Spis treści
Karta redakcyjna
Dedykacja
Dziedzictwo Ewy. Narodziny
Czas kobiet. Połóg i oczyszczenie
Pożyczone mleko. Opieka nad dzieckiem
Potwory królowej. Służba na dworze monarchy
Tkanina opowieści. Rzemiosło artystyczne a
wychowanie dziewcząt
Serce i trzewia władzy. Społeczeństwo jako organizm
Dotyk węża. Horyzont geograficzny
Terminując władzę. Kształcenie królewskich córek
Pokora Gryzeldy. Ideał małżeństwa
Tkaczka z Itaki. Modele kobiecej cnoty
Wytworni rycerze i piękne damy. Turnieje w
ceremoniale dworskim
Ukryte źródła. Sekrety w kulturze dworskiej
Zew Kirke. Renesansowe czary i leki
Uczniowie Paracelsusa. Rewolucja naukowa
Umysł i ręka. Korespondencyjna Republika Wiedzy
Panny piękne jak anioły. Taniec w kulturze dworskiej
Najsroższy łowca. Śmierć
Rodzinna historia Jagiellonów
Rodzina Jagiellonów
Moim synom, którzy sprzątali, robili zakupy
i wyprowadzali psa, podczas gdy ich matka
rezydowała na Wawelu
P
.
owiedzmy, że była służącą.
Jedną z tysięcy niewidzialnych dziewcząt, które ściągały ze wsi do
Krakowa, Warszawy, Poznania czy Gdańska oraz niezliczonych
małych miasteczek, a potem przez lata zamiatały rzemieślnicze warsztaty,
w miejskich kuchniach szorowały miski popiołem ze skrzypu, piastowały
dzieci owdowiałych kupców i prały koszule studentów albo czeladników,
żeby niepostrzeżenie wyślizgnąć się z miejskich dokumentów i na zawsze
zniknąć nam z oczu. Pragnienie lepszego życia gnało je niekiedy z daleka,
więc służąca przywędrowała aż spod Nowego Targu i zbliżyła się do
królewskiego miasta Krakowa od strony Bramy Floriańskiej, spocona,
umorusana od pyłu i śmiertelnie utrudzona podróżą. Pęknięty chodak otarł
jej stopę do krwi i najchętniej przysiadłaby na przydrożnym kamieniu,
nawet nie żeby odpocząć, ale dać upust łzom i użalić się chwilę nad sobą. Nie
było jednak o tym mowy. Towarzysze podróży, trzech krzepkich parobków
z jej rodzinnej wsi i dwie niezamężne wieśniaczki szukające zajęcia,
poganiali ją bezlitośnie. Ich zapasy wyczerpały się już dwa dni temu, więc na
poprzednim postoju posilili się kradzioną kurą, zresztą ku zgrozie służącej,
która była uczciwą, bogobojną dziewczyną. Chcieli dotrzeć do celu przed
zmierzchem, zanim pachołkowie zamkną bramy i oddadzą miejskie klucze
burmistrzowi. Inaczej czekaliby pod murami do rana, najpewniej w jakimś
opuszczonym szałasie albo przy ognisku pod gołym niebem. Bogatsi
podróżni mogli się zatrzymać w domu gościnnym albo w jednej z gospód,
które przedsiębiorczy mieszkańcy Kleparza wznieśli za murami dla takich
właśnie zapóźnionych przyjezdnych. Ale wędrowni robotnicy i wiejskie
dziewki nawet nie myśleli o takim zbytku.
Powiedzmy, że miała na imię Regina.
Wyposażona w koszulę na zmianę, chustkę, dwa kawałki płótna, pasek,
odziedziczony po matce cienki pierścionek ze srebra oraz kilka drobnych
monet zawiniętych w czystą szmatkę, zagłębiła się w trzewia miasta.
Wewnątrz murów wszystko wydawało się jej za duże, zbyt intensywne.
Nadmiar ludzi, kamiennych domów, nieznanych woni przerażał
i oszałamiał, lecz posłusznie dreptała za Agnieszką, starszą dziewczyną,
która już wcześniej chadzała do Krakowa na służbę i obiecała umieścić
Reginę w dobrym domu, gdzie będą ją karmić do syta, obstalują jej buty
i wypłacą godziwe myto, czyli wynagrodzenie za pracę. Może nawet dziesięć
florenów rocznie, rozmyślała z niepokojem, bo nie wiedziała dokładnie, o ile
powinna poprosić: za dużo niedobrze, ale za mało bodaj jeszcze gorzej!
Kiedy jednak przyszło co do czego, długo stukały od drzwi do drzwi,
prosząc o służbę. Na darmo. Nikt nie pamiętał Agnieszki. Nikt też nie chciał
przyjąć do posługi obcej, nędznie przyodzianej dziewczyny. Gdy więc
wreszcie wpuszczono je do jakiejś sieni, Regina ledwo potrafiła się odezwać.
Zgodziłaby się zostać tu nawet za darmo, taka ją przepełniała ulga, że nie
będzie się dłużej błąkać w ciemności, pełnej niespokojnych duchów
i złoczyńców. Dlatego to Agnieszka, jako bardziej wymowna i obyta,
targowała się o jej myto z mistrzem Bartłomiejem, owdowiałym
słodownikiem i właścicielem sporego, acz cichego już o tej porze domostwa
przy ulicy Szczepańskiej, nieopodal muru miejskiego. Na końcu uściskała
krajankę i prędko umknęła ku swoim sprawom, nie omieszkawszy jednak
schować kilku monet, które gospodarz wcisnął jej w dłoń w podzięce za
pośrednictwo. I tak Regina została z obcym czarnowłosym mężczyzną, który
na rok zgodził się być jej chlebodawcą i opiekunem.
Następnego ranka dowiedziała się, że zgodzono ją na izdebną. Miała
sprzątać w sieni i pokojach na obu piętrach kamienicy, zamiatać podwórze
i ulicę wzdłuż domu do połowy rynny granicznej, jak ją skrupulatnie
objaśniła starsza służąca. Bo w domu była też krępa, ciemnowłosa
dziewczyna o imieniu Kachna, która, jako bardziej zaufana, piastowała
córeczki mistrza Bartłomieja i wypełniała jego osobiste polecenia.
Gospodarz kilka lat temu wykupił ją od żołnierzy wracających z wojennej
wyprawy i trzymał bardziej jako niewolnicę niż wynajętą pomoc. Poza nimi
w domostwie rezydowali również dwaj czeladnicy i mały uczeń, trudzący się
przy słodzie, no i oczywiście mistrz Bartłomiej. Z nim jednak Regina nie
przestawała zbyt wiele. Zresztą nigdy nie była szczególnie śmiała ani
skłonna do pustych rozmów. Jedynie przy córeczkach mistrza, Zofijce
i Anulce, czuła się swobodniej, może dlatego, że i ją wcześnie odumarła
matka.
Dopiero po paru tygodniach zaczęła się swobodniej wypuszczać do
miasta. Zwykle w sprawunkach wyręczała ją Kachna, która umiała się
sprytnie wykręcić od domowych obowiązków, po czym chowała się pod
okapem, żeby plotkować z achtelenkami, czyli posługaczkami rozwożącymi
po mieście beczki z piwem, albo biegła z pytaniem do młyna czy innym
zleceniem piwowara. Najdłużej schodziło jej w wyszynku. Potem wracała
zadowolona, opita piwem jak bąk, a bywało, że i z napiwkiem wyłudzonym
od podchmielonych głupców.
Czasami Regina pomagała Kachnie w opiece nad dziećmi i sprawunkach:
brały z dziewczynkami kosze i szły we trzy na rynek, pomiędzy kramy pełne
najróżniejszych pokus. Krakowski rynek w początkach XVI wieku
zdumiewał bogactwem nawet Mikołaja Reja, znacznie bardziej bywałego niż
Regina, który w Żywocie człowieka poczciwego uwiecznił uniwersum
krakowskiego handlu. Jedna przekupka oferuje smażone kiełbaski, pisał,
druga galarety, trzecia pieczoną wątrobę z octem i cebulką. Baby zachwalają
wieloraki towar: wyroby z żelaza, płótno, barchan, gwoździe i najrozmaitsze
przyprawy, biegają po rynku i okolicznych ulicach, pokazując a to opłatki
z niekwaszonego ciasta, a to wieńce, a to jakąś czerwoną maść. Na
straganach wyłożono obfitość wszelakiego dobra: kasze, śledzie, masło,
świece, szklanki, jabłka, bułki, buty, ryby, żur, barszcz, ogórki i inne
warzywa; kto by to wszystko zliczył! – dziwował się pierwszy mistrz
literackiej polszczyzny.
Łatwo się było wśród tych wszystkich wspaniałości zagubić, jeszcze łatwiej
dać oszukać. Regina doświadczyła tego już za pierwszą bytnością na targu
rybnym. Przekupka zagadała ją, zachwyciła się urodą i grzecznością
dziewuszek, dała im garść orzechów i tak się przypochlebiła Reginie, biorąc
córki mistrza za jej własne, że służąca nawet nie śmiała prostować.
Otumaniona, nie wiedząc, co oznaczają oberżnięte płetwy, kupiła
wczorajszą rybę w cenie świeżej, a na dodatek nie dorachowała się reszty.
Tamtego dnia dowiedziała się czegoś nowego o swoim chlebodawcy: otóż
mistrz Bartłomiej był człowiekiem skrupulatnym i surowym. Najpierw
wypłacił Reginie każdego zapomnianego miedziaka kijem po grzbiecie,
a potem zasadził się z czeladnikami na wracającą do domu handlarkę. Łajali
ją i szturchali, aż jej czepiec spadł z głowy, póki nie oddała, co
wyszalbierzyła.
Odtąd Regina jeszcze pilniej trzymała się okopconej kuchni. Doglądała
polewki albo obracała nad ogniem pieczeń, a dzieci przebierały tymczasem
krupy albo łuskały groch, opowiadając jej o krakowskich kościołach
z cudownymi obrazami i o górującym nad miastem zamku, gdzie mieszka
król z królową oraz swoim królewskim synkiem i czterema córeczkami,
z których dwie najmłodsze są prawie że w ich wieku i też mają na imię
Zofijka i Anulka. Regina uśmiechała się wtedy do siebie, myśląc, że jej wcale
nie byłby potrzebny zamek, a już na pewno nie taki ogromny wawelski,
o dachach połyskujących białą, żółtą, zieloną i błękitną polewą dachówek,
ułożonych w kunsztowne wzory. Zielone okiennice, osadzone
w wytynkowanych na biało murach, przypominały jej oczy i czasami czuła,
że te oczy nigdy nie usypiają, tylko obserwują ją niestrudzenie, jakby tam na
szczycie wzgórza tkwił nie zamek z kamienia, tylko potwór z baśni,
skamieniały od słonecznych promieni.
Wciąż jakoś nie mogła przywyknąć do ceglanej i kamiennej wspaniałości
krakowskich ulic. I nic dziwnego, bo w początkach XVI wieku podstawowym
budulcem Korony pozostawało drewno. Historycy szacują, że na wsiach
zaledwie 0,4 procent budynków wznoszono wówczas z kamienia. Kamień
i cegła stanowiły tworzywo władzy, trudno więc nam, dzieciom epoki
kamienia, cegły i betonu, wyobrazić sobie, jakie wrażenie wywierały na
przybyszach ze wsi takie miasta jak Kraków, Gdańsk, Toruń czy Poznań.
Kiedy Regina pierwszy raz spojrzała z oddali na królewski gród, rozlany pod
zamkowym wzgórzem w kształt potwora o siedmiu paszczach-bramach, ze
strachu odebrało jej dech. Nie przywykła do takiej ilości głazów, kamieni
i cegieł, piętrzących się ku niebu w tej samej bluźnierczej pysze, która kiedyś
popchnęła ludzi do wzniesienia wieży Babel.
Od razu przypomniała sobie o smoku, który, jak jej opowiedziała
Agnieszka, mieszkał pod królewskim wzgórzem, póki chytry czeladnik
szewski nie zadał mu trucizny w ścierwie barana. I kiedy zagłębiła się
w krakowskie ulice, przelękła się, że wcale nie zdechł, tylko udał śmierć, po
czym rozpostarł się szeroko po ulicach i placach, a jego skóra wypełniła się
kamiennym kośćcem kamienic, murów i wież. Może krakowscy mieszczanie
przywykli i nie czuli jego oddechu, lecz ona czuła, że wcale nie jest martwy,
zapadł tylko w drzemkę i może się zaraz przebudzić. Starała się więc stąpać
jak najciszej, żeby nie ściągać na siebie jego uwagi. Najbardziej przeraziła się
bram, nieustannie przeżuwających ludzkie mięso, wozy, konie i wędrowców.
Wiedziała, że pewnego dnia miasto ją osądzi i jeśli okaże się niegodna,
brama wypluje ją ze wstrętem, jak wcześniej przydarzyło się to wielu
wiejskim dziewczętom, które przyszły do królewskiego miasta za lepszym
życiem, a uciekały w niesławie i z bękartem w brzuchu.
Spośród wszystkich krakowskich budowli zamek królewski najgłośniej
wołał o potędze, wspaniałości i bogactwie swojego gospodarza. Oczywiście
Regina nie oglądała go z bliska. Ale nie musiała. Wystarczyło, że zerknęła na
białe kominy i złociste hełmy wież, a zdejmował ją taki strach, jakby klęczała
przed ołtarzem. Za nic na świecie nie chciałaby mieszkać w takim miejscu,
wspaniałym i straszliwym zarazem. Gdyby mogła wybierać, poprzestałaby
na ceglanej kamienicy mistrza Bartłomieja albo nawet skromniejszej. Bo
dowiedziała się od Kachny, że kamienica ze słodownią wcale nie należy do
jej pryncypała. Rzemieślnik wynajmował ją tylko od pewnej wdowy, ponoć
wielce nabożnej. Świątobliwość nie przeszkodziła jej podnieść czynszu,
kiedy zrozumiała, że słodownik, choć wciąż młody i krzepki, nie szuka
następczyni dla nieboszczki żony.
– Powinna się szykować raczej do grobu niż do łoża – podśmiewała się
z niej Kachna. – Gdzie jej do mistrza naszego, klępie starej. Zresztą on nie
taki, żeby za babami biegał, roboty dniem i nocą musi pilnować – dodawała
uspokajająco.
Lecz Reginie wydawało się, że gospodarz zerka na nią ukradkiem, kiedy
szorowała piaskiem schody albo zmywała drewniane miski nad balią. Robiło
się jej wówczas nieswojo, ale nie mogła nikomu zabronić patrzeć. Poza tym
dobrze się jej wiodło w domu słodownika. Miały z Kachną izdebkę,
wprawdzie chłodną i ciasną, ale dostateczną, żeby zmieściły się w niej
siennik, stołek i stara ława, z jednej strony podparta klockiem drewna.
Mistrz Bartłomiej okazał się mrukiem, ale przynajmniej nie skąpcem. Mogła
sobie do woli brać chleba i popijać piwem. Podarował jej modry fartuch po
nieboszczce żonie i obstalował nowe buty, bo ze starych niewyględnie
wyłaziły gołe pięty. Więcej nie potrzebowała.
Najbardziej lubiła, kiedy Kachnę wieczorem wywiało precz, a mistrz
zasiedział się w brackiej gospodzie. Układała wtedy do snu majstrówny,
a gdy usnęły, siedziała przy ich łóżku, grzała ręce przy trójnogu pełnym żaru,
wyobrażając sobie, że to jej własna sypialna izba i że wszystko wokół – łóżko
z baldachimem, pierzyny, poduszki, zielony dywan na ścianie, ciężki stół
pod oknem, ława, okute żelazem skrzynie i nawet piaskowy zegar, którego
nie śmiała dotykać – należy do niej. Zresztą dlaczegóż by nie? Regina
zapamiętała obietnice Agnieszki, jak to w mieście niejedna sługa wyrosła na
panią, a całkiem niedawno Kachna powtórzyła jej zasłyszaną od studenta
opowieść o pannie, porwanej przez Tatarów w jasyr dokładnie w jej
stronach.
– Uwieźli ją aż do pałacu wielkiego sułtana – mówiła z przejęciem – który
jest wprawdzie poganin i okrutnik, ale w tej niewolnicy tak się rozmiłował,
że ją pojął za żonę, co – dodawała z żalem – mogłoby się i mnie przytrafić,
gdyby mnie nie schwytali zaciężni żołnierze i nie sprzedali mistrzowi
Bartłomiejowi jak jałowicy.
Nocą Kachna osuwała się w sen, marząc o karierze sułtanki, Regina zaś
o własnej ceglanej izbie, ciepłej i pachnącej świeżym chlebem. Czy
zostawiała w tych rojeniach miejsce dla mistrza Bartłomieja? Nie umiała
sobie później przypomnieć. Niby spędzali całe dnie pod tym samym dachem,
ale gospodarz wciąż był dla niej odległą, obcą figurą. Wydawał się jej po
trochu nieprawdziwy, jak posągi z cmentarnych Ogrójców, niby utoczone
w kształt człowieka, a przecież kamienne i martwe. Tyle że jeśli mu się
dokładniej przyjrzeć, myślała, to ze swoimi grubymi ramionami pokrytymi
plątaniną czarnych włosków, gęstych i tłustych jak owcze runo, mistrz
Bartłomiej przypomina raczej jerozolimskiego oprawcę niż któregoś ze
śpiących apostołów. Sama nie wiedziała, skąd nachodziły ją takie myśli
i potem wstydziła się, że niesprawiedliwie osądza pracodawcę, bo poza tym
jednym laniem – na które rzetelnie wszak zasłużyła – nie wyrządził jej nic
złego. Owszem, był burkliwy i ponury, ale wiedziała, że wdowcy często
gorzknieją, kiedy im zabraknie dobrej towarzyszki. Poza tym pracował
ciężko, nieomal ponad miarę, bo pomocnikom nie skąpił zajęć, ale do
najcięższego brzemienia przyprzęgał się sam i ciągnął, jak wół jarzmo, bez
wytchnienia.
Od słodowni Regina trzymała się jak najdalej. Nie żeby ktoś jej zakazał
tam chodzić. Zaraz na początku jej służby, kiedy wszystko było jeszcze
niepokojąco nowe, Kachna wzięła ją za rękaw i oprowadziła po tym
dziwnym budynku. Pokazała piwnicę z wielkim drewnianym korytem, gdzie
moczono i mieszano ziarno, i rostownię, gdzie trzeba je było delikatnie
przewracać i mieszać, kiedy kiełkowało, a na końcu ogromny piec ze
specjalnymi rusztami, zwanymi lasami. Regina wszystkiemu się uprzejmie
przyjrzała, po czym pochwaliła niezwykłe umiejętności gospodarza, bo to
wszak wielka sztuka przerabiać pszeniczne ziarno na słód do warzenia piwa,
a następnie spiesznie umknęła do kuchni. Niby nie zobaczyła nic strasznego,
ale jakoś brakło jej serca do słodowniczej sztuki. Może zawinił piec,
bezustannie mielący w gębie czerwony żar? Może uwijający się przy robocie,
rozdziani do pasa czeladnicy, którzy wprawdzie nie ośmielali się jej
zaczepiać, ale patrzyli bezczelnie i za plecami mistrza Bartłomieja czynili
nieobyczajne gesty? A może woń suszonego ziarna, słodka i kwaśna
zarazem, a przez to dziwnie odpychająca?
Na szczęście nikt jej później tam nie naganiał. Zaszczyt sprzątania
w słodowni przypadał Kachnie, starszej i bardziej doświadczonej,
a wywiązywała się z tego obowiązku równie opieszale i niedbale jak ze
wszystkich innych. A kiedy Kachna znikała na całe dnie, swoją robotę –
utrzymanie porządku na posesji, sprawunki, gotowanie i opiekę nad
dziećmi – zostawiała Reginie. Nie buntowała się jednak. Już jako dziecko
pomagała w obejściu, niańczyła rodzeństwo, zbierała w lesie grzyby i jagody
i pasała gęsi. W parę lat po matce odumarł ją także ojciec. Najstarszy brat
z bratową przyjęli rodzeństwo pod swój dach, ale odtąd żyło się jej trudniej.
Nie krzywdzili jej, po prostu w chałupie z każdym rokiem przybywało
latorośli i trosk. Gdy tylko Regina skończyła czternaście lat, bratowa jęła
przebąkiwać o mieście i służbie. Nie, nikt jej nie wyrzucił. Nikt nawet nie
dokuczył. Sama czuła, że przyszedł czas, żeby iść gdzieś dalej, jeżeli nie
chciała się zeschnąć jałowo, piastując cudze dzieci i warząc cudzą strawę.
A komorniczka Agnieszka była taka wymowna i tak pięknie opowiadała
o złotym królewskim mieście, że Regina, chociaż nieco przestraszona własną
śmiałością, dała się znęcić.
Nigdy nie udało się jej dojrzeć Agnieszki w tłumie na rynku ani przed
ołtarzem, chociaż wypatrywała jej bacznie, kiedy w niedzielę wypuszczała się
dalej z ulicy Szczepańskiej i zachodziła do coraz to nowych kościołów.
Bywała nawet w farze, wypiętrzonej prosto ku niebu przedziwną, nieczystą
wręcz sztuką. Spoglądała w górę i duszno się jej robiło od mnogości kamieni
nad głową, od pozłoty i witraży, łowiących w kolorową sieć światło. Ale kazań
nie rozumiała. Po mszy razem z innymi z pospólstwa szła na cmentarz i tam
słuchała kaznodziejów. Usadowieni w kamiennych gniazdach ambon
wyglądali jak bociany, ale mówili swojsko, po polsku, podczas gdy w farnym
kościele rozbrzmiewała harda niemczyzna bogatego patrycjatu.
Po nabożeństwie mieszczanie rozlewali się wielobarwnym potokiem
w miasto, opasane podwójnym murem z basztami, bramami i fortyfikacjami
i oblane rzeką Rudawą, która obracała liczne młyny i folusze. Czeladnicy
mistrza Bartłomieja często chadzali za mury, zwabieni tanim piwem
i przygodami z niecnymi panienkami, a czasami musieli również biec tam
do młyna, gdzie mielono słód. Oprócz młynów na przedmieściach było wiele
innych warsztatów, zwłaszcza tych co bardziej smrodliwych – farbiarni,
blichów do bielenia płótna, topni wosku czy ołowiu, słodowni, browarów,
szlifierni, cegielni, warsztatów kamieniarskich, garncarskich czy papierni.
Regina tylko w części rozumiała ich użyteczność, ale wcale jej nie korciło,
żeby przejść się po podkrakowskich błoniach i z bliska przekonać, czemu
owe warsztaty służą. Za bardzo się bała. Z rzadka tylko ulegała ciekawości
i szła ku bursom szkolarzy, pod dwór biskupi czy ratusz. Wciąż jednak
gubiła się w plątaninie ulic i jeśli nie była wystarczająco ostrożna, trafiała
pod mury miejskie, gdzie w zrujnowanych wieżach gnieździły się
ladacznice.
Spod złotej, kamiennej i ceglanej wspaniałości krakowskiego miasta
przezierały bowiem nędzne zaułki ulicy Krowiej, Psiej czy Kociej, pełne
drewnianych, byle jak skleconych bud, przybudówek, pozapadanych ruin.
Nawet reprezentacyjne ulice zaniedbano. Król Zygmunt wielokrotnie
napominał rajców, żeby żywiej zajęli się miejską zabudową i wypełniali
domami puste place lub odsprzedawali je tym, których stać na nowe
inwestycje. Regina starała się unikać tych zaniedbanych posesji, będących
siedzibą rozmaitych rzezimieszków, złodziei i żebraków. Zwłaszcza
jałmużnicy bywali natarczywi. Szarpali ją za spódnicę, domagając się
datków, i krzyczeli o Bożym sądzie nad grzesznikami o zatwardziałym
sercu. Wielu było kalekich, lecz budzili w dziewczynie nie tyle litość, co
strach. Uciekała od nich pędem do domu i przy wieczornej posłudze
wyliczała sobie na palcach, ile jeszcze miesięcy przyjdzie jej spędzić w tym
strasznym miejscu, zanim wróci z zapłatą do rodzinnej wioski.
A potem, pewnego ranka, nieomal już na przedwiośniu, mróz wrócił tak
silny, że o brzasku musiała rozbić skorupkę lodu na konwi w sieni. Słońce
świeciło, a w nocy spadł świeży śnieg, więc córki mistrza wybiegły na ulicę
i ze śmiechem obrzucały się sypkim puchem. Mielcuch kopcił jak zwykle,
lecz w ten jasny, roziskrzony zimowy świt cierpki dym wydawał się dziwnie
błogi i przywodził na myśl wędzone jabłka. Regina obracała w kuchni
pieczeń, odmawiając modlitwę za dusze cierpiące w czyśćcu. Czyniła to
jednak niedbale i tylko z nawyku, bo taka była szczęśliwa, że może siedzieć
w cieple, oddzielona ceglanym murem od wiatru i dobrze opatrzona na
zimę. Może właśnie dlatego spotkało mnie nieszczęście, myślała sobie
potem. Z powodu zaniedbanej modlitwy i niewczesnego zadowolenia. Pusta
radość zawsze ściąga na człowieka karę. Nie należy się zanadto cieszyć na
tym świecie.
Coś zachrobotało pod ścianą. Pomyślała, że mysz, i nawet nie podniosła
głowy. Gdzie ziarno, tam są myszy, mawiała jej starsza siostra, która dawno
temu uroiła sobie zostać młynarzową i przez parę parnych, letnich miesięcy
pokładała się na workach z ziarnem z synem młynarza, póki jego ojciec nie
rozmówił się z bratem Reginy, żeby położył kres dziecięcej głupocie.
Dziewczyna uśmiechnęła się bezwiednie na wspomnienie siostry, choć
nie widziała jej od dawna, bo wkrótce po przygodzie z synem młynarza
została wydana za mąż za czeladnika bednarskiego i razem osiedli w jego
rodzinnych stronach. Regina nie była nawet pewna, czy jej siostra wciąż
żyje, bo musiała wywędrować z wioski – obrachowała szybko na palcach –
cztery lata temu. Jeśli więc Bóg pozwolił, niejeden raz zległa od tamtego
czasu z dzieckiem, a czas narodzin, jak wiadomo, często bywa dla matek
czasem śmierci.
Znowu obróciła rożnem. Z mięsiwa, sycząc i skwiercząc, skapywał tłuszcz,
a Regina nadal pozwalała myślom błądzić, po części również po to, żeby
zapomnieć o rozkosznym zapachu pieczeni, bo brzuch coraz głośniej
burczał o głodzie. Od rana nie miała nic w ustach. W warsztacie mistrza
Bartłomieja nie śniadano o świcie i zgodnie z ówczesnym obyczajem na
pierwszy posiłek mogła liczyć dopiero w południe. Czasami, jeśli bardzo
doskwierał jej głód, żuła po przebudzeniu suchą skórkę chleba, choć zwykle
o poranku było tyle roboty, że nie myślała nawet o jedzeniu. Dzisiaj jednak
wszystko szło niecodziennym porządkiem. Mistrz Bartłomiej spodziewał się
odwiedzin piwowara i innych znacznych osób. Regina nie wiedziała, o czym
mieli radzić, ale w domostwie od dwóch tygodni szykowano się na tę wizytę.
Gospodarz zawczasu kazał kupić piękną gęś. Utuczyła ją starannie kluskami,
co okazało się niełatwą sztuką, bo oporne ptaszysko syczało, szczypało
i dławiło się, ani chybi w przeczuciu rzezi. Jednak ostatecznie wszystko
udało się świetnie. Regina zarżnęła gęś, oskubała, natarła majerankiem
i nadziała jagłami ze słoniną, dokładnie tak, jak przykazał mistrz Bartłomiej,
i prawdę powiedziawszy, była bardzo zadowolona ze swojego dzieła.
Mysz zaszurała bliżej. Trzeba będzie dostać tego nieroba kota, zdążyła
jeszcze pomyśleć. Nie lubiła szarego kociska, które trzymano w słodowni do
ochrony przed gryzoniami. Wiedziała oczywiście, że nie sposób się bez
niego obyć, inaczej myszy zżarłyby ich jak króla z bajki. Ale uważała kocura
za szatański pomiot i nie przepuściła żadnej okazji, żeby go kopnąć albo
pogonić kamieniem, jeżeli wygrzewał się bezczynnie na murze.
Poprawiła drewno na palenisku i wtedy zobaczyła za sobą, w kącie kuchni,
mistrza Bartłomieja. Skruszył w palcach orzech, wyjadł jądro i rzucił
skorupkę w kąt. Regina zgadywała, że przyszedł sprawdzić pieczeń. I nawet
przestraszyła się trochę. Ptak wyglądał godziwie, ale mistrz Bartłomiej był
skrupulatny i lubił, kiedy wszystko w obejściu układało się po jego myśli, tyle
że nie zawsze dało się zgadnąć, o czym akurat pomyślał.
– Idź do komory po jagły – wyburczał; mówił jakby z przytłumioną złością,
niby jej nie okazywał na twarzy, ale charkotała mu w gardle.
Podniosła się posłusznie, chociaż poczęstunek został dawno temu
obmyślony, ustalony i naszykowany, więc nie wiedziała, na co komu jagły,
poza tym nie chciała spuścić z oczu gęsi. Mistrz Bartłomiej ruszył za nią, co
było jeszcze osobliwsze. A kiedy oboje znaleźli się w komorze, w chłodnej
ciemności przesyconej zapachem wędzonego mięsa, korzeni i jabłek, złapał
ją mocno za kark i przycisnął do beczki. Krzyczała i próbowała się wyrywać.
Wtedy uderzył jej głową w belkę, aż ją zamroczyło, a potem zatkał jej usta.
– Nie rycz, bom nie takie już tu miał dziewczęta – wysyczał jej do ucha –
a wcale nie płakały.
Regina jednak płakała, bo ją bolało, i płakała również nad sobą, bo
przecież nie takiego życia szukała w Krakowie. A mistrz sapał, bo chciał się
tak uwinąć, żeby nie zmarnować gęsi i żeby się, broń Boże, na boku nie
przypaliła.
I tam właśnie, przy beczce w komorze, sen Reginy o złotym królewskim
mieście prześnił się i rozwiał bez śladu.
Kiedy wróciła do kuchni, Kachna od razu odgadła, co się stało.
– Nie płacz – pocieszała młodszą dziewczynę. – Co masz płakać? Ja
z dziewięć lat z nim tę robotę robię i nic mi nie jest. A tak chociaż dostaniesz
odzienie i nowe buty.
Ale Regina wciąż płakała, i to tak strasznie, że mało jej oczy z rozpaczy nie
wypłynęły. Wkrótce jednak nauczyła się tłumić łzy, bo w kilka dni później
mistrz Bartłomiej przydybał ją, rozszlochaną, w kuchni, po czym najpierw
dał jej kijem w plecy, że zaniedbuje robotę, a następnie popchnął do izby,
rzucił na siennik i znowu zrobił, co chciał.
– A nie śmiej nikogo wołać – zagroził, kiedy próbowała się szarpać i bronić
– bo każę cię, w wór zawiązawszy, utopić!
Po wszystkim poklepał ją po gospodarsku w tyłek, jak kobyłkę, i kazał iść
do komory napić się piwa.
Nie, nie przeszło jej przez myśl oskarżyć go o gwałt przed magistratem.
Żeby zrozumieć bezbronność Reginy wobec pryncypała, trzeba wiedzieć,
kim była u progu epoki nowożytnej służba domowa. Zdecydowaną jej
większość stanowiły kobiety. Parę wieków wcześniej i mężczyźni nie gardzili
tą pracą, jednak kiedy stawki zaczęły spadać, przenieśli się do innych zajęć.
Tymczasem kobietom płacono połowę, a w najlepszym razie trzy czwarte
tego, co za tę samą pracę otrzymaliby mężczyźni. Oprócz wynagrodzenia
pieniężnego służące dostawały również dach nad głową, miejsce do spania,
przyodziewek oraz zwyczajowe prezenty z okazji świąt.
Służba domowa stanowiła ogromną część, bo szacuje się, że 10 – 30
procent wielokolorowego tłumu zaludniającego wczesnonowożytne miasta,
lecz tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na duży personel. W większości
domostw trzymano zaledwie jedną lub dwie służące, wyręczające
gospodarzy w najtrudniejszych domowych posługach. Ponieważ przestrzeń
wewnątrz murów miejskich i w kamienicach była skąpa oraz kosztowna,
służące najczęściej dzieliły życie swoich pracodawców, jadły i spały w tych
samych pomieszczeniach, a czasami bardzo mocno wrastały w ich rodziny.
Młodej, niedoświadczonej dziewczynie, a taka przecież była większość
służących, kiedy przybywały do miasta, ów silny związek z pryncypałami
dawał pewną gwarancję bezpieczeństwa. Przede wszystkim jako służąca
mogła legalnie wejść do miasta, zamieszkać w nim, zarabiać na swoje
utrzymanie, a niekiedy, choć płacono jej zazwyczaj nędznie, także
oszczędzać na posag. Poza tym nie zawsze wyruszała w nieznane i do
całkowicie obcych ludzi. Czasami pierwszą posadę narajała jej starsza
siostra, kuzynka czy sąsiadka, która wcześniej zakotwiczyła się na służbie,
proboszcz polecał ją zaufanym mieszczanom lub rodzice oddawali pod
opiekę krajanom osiadłym w mieście. Jeśli trafiła do dobrych pryncypałów,
mogła liczyć na bezpieczeństwo, opiekę i serdeczność, a także perspektywy
na przyszłość.
Zapewne większość z tych dziewcząt widziała w służbie zajęcie
przejściowe, pewien etap na drodze do dorosłości, którą dla kobiety
otwierało zamążpójście. Cała kultura średniowiecza i renesansu
przekonywała, że małżeństwo i macierzyństwo są naturalnym
przeznaczeniem córek Ewy. W rzeczywistości jednak nie każda panna
szczęśliwie stawała przed ołtarzem. Szacuje się, że co czwarta,
gdzieniegdzie nawet co trzecia, pozostawała niezamężna. Część trafiała do
klasztorów, ale zgromadzenia wymagały od postulantek posagów i wcale się
nie kwapiły do przyjmowania ubogich i nędznie urodzonych. Córki
biedaków, zwłaszcza na starość, musiały liczyć na hojność i dobre serce
krewnych lub iść na żebry, bo samotnej, steranej wiekiem kobiecie
niezmiernie trudno było się utrzymać z pracy własnych rąk. Tymczasem
praca służącej, choć wyczerpująca, była lżejsza niż praca na roli, a topniejące
z wiekiem siły służąca zastępowała specyficznymi umiejętnościami oraz
wiedzą o potrzebach i upodobaniach rodziny. Poza tym wielu pracodawców
traktowało zaufane i oddane służące jak część rodziny i troszczyło się o nie
na starość.
Co istotne, służba nie była dla ludzi tamtych czasów wyłącznie pracą.
Może nawet nie była przede wszystkim pracą. Owszem, jedna ze stron
zobowiązywała się wykonywać pewne czynności, druga zaś wypłacać
wynagrodzenie. Jednak istotę służby stanowiły nie pieniądze i praca, tylko
obowiązek i lojalność. W XVI wieku definiowano ją przede wszystkim jako
powinność i emocjonalną relację pomiędzy panem, który obiecywał – lub
przynajmniej powinien to czynić, bo w praktyce różnie bywało – opiekę
i wsparcie, a sługą, który rewanżował mu się wiernością i oddaniem.
Ten sposób myślenia przesycał całe ówczesne społeczeństwo, bo służba
była doświadczeniem powszechnym i obejmującym wszystkie warstwy
społeczne. Na różnych etapach życia każdy bywał panem albo sługą,
a czasami i jednym, i drugim. Na służbę posyłano nie tylko córki i synów
najuboższych. Także latorośle arystokracji, już w kolebce wyposażone
w świetne koligacje, tytuły i bogactwo, trafiały na dwór krewnych lub nawet
samego króla, żeby służąc jako paziowie, dworzanie czy panny z fraucymeru,
nabrać ogłady, nawiązać korzystne znajomości, zdobyć potężnych
protektorów. Nie traktowano ich z tym samym okrucieństwem co dzieci
biedoty, nie przymierały głodem ani nie chodziły boso, lecz również
doświadczały rozłąki z najbliższymi i całkowitej zależności od obcych. Przez
kilka lat posłuszeństwo stawało się dla nich najwyższą cnotą. Musiały bez
szemrania wykonywać polecenia, znosić nagany i kary fizyczne, na rozkaz
kłaść się do snu oraz siadać do stołu.
Służba miała również niebezpieczną, ciemną stronę. Najmując się, sługa
tracił część wolności i odtąd podlegał panu tak samo, jak kobiety i dzieci
podlegały mężowi i ojcu. W szczególności dotyczyło to młodych,
niezamężnych dziewcząt, które, jak wówczas uważano, nie mogły przecież
żyć bez nadzoru i nieustannego moralnego wsparcia. Władze miast z obawą
spoglądały na nieokiełznany niewieści żywioł, kryjący się w przybudówkach,
na strychach i w suterenach kamienic, i starały się poddać go jak
najściślejszej kontroli. W praktyce przyznawano pracodawcy nieomal
nieograniczoną władzę. Pozwalano mu karać służące prawie bez ograniczeń,
jeżeli nie powodował trwałych obrażeń lub śmierci, choć zdarzało się, że
i takie okrucieństwo uchodziło na sucho. Jeśli powziął podejrzenie
o kradzieży lub nieuczciwości, mógł przeszukiwać kuferki i tobołki
służących. Mógł bez przeszkód – i bez wynagrodzenia za przepracowany
czas! – wypędzić sługę, jeśli okazała się nieposłuszna, leniwa lub udawała
chorobę. Mógł też pod pretekstem wychowywania i szlifowania manier
swoich podopiecznych oczekiwać od nich bezwzględnego szacunku oraz
ściśle kontrolować ich zachowanie.
Służące skarżyły się, że są źle traktowane, ponad miarę obciążane pracą,
karane wedle widzimisię, poniżane, głodzone, odziewane w łachmany,
kwaterowane w nieopalanych pomieszczeniach. Miesiącami i latami
zalegano im z wypłatą, choć Kościół potępiał te praktyki i nakazywał, żeby
zamykając przed śmiercią doczesne sprawy, regulować również długi wobec
służby. Poza tym służące często padały ofiarą przestępstw seksualnych.
Niektórzy historycy twierdzą, że uchodziły za seksualnie dostępne dla
innych domowników, w szczególności zaś dla pana domu, i kiedy zaczęto
zamykać oficjalne miejskie zamtuzy, to właśnie służące przymuszano do
świadczenia usług seksualnych i niejako zastępowania prostytutek.
Seksualnym nadużyciom bez wątpienia sprzyjał negatywny stereotyp
służącej. Powtarzano, że są lubieżne i płoche, zamiast pracować, szukają
miłostek i myślą wyłącznie o strojach, tańcach i przyjemnościach. Nie
widziano w nich ofiar nadużycia władzy, tylko niemoralne kusicielki, które
dla korzyści uwodzą swoich pryncypałów i popychają ich do cudzołóstwa.
Jeżeli nikt się nie ujął za poniewieraną służącą, mogła co najwyżej
próbować uciec od okrutnego czy nieuczciwego chlebodawcy. Jednakże
miasta starały się ograniczać swobodny przepływ najemnych pracowników.
Przede wszystkim forsowano długotrwałe kontrakty. W Polsce służąca
zazwyczaj najmowała się na rok lub pół roku. W innych krajach narzucano
służbie jeszcze dłuższe najmy, w Anglii nawet czteroletnie. W niemieckich
miastach ściśle określano dni, kiedy należało wypowiedzieć posadę. Nie było
ich wiele: w Monachium i Strasburgu dwa dni co sześć miesięcy,
w Norymberdze zaledwie raz w roku. Jeśli służąca odeszła przed upływem
kontraktu bez zgody pana, traktowano ją jak zbiega i surowo karano. Miała
również potężne kłopoty ze znalezieniem kolejnej posady, ponieważ nie
mogła się powołać na dobrą opinię u wcześniejszych pracodawców, a władze
miejskie niezwykle starannie badały dziewczęta, które nie chciały lub nie
potrafiły wskazać poprzedniego miejsca pracy, twierdząc na przykład, że ich
chlebodawca zmarł lub wyjechał. W miastach Rzeszy, gdzie istnieli
wyspecjalizowani pośrednicy kontaktujący służbę domową z pracodawcami,
nie zatrudniano dziewcząt, które nie przepracowały na ostatniej posadzie co
najmniej sześciu miesięcy.
Władze szesnastowiecznych miast nie sprzyjały służącym. Nie sprzyjało
im również prawo. Wystąpienie w sądzie było niezmiernie trudne dla
zazwyczaj niepiśmiennej, samotnej i nieustosunkowanej dziewczyny.
Niemniej władze musiały zdawać sobie sprawę ze skali seksualnych
nadużyć, bo z akt sądowych wynika, że dość powszechnie dawano wiarę
służącym, jeżeli wskazywały pryncypałów jako ojców swoich nieślubnych
dzieci. W niektórych niemieckich miastach pan domu, nawet jeśli nie był
ojcem dziecka, musiał wypłacić ciężarnej służącej odszkodowanie
i utrzymywać ją przez kilka miesięcy, ponieważ powinien był sprawować
nad nią pieczę i nie dopuścić do naruszenia moralności. Ale zdarzało się też
często, że zgwałconą służącą po prostu wypędzano, zwłaszcza jeśli
spodziewała się dziecka i tym oczywistym dowodem cudzołóstwa rzucała
cień na reputację domostwa. Ze starganą opinią i nieślubnym dzieckiem
znalezienie godziwego zajęcia stawało się nieomal niemożliwe. W sądowych
zeznaniach krakowskich nierządnic niezwykle często powtarza się opowieść
o młodej dziewczynie, uwiedzionej lub zgwałconej przez pryncypała,
a następnie w ciąży i bez środków do życia wyrzuconej na bruk.
Regina wiele słyszała o skrzywdzonych dziewczętach, bo Kachna bez
większego współczucia opowiadała o przykrych przygodach, jakie im się
przydarzały na sąsiednich ulicach. Wiedziała, że jeśli nawet oskarży
gospodarza o gwałt, nikt się za nią nie ujmie. Jeszcze ją mistrz Bartłomiej
obwini o kradzież – a poznała go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jest
surowy i broni tego, co uważa za swoje – i wyśle przed kata. Nikt jej tu
przecież nie zna, więc nie poświadczy, ile jest warta. A może powiedzą, że
sama jest sobie winna? Że z własnej woli zadarła spódnicę, licząc, że
wślizgnie się na posłanie po nieboszczce żonie mistrza Bartłomieja?
Tymczasem wieść o jej nieszczęściu szybko się rozniosła. Pewnie Kachna
szepnęła to i owo w browarze, bo studenci, którzy siedzieli na sąsiedniej
ulicy w prywatnych pokojach, jęli przyczajać się na Reginę a to u wejścia do
piwnicy, a to pod ustępem. Chwytali ją, niby to w żartach, jeden
przytrzymywał ręce i zatykał gębę, a inni szczypali i ugniatali piersi albo
podkasywali spódnicę i jedynie ze strachu przed mistrzem nie brali się do
poważniejszego nierządu. Kiedy poskarżyła się Kachnie, ta zaśmiała się
tylko i poradziła jej cierpko, żeby nie opłakiwała wianka, skoro ten dawno
stracony.
– Lepiej bądź miłą i uśmiechniętą – poradziła – i wytarguj nowy pasek,
chustkę albo srebrny pierścionek, póki się tobą mistrz nie znudzi. Bo nie
będzie cię za długo trzymał tylko dla siebie.
Ale mistrz Bartłomiej jakby się zawziął na Reginę. Nie przywykł do
służebnych dziewek, które były zatrzaśnięte jak szkatułka, więc dłubał w niej
na swój sposób całą wiosnę, usiłując się dostać do środka i sprawdzić, co tam
kryje. Złościło go, że Regina nie przymawia się o podarunki. Że wszystko,
nawet nieszczęście, tai dla siebie. Że nie staje się z czasem swawolniejsza,
tylko skąpi pocałunków, chociaż mógł je opłacić szczodrzej niż posługę
kuchenną. Czasami nachodziła go myśl, żeby jej się przypochlebić albo ją
przekupić – może wtedy nie obnosiłaby się po obejściu taka blada
i wyschnięta ze zgryzoty – ale zaraz potem chwytał go gniew, że to tylko
sługa. Ciągnął ją wtedy na bok, w zakamarki obejścia, szarpał i groził, że jeśli
nie będzie powolna, użyczy jej czeladnikom albo pijanicom w piwnicy
i każdemu, kto się napatoczy, oskarży ją o złodziejstwo i odda katu na służbę
do zamtuza.
Dlaczego tak robił? Bo coś go w jasnowłosej wieśniaczce kłuło i uwierało.
Gdyby umiał dokładniej w sobie wymacać i nazwać ten niepokój,
powiedziałby, że Regina przemyka się obok niego tak obojętnie, jakby go
wcale nie było. A mistrz Bartłomiej nie przywykł, żeby go nie zauważano.
Przeczuwał mętnie, że nieuwaga dziewczyny uwłacza mu i odejmuje
powagi. Z zuchwałością, niechlujstwem albo złodziejstwem umiałby sobie
poradzić: wszak groźby, którymi straszył Reginę, nie były zupełnie
wydumane. Jednak na nieuwagę nie miał sposobu i to go złościło
najbardziej.
Nawet Kachna nie umiała go udobruchać.
Jakoś na wiosnę, po prawie pół roku służby, Regina zaczęła się obawiać, że
nosi w sobie dziecko. Długo nie była pewna. Niby wezbrały jej piersi, ale
brzuch wcale nie rósł, choć według miary popełnionych grzechów powinien
już być jak melon. Nie wyczuwała poruszeń dziecka. Nie miewała nagłych
płaczów, boleści w krzyżu ani rannej słabości. Popuszczając spódnice
i koszule, łudziła się, że to z dostatku. Bo mistrz Bartłomiej, chociaż
w innych rzeczach surowy, lubił dobrze jadać i nie skąpił służbie. Raz na
tydzień kazał Reginie kupować słynny pszenny chleb z Opatowca, a w co
większe święta również słodkie ciastka na jajach i maśle.
Dlaczego się bała? W początkach XVI wieku macierzyństwo stanowiło
najbardziej powszechne kobiece doświadczenie, zrównujące matki
wszystkich stanów, konfesji i narodowości. W kościołach wciąż
rozbrzmiewały słowa Świętego Pawła, który w Pierwszym Liście do
Tymoteusza napisał, że kobiety są zbawiane przez rodzenie dzieci. Ale
chociaż macierzyństwo stanowiło kobiecą ścieżkę do świętości, grzech Ewy
naznaczył je strachem i cierpieniem. Dawne macierzyństwo wymagało
heroizmu, co z niezwykłą siłą przebija z pism średniowiecznych mistyczek,
które poprzez cielesną metaforykę macierzyństwa opisywały doświadczenie
mistyczne i w bólach porodu widziały współuczestnictwo w męce
i ukrzyżowaniu Chrystusa. Z kolei Erazm z Rotterdamu, niderlandzki filozof
i bodajże najbardziej wpływowy intelektualista epoki, w Nowej Matce
znamiennie porównał rodzącą do żołnierza: oboje wszak potrzebują odwagi
i siły i oboje ocierają się o śmierć.
Komnata porodowa często stawała się grobowcem. Wedle szacunków
nawet co trzecia–czwarta matka umierała z powodu komplikacji
okołoporodowych i zaledwie co trzecie dziecko dożywało dwudziestych
urodzin. Lecz pomimo grozy porodu dzieci uważano za dowód Bożej łaski.
Teologiczne autorytety epoki zapewniały, że dzieci w pełni wynagradzają
matkom cierpienia porodu. Bo, jak twierdził Bartłomiej Anglik,
franciszkański teolog i encyklopedysta, im więcej żałości i smutku
doświadczy matka podczas porodu, tym bardziej kocha dziecko. Poza tym
dla chrześcijan każde narodziny stanowiły triumf nad śmiercią, a ten
radosny, zwycięski aspekt macierzyństwa najpełniej uosabiała Maryja, która
nosiła pod sercem Boga i stała się narzędziem zbawienia. Piękna,
młodzieńcza Panna z Dzieciątkiem królowała w niezliczonych świątyniach
chrześcijaństwa, przypominając kolejnym pokoleniom kobiet, że powinny,
jak niegdyś ona, pokornie poddać się woli Boga i ofiarować mu swoje dzieci.
Wcześniej Regina lubiła patrzeć na pyzate krakowskie Dzieciątka, tulące
się na obrazach do piersi Matki i gestem dłoni wskazujące ją wiernym jako
pośredniczkę w zbawieniu: obiecywały dziewczynie, że kiedyś i ona zazna
słodkiego trudu macierzyństwa. Teraz jednak mimowolnie omijała je
wzrokiem, choć przecież wcale nie była pewna, że nosi w sobie nowe życie.
Nie przyszło jej wszakże do głowy, żeby się upewnić u Kachny. Tymczasem
starsza służąca, widząc w Reginie wspólniczkę w łajdactwie, ośmieliła się
bardzo. Bez skrępowania opowiadała o swoich niepoczciwych sprawkach –
o tym, jak w szynku oszukuje pijaków na miarach, dopisuje im kreski na
niewypite garnce, podbiera pieniądze z mieszków, a jeśli się trafia okazja,
schodzi z nimi do małej piwniczki na wszeteczeństwo. W żartach podsuwała
Reginie kawałki kosaćca, który jeśli przywiązać go pod spódnicą, zabija płód
i wyciąga go z brzucha. Innego dnia tak hojnie doprawiła polewkę
pietruszką, która według Zielnika Szymona Syreniusza powoduje
niepłodność, że mistrz Bartłomiej z wrzaskiem kazał ją wylać świniom.
A kiedy szły po sprawunki na rynek, celowo kluczyła po ulicach, żeby
mimochodem pokazać jej jakąś bramę.
– Babka tu siedzi – mówiła ze śmiechem – co daje ziela ladacznicom, żeby
dzieci nie rodziły.
Wszystko to działo się mimochodem i pozornie bez złej intencji, a jednak
wydawało się Reginie nieopisanie plugawe. Budziła się, niespokojna,
w środku nocy, czując na piersi ogromną ciężkość. Wprawdzie kiedy
zaczynała odmawiać pacierze, duszność podnosiła się z ociąganiem
i uchodziła przez szpary w oknach, ale nisko, przy podłodze, pozostawał
jakiś cień i nie rozwiewał się do świtu. Może nawiedzał ją zły duch, martwiła
się, jeden z tych, które czyhają na grzesznice i potrafią podmienić ich
nienarodzone dziecko na własne? A może coś jeszcze potworniejszego
i bardziej zasiedziałego w świecie?
W półśnie zwidywały jej się mętne smocze ślepia, zaglądające przez
okienną błonę do izby, prosto na jej posłanie, i słyszała szuranie smoczej
łuski na ciemnym dziedzińcu. Bo przecież w tym mieście smoka nie zabił
Święty Jerzy, na kościelnym obrazie krótkonogi i spowity w przykusą zbroję.
Nie, tutaj na rozprawę z potworem posłano czeladnika szewskiego, a po
kilku miesiącach w tym wszetecznym mieście Regina wiedziała już, że
wszyscy szewcy to kłamcy i dla sowitej nagrody zaprzedadzą nawet własną
duszę.
Wbijała więc w rąbek koszuli szpilki, by się ochronić przed złą mocą,
i nosiła na piersi poświęcony medalik, który dostała od ślepej żebraczki spod
kościoła wraz z zapewnieniem, że strzeże od wszelkiego zła i jest osobliwie
pomocny dla młodych mężatek. Regina nieomal wyznała, że wcale nie jest
mężatką i pewnie nigdy nią nie zostanie, bo wróci do rodzinnej wsi bez
posagu, za to z małym bąkiem. Przestraszyła się jednak, zupełnie jakby
nazwanie i wypowiedzenie głośno prawdy miało ją ostatecznie powołać do
życia. Dopóki milczała, mogła wierzyć, że te straszne chwile, kiedy mistrz
Bartłomiej sapał na niej i ugniatał ją swoim ciałem, nie istnieją naprawdę,
lecz wyśniła je sobie tylko jako karę za grzechy. Przychodziło jej to tym
łatwiej, że było przecież również wiele dobrych godzin i dni, kiedy bawiła się
z Zofijką i Anulką makowymi kukiełkami albo czyszcząc na kuchennym stole
krupy z twardych nasion kąkolu, opowiadała im o Świętej Małgorzacie, która
pokonała smoka. I tak prześlizgiwała się przez każdy dzień, jak przez
dziurkę od klucza, odliczając, aż minie pół roku służby i wymknie się
z domostwa słodownika, jakby jej nigdy nie było. A skoro pół roku minęło,
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Dziedzictwo Ewy. Narodziny Czas kobiet. Połóg i oczyszczenie Pożyczone mleko. Opieka nad dzieckiem Potwory królowej. Służba na dworze monarchy Tkanina opowieści. Rzemiosło artystyczne a wychowanie dziewcząt Serce i trzewia władzy. Społeczeństwo jako organizm Dotyk węża. Horyzont geograficzny Terminując władzę. Kształcenie królewskich córek Pokora Gryzeldy. Ideał małżeństwa Tkaczka z Itaki. Modele kobiecej cnoty Wytworni rycerze i piękne damy. Turnieje w ceremoniale dworskim Ukryte źródła. Sekrety w kulturze dworskiej
Zew Kirke. Renesansowe czary i leki Uczniowie Paracelsusa. Rewolucja naukowa Umysł i ręka. Korespondencyjna Republika Wiedzy Panny piękne jak anioły. Taniec w kulturze dworskiej Najsroższy łowca. Śmierć Rodzinna historia Jagiellonów Rodzina Jagiellonów
Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK Konsultacja: AGNIESZKA JANUSZEK-SIERADZKA Redakcja: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Korekta: Pracownia 12A, ANETA TKACZYK, EWELINA KOROSTYŃSKA, JACEK BŁACH Opracowanie graficzne: MAREK PAWŁOWSKI Na okładce wykorzystano obraz Lucasa Cranacha Starszego Święta Katarzyna / bpk / Staatliche Kunstsammlungen Dresden / Elke Estel Ilustracje w tekście pochodzą z tomów: Zbiór odcisków drzeworytów w różnych dziełach polskich w XVI i XVII wieku odbitych a teraz w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego zachowanych, Kraków 1849, reprint: Krajowa Agencja Wydawnicza, Kraków 1985, oraz Marcin Fabiański, Złoty Kraków, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010. Skład i łamanie: Scriptorium „TEXTURA” © Copyright by Anna Brzezińska © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2017 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-06604-1 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.
Moim synom, którzy sprzątali, robili zakupy i wyprowadzali psa, podczas gdy ich matka rezydowała na Wawelu
P . owiedzmy, że była służącą. Jedną z tysięcy niewidzialnych dziewcząt, które ściągały ze wsi do Krakowa, Warszawy, Poznania czy Gdańska oraz niezliczonych małych miasteczek, a potem przez lata zamiatały rzemieślnicze warsztaty, w miejskich kuchniach szorowały miski popiołem ze skrzypu, piastowały dzieci owdowiałych kupców i prały koszule studentów albo czeladników, żeby niepostrzeżenie wyślizgnąć się z miejskich dokumentów i na zawsze zniknąć nam z oczu. Pragnienie lepszego życia gnało je niekiedy z daleka, więc służąca przywędrowała aż spod Nowego Targu i zbliżyła się do królewskiego miasta Krakowa od strony Bramy Floriańskiej, spocona, umorusana od pyłu i śmiertelnie utrudzona podróżą. Pęknięty chodak otarł jej stopę do krwi i najchętniej przysiadłaby na przydrożnym kamieniu, nawet nie żeby odpocząć, ale dać upust łzom i użalić się chwilę nad sobą. Nie było jednak o tym mowy. Towarzysze podróży, trzech krzepkich parobków z jej rodzinnej wsi i dwie niezamężne wieśniaczki szukające zajęcia, poganiali ją bezlitośnie. Ich zapasy wyczerpały się już dwa dni temu, więc na poprzednim postoju posilili się kradzioną kurą, zresztą ku zgrozie służącej, która była uczciwą, bogobojną dziewczyną. Chcieli dotrzeć do celu przed zmierzchem, zanim pachołkowie zamkną bramy i oddadzą miejskie klucze burmistrzowi. Inaczej czekaliby pod murami do rana, najpewniej w jakimś opuszczonym szałasie albo przy ognisku pod gołym niebem. Bogatsi podróżni mogli się zatrzymać w domu gościnnym albo w jednej z gospód, które przedsiębiorczy mieszkańcy Kleparza wznieśli za murami dla takich właśnie zapóźnionych przyjezdnych. Ale wędrowni robotnicy i wiejskie dziewki nawet nie myśleli o takim zbytku. Powiedzmy, że miała na imię Regina. Wyposażona w koszulę na zmianę, chustkę, dwa kawałki płótna, pasek, odziedziczony po matce cienki pierścionek ze srebra oraz kilka drobnych monet zawiniętych w czystą szmatkę, zagłębiła się w trzewia miasta. Wewnątrz murów wszystko wydawało się jej za duże, zbyt intensywne. Nadmiar ludzi, kamiennych domów, nieznanych woni przerażał i oszałamiał, lecz posłusznie dreptała za Agnieszką, starszą dziewczyną,
która już wcześniej chadzała do Krakowa na służbę i obiecała umieścić Reginę w dobrym domu, gdzie będą ją karmić do syta, obstalują jej buty i wypłacą godziwe myto, czyli wynagrodzenie za pracę. Może nawet dziesięć florenów rocznie, rozmyślała z niepokojem, bo nie wiedziała dokładnie, o ile powinna poprosić: za dużo niedobrze, ale za mało bodaj jeszcze gorzej! Kiedy jednak przyszło co do czego, długo stukały od drzwi do drzwi, prosząc o służbę. Na darmo. Nikt nie pamiętał Agnieszki. Nikt też nie chciał przyjąć do posługi obcej, nędznie przyodzianej dziewczyny. Gdy więc wreszcie wpuszczono je do jakiejś sieni, Regina ledwo potrafiła się odezwać. Zgodziłaby się zostać tu nawet za darmo, taka ją przepełniała ulga, że nie będzie się dłużej błąkać w ciemności, pełnej niespokojnych duchów i złoczyńców. Dlatego to Agnieszka, jako bardziej wymowna i obyta, targowała się o jej myto z mistrzem Bartłomiejem, owdowiałym słodownikiem i właścicielem sporego, acz cichego już o tej porze domostwa przy ulicy Szczepańskiej, nieopodal muru miejskiego. Na końcu uściskała krajankę i prędko umknęła ku swoim sprawom, nie omieszkawszy jednak schować kilku monet, które gospodarz wcisnął jej w dłoń w podzięce za pośrednictwo. I tak Regina została z obcym czarnowłosym mężczyzną, który na rok zgodził się być jej chlebodawcą i opiekunem. Następnego ranka dowiedziała się, że zgodzono ją na izdebną. Miała sprzątać w sieni i pokojach na obu piętrach kamienicy, zamiatać podwórze i ulicę wzdłuż domu do połowy rynny granicznej, jak ją skrupulatnie objaśniła starsza służąca. Bo w domu była też krępa, ciemnowłosa dziewczyna o imieniu Kachna, która, jako bardziej zaufana, piastowała córeczki mistrza Bartłomieja i wypełniała jego osobiste polecenia. Gospodarz kilka lat temu wykupił ją od żołnierzy wracających z wojennej wyprawy i trzymał bardziej jako niewolnicę niż wynajętą pomoc. Poza nimi w domostwie rezydowali również dwaj czeladnicy i mały uczeń, trudzący się przy słodzie, no i oczywiście mistrz Bartłomiej. Z nim jednak Regina nie przestawała zbyt wiele. Zresztą nigdy nie była szczególnie śmiała ani skłonna do pustych rozmów. Jedynie przy córeczkach mistrza, Zofijce i Anulce, czuła się swobodniej, może dlatego, że i ją wcześnie odumarła matka. Dopiero po paru tygodniach zaczęła się swobodniej wypuszczać do miasta. Zwykle w sprawunkach wyręczała ją Kachna, która umiała się
sprytnie wykręcić od domowych obowiązków, po czym chowała się pod okapem, żeby plotkować z achtelenkami, czyli posługaczkami rozwożącymi po mieście beczki z piwem, albo biegła z pytaniem do młyna czy innym zleceniem piwowara. Najdłużej schodziło jej w wyszynku. Potem wracała zadowolona, opita piwem jak bąk, a bywało, że i z napiwkiem wyłudzonym od podchmielonych głupców. Czasami Regina pomagała Kachnie w opiece nad dziećmi i sprawunkach: brały z dziewczynkami kosze i szły we trzy na rynek, pomiędzy kramy pełne najróżniejszych pokus. Krakowski rynek w początkach XVI wieku zdumiewał bogactwem nawet Mikołaja Reja, znacznie bardziej bywałego niż Regina, który w Żywocie człowieka poczciwego uwiecznił uniwersum krakowskiego handlu. Jedna przekupka oferuje smażone kiełbaski, pisał, druga galarety, trzecia pieczoną wątrobę z octem i cebulką. Baby zachwalają wieloraki towar: wyroby z żelaza, płótno, barchan, gwoździe i najrozmaitsze przyprawy, biegają po rynku i okolicznych ulicach, pokazując a to opłatki z niekwaszonego ciasta, a to wieńce, a to jakąś czerwoną maść. Na straganach wyłożono obfitość wszelakiego dobra: kasze, śledzie, masło, świece, szklanki, jabłka, bułki, buty, ryby, żur, barszcz, ogórki i inne warzywa; kto by to wszystko zliczył! – dziwował się pierwszy mistrz literackiej polszczyzny. Łatwo się było wśród tych wszystkich wspaniałości zagubić, jeszcze łatwiej dać oszukać. Regina doświadczyła tego już za pierwszą bytnością na targu rybnym. Przekupka zagadała ją, zachwyciła się urodą i grzecznością dziewuszek, dała im garść orzechów i tak się przypochlebiła Reginie, biorąc córki mistrza za jej własne, że służąca nawet nie śmiała prostować. Otumaniona, nie wiedząc, co oznaczają oberżnięte płetwy, kupiła wczorajszą rybę w cenie świeżej, a na dodatek nie dorachowała się reszty. Tamtego dnia dowiedziała się czegoś nowego o swoim chlebodawcy: otóż mistrz Bartłomiej był człowiekiem skrupulatnym i surowym. Najpierw wypłacił Reginie każdego zapomnianego miedziaka kijem po grzbiecie, a potem zasadził się z czeladnikami na wracającą do domu handlarkę. Łajali ją i szturchali, aż jej czepiec spadł z głowy, póki nie oddała, co wyszalbierzyła. Odtąd Regina jeszcze pilniej trzymała się okopconej kuchni. Doglądała polewki albo obracała nad ogniem pieczeń, a dzieci przebierały tymczasem
krupy albo łuskały groch, opowiadając jej o krakowskich kościołach z cudownymi obrazami i o górującym nad miastem zamku, gdzie mieszka król z królową oraz swoim królewskim synkiem i czterema córeczkami, z których dwie najmłodsze są prawie że w ich wieku i też mają na imię Zofijka i Anulka. Regina uśmiechała się wtedy do siebie, myśląc, że jej wcale nie byłby potrzebny zamek, a już na pewno nie taki ogromny wawelski, o dachach połyskujących białą, żółtą, zieloną i błękitną polewą dachówek, ułożonych w kunsztowne wzory. Zielone okiennice, osadzone w wytynkowanych na biało murach, przypominały jej oczy i czasami czuła, że te oczy nigdy nie usypiają, tylko obserwują ją niestrudzenie, jakby tam na szczycie wzgórza tkwił nie zamek z kamienia, tylko potwór z baśni, skamieniały od słonecznych promieni. Wciąż jakoś nie mogła przywyknąć do ceglanej i kamiennej wspaniałości krakowskich ulic. I nic dziwnego, bo w początkach XVI wieku podstawowym budulcem Korony pozostawało drewno. Historycy szacują, że na wsiach zaledwie 0,4 procent budynków wznoszono wówczas z kamienia. Kamień i cegła stanowiły tworzywo władzy, trudno więc nam, dzieciom epoki kamienia, cegły i betonu, wyobrazić sobie, jakie wrażenie wywierały na przybyszach ze wsi takie miasta jak Kraków, Gdańsk, Toruń czy Poznań. Kiedy Regina pierwszy raz spojrzała z oddali na królewski gród, rozlany pod zamkowym wzgórzem w kształt potwora o siedmiu paszczach-bramach, ze strachu odebrało jej dech. Nie przywykła do takiej ilości głazów, kamieni i cegieł, piętrzących się ku niebu w tej samej bluźnierczej pysze, która kiedyś popchnęła ludzi do wzniesienia wieży Babel. Od razu przypomniała sobie o smoku, który, jak jej opowiedziała Agnieszka, mieszkał pod królewskim wzgórzem, póki chytry czeladnik szewski nie zadał mu trucizny w ścierwie barana. I kiedy zagłębiła się w krakowskie ulice, przelękła się, że wcale nie zdechł, tylko udał śmierć, po czym rozpostarł się szeroko po ulicach i placach, a jego skóra wypełniła się kamiennym kośćcem kamienic, murów i wież. Może krakowscy mieszczanie przywykli i nie czuli jego oddechu, lecz ona czuła, że wcale nie jest martwy, zapadł tylko w drzemkę i może się zaraz przebudzić. Starała się więc stąpać jak najciszej, żeby nie ściągać na siebie jego uwagi. Najbardziej przeraziła się bram, nieustannie przeżuwających ludzkie mięso, wozy, konie i wędrowców. Wiedziała, że pewnego dnia miasto ją osądzi i jeśli okaże się niegodna,
brama wypluje ją ze wstrętem, jak wcześniej przydarzyło się to wielu wiejskim dziewczętom, które przyszły do królewskiego miasta za lepszym życiem, a uciekały w niesławie i z bękartem w brzuchu. Spośród wszystkich krakowskich budowli zamek królewski najgłośniej wołał o potędze, wspaniałości i bogactwie swojego gospodarza. Oczywiście Regina nie oglądała go z bliska. Ale nie musiała. Wystarczyło, że zerknęła na białe kominy i złociste hełmy wież, a zdejmował ją taki strach, jakby klęczała przed ołtarzem. Za nic na świecie nie chciałaby mieszkać w takim miejscu, wspaniałym i straszliwym zarazem. Gdyby mogła wybierać, poprzestałaby na ceglanej kamienicy mistrza Bartłomieja albo nawet skromniejszej. Bo dowiedziała się od Kachny, że kamienica ze słodownią wcale nie należy do jej pryncypała. Rzemieślnik wynajmował ją tylko od pewnej wdowy, ponoć wielce nabożnej. Świątobliwość nie przeszkodziła jej podnieść czynszu, kiedy zrozumiała, że słodownik, choć wciąż młody i krzepki, nie szuka następczyni dla nieboszczki żony. – Powinna się szykować raczej do grobu niż do łoża – podśmiewała się z niej Kachna. – Gdzie jej do mistrza naszego, klępie starej. Zresztą on nie taki, żeby za babami biegał, roboty dniem i nocą musi pilnować – dodawała uspokajająco. Lecz Reginie wydawało się, że gospodarz zerka na nią ukradkiem, kiedy szorowała piaskiem schody albo zmywała drewniane miski nad balią. Robiło się jej wówczas nieswojo, ale nie mogła nikomu zabronić patrzeć. Poza tym dobrze się jej wiodło w domu słodownika. Miały z Kachną izdebkę, wprawdzie chłodną i ciasną, ale dostateczną, żeby zmieściły się w niej siennik, stołek i stara ława, z jednej strony podparta klockiem drewna. Mistrz Bartłomiej okazał się mrukiem, ale przynajmniej nie skąpcem. Mogła sobie do woli brać chleba i popijać piwem. Podarował jej modry fartuch po nieboszczce żonie i obstalował nowe buty, bo ze starych niewyględnie wyłaziły gołe pięty. Więcej nie potrzebowała. Najbardziej lubiła, kiedy Kachnę wieczorem wywiało precz, a mistrz zasiedział się w brackiej gospodzie. Układała wtedy do snu majstrówny, a gdy usnęły, siedziała przy ich łóżku, grzała ręce przy trójnogu pełnym żaru, wyobrażając sobie, że to jej własna sypialna izba i że wszystko wokół – łóżko z baldachimem, pierzyny, poduszki, zielony dywan na ścianie, ciężki stół pod oknem, ława, okute żelazem skrzynie i nawet piaskowy zegar, którego
nie śmiała dotykać – należy do niej. Zresztą dlaczegóż by nie? Regina zapamiętała obietnice Agnieszki, jak to w mieście niejedna sługa wyrosła na panią, a całkiem niedawno Kachna powtórzyła jej zasłyszaną od studenta opowieść o pannie, porwanej przez Tatarów w jasyr dokładnie w jej stronach. – Uwieźli ją aż do pałacu wielkiego sułtana – mówiła z przejęciem – który jest wprawdzie poganin i okrutnik, ale w tej niewolnicy tak się rozmiłował, że ją pojął za żonę, co – dodawała z żalem – mogłoby się i mnie przytrafić, gdyby mnie nie schwytali zaciężni żołnierze i nie sprzedali mistrzowi Bartłomiejowi jak jałowicy. Nocą Kachna osuwała się w sen, marząc o karierze sułtanki, Regina zaś o własnej ceglanej izbie, ciepłej i pachnącej świeżym chlebem. Czy zostawiała w tych rojeniach miejsce dla mistrza Bartłomieja? Nie umiała sobie później przypomnieć. Niby spędzali całe dnie pod tym samym dachem, ale gospodarz wciąż był dla niej odległą, obcą figurą. Wydawał się jej po trochu nieprawdziwy, jak posągi z cmentarnych Ogrójców, niby utoczone w kształt człowieka, a przecież kamienne i martwe. Tyle że jeśli mu się dokładniej przyjrzeć, myślała, to ze swoimi grubymi ramionami pokrytymi plątaniną czarnych włosków, gęstych i tłustych jak owcze runo, mistrz Bartłomiej przypomina raczej jerozolimskiego oprawcę niż któregoś ze śpiących apostołów. Sama nie wiedziała, skąd nachodziły ją takie myśli i potem wstydziła się, że niesprawiedliwie osądza pracodawcę, bo poza tym jednym laniem – na które rzetelnie wszak zasłużyła – nie wyrządził jej nic złego. Owszem, był burkliwy i ponury, ale wiedziała, że wdowcy często gorzknieją, kiedy im zabraknie dobrej towarzyszki. Poza tym pracował ciężko, nieomal ponad miarę, bo pomocnikom nie skąpił zajęć, ale do najcięższego brzemienia przyprzęgał się sam i ciągnął, jak wół jarzmo, bez wytchnienia. Od słodowni Regina trzymała się jak najdalej. Nie żeby ktoś jej zakazał tam chodzić. Zaraz na początku jej służby, kiedy wszystko było jeszcze niepokojąco nowe, Kachna wzięła ją za rękaw i oprowadziła po tym dziwnym budynku. Pokazała piwnicę z wielkim drewnianym korytem, gdzie moczono i mieszano ziarno, i rostownię, gdzie trzeba je było delikatnie przewracać i mieszać, kiedy kiełkowało, a na końcu ogromny piec ze specjalnymi rusztami, zwanymi lasami. Regina wszystkiemu się uprzejmie
przyjrzała, po czym pochwaliła niezwykłe umiejętności gospodarza, bo to wszak wielka sztuka przerabiać pszeniczne ziarno na słód do warzenia piwa, a następnie spiesznie umknęła do kuchni. Niby nie zobaczyła nic strasznego, ale jakoś brakło jej serca do słodowniczej sztuki. Może zawinił piec, bezustannie mielący w gębie czerwony żar? Może uwijający się przy robocie, rozdziani do pasa czeladnicy, którzy wprawdzie nie ośmielali się jej zaczepiać, ale patrzyli bezczelnie i za plecami mistrza Bartłomieja czynili nieobyczajne gesty? A może woń suszonego ziarna, słodka i kwaśna zarazem, a przez to dziwnie odpychająca? Na szczęście nikt jej później tam nie naganiał. Zaszczyt sprzątania w słodowni przypadał Kachnie, starszej i bardziej doświadczonej, a wywiązywała się z tego obowiązku równie opieszale i niedbale jak ze wszystkich innych. A kiedy Kachna znikała na całe dnie, swoją robotę – utrzymanie porządku na posesji, sprawunki, gotowanie i opiekę nad dziećmi – zostawiała Reginie. Nie buntowała się jednak. Już jako dziecko pomagała w obejściu, niańczyła rodzeństwo, zbierała w lesie grzyby i jagody i pasała gęsi. W parę lat po matce odumarł ją także ojciec. Najstarszy brat z bratową przyjęli rodzeństwo pod swój dach, ale odtąd żyło się jej trudniej. Nie krzywdzili jej, po prostu w chałupie z każdym rokiem przybywało latorośli i trosk. Gdy tylko Regina skończyła czternaście lat, bratowa jęła przebąkiwać o mieście i służbie. Nie, nikt jej nie wyrzucił. Nikt nawet nie dokuczył. Sama czuła, że przyszedł czas, żeby iść gdzieś dalej, jeżeli nie chciała się zeschnąć jałowo, piastując cudze dzieci i warząc cudzą strawę. A komorniczka Agnieszka była taka wymowna i tak pięknie opowiadała o złotym królewskim mieście, że Regina, chociaż nieco przestraszona własną śmiałością, dała się znęcić. Nigdy nie udało się jej dojrzeć Agnieszki w tłumie na rynku ani przed ołtarzem, chociaż wypatrywała jej bacznie, kiedy w niedzielę wypuszczała się dalej z ulicy Szczepańskiej i zachodziła do coraz to nowych kościołów. Bywała nawet w farze, wypiętrzonej prosto ku niebu przedziwną, nieczystą wręcz sztuką. Spoglądała w górę i duszno się jej robiło od mnogości kamieni nad głową, od pozłoty i witraży, łowiących w kolorową sieć światło. Ale kazań nie rozumiała. Po mszy razem z innymi z pospólstwa szła na cmentarz i tam słuchała kaznodziejów. Usadowieni w kamiennych gniazdach ambon wyglądali jak bociany, ale mówili swojsko, po polsku, podczas gdy w farnym
kościele rozbrzmiewała harda niemczyzna bogatego patrycjatu. Po nabożeństwie mieszczanie rozlewali się wielobarwnym potokiem w miasto, opasane podwójnym murem z basztami, bramami i fortyfikacjami i oblane rzeką Rudawą, która obracała liczne młyny i folusze. Czeladnicy mistrza Bartłomieja często chadzali za mury, zwabieni tanim piwem i przygodami z niecnymi panienkami, a czasami musieli również biec tam do młyna, gdzie mielono słód. Oprócz młynów na przedmieściach było wiele innych warsztatów, zwłaszcza tych co bardziej smrodliwych – farbiarni, blichów do bielenia płótna, topni wosku czy ołowiu, słodowni, browarów, szlifierni, cegielni, warsztatów kamieniarskich, garncarskich czy papierni. Regina tylko w części rozumiała ich użyteczność, ale wcale jej nie korciło, żeby przejść się po podkrakowskich błoniach i z bliska przekonać, czemu owe warsztaty służą. Za bardzo się bała. Z rzadka tylko ulegała ciekawości i szła ku bursom szkolarzy, pod dwór biskupi czy ratusz. Wciąż jednak gubiła się w plątaninie ulic i jeśli nie była wystarczająco ostrożna, trafiała pod mury miejskie, gdzie w zrujnowanych wieżach gnieździły się ladacznice. Spod złotej, kamiennej i ceglanej wspaniałości krakowskiego miasta przezierały bowiem nędzne zaułki ulicy Krowiej, Psiej czy Kociej, pełne drewnianych, byle jak skleconych bud, przybudówek, pozapadanych ruin. Nawet reprezentacyjne ulice zaniedbano. Król Zygmunt wielokrotnie napominał rajców, żeby żywiej zajęli się miejską zabudową i wypełniali domami puste place lub odsprzedawali je tym, których stać na nowe inwestycje. Regina starała się unikać tych zaniedbanych posesji, będących siedzibą rozmaitych rzezimieszków, złodziei i żebraków. Zwłaszcza jałmużnicy bywali natarczywi. Szarpali ją za spódnicę, domagając się datków, i krzyczeli o Bożym sądzie nad grzesznikami o zatwardziałym sercu. Wielu było kalekich, lecz budzili w dziewczynie nie tyle litość, co strach. Uciekała od nich pędem do domu i przy wieczornej posłudze wyliczała sobie na palcach, ile jeszcze miesięcy przyjdzie jej spędzić w tym strasznym miejscu, zanim wróci z zapłatą do rodzinnej wioski. A potem, pewnego ranka, nieomal już na przedwiośniu, mróz wrócił tak silny, że o brzasku musiała rozbić skorupkę lodu na konwi w sieni. Słońce świeciło, a w nocy spadł świeży śnieg, więc córki mistrza wybiegły na ulicę i ze śmiechem obrzucały się sypkim puchem. Mielcuch kopcił jak zwykle,
lecz w ten jasny, roziskrzony zimowy świt cierpki dym wydawał się dziwnie błogi i przywodził na myśl wędzone jabłka. Regina obracała w kuchni pieczeń, odmawiając modlitwę za dusze cierpiące w czyśćcu. Czyniła to jednak niedbale i tylko z nawyku, bo taka była szczęśliwa, że może siedzieć w cieple, oddzielona ceglanym murem od wiatru i dobrze opatrzona na zimę. Może właśnie dlatego spotkało mnie nieszczęście, myślała sobie potem. Z powodu zaniedbanej modlitwy i niewczesnego zadowolenia. Pusta radość zawsze ściąga na człowieka karę. Nie należy się zanadto cieszyć na tym świecie. Coś zachrobotało pod ścianą. Pomyślała, że mysz, i nawet nie podniosła głowy. Gdzie ziarno, tam są myszy, mawiała jej starsza siostra, która dawno temu uroiła sobie zostać młynarzową i przez parę parnych, letnich miesięcy pokładała się na workach z ziarnem z synem młynarza, póki jego ojciec nie rozmówił się z bratem Reginy, żeby położył kres dziecięcej głupocie. Dziewczyna uśmiechnęła się bezwiednie na wspomnienie siostry, choć nie widziała jej od dawna, bo wkrótce po przygodzie z synem młynarza została wydana za mąż za czeladnika bednarskiego i razem osiedli w jego rodzinnych stronach. Regina nie była nawet pewna, czy jej siostra wciąż żyje, bo musiała wywędrować z wioski – obrachowała szybko na palcach – cztery lata temu. Jeśli więc Bóg pozwolił, niejeden raz zległa od tamtego czasu z dzieckiem, a czas narodzin, jak wiadomo, często bywa dla matek czasem śmierci. Znowu obróciła rożnem. Z mięsiwa, sycząc i skwiercząc, skapywał tłuszcz, a Regina nadal pozwalała myślom błądzić, po części również po to, żeby zapomnieć o rozkosznym zapachu pieczeni, bo brzuch coraz głośniej burczał o głodzie. Od rana nie miała nic w ustach. W warsztacie mistrza Bartłomieja nie śniadano o świcie i zgodnie z ówczesnym obyczajem na pierwszy posiłek mogła liczyć dopiero w południe. Czasami, jeśli bardzo doskwierał jej głód, żuła po przebudzeniu suchą skórkę chleba, choć zwykle o poranku było tyle roboty, że nie myślała nawet o jedzeniu. Dzisiaj jednak wszystko szło niecodziennym porządkiem. Mistrz Bartłomiej spodziewał się odwiedzin piwowara i innych znacznych osób. Regina nie wiedziała, o czym mieli radzić, ale w domostwie od dwóch tygodni szykowano się na tę wizytę. Gospodarz zawczasu kazał kupić piękną gęś. Utuczyła ją starannie kluskami, co okazało się niełatwą sztuką, bo oporne ptaszysko syczało, szczypało
i dławiło się, ani chybi w przeczuciu rzezi. Jednak ostatecznie wszystko udało się świetnie. Regina zarżnęła gęś, oskubała, natarła majerankiem i nadziała jagłami ze słoniną, dokładnie tak, jak przykazał mistrz Bartłomiej, i prawdę powiedziawszy, była bardzo zadowolona ze swojego dzieła. Mysz zaszurała bliżej. Trzeba będzie dostać tego nieroba kota, zdążyła jeszcze pomyśleć. Nie lubiła szarego kociska, które trzymano w słodowni do ochrony przed gryzoniami. Wiedziała oczywiście, że nie sposób się bez niego obyć, inaczej myszy zżarłyby ich jak króla z bajki. Ale uważała kocura za szatański pomiot i nie przepuściła żadnej okazji, żeby go kopnąć albo pogonić kamieniem, jeżeli wygrzewał się bezczynnie na murze. Poprawiła drewno na palenisku i wtedy zobaczyła za sobą, w kącie kuchni, mistrza Bartłomieja. Skruszył w palcach orzech, wyjadł jądro i rzucił skorupkę w kąt. Regina zgadywała, że przyszedł sprawdzić pieczeń. I nawet przestraszyła się trochę. Ptak wyglądał godziwie, ale mistrz Bartłomiej był skrupulatny i lubił, kiedy wszystko w obejściu układało się po jego myśli, tyle że nie zawsze dało się zgadnąć, o czym akurat pomyślał. – Idź do komory po jagły – wyburczał; mówił jakby z przytłumioną złością, niby jej nie okazywał na twarzy, ale charkotała mu w gardle. Podniosła się posłusznie, chociaż poczęstunek został dawno temu obmyślony, ustalony i naszykowany, więc nie wiedziała, na co komu jagły, poza tym nie chciała spuścić z oczu gęsi. Mistrz Bartłomiej ruszył za nią, co było jeszcze osobliwsze. A kiedy oboje znaleźli się w komorze, w chłodnej ciemności przesyconej zapachem wędzonego mięsa, korzeni i jabłek, złapał ją mocno za kark i przycisnął do beczki. Krzyczała i próbowała się wyrywać. Wtedy uderzył jej głową w belkę, aż ją zamroczyło, a potem zatkał jej usta. – Nie rycz, bom nie takie już tu miał dziewczęta – wysyczał jej do ucha – a wcale nie płakały. Regina jednak płakała, bo ją bolało, i płakała również nad sobą, bo przecież nie takiego życia szukała w Krakowie. A mistrz sapał, bo chciał się tak uwinąć, żeby nie zmarnować gęsi i żeby się, broń Boże, na boku nie przypaliła. I tam właśnie, przy beczce w komorze, sen Reginy o złotym królewskim mieście prześnił się i rozwiał bez śladu. Kiedy wróciła do kuchni, Kachna od razu odgadła, co się stało.
– Nie płacz – pocieszała młodszą dziewczynę. – Co masz płakać? Ja z dziewięć lat z nim tę robotę robię i nic mi nie jest. A tak chociaż dostaniesz odzienie i nowe buty. Ale Regina wciąż płakała, i to tak strasznie, że mało jej oczy z rozpaczy nie wypłynęły. Wkrótce jednak nauczyła się tłumić łzy, bo w kilka dni później mistrz Bartłomiej przydybał ją, rozszlochaną, w kuchni, po czym najpierw dał jej kijem w plecy, że zaniedbuje robotę, a następnie popchnął do izby, rzucił na siennik i znowu zrobił, co chciał. – A nie śmiej nikogo wołać – zagroził, kiedy próbowała się szarpać i bronić – bo każę cię, w wór zawiązawszy, utopić! Po wszystkim poklepał ją po gospodarsku w tyłek, jak kobyłkę, i kazał iść do komory napić się piwa. Nie, nie przeszło jej przez myśl oskarżyć go o gwałt przed magistratem. Żeby zrozumieć bezbronność Reginy wobec pryncypała, trzeba wiedzieć, kim była u progu epoki nowożytnej służba domowa. Zdecydowaną jej większość stanowiły kobiety. Parę wieków wcześniej i mężczyźni nie gardzili tą pracą, jednak kiedy stawki zaczęły spadać, przenieśli się do innych zajęć. Tymczasem kobietom płacono połowę, a w najlepszym razie trzy czwarte tego, co za tę samą pracę otrzymaliby mężczyźni. Oprócz wynagrodzenia pieniężnego służące dostawały również dach nad głową, miejsce do spania, przyodziewek oraz zwyczajowe prezenty z okazji świąt. Służba domowa stanowiła ogromną część, bo szacuje się, że 10 – 30 procent wielokolorowego tłumu zaludniającego wczesnonowożytne miasta, lecz tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na duży personel. W większości domostw trzymano zaledwie jedną lub dwie służące, wyręczające gospodarzy w najtrudniejszych domowych posługach. Ponieważ przestrzeń wewnątrz murów miejskich i w kamienicach była skąpa oraz kosztowna, służące najczęściej dzieliły życie swoich pracodawców, jadły i spały w tych samych pomieszczeniach, a czasami bardzo mocno wrastały w ich rodziny. Młodej, niedoświadczonej dziewczynie, a taka przecież była większość służących, kiedy przybywały do miasta, ów silny związek z pryncypałami dawał pewną gwarancję bezpieczeństwa. Przede wszystkim jako służąca mogła legalnie wejść do miasta, zamieszkać w nim, zarabiać na swoje utrzymanie, a niekiedy, choć płacono jej zazwyczaj nędznie, także oszczędzać na posag. Poza tym nie zawsze wyruszała w nieznane i do
całkowicie obcych ludzi. Czasami pierwszą posadę narajała jej starsza siostra, kuzynka czy sąsiadka, która wcześniej zakotwiczyła się na służbie, proboszcz polecał ją zaufanym mieszczanom lub rodzice oddawali pod opiekę krajanom osiadłym w mieście. Jeśli trafiła do dobrych pryncypałów, mogła liczyć na bezpieczeństwo, opiekę i serdeczność, a także perspektywy na przyszłość. Zapewne większość z tych dziewcząt widziała w służbie zajęcie przejściowe, pewien etap na drodze do dorosłości, którą dla kobiety otwierało zamążpójście. Cała kultura średniowiecza i renesansu przekonywała, że małżeństwo i macierzyństwo są naturalnym przeznaczeniem córek Ewy. W rzeczywistości jednak nie każda panna szczęśliwie stawała przed ołtarzem. Szacuje się, że co czwarta, gdzieniegdzie nawet co trzecia, pozostawała niezamężna. Część trafiała do klasztorów, ale zgromadzenia wymagały od postulantek posagów i wcale się nie kwapiły do przyjmowania ubogich i nędznie urodzonych. Córki biedaków, zwłaszcza na starość, musiały liczyć na hojność i dobre serce krewnych lub iść na żebry, bo samotnej, steranej wiekiem kobiecie niezmiernie trudno było się utrzymać z pracy własnych rąk. Tymczasem praca służącej, choć wyczerpująca, była lżejsza niż praca na roli, a topniejące z wiekiem siły służąca zastępowała specyficznymi umiejętnościami oraz wiedzą o potrzebach i upodobaniach rodziny. Poza tym wielu pracodawców traktowało zaufane i oddane służące jak część rodziny i troszczyło się o nie na starość. Co istotne, służba nie była dla ludzi tamtych czasów wyłącznie pracą. Może nawet nie była przede wszystkim pracą. Owszem, jedna ze stron zobowiązywała się wykonywać pewne czynności, druga zaś wypłacać wynagrodzenie. Jednak istotę służby stanowiły nie pieniądze i praca, tylko obowiązek i lojalność. W XVI wieku definiowano ją przede wszystkim jako powinność i emocjonalną relację pomiędzy panem, który obiecywał – lub przynajmniej powinien to czynić, bo w praktyce różnie bywało – opiekę i wsparcie, a sługą, który rewanżował mu się wiernością i oddaniem. Ten sposób myślenia przesycał całe ówczesne społeczeństwo, bo służba była doświadczeniem powszechnym i obejmującym wszystkie warstwy społeczne. Na różnych etapach życia każdy bywał panem albo sługą, a czasami i jednym, i drugim. Na służbę posyłano nie tylko córki i synów
najuboższych. Także latorośle arystokracji, już w kolebce wyposażone w świetne koligacje, tytuły i bogactwo, trafiały na dwór krewnych lub nawet samego króla, żeby służąc jako paziowie, dworzanie czy panny z fraucymeru, nabrać ogłady, nawiązać korzystne znajomości, zdobyć potężnych protektorów. Nie traktowano ich z tym samym okrucieństwem co dzieci biedoty, nie przymierały głodem ani nie chodziły boso, lecz również doświadczały rozłąki z najbliższymi i całkowitej zależności od obcych. Przez kilka lat posłuszeństwo stawało się dla nich najwyższą cnotą. Musiały bez szemrania wykonywać polecenia, znosić nagany i kary fizyczne, na rozkaz kłaść się do snu oraz siadać do stołu. Służba miała również niebezpieczną, ciemną stronę. Najmując się, sługa tracił część wolności i odtąd podlegał panu tak samo, jak kobiety i dzieci podlegały mężowi i ojcu. W szczególności dotyczyło to młodych, niezamężnych dziewcząt, które, jak wówczas uważano, nie mogły przecież żyć bez nadzoru i nieustannego moralnego wsparcia. Władze miast z obawą spoglądały na nieokiełznany niewieści żywioł, kryjący się w przybudówkach, na strychach i w suterenach kamienic, i starały się poddać go jak najściślejszej kontroli. W praktyce przyznawano pracodawcy nieomal nieograniczoną władzę. Pozwalano mu karać służące prawie bez ograniczeń, jeżeli nie powodował trwałych obrażeń lub śmierci, choć zdarzało się, że i takie okrucieństwo uchodziło na sucho. Jeśli powziął podejrzenie o kradzieży lub nieuczciwości, mógł przeszukiwać kuferki i tobołki służących. Mógł bez przeszkód – i bez wynagrodzenia za przepracowany czas! – wypędzić sługę, jeśli okazała się nieposłuszna, leniwa lub udawała chorobę. Mógł też pod pretekstem wychowywania i szlifowania manier swoich podopiecznych oczekiwać od nich bezwzględnego szacunku oraz ściśle kontrolować ich zachowanie. Służące skarżyły się, że są źle traktowane, ponad miarę obciążane pracą, karane wedle widzimisię, poniżane, głodzone, odziewane w łachmany, kwaterowane w nieopalanych pomieszczeniach. Miesiącami i latami zalegano im z wypłatą, choć Kościół potępiał te praktyki i nakazywał, żeby zamykając przed śmiercią doczesne sprawy, regulować również długi wobec służby. Poza tym służące często padały ofiarą przestępstw seksualnych. Niektórzy historycy twierdzą, że uchodziły za seksualnie dostępne dla innych domowników, w szczególności zaś dla pana domu, i kiedy zaczęto
zamykać oficjalne miejskie zamtuzy, to właśnie służące przymuszano do świadczenia usług seksualnych i niejako zastępowania prostytutek. Seksualnym nadużyciom bez wątpienia sprzyjał negatywny stereotyp służącej. Powtarzano, że są lubieżne i płoche, zamiast pracować, szukają miłostek i myślą wyłącznie o strojach, tańcach i przyjemnościach. Nie widziano w nich ofiar nadużycia władzy, tylko niemoralne kusicielki, które dla korzyści uwodzą swoich pryncypałów i popychają ich do cudzołóstwa. Jeżeli nikt się nie ujął za poniewieraną służącą, mogła co najwyżej próbować uciec od okrutnego czy nieuczciwego chlebodawcy. Jednakże miasta starały się ograniczać swobodny przepływ najemnych pracowników. Przede wszystkim forsowano długotrwałe kontrakty. W Polsce służąca zazwyczaj najmowała się na rok lub pół roku. W innych krajach narzucano służbie jeszcze dłuższe najmy, w Anglii nawet czteroletnie. W niemieckich miastach ściśle określano dni, kiedy należało wypowiedzieć posadę. Nie było ich wiele: w Monachium i Strasburgu dwa dni co sześć miesięcy, w Norymberdze zaledwie raz w roku. Jeśli służąca odeszła przed upływem kontraktu bez zgody pana, traktowano ją jak zbiega i surowo karano. Miała również potężne kłopoty ze znalezieniem kolejnej posady, ponieważ nie mogła się powołać na dobrą opinię u wcześniejszych pracodawców, a władze miejskie niezwykle starannie badały dziewczęta, które nie chciały lub nie potrafiły wskazać poprzedniego miejsca pracy, twierdząc na przykład, że ich chlebodawca zmarł lub wyjechał. W miastach Rzeszy, gdzie istnieli wyspecjalizowani pośrednicy kontaktujący służbę domową z pracodawcami, nie zatrudniano dziewcząt, które nie przepracowały na ostatniej posadzie co najmniej sześciu miesięcy. Władze szesnastowiecznych miast nie sprzyjały służącym. Nie sprzyjało im również prawo. Wystąpienie w sądzie było niezmiernie trudne dla zazwyczaj niepiśmiennej, samotnej i nieustosunkowanej dziewczyny. Niemniej władze musiały zdawać sobie sprawę ze skali seksualnych nadużyć, bo z akt sądowych wynika, że dość powszechnie dawano wiarę służącym, jeżeli wskazywały pryncypałów jako ojców swoich nieślubnych dzieci. W niektórych niemieckich miastach pan domu, nawet jeśli nie był ojcem dziecka, musiał wypłacić ciężarnej służącej odszkodowanie i utrzymywać ją przez kilka miesięcy, ponieważ powinien był sprawować nad nią pieczę i nie dopuścić do naruszenia moralności. Ale zdarzało się też
często, że zgwałconą służącą po prostu wypędzano, zwłaszcza jeśli spodziewała się dziecka i tym oczywistym dowodem cudzołóstwa rzucała cień na reputację domostwa. Ze starganą opinią i nieślubnym dzieckiem znalezienie godziwego zajęcia stawało się nieomal niemożliwe. W sądowych zeznaniach krakowskich nierządnic niezwykle często powtarza się opowieść o młodej dziewczynie, uwiedzionej lub zgwałconej przez pryncypała, a następnie w ciąży i bez środków do życia wyrzuconej na bruk. Regina wiele słyszała o skrzywdzonych dziewczętach, bo Kachna bez większego współczucia opowiadała o przykrych przygodach, jakie im się przydarzały na sąsiednich ulicach. Wiedziała, że jeśli nawet oskarży gospodarza o gwałt, nikt się za nią nie ujmie. Jeszcze ją mistrz Bartłomiej obwini o kradzież – a poznała go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jest surowy i broni tego, co uważa za swoje – i wyśle przed kata. Nikt jej tu przecież nie zna, więc nie poświadczy, ile jest warta. A może powiedzą, że sama jest sobie winna? Że z własnej woli zadarła spódnicę, licząc, że wślizgnie się na posłanie po nieboszczce żonie mistrza Bartłomieja? Tymczasem wieść o jej nieszczęściu szybko się rozniosła. Pewnie Kachna szepnęła to i owo w browarze, bo studenci, którzy siedzieli na sąsiedniej ulicy w prywatnych pokojach, jęli przyczajać się na Reginę a to u wejścia do piwnicy, a to pod ustępem. Chwytali ją, niby to w żartach, jeden przytrzymywał ręce i zatykał gębę, a inni szczypali i ugniatali piersi albo podkasywali spódnicę i jedynie ze strachu przed mistrzem nie brali się do poważniejszego nierządu. Kiedy poskarżyła się Kachnie, ta zaśmiała się tylko i poradziła jej cierpko, żeby nie opłakiwała wianka, skoro ten dawno stracony. – Lepiej bądź miłą i uśmiechniętą – poradziła – i wytarguj nowy pasek, chustkę albo srebrny pierścionek, póki się tobą mistrz nie znudzi. Bo nie będzie cię za długo trzymał tylko dla siebie. Ale mistrz Bartłomiej jakby się zawziął na Reginę. Nie przywykł do służebnych dziewek, które były zatrzaśnięte jak szkatułka, więc dłubał w niej na swój sposób całą wiosnę, usiłując się dostać do środka i sprawdzić, co tam kryje. Złościło go, że Regina nie przymawia się o podarunki. Że wszystko, nawet nieszczęście, tai dla siebie. Że nie staje się z czasem swawolniejsza, tylko skąpi pocałunków, chociaż mógł je opłacić szczodrzej niż posługę kuchenną. Czasami nachodziła go myśl, żeby jej się przypochlebić albo ją
przekupić – może wtedy nie obnosiłaby się po obejściu taka blada i wyschnięta ze zgryzoty – ale zaraz potem chwytał go gniew, że to tylko sługa. Ciągnął ją wtedy na bok, w zakamarki obejścia, szarpał i groził, że jeśli nie będzie powolna, użyczy jej czeladnikom albo pijanicom w piwnicy i każdemu, kto się napatoczy, oskarży ją o złodziejstwo i odda katu na służbę do zamtuza. Dlaczego tak robił? Bo coś go w jasnowłosej wieśniaczce kłuło i uwierało. Gdyby umiał dokładniej w sobie wymacać i nazwać ten niepokój, powiedziałby, że Regina przemyka się obok niego tak obojętnie, jakby go wcale nie było. A mistrz Bartłomiej nie przywykł, żeby go nie zauważano. Przeczuwał mętnie, że nieuwaga dziewczyny uwłacza mu i odejmuje powagi. Z zuchwałością, niechlujstwem albo złodziejstwem umiałby sobie poradzić: wszak groźby, którymi straszył Reginę, nie były zupełnie wydumane. Jednak na nieuwagę nie miał sposobu i to go złościło najbardziej. Nawet Kachna nie umiała go udobruchać. Jakoś na wiosnę, po prawie pół roku służby, Regina zaczęła się obawiać, że nosi w sobie dziecko. Długo nie była pewna. Niby wezbrały jej piersi, ale brzuch wcale nie rósł, choć według miary popełnionych grzechów powinien już być jak melon. Nie wyczuwała poruszeń dziecka. Nie miewała nagłych płaczów, boleści w krzyżu ani rannej słabości. Popuszczając spódnice i koszule, łudziła się, że to z dostatku. Bo mistrz Bartłomiej, chociaż w innych rzeczach surowy, lubił dobrze jadać i nie skąpił służbie. Raz na tydzień kazał Reginie kupować słynny pszenny chleb z Opatowca, a w co większe święta również słodkie ciastka na jajach i maśle. Dlaczego się bała? W początkach XVI wieku macierzyństwo stanowiło najbardziej powszechne kobiece doświadczenie, zrównujące matki wszystkich stanów, konfesji i narodowości. W kościołach wciąż rozbrzmiewały słowa Świętego Pawła, który w Pierwszym Liście do Tymoteusza napisał, że kobiety są zbawiane przez rodzenie dzieci. Ale chociaż macierzyństwo stanowiło kobiecą ścieżkę do świętości, grzech Ewy naznaczył je strachem i cierpieniem. Dawne macierzyństwo wymagało heroizmu, co z niezwykłą siłą przebija z pism średniowiecznych mistyczek, które poprzez cielesną metaforykę macierzyństwa opisywały doświadczenie mistyczne i w bólach porodu widziały współuczestnictwo w męce
i ukrzyżowaniu Chrystusa. Z kolei Erazm z Rotterdamu, niderlandzki filozof i bodajże najbardziej wpływowy intelektualista epoki, w Nowej Matce znamiennie porównał rodzącą do żołnierza: oboje wszak potrzebują odwagi i siły i oboje ocierają się o śmierć. Komnata porodowa często stawała się grobowcem. Wedle szacunków nawet co trzecia–czwarta matka umierała z powodu komplikacji okołoporodowych i zaledwie co trzecie dziecko dożywało dwudziestych urodzin. Lecz pomimo grozy porodu dzieci uważano za dowód Bożej łaski. Teologiczne autorytety epoki zapewniały, że dzieci w pełni wynagradzają matkom cierpienia porodu. Bo, jak twierdził Bartłomiej Anglik, franciszkański teolog i encyklopedysta, im więcej żałości i smutku doświadczy matka podczas porodu, tym bardziej kocha dziecko. Poza tym dla chrześcijan każde narodziny stanowiły triumf nad śmiercią, a ten radosny, zwycięski aspekt macierzyństwa najpełniej uosabiała Maryja, która nosiła pod sercem Boga i stała się narzędziem zbawienia. Piękna, młodzieńcza Panna z Dzieciątkiem królowała w niezliczonych świątyniach chrześcijaństwa, przypominając kolejnym pokoleniom kobiet, że powinny, jak niegdyś ona, pokornie poddać się woli Boga i ofiarować mu swoje dzieci. Wcześniej Regina lubiła patrzeć na pyzate krakowskie Dzieciątka, tulące się na obrazach do piersi Matki i gestem dłoni wskazujące ją wiernym jako pośredniczkę w zbawieniu: obiecywały dziewczynie, że kiedyś i ona zazna słodkiego trudu macierzyństwa. Teraz jednak mimowolnie omijała je wzrokiem, choć przecież wcale nie była pewna, że nosi w sobie nowe życie. Nie przyszło jej wszakże do głowy, żeby się upewnić u Kachny. Tymczasem starsza służąca, widząc w Reginie wspólniczkę w łajdactwie, ośmieliła się bardzo. Bez skrępowania opowiadała o swoich niepoczciwych sprawkach – o tym, jak w szynku oszukuje pijaków na miarach, dopisuje im kreski na niewypite garnce, podbiera pieniądze z mieszków, a jeśli się trafia okazja, schodzi z nimi do małej piwniczki na wszeteczeństwo. W żartach podsuwała Reginie kawałki kosaćca, który jeśli przywiązać go pod spódnicą, zabija płód i wyciąga go z brzucha. Innego dnia tak hojnie doprawiła polewkę pietruszką, która według Zielnika Szymona Syreniusza powoduje niepłodność, że mistrz Bartłomiej z wrzaskiem kazał ją wylać świniom. A kiedy szły po sprawunki na rynek, celowo kluczyła po ulicach, żeby mimochodem pokazać jej jakąś bramę.
– Babka tu siedzi – mówiła ze śmiechem – co daje ziela ladacznicom, żeby dzieci nie rodziły. Wszystko to działo się mimochodem i pozornie bez złej intencji, a jednak wydawało się Reginie nieopisanie plugawe. Budziła się, niespokojna, w środku nocy, czując na piersi ogromną ciężkość. Wprawdzie kiedy zaczynała odmawiać pacierze, duszność podnosiła się z ociąganiem i uchodziła przez szpary w oknach, ale nisko, przy podłodze, pozostawał jakiś cień i nie rozwiewał się do świtu. Może nawiedzał ją zły duch, martwiła się, jeden z tych, które czyhają na grzesznice i potrafią podmienić ich nienarodzone dziecko na własne? A może coś jeszcze potworniejszego i bardziej zasiedziałego w świecie? W półśnie zwidywały jej się mętne smocze ślepia, zaglądające przez okienną błonę do izby, prosto na jej posłanie, i słyszała szuranie smoczej łuski na ciemnym dziedzińcu. Bo przecież w tym mieście smoka nie zabił Święty Jerzy, na kościelnym obrazie krótkonogi i spowity w przykusą zbroję. Nie, tutaj na rozprawę z potworem posłano czeladnika szewskiego, a po kilku miesiącach w tym wszetecznym mieście Regina wiedziała już, że wszyscy szewcy to kłamcy i dla sowitej nagrody zaprzedadzą nawet własną duszę. Wbijała więc w rąbek koszuli szpilki, by się ochronić przed złą mocą, i nosiła na piersi poświęcony medalik, który dostała od ślepej żebraczki spod kościoła wraz z zapewnieniem, że strzeże od wszelkiego zła i jest osobliwie pomocny dla młodych mężatek. Regina nieomal wyznała, że wcale nie jest mężatką i pewnie nigdy nią nie zostanie, bo wróci do rodzinnej wsi bez posagu, za to z małym bąkiem. Przestraszyła się jednak, zupełnie jakby nazwanie i wypowiedzenie głośno prawdy miało ją ostatecznie powołać do życia. Dopóki milczała, mogła wierzyć, że te straszne chwile, kiedy mistrz Bartłomiej sapał na niej i ugniatał ją swoim ciałem, nie istnieją naprawdę, lecz wyśniła je sobie tylko jako karę za grzechy. Przychodziło jej to tym łatwiej, że było przecież również wiele dobrych godzin i dni, kiedy bawiła się z Zofijką i Anulką makowymi kukiełkami albo czyszcząc na kuchennym stole krupy z twardych nasion kąkolu, opowiadała im o Świętej Małgorzacie, która pokonała smoka. I tak prześlizgiwała się przez każdy dzień, jak przez dziurkę od klucza, odliczając, aż minie pół roku służby i wymknie się z domostwa słodownika, jakby jej nigdy nie było. A skoro pół roku minęło,