Montefiore Santa
Dom nad morzem
Z angielskiego przełożyła
Anna Dobrzańska-Gadowska
Mojemu najdroższemu Sebagowi,
z wyrazami miłości
Prolog
Toskania, 1966
Dziewczynka stała pod imponującą czarną bramą posiadłości Villa
La Magdalena i zaglądała na podjazd. Długa aleja cyprysów przecinała
cały teren aż do uroczego, żółtego jak pierwiosnki palazzo. Mury willi
La Magdalena miały w sobie godność i wyniosłość, były trochę jak
cesarzowa wdowa na tronie. Wysokie okna chroniły okiennice w
eleganckim odcieniu zieleni, elewację wieńczyła ozdobna balustrada, a
gładkie tynki przypominały jedwab. La Magdalena należała do świata
równie niedostępnego i cudownego jak bajki.
Jasne toskańskie słońce rzucało atramentowe cienie na podjazd i
dziewczynka chłonęła wspaniałe zapachy, napływające z
rozkwitającego w upale ogrodu. Miała na sobie sandałki i niezbyt
czystą sukienkę bez rękawów, a jej długie brązowe włosy, zmatowiałe
od kurzu i morskiej wody, opadały na plecy i oczy, ciemne, pełne
niepokoju i pragnień. Na szyi nosiła medalik z Matką Boską; dostała
go od matki, zanim ta uciekła z mężczyzną, którego poznała przy
straganie z pomidorami na Piazza Laconda, zabierając ze sobą
młodszego braciszka dziewczynki.
Mała często tu przychodziła. Lubiła wspinać się na mur w miejscu,
gdzie jego górna część była nieco nadkruszo-na, siadać tam i patrzeć na
piękny ogród, kamienne fontanny, wdzięczne rozłożyste sosny i
marmurowe posągi eleganckich dam i półnagich mężczyzn,
splecionych w teatralnych uściskach. Uwielbiała wyobrażać sobie, że
to ona tu mieszka, otoczona tym boskim splendorem i luksusem, że jest
młodą damą w drogich sukniach i lśniących pantofelkach, ukochaną
córką matki, która wplata jej we włosy piękne wstążki, i ojca, który
obsypuje ją prezentami i podrzuca wysoko, po to tylko, aby zaraz
złapać silnymi ramionami. Przychodziła pod willę, żeby zapomnieć o
własnym ojcu pijaku oraz malutkim mieszkanku przy via Roma, które
z wielkim wysiłkiem starała się utrzymać w czystości.
Zacisnęła drobne dłonie na metalowych prętach ogrodzenia i
przylgnęła do nich twarzą. Chciała lepiej przypatrzeć się chłopcu,
który właśnie szedł ku niej z psem u nogi. Wiedziała, że zaraz każe jej
odejść, więc pragnęła dokładnie go zapamiętać, zanim będzie musiała
uciec ścieżką wiodącą na plażę.
Chłopiec był przystojny, sporo starszy od niej, miał miłą twarz i jasne
włosy zaczesane do tyłu. Zmierzył ją uważnym spojrzeniem
uśmiechniętych oczu, które z bliska okazały się zielone. Dziewczynka
nie cofnęła się, powtarzając sobie, że musi wytrwać do ostatniej chwili.
Mocniej zacisnęła palce na prętach i z determinacją czekała, lecz
uśmiech chłopca zdołał ją rozbroić. Nie wyglądał na kogoś, komu
najbardziej zależy na tym, aby ją przegonić. Chłopak włożył ręce do
kieszeni i uważnie przyjrzał się nieproszonemu gościowi.
- Cześć...
Dziewczynka milczała. Rozum podpowiadał jej, że powinna rzucić
się do ucieczki, ale nogi nie chciały słuchać praktycznych rad. Stała
nieruchomo, nie mogąc oderwać wzroku od twarzy chłopca.
- Chcesz wejść?
Jego zaproszenie tak ją zaskoczyło, że wyprostowała się, pełna
najgorszych podejrzeń.
- Widzę, że jesteś ciekawa.
- Po prostu tędy przechodziłam - odparła.
- Ach, więc jednak umiesz mówić!
- Oczywiście!
- Z początku nie byłem tego pewny. Wyglądasz ńa bardzo
wystraszoną...
- Nie boję się ciebie, jeżeli o to ci chodzi!
- To dobrze.
- Szłam gdzieś i...
- To zabawne, bo nasza willa stoi w odosobnionym miejscu.
- Wiem - przyznała. - Byłam na plaży. Przynajmniej to było prawdą.
- Więc podeszłaś tu, żeby zerknąć?
- Tak, bo ta willa jest taka piękna! Nie można nie zwrócić na nią
uwagi... - Twarz dziewczynki rozjaśniła się, a jej spojrzenie pobiegło w
górę podjazdu, ku rezydencji.
- W takim razie wejdź, oprowadzę cię po ogrodzie! Nikogo z mojej
rodziny akurat nie ma, jestem sam i z przyjemnością z kimś pogadam...
- No, nie wiem... - Oczy małej pociemniały, lecz chłopak otworzył już
bramę.
- Nie bój się, nie zamierzam zrobić ci nic złego!
- Nie boję się! - odpaliła ostro. - Umiem o siebie zadbać, nie myśl
sobie!
- Nie wątpię...
Weszła na teren posiadłości, a chłopiec zamknął za nią bramę.
Przyglądała się, jak zasuwa skobel, serce na moment mocniej zabiło z
niepokoju, lecz jej wzrok zaraz znowu spoczął na budynku i
zapomniała o lęku.
- Mieszkasz tu?
- Nie przez cały rok. Większość czasu spędzam w Mediolanie, ale
zawsze przyjeżdżamy do Toskanii na lato.
- Więc pewnie i tak bym cię wypatrzyła!
- Naprawdę?
- Tak, wchodzę na mur i zaglądam tu... - Podekscytowana
świadomością, że wreszcie może się tu rozejrzeć, poczuła przypływ
odwagi.
- Ty mała diablico!
- Lubię oglądać ogrody. Ludzie nie interesują mnie tak bardzo jak
one...
- Wobec tego umożliwię ci obejrzenie naszego, żebyś nie musiała
patrzeć na niego z ukrycia!
- To wszystko naprawdę należy do ciebie? - Szła obok niego, z
sercem wypełnionym radością.
- No, do mojego ojca...
- Skoro to jest wasz dom na lato, to ten w Mediolanie musi być
naprawdę królewski!
- Jest duży, ale na pewno nie królewski! - Roześmiał się, odrzucając
do tyłu głowę. - Ta willa jest większa i cała posiadłość także,
ostatecznie to wieś...
- Ten dom jest stary, prawda?
- Z piętnastego wieku. Zbudowali go Medyceusze, a zaprojektował w
1452 roku Leon Battista Alberti. Wiesz, kto to taki?
- Oczywiście!
- Ile masz lat?
- Dziesięć i dziesięć miesięcy. Urodziny obchodzę w sierpniu. Myślę,
że będę miała wspaniałe przyjęcie...
- Na pewno.
Dziewczynka utkwiła wzrok w swoich stopach. Nikt nigdy nie wydał
dla niej przyjęcia, a teraz, gdy matka wyjechała, nikt nawet nie
przypomni sobie o jej urodzinach...
- Jak nazywa się twój pies?
- Dobranoc.
- Dziwne imię!
- To przybłęda, znalazłem go na drodze w środku nocy i od razu się
zaprzyjaźniliśmy. Nazwałem go tak, bo była to naprawdę dobra noc...
- Co to za rasa? - Schyliła się, żeby pogłaskać psa.
- Żadna. Mieszaniec, połączenie wielu różnych ras.
- Jest słodki! - Zachichotała, gdy pies polizał ją po twarzy. - Hej,
spokojnie, piesku!
- Polubił cię.
- Wiem. Wszystkie bezpańskie zwierzęta mnie lubią.
To dlatego, że sama wyglądasz jak przybłęda, pomyślał chłopak.
Patrzył, jak mała obejmuje Dobranoc za szyję i przytula głowę do jego
sierści.
- Mam nowego przyjaciela! - oznajmiła z triumfalnym uśmiechem.
- Nawet dwóch! Chodźmy dalej! - Roześmiał się, rozbawiony jej
zachwytem.
Ramię w ramię przemaszerowali przez cały podjazd. Pewność siebie
dziewczynki rosła z każdym krokiem. Chłopiec opowiadał jej o
architekturze, popisując się wiedzą, a ona w skupieniu chłonęła
wszystkie szczegóły, usiłując je zapamiętać, by potem przekazać
swojej przyjaciółce Costanzy. Willa była jeszcze większa, niż myśla-
ła, między drzewami widać było tylko jej centralną część. Budynek
miał dwa skrzydła, odrobinę niższe od środkowego fragmentu, ale
równie szerokie. Prosty, o klasycznych proporcjach, tchnął spokojną,
dystyngowaną elegancją, a żółta farba nadawała mu miły, pogodny
wygląd. Dziewczynka pragnęła wejść do środka, przejść się po
pokojach i popatrzeć na wiszące na ścianach obrazy. Była głęboko
przekonana, że wnętrze willi jest jeszcze piękniejsze niż jej elewacja,
ale chłopiec od razu zaprowadził ją na tył budynku, gdzie szerokie
schody zbiegały prosto do właściwego ogrodu, który zdobiły rzeźby i
gliniane donice rozmieszczone między pięknie strzyżonymi krzewami
i wyniosłymi sosnami. Czuła się tak, jakby umarła i trafiła do raju, bo
przecież tylko w niebie mogło być tak cudownie jak tutaj.
Przez małą furtkę w murze przeszli do innej części ogrodu
otoczonego kamienną kolumnadą, z zachwycającą fontanną z figurą
syreny na środku. Dookoła fontanny biegła ścieżka, obsadzona kępami
tymianku, a pod czterema niskimi żywopłotami, obramowującymi
cztery starannie przystrzyżone trawniki i kwietniki, ustawiono ładne
metalowe ławki. Dziewczynka ogarnęła to wszystko wzrokiem i
zamarła z zachwytu, z przyciśniętymi do piersi splecionymi dłońmi.
- To ogród mojej matki - powiedział chłopiec. - Chciała mieć miejsce,
w którym mogłaby spokojnie poczytać, nie narażając się na ciekawskie
spojrzenia... -Mrugnął do małej i znowu roześmiał się głośno. -
Musiałabyś być bardzo utalentowanym szpiegiem, żeby tu się zakraść!
- Założę się, że jest ładna... - Dziewczynka pomyślała o swojej matce,
usiłując przypomnieć sobie, jak wyglądała.
- Tak, chyba tak... O własnej matce raczej nie myśli się w takich
kategoriach...
- W którym miejscu czyta?
- Siada chyba na jednej z tych ławek, przy fontannie, ale właściwie to
nie wiem... Nigdy mnie to nie interesowało! - Podszedł bliżej, zarażony
zachwytem dziewczynki. - Ładnie tu, prawda?
- Wyobraź sobie, że siedzisz tu w słońcu, słuchając szmeru wody i
obserwując kąpiące się w niej ptaki...
- Zawsze panuje tu spokój.
- Uwielbiam ptaki! Pewnie macie tu mnóstwo różnych gatunków,
innych niż te, które przylatują do miasta...
Zaśmiał się z niedowierzaniem.
- Wątpię, aby naprawdę były inne niż te, które widujecie w Herba.
- Nie, tu na pewno mieszkają inne ptaki! - Rozejrzała się, prawie
przekonana, że na gałęziach sosen ujrzy papugi. - Przychodzisz tu
czasem?
- Nie.
- Dlaczego?
- A co niby miałbym tu robić? - Wzruszył ramionami.
- Och, jest tyle rzeczy, na które można patrzeć! Ja mogłabym
przesiadywać tu całymi godzinami, nawet dniami... Siedziałabym i
siedziała, i nigdy bym się nie znudziła...
Usiadła na ławce tak ostrożnie, jakby miała do czynienia ze świętym
przedmiotem, który łatwo mogłaby złamać, i popatrzyła na wodę.
Wyobraziła sobie własny ogród, miejsce, gdzie z radością
obserwowałaby zmiany światła, od świtu do zmierzchu.
- Tu jest Bóg! - oznajmiła, czując, jak po skórze przebiega jej dziwny,
rozkoszny dreszcz, coś jakby ciepłe tchnienie anioła.
Chłopak usiadł obok niej, wyciągnął nogi i zaplótł dłonie za głową.
- Tak myślisz?
- Wiem, że tu jest! Czuję Jego obecność... Siedzieli tak długo,
zasłuchani w szmer wiatru wśród
gałęzi cyprysów i gruchanie synogarlic na dachu willi. Dobranoc
węszył w trawie, co jakiś czas podnosząc tylną łapę przy żywopłocie.
- To najlepszy dzień mojego życia - odezwała się w końcu
dziewczynka. - Chyba nigdy nie byłam taka szczęśliwa...
Popatrzył na nią z zaciekawieniem i ciepłym uśmiechem.
- Jak ci na imię, piccołina?
Odpowiedziała mu spojrzeniem przepełnionym wdzięcznością i
zaufaniem.
- Floriana - odparła. - A tobie?
W jakiś sposób oboje wyczuli, że wymiana imion ma duże znaczenie.
Chłopiec zawahał się, zapatrzony w jej oczy, szeroko otwarte i teraz
już spokojne. Wyciągnął rękę, a ona ujęła ją ostrożnie. Jej dłoń, drobna
i ciemna, spoczęła w jego dużej i jasnej.
- Dante Alberto Massimo - rzekł cicho. - Ale możesz mówić mi
Dante...
Rozdział 1
Devon, 2009
POSZUKUJEMY NA OKRES LETNI ARTYSTY MALARZA;
KTÓRY PODJĄŁBY SIĘ UDZIELANIA LEKCJI
MALOWANIA GOŚCIOM HOTELU POLZANZE W
DEVONIE. WYŻYWIENIE I MIESZKANIE ZAPEWNIONE.
TELEFON 07972 859 301
Morris minor z głośnym warkotem przejechał wąską drogą
prowadzącą do miasteczka Shelton. Żywopłoty po obu stronach drogi
były wysokie i gęste, przetykane ślicznymi białymi kwiatkami i
niezapominajkami. Stadko jaskółek wzbiło się w niebo, po którym
przepływały pierzaste chmurki, gnane w głąb lądu słonym wiatrem.
Samochód ostrożnie zjechał na pobocze, aby wyminąć zbliżającą się
ciężarówkę, a potem ruszył dalej przez zabawną wioskę, zabudowaną
bielonymi domkami, których zielone dachy lśniły niczym złoto w
jasnym świetle świtu.
W sercu Shelton stał kościół z szarego kamienia, przycupnięty w
kępie wyniosłych kasztanowców. Pod murem przemykał właśnie
czarny kot, wracający do domu
po udanym nocnym polowaniu. Na krańcu wioski, gdzie droga ostro
skręcała w lewo, praktycznie na granicy plaży, wielka żelazna brama
otwierała się na wąski podjazd, łagodnym łukiem biegnący między
kwitnącymi obficie krzewami rododendronów. Morris zatrzymał się
przed szarym budynkiem, za którym roztaczał się wspaniały widok na
morze.
Hotel Polzanze był okazałą rezydencją o doskonałych proporcjach,
zbudowaną w 1814 roku przez księcia So-merland dla jego kapryśnej
żony Alice, która z racji astmy dobrze czuła się nad morzem. Książę
zburzył stary dwór, mało estetyczną kupę cegieł, pochodzącą z
szesnastego wieku, i zaprojektował obecny z pomocą utalentowanej
żony, która doskonale wiedziała, czego chce. W rezultacie powstał
dom o wnętrzach kojarzących się z obszerną wiejską siedzibą, ze
ścianami wyłożonymi boazerią albo tapetami w kwiaty, z kominkami i
dużymi oknami wychodzącymi na trawnik i ocean.
Księżna pokochała swój ogród i zwykle przez całe lato hodowała w
nim róże, sadziła egzotyczne drzewa i projektowała skomplikowany
labirynt dróżek wśród drzew. Pod oknami gabinetu urządziła mały
ogródek dla dzieci, aby zabawiały się hodowlą warzyw i kwiatów.
Kazała wybudować nawet miniaturowy akwedukt, w którym mogły
puszczać łódki w czasie, gdy ona pisała listy. Zafascynowana
Włochami, ozdobiła taras ciężkimi glinianymi donicami z rozmarynem
i lawendą, a w cieplarni posadziła winorośl, puszczając pędy po
drabinkach, aby owoce zwisały ze sklepienia obfitymi gronami.
Jej potomkowie niewiele zmienili, wzbogacając posiadłość własnym
wyczuciem piękna oraz ekstrawagancją aż do momentu, gdy zmuszeni
trudną sytuacją finanso-
wą, sprzedali rezydencję na początku lat dziewięćdziesiątych
ubiegłego stulecia. Polzanze została przekształcona w hotel, co
niewątpliwie głęboko zraniłoby serce Alice, gdyby dane jej było to
zobaczyć. Dobrze chociaż, że jej dziedzictwo zachowało się w stanie
właściwie nienaruszonym, podobnie jak spore fragmenty oryginalnych
tapet, ręcznie malowanych w ptaki i kwiaty. Cedr ocieniający
wschodnią stronę budynku liczył sobie podobno ponad pięćset lat. Na
terenie posiadłości znajdował się także stary, otoczony murem
warzywnik, stworzony na długo przed tym, zanim księżna Alice zajęła
się uprawą rabarbaru i malin. Mieszkał tam też wiekowy ogrodnik,
który pracował w Polzanze od tak dawna, że momentu jego pojawienia
się nikt już nawet nie pamiętał.
Marina usłyszała szelest opon na wysypanym żwirem podjeździe i
szybko podeszła do okna na parterze. Zobaczyła starego, brudnego
morrisa minor, wyładowanego płótnami i poplamionymi farbą
tkaninami, który podjeżdżał przed pensjonat powoli, jak zmęczony
długą wędrówką muł. Serce zabiło jej mocniej, pośpiesznie spojrzała w
wiszące na podeście schodów lustro. Miała trochę ponad pięćdziesiąt
lat i znajdowała się w szczytowym punkcie rozkwitu swojej urody,
zupełnie jakby czas zaledwie muskał jej twarz, nie zostawiając prawie
żadnych śladów. Bujne miodowo-brązowe włosy opadały na ramiona
falami, a głęboko osadzone oczy miały odcień dymnego kwarcu.
Drobnej budowy, o delikatnych kościach i wąskiej talii, miała jednak
cudownie zaokrągloną sylwetkę, dość szerokie biodra i obfity biust.
Wygładziła dłońmi sukienkę, palcami lekko wzburzyła włosy i
pomyślała, że może uda jej się zrobić dobre wrażenie na przybyszu.
- Skarbie, wygląda na to, że twój pierwszy potencjalny nadworny
artysta dotarł na miejsce! - zawołał mąż Mariny Grey Turner.
Wyjrzał przez okno i zachichotał na widok starszego mężczyzny,
który wysiadł z samochodu w długim brokatowym płaszczu, czarnych
spodniach i butach ze spiczastymi noskami i dużymi mosiężnymi
klamrami, słabo połyskującymi w wiosennym słońcu.
- Dobry Boże, przecież to Kapitan Hak! - zauważyła Clementine,
dwudziestotrzyletnia córka Greya, która właśnie dołączyła do niego
przy oknie i z niechęcią zmarszczyła nos. - Naprawdę nie mam pojęcia,
dlaczego Submarine* chce ściągnąć tu malarza, który każdego lata
będzie łupił z nas skórę! Zatrudnianie „nadwornych" artystów jest
przeraźliwie pretensjonalne!
Grey zignorował trącący brakiem szacunku przydomek, jaki jego
dzieci nadały macosze.
- Marina ma nosa do interesów - zauważył łagodnie. -W zeszłym roku
Paul Lockwood odniósł tu ogromny sukces. Bardzo spodobał się
naszym gościom, więc nic dziwnego, że Marina próbuje to
powtórzyć...
- Może zmieni zdanie, kiedy zobaczy tego starego wilka morskiego!
- Myślisz, że ukrywa papugę w tej masie bagażu? -zagadnął Grey,
patrząc, jak starszy mężczyzna sztywnym krokiem obchodzi samochód
i wyjmuje z bagażnika wyświechtaną teczkę.
- Jasne, tato, a przy molo na pewno czeka na niego pi-
* Ironizująca gra słów: Marina, Submarine, czyli łódź podwodna
(przyp. tłum.).
racki okręt! Dobrze chociaż, że nie ma stalowego haka zamiast ręki!
- Marina uzna go za uroczego człowieka! Ona uwielbia
ekscentryków...
- Sądzisz, że właśnie dlatego za ciebie wyszła? Grey wyprostował się
i wsunął dłonie do kieszeni.
Bardzo wysoki, miał kręcone, szpakowate włosy i pociągłą wrażliwą
twarz. Spojrzał na córkę i wymownie pokręcił głową.
- Nie zapominaj, że to ty dziedziczysz moje geny, Clemmie! Jeżeli ja
jestem ekscentrykiem, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ty masz
tę samą wadę...
- Nigdy nie nazwałabym tego wadą! Nie ma nic nudniejszego niż
przeciętność, trzeba jednak pamiętać, że przesada nigdy nie jest
dobra...
- Przyjechał! Jak cudownie! - Marina stanęła przy oknie obok męża i
pasierbicy.
Clementine widziała, jak jej radość niczym przekłuty balon kurczy się
na widok pierwszego kandydata, który, potykając się, szedł do drzwi z
teczką pod pachą, i poczuła leciutką satysfakcję.
- Mój Boże! - Marina wyrzuciła ręce do góry. - Co ja mam zrobić?
- Teraz już za późno, skarbie... Lepiej zaproś go do środka, bo inaczej
wyciągnie szpadę...
Marina rzuciła mężowi błagalne spojrzenie, lecz on potrząsnął głową
i zaśmiał się z czułością, głębiej wsuwając dłonie do kieszeni
sztruksowych spodni.
- To twój pomysł - dorzucił. - Wiem, że nie znosisz, gdy się
wtrącam...
- Może porozmawiałbyś z nim razem ze mną? - Marina usiłowała
uwieść go uśmiechem.
- O, nie, skarbie! Artysta jest cały twój!
- Niegodziwy z ciebie człowiek! - odpaliła, lecz kąciki jej warg
uniosły się w uśmiechu.
Stanęła na środku holu obok okrągłego stołu, ozdobionego
ekstrawaganckim bukietem, czekając, aż portier Shane Black pomoże
starszemu człowiekowi wnieść teczkę.
Ignorując rozbawione twarze w oknie (teraz także Jennifer, jedna z
recepcjonistek, oraz kelnerka Heather znalazły jakąś wymówkę, aby
zajrzeć do holu), Marina ciepło uśmiechnęła się do pierwszego
kandydata i podała mu rękę. Dłoń malarza była szorstka i pokryta od-
ciskami, za paznokciami miał starą farbę, jego uścisk był mocny i
zdecydowany. Pożerał Marinę oczami z rozkoszą człowieka, który
wiele miesięcy spędził na morzu.
- Bardzo się cieszę, że zechciał pan przyjechać, panie Bascobalena -
odezwała się Marina. - Chodźmy do mojego biura, tam napijemy się
kawy i spokojnie pogawędzimy... A może woli pan herbatę?
- Albo beczułkę rumu! - syknęła do ojca Clementine. Przybysz
odchrząknął i przełknął ślinę.
- Poproszę kawę, czarną i bez cukru - rzekł. - I proszę mówić mi po
imieniu! Jestem Balthazar!
Głęboki baryton zaskoczył Marinę, która nerwowo cofnęła rękę.
Kątem oka dostrzegła, że jej pasierbica tłumi chichot, i buntowniczo
uniosła podbródek.
- Shane, proszę dopilnować, żeby Heather przyniosła dzbanek czarnej
kawy dla pana Bascobaleny, a dla mnie cappuccino...
- Już się robi, pani Turner! - Shane także z trudem opanował
gwałtowny atak wesołości.
Wziął teczkę i poszedł za szefową oraz malarzem przez salon, w
którym kilkoro gości siedziało pogrążonych w lekturze gazet, do
ładnego zielonego pokoju i znajdującego się bezpośrednio za nim biura
Mariny, z oknami wychodzącymi na Dziecięcy Ogród, nieczynny
akwedukt i morze. Marina gestem poleciła Shane'owi, aby położył
teczkę na stoliku do kawy, i zaczekała, aż wyjdzie i zamknie za sobą
drzwi.
Poprosiła Balthazara, żeby usiadł na kanapie, i skrzywiła się leciutko,
gdy jego brudne ubranie dotknęło zielonej szenili. Sama zajęła miejsce
w fotelu i odwróciła się twarzą do otwartego okna, przez które wpadała
do środka morska bryza, niosąc słodki, świeży zapach skoszonej trawy
i ozonu. Słyszała odległy huk oceanu i żałosne okrzyki wirujących na
wietrze mew, i nagle całym sercem zapragnęła znaleźć się na plaży,
zanurzyć stopy w wodzie i poczuć, jak mocny podmuch rozwiewa jej
włosy. Niechętnie wróciła do rzeczywistości. Wiedziała już, że
Balthazar Bascobalena nie spędzi lata w Polzanze, ale musiała
potraktować go uprzejmie.
- Nosi pan wspaniałe nazwisko, Bascobalena - zauważyła z miłym
uśmiechem. - Ma takie hiszpańskie brzmienie...
Czuła na sobie jego spojrzenie. Dolna szczęka trochę mu opadła,
zupełnie jakby nigdy w życiu nie widział kobiety. Chociaż okno było
otwarte, zapach niemytego ciała powoli zaczął wypełniać
pomieszczenie. Marina modliła się w duchu, żeby Heather pośpieszyła
się z kawą, podejrzewała jednak, że Shane nadal stoi w holu i roz-
mawia z resztą personelu o niezwykłym przybyszu. Miała nadzieję, że
żaden z gości nie widział malarza.
- Być może w historii mojej rodziny był jakiś Hiszpan, chociaż, jeśli
mi wiadomo, od zawsze mieszkaliśmy w Devonie i jesteśmy z tego
dumni...
Marina powątpiewająco uniosła brwi. Bascobalena miał oliwkową
cerę i ciemne oczy rodowitego Hiszpana. Kiedy obnażył w uśmiechu
zęby, zobaczyła, że są poczerniałe i spróchniałe jak u chorego na
szkorbut marynarza.
- No i to imię, Balthazar - dodała. - Imię godne bohatera romantycznej
powieści...
- Moja matka miała bogatą wyobraźnię.
- Też była artystką?
- Nie, ale na pewno marzycielką, niech Bóg da jej wieczne
odpoczywanie...
- No tak... Proszę mi powiedzieć, co pan maluje, Balthazarze?
- Łodzie i statki - odparł, nachylając się, żeby otworzyć teczkę.
- Łodzie i statki... - powtórzyła Marina, starając się nadać swojemu
głosowi entuzjastyczne brzmienie. -Bardzo interesujące... Ale raczej
nie zaskakujące! - dorzuciła wesoło.
Pan Bascobalena nie zwrócił uwagi na aluzję do jego pirackiego
kostiumu.
- Och, łodzie fascynowały mnie od dziecka! - wyznał.
- Wychowywał się pan nad morzem?
- Tak, podobnie jak wcześniej mój ojciec i dziadek... - Jego wzrok
spoczął na dwóch wiszących na ścianie obrazach. - To dobre
krajobrazy... Jest pani kolekcjonerką?
- Niestety nie... I nie maluję, podziwiam tylko artystów, takich jak
pan! Może obejrzymy kilka pańskich prac, co pan na to?
Bascobalena wyciągnął z teczki szkic przedstawiający łódź rybacką
na wzburzonym morzu. Marina na moment zupełnie zapomniała o
przykrym zapachu, jaki roztaczał stary malarz, i z niedowierzaniem
popatrzyła na obrazek.
- Jest piękny! - szepnęła, przesuwając się na brzeg siedzenia. - Ma pan
talent!
- Proszę spojrzeć na te...
Balthazar z zapałem wyjął następny szkic. Jego styl i warsztat
całkowicie zauroczyły Marinę. Malarz szkicował rozmaite łodzie i
statki - całe floty okrętów z epoki elżbietańskiej, współczesne jachty,
barki i kutry. Niektóre kołysały się na spokojnym morzu o świcie, inne
unosiła wysoka fala, oświetlona blaskiem księżyca, lecz wszystkie
naznaczone były piętnem melancholii.
- Używam też farb olejnych, ale płótna są stanowczo za duże, aby je
tutaj przywieźć - rzekł. - Może wpadnie pani do mnie, żeby je
obejrzeć? Mieszkam niedaleko Sałcombe.
- Dziękuję... - Marina obrzuciła go pełnym szczerego zachwytu
spojrzeniem. - Ma pan wybitny talent, naprawdę...
- Gdybym umiał malować ludzi, namalowałbym panią! Marina
postanowiła zignorować pożądliwy błysk jego
oczu.
- Nie maluje pan ludzi? - zapytała z udawanym rozczarowaniem.
- Nie. - Przeczesał palcami rzedniejące szpakowate włosy, które
sięgały pozłacanych epoletów na jego ramionach. - Nigdy nie
malowałem portretów... Nie potrafię. Staram się ze wszystkich sił, ale
ludzie zawsze wyglądają na moich obrazach jak małpy...
- Wielka szkoda! Cóż, Balthazarze, potrzebny mi artysta, który
spróbuje nauczyć moich gości malować wszystko, nie tylko łodzie i
małpy... Bardzo mi przykro...
W momencie gdy ramiona Balthazara opadły, przygniecione
poczuciem klęski, w drzwiach stanęła Heather z tacą ze srebrnym
dzbanuszkiem do kawy oraz filiżanką cappuccino. Marina rzuciła jej
wściekłe spojrzenie, że tak długo to trwało, i Heather zarumieniła się
lekko, stawiając tacę na biurku. Marina liczyła, że pan Bascobalena
wyjdzie od razu, ale jego chciwy wzrok zatrzymał się na imbirowych
ciasteczkach i humor wyraźnie mu się poprawił. Niechętnie nalała mu
filiżankę kawy, podała ciasteczka i westchnęła z rezygnacją, patrząc,
jak z wyraźną satysfakcją rozsiada się na kanapie.
Clementine włączyła silnik swojego czerwonego mini coopera i
wąskimi, krętymi dróżkami ruszyła w kierunku miasta
Dawcomb-Devlish. Mijane pola układały się w patchworkowy wzór
rozmaitych odcieni zieleni pod czystym błękitem nieba. Jaskółki i
mewy pikowały w dół i wznosiły się na szeroko rozpostartych skrzy-
dłach, a Clementine co jakiś czas widziała lśniący ocean, łagodnie
falujący w lekkiej mgiełce na horyzoncie. Krajobraz był przepiękny,
lecz mimo całej jego urody serce Clementine przypominało twardą,
wypełnioną niechęcią skorupę orzecha.
Ze smutkiem patrzyła na szary asfalt i rozmyślała nad swoim losem.
Wiele by dała, żeby znowu podróżować po Indiach, ciesząc się
wolnością, którą dały jej trzy lata studiów i dyplom na przyzwoitym
uniwersytecie, zamiast codziennie rano wlec się do Dawcomb-Devlish,
gdzie harowała jako sekretarka rozpaczliwie nijakiego
pana Atwooda w jego sennej agencji nieruchomości przy jednej z
głównych ulic.
Przeżyła szok, kiedy ojciec powiedział, że nie ma już pieniędzy na
finansowanie jej przyjemnego stylu życia. Miała nadzieję, że jeszcze
przynajmniej przez rok nie będzie musiała podejmować pracy. Ojciec
zaproponował jej zajęcie w hotelu, podobnie jak Jake'owi, który z
czasem awansował na menedżera, ale Clementine wolałaby raczej
umrzeć, niż mieć za szefową swoją macochę. Ostatecznie ojciec
wcisnął ją panu Atwoodowi, którego sekretarka Polly po urodzeniu
dziecka poszła na półroczny urlop macierzyński. Clementine szybko
zorientowała się, że będzie można mówić o cudzie, jeżeli wytrwa na
miejscu Polly sześć tygodni, a co dopiero sześć miesięcy, ponieważ
prawie nie umiała pisać na komputerze i była kompletnie
niezorganizowana. Bezustannie wykorzystywała Sylvię, sekretarkę
wspólnika pana Atwooda, prosząc ją o wykonywanie różnych prac.
Zdawała sobie sprawę, że cierpliwość jej tymczasowego szefa jest
wystawiana na ciężką próbę. Pan Atwood miał jednak zobowiązania
wobec jej ojca za klientów, których ten często mu podsyłał.
Życie w Devonie Clementine uważała za nudne jak flaki z olejem.
Gdyby matka nie musiała sprzedać domu w Londynie i przeprowadzić
się do Szkocji, na pewno znalazłaby dużo ciekawszą i bardziej
prestiżową pracę w Chelsea i oczywiście co wieczór świetnie bawiłaby
się z przyjaciółmi w Boujis... Niestety, zamiast w Londynie jest teraz w
Devonie, którego szczerze nienawidzi, głównie dlatego, że tyle letnich
wakacji spędziła na zimnych plażach, gdzie trzęsła się jak galareta,
podczas gdy jej ojciec i brat łowili kraby. Marina przygotowywała
wspaniałe
kosze piknikowe i zabierała Clementine na spacery w poszukiwaniu
ciekawych muszelek, lecz dziewczynka nigdy nie chciała trzymać jej
za rękę, traktując tę odmowę jako wymowny akt buntu. Zawsze czuła
się gorsza u boku tej pięknej istoty, która skradła serce ojca. Widziała
błysk światła w jego oczach, gdy patrzył na nią z takim wyrazem
twarzy, jakby miał przed sobą anioła. Widziała też, jak to światło
przygasało, kiedy przenosił wzrok na nią, swoją córkę. Clementine nie
wątpiła w miłość ojca, była jednak przekonana, że Grey bardziej kocha
Marinę.
Zbliżając się do miasta, Clementine zauważyła ciemny przedmiot na
środku drogi. W pierwszej chwili pomyślała, że to stary but, i zwolniła,
ale z bliska but okazał się jeżem niespiesznie przemieszczającym się po
asfalcie. Zerknęła w tylne lusterko, ujrzała kilka samochodów i
zrozumiała, że jeśli nie przystanie, jeż niewątpliwie zginie pod kołami.
Ta wizja kazała jej zahamować gwałtownie, wyskoczyć z wozu i
pospieszyć na ratunek zwierzątku. Jadący za nią mężczyzna gniewnie
nacisnął klakson, lecz Clementine zignorowała go i schyliła się, aby
przenieść jeża. Niestety, zwierzak nastroszył igły i kłuł mocno, był też
zapchlony. Dziewczyna, widząc jeszcze dwa zbliżające się
samochody, szybko zdjęła buty. Ostrożnie wsunęła jeża do jednego i
przeniosła go na pobocze. Z przyjemnością patrzyła, jak zanurzył się w
trawie i zniknął między krzakami. Zanim wsiadła do samochodu,
uformowała się już kolejka aut. Z uśmiechem pomachała kierowcom,
którzy mierzyli ją nieszczególnie zachwyconymi spojrzeniami.
Gdy wpadła do biura, niewyraźnie mamrocząc przeprosiny, było już
sporo po dziesiątej. Sylvia Helvin, tryskająca energią rudowłosa
rozwódka z dużym biustem,
który bez wielkiego powodzenia próbowała okiełznać opiętym
zielonym sweterkiem z dekoltem w serek oraz jedwabnym szalikiem,
położyła rękę na słuchawce telefonu i posłała Clementine szeroki
uśmiech.
- Nie panikuj, śliczna, obaj są dziś rano na spotkaniu, więc mamy
biuro dla siebie! Bądź kochana i przynieś mi latte, dobrze? - Uniosła
szkarłatne szpony i roześmiała się gardłowo do słuchawki. - Och,
Freddie, jaki niegrzeczny z ciebie chłopiec... Zachowuj się, bo znowu
będę musiała dać ci klapsa!
Clementine poszła do kawiarni Black Bean. Kiedy wróciła, Sylvia
jeszcze rozmawiała, trzymając słuchawkę między podbródkiem a
ramieniem i pracowicie piłując paznokcie. Clementine z rozmachem
postawiła plastikowy kubek na biurku przed koleżanką i rzuciła torbę
na podłogę.
- Zły ranek? - zagadnęła Sylvia, odkładając słuchawkę.
- Submarine przeprowadza rozmowy z malarzami...
- Ach, z kandydatami na nadwornego artystę malarza. Bardzo
elegancko.
- Wcale nie elegancko, raczej pretensjonalnie! Właśnie o to mi
chodzi!
- Jakie to ma znaczenie, jeżeli trafi się jakiś przystojniak?
- Przystojniak? Akurat! Szkoda, że nie widziałaś pirata, który przybił
do nas o świcie. Stary, śmierdzący i wyraźnie walnięty, brakowało mu
tylko okrętu.
Sylvia ostrożnie pociągnęła łyk latte, starając się nie zetrzeć szminki.
- Twoja macocha musi być albo odważna, albo głupia, skoro decyduje
się zaprosić do domu najzupełniej obcego człowieka...
- To nie dom, tylko hotel. Tak czy inaczej, tak jest w tym biznesie.
Najzupełniej obcy ludzie przychodzą i wychodzą przez cały dzień,
codziennie! Coś okropnego!
- Nie, ja miałam na myśli te włamania... Tego faceta zaczęli już
nazywać Baffles*, złodziejem dżentelmenem. Namierza hotele i
pensjonaty takie jak twojego ojca, a także duże rezydencje. Nie
czytałaś dziś gazety?
- Nie czytuję „Dawcomb-Devlish Gazette".
- To tracisz, bo są prawdziwą kopalnią informacji o tym, co dzieje się
w okolicy. Cała ta historia zaczyna wyglądać trochę dziwnie... Nasz
złodziej dżentelmen włamał się do domu tuż pod Thurlestone, zakradł
się do środka, kiedy mieszkańcy spali i uciekł ze sporą gotówką oraz
cennym dziełem sztuki. Jakby doskonale wiedział, gdzie jest to, na
czym mu zależało, jakby był tam już wcześniej i sprawdził...
- Skąd wiadomo, że to facet? Sylvia wzruszyła ramionami.
- Podpisuje się „Raffles", jak bohater serialu, który z całą pewnością
był mężczyzną. Właśnie dlatego przezwali go „Baffles". - Zaśmiała się
nosowo. - Dziennikarze po prostu go uwielbiają! Facet nie zostawił
choćby jednego śladu, tylko karteczkę ze słowem: „Dziękuję",
wypisanym bardzo starannym charakterem pisma...
- Żartujesz!
- Jak mogłabym robić sobie żarty z tak poważnej sprawy? - Sylvia
wessała policzki. - Wcale nie żartuję, droga Clemmie! Ten włamywacz
ma doskonałe maniery.
* Baffles - dosł.: zdumiewa, zadziwia, wprawia w zakłopotanie
(przyp. tłum.).
I pomyśleć, że zaledwie tydzień temu włamał się do hotelu Palące w
Thurlestone! Mam nadzieję, że tutaj się nie zjawi...
Clementine roześmiała się i z rozmachem padła na swoje krzesło.
- Może sobie napaść na Polzanze i ukraść wszystkie cenne obrazy
Submarine, nic mnie to nie obchodzi! Byłabym mu szczerze
zobowiązana, gdyby ją także zabrał!
- Chyba jesteś trochę niesprawiedliwa. - Sylvia lekko ściągnęła brwi.
- Ja tam bardzo ją lubię, jest taka efektowna!
- To tani efekt.
- Nie bądź snobką!
- Nie jestem snobką. Jeżeli ktoś jest uprzejmy i miły, nie zwracam
najmniejszej uwagi na jego pochodzenie.
- Twoja macocha jest stąd, tak samo jak ja.
- Ale nigdy byś się tego nie domyśliła, prawda? Tak bardzo stara się
mówić jak osoba z wyższych sfer, że w ogóle nie słychać jej
oryginalnego akcentu... - Clementine zachichotała zjadliwie. - Problem
polega na tym, że czasami śmiało można wziąć ją za cudzoziemkę!
- Za ostro ją oceniasz! Każdy ma jakieś wady, a ty powinnaś być dla
niej bardziej tolerancyjna!
- Gdyby tylko nie była tak okropnie pretensjonalna! Nie znoszę ludzi,
którzy udają kogoś innego. Submarine powinna przestać przybierać te
wyrafinowane tony...
Sylvia odwróciła się ku niej gwałtownie.
- Twierdzisz, że nie jesteś snobką, ale twoje słowa świadczą o czymś
przeciwnym - zdenerwowała się. - Co właściwie dało ci to całe
wykształcenie? Chyba tylko to, że cały czas mówisz tak, jakbyś miała
śliwkę w ustach, no i poczucie wyższości. Pracujesz w tym samym
biurze co
Montefiore Santa Dom nad morzem Z angielskiego przełożyła Anna Dobrzańska-Gadowska
Mojemu najdroższemu Sebagowi, z wyrazami miłości
Prolog Toskania, 1966 Dziewczynka stała pod imponującą czarną bramą posiadłości Villa La Magdalena i zaglądała na podjazd. Długa aleja cyprysów przecinała cały teren aż do uroczego, żółtego jak pierwiosnki palazzo. Mury willi La Magdalena miały w sobie godność i wyniosłość, były trochę jak cesarzowa wdowa na tronie. Wysokie okna chroniły okiennice w eleganckim odcieniu zieleni, elewację wieńczyła ozdobna balustrada, a gładkie tynki przypominały jedwab. La Magdalena należała do świata równie niedostępnego i cudownego jak bajki. Jasne toskańskie słońce rzucało atramentowe cienie na podjazd i dziewczynka chłonęła wspaniałe zapachy, napływające z rozkwitającego w upale ogrodu. Miała na sobie sandałki i niezbyt czystą sukienkę bez rękawów, a jej długie brązowe włosy, zmatowiałe od kurzu i morskiej wody, opadały na plecy i oczy, ciemne, pełne niepokoju i pragnień. Na szyi nosiła medalik z Matką Boską; dostała go od matki, zanim ta uciekła z mężczyzną, którego poznała przy straganie z pomidorami na Piazza Laconda, zabierając ze sobą młodszego braciszka dziewczynki.
Mała często tu przychodziła. Lubiła wspinać się na mur w miejscu, gdzie jego górna część była nieco nadkruszo-na, siadać tam i patrzeć na piękny ogród, kamienne fontanny, wdzięczne rozłożyste sosny i marmurowe posągi eleganckich dam i półnagich mężczyzn, splecionych w teatralnych uściskach. Uwielbiała wyobrażać sobie, że to ona tu mieszka, otoczona tym boskim splendorem i luksusem, że jest młodą damą w drogich sukniach i lśniących pantofelkach, ukochaną córką matki, która wplata jej we włosy piękne wstążki, i ojca, który obsypuje ją prezentami i podrzuca wysoko, po to tylko, aby zaraz złapać silnymi ramionami. Przychodziła pod willę, żeby zapomnieć o własnym ojcu pijaku oraz malutkim mieszkanku przy via Roma, które z wielkim wysiłkiem starała się utrzymać w czystości. Zacisnęła drobne dłonie na metalowych prętach ogrodzenia i przylgnęła do nich twarzą. Chciała lepiej przypatrzeć się chłopcu, który właśnie szedł ku niej z psem u nogi. Wiedziała, że zaraz każe jej odejść, więc pragnęła dokładnie go zapamiętać, zanim będzie musiała uciec ścieżką wiodącą na plażę. Chłopiec był przystojny, sporo starszy od niej, miał miłą twarz i jasne włosy zaczesane do tyłu. Zmierzył ją uważnym spojrzeniem uśmiechniętych oczu, które z bliska okazały się zielone. Dziewczynka nie cofnęła się, powtarzając sobie, że musi wytrwać do ostatniej chwili. Mocniej zacisnęła palce na prętach i z determinacją czekała, lecz uśmiech chłopca zdołał ją rozbroić. Nie wyglądał na kogoś, komu najbardziej zależy na tym, aby ją przegonić. Chłopak włożył ręce do kieszeni i uważnie przyjrzał się nieproszonemu gościowi. - Cześć...
Dziewczynka milczała. Rozum podpowiadał jej, że powinna rzucić się do ucieczki, ale nogi nie chciały słuchać praktycznych rad. Stała nieruchomo, nie mogąc oderwać wzroku od twarzy chłopca. - Chcesz wejść? Jego zaproszenie tak ją zaskoczyło, że wyprostowała się, pełna najgorszych podejrzeń. - Widzę, że jesteś ciekawa. - Po prostu tędy przechodziłam - odparła. - Ach, więc jednak umiesz mówić! - Oczywiście! - Z początku nie byłem tego pewny. Wyglądasz ńa bardzo wystraszoną... - Nie boję się ciebie, jeżeli o to ci chodzi! - To dobrze. - Szłam gdzieś i... - To zabawne, bo nasza willa stoi w odosobnionym miejscu. - Wiem - przyznała. - Byłam na plaży. Przynajmniej to było prawdą. - Więc podeszłaś tu, żeby zerknąć? - Tak, bo ta willa jest taka piękna! Nie można nie zwrócić na nią uwagi... - Twarz dziewczynki rozjaśniła się, a jej spojrzenie pobiegło w górę podjazdu, ku rezydencji. - W takim razie wejdź, oprowadzę cię po ogrodzie! Nikogo z mojej rodziny akurat nie ma, jestem sam i z przyjemnością z kimś pogadam... - No, nie wiem... - Oczy małej pociemniały, lecz chłopak otworzył już bramę. - Nie bój się, nie zamierzam zrobić ci nic złego! - Nie boję się! - odpaliła ostro. - Umiem o siebie zadbać, nie myśl sobie!
- Nie wątpię... Weszła na teren posiadłości, a chłopiec zamknął za nią bramę. Przyglądała się, jak zasuwa skobel, serce na moment mocniej zabiło z niepokoju, lecz jej wzrok zaraz znowu spoczął na budynku i zapomniała o lęku. - Mieszkasz tu? - Nie przez cały rok. Większość czasu spędzam w Mediolanie, ale zawsze przyjeżdżamy do Toskanii na lato. - Więc pewnie i tak bym cię wypatrzyła! - Naprawdę? - Tak, wchodzę na mur i zaglądam tu... - Podekscytowana świadomością, że wreszcie może się tu rozejrzeć, poczuła przypływ odwagi. - Ty mała diablico! - Lubię oglądać ogrody. Ludzie nie interesują mnie tak bardzo jak one... - Wobec tego umożliwię ci obejrzenie naszego, żebyś nie musiała patrzeć na niego z ukrycia! - To wszystko naprawdę należy do ciebie? - Szła obok niego, z sercem wypełnionym radością. - No, do mojego ojca... - Skoro to jest wasz dom na lato, to ten w Mediolanie musi być naprawdę królewski! - Jest duży, ale na pewno nie królewski! - Roześmiał się, odrzucając do tyłu głowę. - Ta willa jest większa i cała posiadłość także, ostatecznie to wieś... - Ten dom jest stary, prawda? - Z piętnastego wieku. Zbudowali go Medyceusze, a zaprojektował w 1452 roku Leon Battista Alberti. Wiesz, kto to taki? - Oczywiście! - Ile masz lat?
- Dziesięć i dziesięć miesięcy. Urodziny obchodzę w sierpniu. Myślę, że będę miała wspaniałe przyjęcie... - Na pewno. Dziewczynka utkwiła wzrok w swoich stopach. Nikt nigdy nie wydał dla niej przyjęcia, a teraz, gdy matka wyjechała, nikt nawet nie przypomni sobie o jej urodzinach... - Jak nazywa się twój pies? - Dobranoc. - Dziwne imię! - To przybłęda, znalazłem go na drodze w środku nocy i od razu się zaprzyjaźniliśmy. Nazwałem go tak, bo była to naprawdę dobra noc... - Co to za rasa? - Schyliła się, żeby pogłaskać psa. - Żadna. Mieszaniec, połączenie wielu różnych ras. - Jest słodki! - Zachichotała, gdy pies polizał ją po twarzy. - Hej, spokojnie, piesku! - Polubił cię. - Wiem. Wszystkie bezpańskie zwierzęta mnie lubią. To dlatego, że sama wyglądasz jak przybłęda, pomyślał chłopak. Patrzył, jak mała obejmuje Dobranoc za szyję i przytula głowę do jego sierści. - Mam nowego przyjaciela! - oznajmiła z triumfalnym uśmiechem. - Nawet dwóch! Chodźmy dalej! - Roześmiał się, rozbawiony jej zachwytem. Ramię w ramię przemaszerowali przez cały podjazd. Pewność siebie dziewczynki rosła z każdym krokiem. Chłopiec opowiadał jej o architekturze, popisując się wiedzą, a ona w skupieniu chłonęła wszystkie szczegóły, usiłując je zapamiętać, by potem przekazać swojej przyjaciółce Costanzy. Willa była jeszcze większa, niż myśla-
ła, między drzewami widać było tylko jej centralną część. Budynek miał dwa skrzydła, odrobinę niższe od środkowego fragmentu, ale równie szerokie. Prosty, o klasycznych proporcjach, tchnął spokojną, dystyngowaną elegancją, a żółta farba nadawała mu miły, pogodny wygląd. Dziewczynka pragnęła wejść do środka, przejść się po pokojach i popatrzeć na wiszące na ścianach obrazy. Była głęboko przekonana, że wnętrze willi jest jeszcze piękniejsze niż jej elewacja, ale chłopiec od razu zaprowadził ją na tył budynku, gdzie szerokie schody zbiegały prosto do właściwego ogrodu, który zdobiły rzeźby i gliniane donice rozmieszczone między pięknie strzyżonymi krzewami i wyniosłymi sosnami. Czuła się tak, jakby umarła i trafiła do raju, bo przecież tylko w niebie mogło być tak cudownie jak tutaj. Przez małą furtkę w murze przeszli do innej części ogrodu otoczonego kamienną kolumnadą, z zachwycającą fontanną z figurą syreny na środku. Dookoła fontanny biegła ścieżka, obsadzona kępami tymianku, a pod czterema niskimi żywopłotami, obramowującymi cztery starannie przystrzyżone trawniki i kwietniki, ustawiono ładne metalowe ławki. Dziewczynka ogarnęła to wszystko wzrokiem i zamarła z zachwytu, z przyciśniętymi do piersi splecionymi dłońmi. - To ogród mojej matki - powiedział chłopiec. - Chciała mieć miejsce, w którym mogłaby spokojnie poczytać, nie narażając się na ciekawskie spojrzenia... -Mrugnął do małej i znowu roześmiał się głośno. - Musiałabyś być bardzo utalentowanym szpiegiem, żeby tu się zakraść! - Założę się, że jest ładna... - Dziewczynka pomyślała o swojej matce, usiłując przypomnieć sobie, jak wyglądała.
- Tak, chyba tak... O własnej matce raczej nie myśli się w takich kategoriach... - W którym miejscu czyta? - Siada chyba na jednej z tych ławek, przy fontannie, ale właściwie to nie wiem... Nigdy mnie to nie interesowało! - Podszedł bliżej, zarażony zachwytem dziewczynki. - Ładnie tu, prawda? - Wyobraź sobie, że siedzisz tu w słońcu, słuchając szmeru wody i obserwując kąpiące się w niej ptaki... - Zawsze panuje tu spokój. - Uwielbiam ptaki! Pewnie macie tu mnóstwo różnych gatunków, innych niż te, które przylatują do miasta... Zaśmiał się z niedowierzaniem. - Wątpię, aby naprawdę były inne niż te, które widujecie w Herba. - Nie, tu na pewno mieszkają inne ptaki! - Rozejrzała się, prawie przekonana, że na gałęziach sosen ujrzy papugi. - Przychodzisz tu czasem? - Nie. - Dlaczego? - A co niby miałbym tu robić? - Wzruszył ramionami. - Och, jest tyle rzeczy, na które można patrzeć! Ja mogłabym przesiadywać tu całymi godzinami, nawet dniami... Siedziałabym i siedziała, i nigdy bym się nie znudziła... Usiadła na ławce tak ostrożnie, jakby miała do czynienia ze świętym przedmiotem, który łatwo mogłaby złamać, i popatrzyła na wodę. Wyobraziła sobie własny ogród, miejsce, gdzie z radością obserwowałaby zmiany światła, od świtu do zmierzchu.
- Tu jest Bóg! - oznajmiła, czując, jak po skórze przebiega jej dziwny, rozkoszny dreszcz, coś jakby ciepłe tchnienie anioła. Chłopak usiadł obok niej, wyciągnął nogi i zaplótł dłonie za głową. - Tak myślisz? - Wiem, że tu jest! Czuję Jego obecność... Siedzieli tak długo, zasłuchani w szmer wiatru wśród gałęzi cyprysów i gruchanie synogarlic na dachu willi. Dobranoc węszył w trawie, co jakiś czas podnosząc tylną łapę przy żywopłocie. - To najlepszy dzień mojego życia - odezwała się w końcu dziewczynka. - Chyba nigdy nie byłam taka szczęśliwa... Popatrzył na nią z zaciekawieniem i ciepłym uśmiechem. - Jak ci na imię, piccołina? Odpowiedziała mu spojrzeniem przepełnionym wdzięcznością i zaufaniem. - Floriana - odparła. - A tobie? W jakiś sposób oboje wyczuli, że wymiana imion ma duże znaczenie. Chłopiec zawahał się, zapatrzony w jej oczy, szeroko otwarte i teraz już spokojne. Wyciągnął rękę, a ona ujęła ją ostrożnie. Jej dłoń, drobna i ciemna, spoczęła w jego dużej i jasnej. - Dante Alberto Massimo - rzekł cicho. - Ale możesz mówić mi Dante...
Rozdział 1 Devon, 2009 POSZUKUJEMY NA OKRES LETNI ARTYSTY MALARZA; KTÓRY PODJĄŁBY SIĘ UDZIELANIA LEKCJI MALOWANIA GOŚCIOM HOTELU POLZANZE W DEVONIE. WYŻYWIENIE I MIESZKANIE ZAPEWNIONE. TELEFON 07972 859 301 Morris minor z głośnym warkotem przejechał wąską drogą prowadzącą do miasteczka Shelton. Żywopłoty po obu stronach drogi były wysokie i gęste, przetykane ślicznymi białymi kwiatkami i niezapominajkami. Stadko jaskółek wzbiło się w niebo, po którym przepływały pierzaste chmurki, gnane w głąb lądu słonym wiatrem. Samochód ostrożnie zjechał na pobocze, aby wyminąć zbliżającą się ciężarówkę, a potem ruszył dalej przez zabawną wioskę, zabudowaną bielonymi domkami, których zielone dachy lśniły niczym złoto w jasnym świetle świtu. W sercu Shelton stał kościół z szarego kamienia, przycupnięty w kępie wyniosłych kasztanowców. Pod murem przemykał właśnie czarny kot, wracający do domu
po udanym nocnym polowaniu. Na krańcu wioski, gdzie droga ostro skręcała w lewo, praktycznie na granicy plaży, wielka żelazna brama otwierała się na wąski podjazd, łagodnym łukiem biegnący między kwitnącymi obficie krzewami rododendronów. Morris zatrzymał się przed szarym budynkiem, za którym roztaczał się wspaniały widok na morze. Hotel Polzanze był okazałą rezydencją o doskonałych proporcjach, zbudowaną w 1814 roku przez księcia So-merland dla jego kapryśnej żony Alice, która z racji astmy dobrze czuła się nad morzem. Książę zburzył stary dwór, mało estetyczną kupę cegieł, pochodzącą z szesnastego wieku, i zaprojektował obecny z pomocą utalentowanej żony, która doskonale wiedziała, czego chce. W rezultacie powstał dom o wnętrzach kojarzących się z obszerną wiejską siedzibą, ze ścianami wyłożonymi boazerią albo tapetami w kwiaty, z kominkami i dużymi oknami wychodzącymi na trawnik i ocean. Księżna pokochała swój ogród i zwykle przez całe lato hodowała w nim róże, sadziła egzotyczne drzewa i projektowała skomplikowany labirynt dróżek wśród drzew. Pod oknami gabinetu urządziła mały ogródek dla dzieci, aby zabawiały się hodowlą warzyw i kwiatów. Kazała wybudować nawet miniaturowy akwedukt, w którym mogły puszczać łódki w czasie, gdy ona pisała listy. Zafascynowana Włochami, ozdobiła taras ciężkimi glinianymi donicami z rozmarynem i lawendą, a w cieplarni posadziła winorośl, puszczając pędy po drabinkach, aby owoce zwisały ze sklepienia obfitymi gronami. Jej potomkowie niewiele zmienili, wzbogacając posiadłość własnym wyczuciem piękna oraz ekstrawagancją aż do momentu, gdy zmuszeni trudną sytuacją finanso-
wą, sprzedali rezydencję na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Polzanze została przekształcona w hotel, co niewątpliwie głęboko zraniłoby serce Alice, gdyby dane jej było to zobaczyć. Dobrze chociaż, że jej dziedzictwo zachowało się w stanie właściwie nienaruszonym, podobnie jak spore fragmenty oryginalnych tapet, ręcznie malowanych w ptaki i kwiaty. Cedr ocieniający wschodnią stronę budynku liczył sobie podobno ponad pięćset lat. Na terenie posiadłości znajdował się także stary, otoczony murem warzywnik, stworzony na długo przed tym, zanim księżna Alice zajęła się uprawą rabarbaru i malin. Mieszkał tam też wiekowy ogrodnik, który pracował w Polzanze od tak dawna, że momentu jego pojawienia się nikt już nawet nie pamiętał. Marina usłyszała szelest opon na wysypanym żwirem podjeździe i szybko podeszła do okna na parterze. Zobaczyła starego, brudnego morrisa minor, wyładowanego płótnami i poplamionymi farbą tkaninami, który podjeżdżał przed pensjonat powoli, jak zmęczony długą wędrówką muł. Serce zabiło jej mocniej, pośpiesznie spojrzała w wiszące na podeście schodów lustro. Miała trochę ponad pięćdziesiąt lat i znajdowała się w szczytowym punkcie rozkwitu swojej urody, zupełnie jakby czas zaledwie muskał jej twarz, nie zostawiając prawie żadnych śladów. Bujne miodowo-brązowe włosy opadały na ramiona falami, a głęboko osadzone oczy miały odcień dymnego kwarcu. Drobnej budowy, o delikatnych kościach i wąskiej talii, miała jednak cudownie zaokrągloną sylwetkę, dość szerokie biodra i obfity biust. Wygładziła dłońmi sukienkę, palcami lekko wzburzyła włosy i pomyślała, że może uda jej się zrobić dobre wrażenie na przybyszu.
- Skarbie, wygląda na to, że twój pierwszy potencjalny nadworny artysta dotarł na miejsce! - zawołał mąż Mariny Grey Turner. Wyjrzał przez okno i zachichotał na widok starszego mężczyzny, który wysiadł z samochodu w długim brokatowym płaszczu, czarnych spodniach i butach ze spiczastymi noskami i dużymi mosiężnymi klamrami, słabo połyskującymi w wiosennym słońcu. - Dobry Boże, przecież to Kapitan Hak! - zauważyła Clementine, dwudziestotrzyletnia córka Greya, która właśnie dołączyła do niego przy oknie i z niechęcią zmarszczyła nos. - Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego Submarine* chce ściągnąć tu malarza, który każdego lata będzie łupił z nas skórę! Zatrudnianie „nadwornych" artystów jest przeraźliwie pretensjonalne! Grey zignorował trącący brakiem szacunku przydomek, jaki jego dzieci nadały macosze. - Marina ma nosa do interesów - zauważył łagodnie. -W zeszłym roku Paul Lockwood odniósł tu ogromny sukces. Bardzo spodobał się naszym gościom, więc nic dziwnego, że Marina próbuje to powtórzyć... - Może zmieni zdanie, kiedy zobaczy tego starego wilka morskiego! - Myślisz, że ukrywa papugę w tej masie bagażu? -zagadnął Grey, patrząc, jak starszy mężczyzna sztywnym krokiem obchodzi samochód i wyjmuje z bagażnika wyświechtaną teczkę. - Jasne, tato, a przy molo na pewno czeka na niego pi- * Ironizująca gra słów: Marina, Submarine, czyli łódź podwodna (przyp. tłum.).
racki okręt! Dobrze chociaż, że nie ma stalowego haka zamiast ręki! - Marina uzna go za uroczego człowieka! Ona uwielbia ekscentryków... - Sądzisz, że właśnie dlatego za ciebie wyszła? Grey wyprostował się i wsunął dłonie do kieszeni. Bardzo wysoki, miał kręcone, szpakowate włosy i pociągłą wrażliwą twarz. Spojrzał na córkę i wymownie pokręcił głową. - Nie zapominaj, że to ty dziedziczysz moje geny, Clemmie! Jeżeli ja jestem ekscentrykiem, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ty masz tę samą wadę... - Nigdy nie nazwałabym tego wadą! Nie ma nic nudniejszego niż przeciętność, trzeba jednak pamiętać, że przesada nigdy nie jest dobra... - Przyjechał! Jak cudownie! - Marina stanęła przy oknie obok męża i pasierbicy. Clementine widziała, jak jej radość niczym przekłuty balon kurczy się na widok pierwszego kandydata, który, potykając się, szedł do drzwi z teczką pod pachą, i poczuła leciutką satysfakcję. - Mój Boże! - Marina wyrzuciła ręce do góry. - Co ja mam zrobić? - Teraz już za późno, skarbie... Lepiej zaproś go do środka, bo inaczej wyciągnie szpadę... Marina rzuciła mężowi błagalne spojrzenie, lecz on potrząsnął głową i zaśmiał się z czułością, głębiej wsuwając dłonie do kieszeni sztruksowych spodni. - To twój pomysł - dorzucił. - Wiem, że nie znosisz, gdy się wtrącam... - Może porozmawiałbyś z nim razem ze mną? - Marina usiłowała uwieść go uśmiechem.
- O, nie, skarbie! Artysta jest cały twój! - Niegodziwy z ciebie człowiek! - odpaliła, lecz kąciki jej warg uniosły się w uśmiechu. Stanęła na środku holu obok okrągłego stołu, ozdobionego ekstrawaganckim bukietem, czekając, aż portier Shane Black pomoże starszemu człowiekowi wnieść teczkę. Ignorując rozbawione twarze w oknie (teraz także Jennifer, jedna z recepcjonistek, oraz kelnerka Heather znalazły jakąś wymówkę, aby zajrzeć do holu), Marina ciepło uśmiechnęła się do pierwszego kandydata i podała mu rękę. Dłoń malarza była szorstka i pokryta od- ciskami, za paznokciami miał starą farbę, jego uścisk był mocny i zdecydowany. Pożerał Marinę oczami z rozkoszą człowieka, który wiele miesięcy spędził na morzu. - Bardzo się cieszę, że zechciał pan przyjechać, panie Bascobalena - odezwała się Marina. - Chodźmy do mojego biura, tam napijemy się kawy i spokojnie pogawędzimy... A może woli pan herbatę? - Albo beczułkę rumu! - syknęła do ojca Clementine. Przybysz odchrząknął i przełknął ślinę. - Poproszę kawę, czarną i bez cukru - rzekł. - I proszę mówić mi po imieniu! Jestem Balthazar! Głęboki baryton zaskoczył Marinę, która nerwowo cofnęła rękę. Kątem oka dostrzegła, że jej pasierbica tłumi chichot, i buntowniczo uniosła podbródek. - Shane, proszę dopilnować, żeby Heather przyniosła dzbanek czarnej kawy dla pana Bascobaleny, a dla mnie cappuccino... - Już się robi, pani Turner! - Shane także z trudem opanował gwałtowny atak wesołości.
Wziął teczkę i poszedł za szefową oraz malarzem przez salon, w którym kilkoro gości siedziało pogrążonych w lekturze gazet, do ładnego zielonego pokoju i znajdującego się bezpośrednio za nim biura Mariny, z oknami wychodzącymi na Dziecięcy Ogród, nieczynny akwedukt i morze. Marina gestem poleciła Shane'owi, aby położył teczkę na stoliku do kawy, i zaczekała, aż wyjdzie i zamknie za sobą drzwi. Poprosiła Balthazara, żeby usiadł na kanapie, i skrzywiła się leciutko, gdy jego brudne ubranie dotknęło zielonej szenili. Sama zajęła miejsce w fotelu i odwróciła się twarzą do otwartego okna, przez które wpadała do środka morska bryza, niosąc słodki, świeży zapach skoszonej trawy i ozonu. Słyszała odległy huk oceanu i żałosne okrzyki wirujących na wietrze mew, i nagle całym sercem zapragnęła znaleźć się na plaży, zanurzyć stopy w wodzie i poczuć, jak mocny podmuch rozwiewa jej włosy. Niechętnie wróciła do rzeczywistości. Wiedziała już, że Balthazar Bascobalena nie spędzi lata w Polzanze, ale musiała potraktować go uprzejmie. - Nosi pan wspaniałe nazwisko, Bascobalena - zauważyła z miłym uśmiechem. - Ma takie hiszpańskie brzmienie... Czuła na sobie jego spojrzenie. Dolna szczęka trochę mu opadła, zupełnie jakby nigdy w życiu nie widział kobiety. Chociaż okno było otwarte, zapach niemytego ciała powoli zaczął wypełniać pomieszczenie. Marina modliła się w duchu, żeby Heather pośpieszyła się z kawą, podejrzewała jednak, że Shane nadal stoi w holu i roz- mawia z resztą personelu o niezwykłym przybyszu. Miała nadzieję, że żaden z gości nie widział malarza.
- Być może w historii mojej rodziny był jakiś Hiszpan, chociaż, jeśli mi wiadomo, od zawsze mieszkaliśmy w Devonie i jesteśmy z tego dumni... Marina powątpiewająco uniosła brwi. Bascobalena miał oliwkową cerę i ciemne oczy rodowitego Hiszpana. Kiedy obnażył w uśmiechu zęby, zobaczyła, że są poczerniałe i spróchniałe jak u chorego na szkorbut marynarza. - No i to imię, Balthazar - dodała. - Imię godne bohatera romantycznej powieści... - Moja matka miała bogatą wyobraźnię. - Też była artystką? - Nie, ale na pewno marzycielką, niech Bóg da jej wieczne odpoczywanie... - No tak... Proszę mi powiedzieć, co pan maluje, Balthazarze? - Łodzie i statki - odparł, nachylając się, żeby otworzyć teczkę. - Łodzie i statki... - powtórzyła Marina, starając się nadać swojemu głosowi entuzjastyczne brzmienie. -Bardzo interesujące... Ale raczej nie zaskakujące! - dorzuciła wesoło. Pan Bascobalena nie zwrócił uwagi na aluzję do jego pirackiego kostiumu. - Och, łodzie fascynowały mnie od dziecka! - wyznał. - Wychowywał się pan nad morzem? - Tak, podobnie jak wcześniej mój ojciec i dziadek... - Jego wzrok spoczął na dwóch wiszących na ścianie obrazach. - To dobre krajobrazy... Jest pani kolekcjonerką? - Niestety nie... I nie maluję, podziwiam tylko artystów, takich jak pan! Może obejrzymy kilka pańskich prac, co pan na to?
Bascobalena wyciągnął z teczki szkic przedstawiający łódź rybacką na wzburzonym morzu. Marina na moment zupełnie zapomniała o przykrym zapachu, jaki roztaczał stary malarz, i z niedowierzaniem popatrzyła na obrazek. - Jest piękny! - szepnęła, przesuwając się na brzeg siedzenia. - Ma pan talent! - Proszę spojrzeć na te... Balthazar z zapałem wyjął następny szkic. Jego styl i warsztat całkowicie zauroczyły Marinę. Malarz szkicował rozmaite łodzie i statki - całe floty okrętów z epoki elżbietańskiej, współczesne jachty, barki i kutry. Niektóre kołysały się na spokojnym morzu o świcie, inne unosiła wysoka fala, oświetlona blaskiem księżyca, lecz wszystkie naznaczone były piętnem melancholii. - Używam też farb olejnych, ale płótna są stanowczo za duże, aby je tutaj przywieźć - rzekł. - Może wpadnie pani do mnie, żeby je obejrzeć? Mieszkam niedaleko Sałcombe. - Dziękuję... - Marina obrzuciła go pełnym szczerego zachwytu spojrzeniem. - Ma pan wybitny talent, naprawdę... - Gdybym umiał malować ludzi, namalowałbym panią! Marina postanowiła zignorować pożądliwy błysk jego oczu. - Nie maluje pan ludzi? - zapytała z udawanym rozczarowaniem. - Nie. - Przeczesał palcami rzedniejące szpakowate włosy, które sięgały pozłacanych epoletów na jego ramionach. - Nigdy nie malowałem portretów... Nie potrafię. Staram się ze wszystkich sił, ale ludzie zawsze wyglądają na moich obrazach jak małpy...
- Wielka szkoda! Cóż, Balthazarze, potrzebny mi artysta, który spróbuje nauczyć moich gości malować wszystko, nie tylko łodzie i małpy... Bardzo mi przykro... W momencie gdy ramiona Balthazara opadły, przygniecione poczuciem klęski, w drzwiach stanęła Heather z tacą ze srebrnym dzbanuszkiem do kawy oraz filiżanką cappuccino. Marina rzuciła jej wściekłe spojrzenie, że tak długo to trwało, i Heather zarumieniła się lekko, stawiając tacę na biurku. Marina liczyła, że pan Bascobalena wyjdzie od razu, ale jego chciwy wzrok zatrzymał się na imbirowych ciasteczkach i humor wyraźnie mu się poprawił. Niechętnie nalała mu filiżankę kawy, podała ciasteczka i westchnęła z rezygnacją, patrząc, jak z wyraźną satysfakcją rozsiada się na kanapie. Clementine włączyła silnik swojego czerwonego mini coopera i wąskimi, krętymi dróżkami ruszyła w kierunku miasta Dawcomb-Devlish. Mijane pola układały się w patchworkowy wzór rozmaitych odcieni zieleni pod czystym błękitem nieba. Jaskółki i mewy pikowały w dół i wznosiły się na szeroko rozpostartych skrzy- dłach, a Clementine co jakiś czas widziała lśniący ocean, łagodnie falujący w lekkiej mgiełce na horyzoncie. Krajobraz był przepiękny, lecz mimo całej jego urody serce Clementine przypominało twardą, wypełnioną niechęcią skorupę orzecha. Ze smutkiem patrzyła na szary asfalt i rozmyślała nad swoim losem. Wiele by dała, żeby znowu podróżować po Indiach, ciesząc się wolnością, którą dały jej trzy lata studiów i dyplom na przyzwoitym uniwersytecie, zamiast codziennie rano wlec się do Dawcomb-Devlish, gdzie harowała jako sekretarka rozpaczliwie nijakiego
pana Atwooda w jego sennej agencji nieruchomości przy jednej z głównych ulic. Przeżyła szok, kiedy ojciec powiedział, że nie ma już pieniędzy na finansowanie jej przyjemnego stylu życia. Miała nadzieję, że jeszcze przynajmniej przez rok nie będzie musiała podejmować pracy. Ojciec zaproponował jej zajęcie w hotelu, podobnie jak Jake'owi, który z czasem awansował na menedżera, ale Clementine wolałaby raczej umrzeć, niż mieć za szefową swoją macochę. Ostatecznie ojciec wcisnął ją panu Atwoodowi, którego sekretarka Polly po urodzeniu dziecka poszła na półroczny urlop macierzyński. Clementine szybko zorientowała się, że będzie można mówić o cudzie, jeżeli wytrwa na miejscu Polly sześć tygodni, a co dopiero sześć miesięcy, ponieważ prawie nie umiała pisać na komputerze i była kompletnie niezorganizowana. Bezustannie wykorzystywała Sylvię, sekretarkę wspólnika pana Atwooda, prosząc ją o wykonywanie różnych prac. Zdawała sobie sprawę, że cierpliwość jej tymczasowego szefa jest wystawiana na ciężką próbę. Pan Atwood miał jednak zobowiązania wobec jej ojca za klientów, których ten często mu podsyłał. Życie w Devonie Clementine uważała za nudne jak flaki z olejem. Gdyby matka nie musiała sprzedać domu w Londynie i przeprowadzić się do Szkocji, na pewno znalazłaby dużo ciekawszą i bardziej prestiżową pracę w Chelsea i oczywiście co wieczór świetnie bawiłaby się z przyjaciółmi w Boujis... Niestety, zamiast w Londynie jest teraz w Devonie, którego szczerze nienawidzi, głównie dlatego, że tyle letnich wakacji spędziła na zimnych plażach, gdzie trzęsła się jak galareta, podczas gdy jej ojciec i brat łowili kraby. Marina przygotowywała wspaniałe
kosze piknikowe i zabierała Clementine na spacery w poszukiwaniu ciekawych muszelek, lecz dziewczynka nigdy nie chciała trzymać jej za rękę, traktując tę odmowę jako wymowny akt buntu. Zawsze czuła się gorsza u boku tej pięknej istoty, która skradła serce ojca. Widziała błysk światła w jego oczach, gdy patrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jakby miał przed sobą anioła. Widziała też, jak to światło przygasało, kiedy przenosił wzrok na nią, swoją córkę. Clementine nie wątpiła w miłość ojca, była jednak przekonana, że Grey bardziej kocha Marinę. Zbliżając się do miasta, Clementine zauważyła ciemny przedmiot na środku drogi. W pierwszej chwili pomyślała, że to stary but, i zwolniła, ale z bliska but okazał się jeżem niespiesznie przemieszczającym się po asfalcie. Zerknęła w tylne lusterko, ujrzała kilka samochodów i zrozumiała, że jeśli nie przystanie, jeż niewątpliwie zginie pod kołami. Ta wizja kazała jej zahamować gwałtownie, wyskoczyć z wozu i pospieszyć na ratunek zwierzątku. Jadący za nią mężczyzna gniewnie nacisnął klakson, lecz Clementine zignorowała go i schyliła się, aby przenieść jeża. Niestety, zwierzak nastroszył igły i kłuł mocno, był też zapchlony. Dziewczyna, widząc jeszcze dwa zbliżające się samochody, szybko zdjęła buty. Ostrożnie wsunęła jeża do jednego i przeniosła go na pobocze. Z przyjemnością patrzyła, jak zanurzył się w trawie i zniknął między krzakami. Zanim wsiadła do samochodu, uformowała się już kolejka aut. Z uśmiechem pomachała kierowcom, którzy mierzyli ją nieszczególnie zachwyconymi spojrzeniami. Gdy wpadła do biura, niewyraźnie mamrocząc przeprosiny, było już sporo po dziesiątej. Sylvia Helvin, tryskająca energią rudowłosa rozwódka z dużym biustem,
który bez wielkiego powodzenia próbowała okiełznać opiętym zielonym sweterkiem z dekoltem w serek oraz jedwabnym szalikiem, położyła rękę na słuchawce telefonu i posłała Clementine szeroki uśmiech. - Nie panikuj, śliczna, obaj są dziś rano na spotkaniu, więc mamy biuro dla siebie! Bądź kochana i przynieś mi latte, dobrze? - Uniosła szkarłatne szpony i roześmiała się gardłowo do słuchawki. - Och, Freddie, jaki niegrzeczny z ciebie chłopiec... Zachowuj się, bo znowu będę musiała dać ci klapsa! Clementine poszła do kawiarni Black Bean. Kiedy wróciła, Sylvia jeszcze rozmawiała, trzymając słuchawkę między podbródkiem a ramieniem i pracowicie piłując paznokcie. Clementine z rozmachem postawiła plastikowy kubek na biurku przed koleżanką i rzuciła torbę na podłogę. - Zły ranek? - zagadnęła Sylvia, odkładając słuchawkę. - Submarine przeprowadza rozmowy z malarzami... - Ach, z kandydatami na nadwornego artystę malarza. Bardzo elegancko. - Wcale nie elegancko, raczej pretensjonalnie! Właśnie o to mi chodzi! - Jakie to ma znaczenie, jeżeli trafi się jakiś przystojniak? - Przystojniak? Akurat! Szkoda, że nie widziałaś pirata, który przybił do nas o świcie. Stary, śmierdzący i wyraźnie walnięty, brakowało mu tylko okrętu. Sylvia ostrożnie pociągnęła łyk latte, starając się nie zetrzeć szminki. - Twoja macocha musi być albo odważna, albo głupia, skoro decyduje się zaprosić do domu najzupełniej obcego człowieka...
- To nie dom, tylko hotel. Tak czy inaczej, tak jest w tym biznesie. Najzupełniej obcy ludzie przychodzą i wychodzą przez cały dzień, codziennie! Coś okropnego! - Nie, ja miałam na myśli te włamania... Tego faceta zaczęli już nazywać Baffles*, złodziejem dżentelmenem. Namierza hotele i pensjonaty takie jak twojego ojca, a także duże rezydencje. Nie czytałaś dziś gazety? - Nie czytuję „Dawcomb-Devlish Gazette". - To tracisz, bo są prawdziwą kopalnią informacji o tym, co dzieje się w okolicy. Cała ta historia zaczyna wyglądać trochę dziwnie... Nasz złodziej dżentelmen włamał się do domu tuż pod Thurlestone, zakradł się do środka, kiedy mieszkańcy spali i uciekł ze sporą gotówką oraz cennym dziełem sztuki. Jakby doskonale wiedział, gdzie jest to, na czym mu zależało, jakby był tam już wcześniej i sprawdził... - Skąd wiadomo, że to facet? Sylvia wzruszyła ramionami. - Podpisuje się „Raffles", jak bohater serialu, który z całą pewnością był mężczyzną. Właśnie dlatego przezwali go „Baffles". - Zaśmiała się nosowo. - Dziennikarze po prostu go uwielbiają! Facet nie zostawił choćby jednego śladu, tylko karteczkę ze słowem: „Dziękuję", wypisanym bardzo starannym charakterem pisma... - Żartujesz! - Jak mogłabym robić sobie żarty z tak poważnej sprawy? - Sylvia wessała policzki. - Wcale nie żartuję, droga Clemmie! Ten włamywacz ma doskonałe maniery. * Baffles - dosł.: zdumiewa, zadziwia, wprawia w zakłopotanie (przyp. tłum.).
I pomyśleć, że zaledwie tydzień temu włamał się do hotelu Palące w Thurlestone! Mam nadzieję, że tutaj się nie zjawi... Clementine roześmiała się i z rozmachem padła na swoje krzesło. - Może sobie napaść na Polzanze i ukraść wszystkie cenne obrazy Submarine, nic mnie to nie obchodzi! Byłabym mu szczerze zobowiązana, gdyby ją także zabrał! - Chyba jesteś trochę niesprawiedliwa. - Sylvia lekko ściągnęła brwi. - Ja tam bardzo ją lubię, jest taka efektowna! - To tani efekt. - Nie bądź snobką! - Nie jestem snobką. Jeżeli ktoś jest uprzejmy i miły, nie zwracam najmniejszej uwagi na jego pochodzenie. - Twoja macocha jest stąd, tak samo jak ja. - Ale nigdy byś się tego nie domyśliła, prawda? Tak bardzo stara się mówić jak osoba z wyższych sfer, że w ogóle nie słychać jej oryginalnego akcentu... - Clementine zachichotała zjadliwie. - Problem polega na tym, że czasami śmiało można wziąć ją za cudzoziemkę! - Za ostro ją oceniasz! Każdy ma jakieś wady, a ty powinnaś być dla niej bardziej tolerancyjna! - Gdyby tylko nie była tak okropnie pretensjonalna! Nie znoszę ludzi, którzy udają kogoś innego. Submarine powinna przestać przybierać te wyrafinowane tony... Sylvia odwróciła się ku niej gwałtownie. - Twierdzisz, że nie jesteś snobką, ale twoje słowa świadczą o czymś przeciwnym - zdenerwowała się. - Co właściwie dało ci to całe wykształcenie? Chyba tylko to, że cały czas mówisz tak, jakbyś miała śliwkę w ustach, no i poczucie wyższości. Pracujesz w tym samym biurze co