świecie nie zależało mi tak jak na niej. Z trudem unoszę się do pozycji siedzącej. Ośmielam się spojrzeć na notatnik, który wciąż ściskam w dłoni. Straciłem ją. Ona mnie nienawidzi. Nienawidzi mnie, brzydzi się mną. Mogę jej już nigdy więcej nie zobaczyć i będzie to wyłącznie moja wina. Niewykluczone, że ten notatnik to wszystko, co mi po niej zostało. Moja ręka zawisa nad jego okładką, czuję pokusę, żeby go otworzyć i odnaleźć Julię – nawet jeśli tylko na krótką chwilę, nawet jeśli tylko na papierze. Ale w głębi ducha jestem przerażony. To może się źle skończyć. Może wcale nie chcę tego czytać. I Boże, dopomóż, jeśli się okaże, że to jakiś dziennik, w którym opisała, co czuje do Kenta. Niewykluczone, że w rezultacie rzucę się przez okno. Uderzam się pięścią w czoło. Biorę głęboki oddech, żeby się uspokoić. Wreszcie otwieram notatnik. Mój wzrok pada na jego pierwszą stronę. I dopiero wtedy zaczynam pojmować wagę tego, co znalazłem. Powtarzam sobie, że muszę zachować spokój, że to dzieje się tylko w mojej głowie, że wszystko będzie dobrze. Za chwilę otworzą się drzwi i ktoś mnie stąd wypuści. Powtarzam sobie, że tak się stanie. Powtarzam sobie, że tak musi się stać, bo takie rzeczy po prostu się nie zdarzają. To się nie dzieje naprawdę. Ludzie nie zostają w taki sposób zapomniani. Nie zostają tak porzuceni. To się po prostu nie dzieje. Moja twarz jest umazana zaschniętą krwią po tym, jak przewrócili mnie na ziemię, moje dłonie nadal drżą, nawet teraz, kiedy to piszę. To pióro jest jedynym ujściem dla moich uczuć, moim jedynym głosem. Nie mam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać, żadnego umysłu, w którym mogłabym utonąć, prócz własnego. Wszystkie szalupy ratunkowe zostały zabrane, kamizelki i koła ratunkowe zniszczone, a ja nie umiem pływać nie umiem pływać nie umiem pływać jest mi tak ciężko. Mam wrażenie, że w mojej piersi tkwi milion uwięzionych krzyków a ja nie mogę pozwolić im się wydostać bo po co krzyczeć skoro nie jest się słyszanym a tutaj nikt mnie nie usłyszy. Już nigdy więcej nikt mnie nie usłyszy. Nauczyłam się patrzeć na różne rzeczy. Na ściany. Na swoje dłonie. Na pęknięcia w ścianach. Na linie papilarne na opuszkach palców. Na odcienie szarości betonu. Na swoje paznokcie. Wybieram jakiś obiekt i wpatruję się w niego godzinami. W myślach wystukuję rytm, odliczając upływające sekundy. Zatrzymuję dni w głowie, opisując je w dzienniku. Dziś – dzień numer dwa. Dziś jest drugi dzień. Dziś jest dzień. Dziś. Jest tak zimno. Jest tak zimno jest tak zimno. Proszę proszę proszę Zamykam szybko notatnik.