kawiarenka

  • Dokumenty795
  • Odsłony113 853
  • Obserwuję143
  • Rozmiar dokumentów1.6 GB
  • Ilość pobrań71 629

BRACTWO KAMIENIA

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kawiarenka
EBooki

BRACTWO KAMIENIA.pdf

kawiarenka EBooki David Morrell
Użytkownik kawiarenka wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 476 stron)

David Morrell BRACTWO KAMIENIA Przekład: Krystyna Rabińska Tytuł oryginału: e Fraternity of the Stone Data wydania polskiego: 1991 Data pierwszego wydania oryginalnego: 1985 Mojej matce Beatrice z miłością Pod pewnymi względami zawód agenta wywiadu przypomina życie zakonne, wymaga dyscypliny i osobistych wyrzeczeń, które przywodzą na myśl średniowieczne klasztory. Z „Raportu Amerykańskiej Komisji Senackiej do spraw Kościoła na temat działalności wywiadowczej”, 1976.

O P Egipt, rok 381 Niebezpiecznie rozczłonkowane cesarstwo rzymskie w rozpaczliwym dążeniu do utrzymania jedności uznało chrześcijaństwo za religię panującą. Fanatycy oburzeni ka- laniem ich wyznania polityką, wycofali się z życia publicznego i udali się na pustynię egipską. Zamieszkali w tamtejszych grotach i szukali mistycznego pojednania z Bogiem. Kiedy rozeszła się wieść o natchnionych pustelnikach, szybko dołączyli do nich inni rozczarowani chrześcijanie i założyli rządzącą się srogimi prawami religijną wspólno- tę, której życie polegało na postach, modlitwie i fizycznym umartwianiu. Do roku 529 surowe zasady życia „Szaleńców Bożych”, jak ich niekiedy nazywano, zaczęły przenikać na północ ku Europie. I tak narodziły się chrześcijańskie zakony. S G Persja, rok 1090 Hassan ibn al-Sabbah, przywódca sekty fanatyków muzułmańskich, uznał mor- derstwo za święty obowiązek w walce o odebranie władzy tureckim najeźdźcom i sprzymierzonemu z nimi egipskiemu kalifowi. W niedługim czasie jego tajne sprzysię- żenie zabójców w imię wiary przeniknęło na zachód do Syrii, gdzie każdy z następców Hassana przybierał miano „Starca z Gór”. W roku 1096 z Europy przybyli zbrojnie na Bliski Wschód pobłogosławieni przez papieża rycerze krzyżowi, aby rozpocząć Świętą Wojnę z muzułmanami, wojnę, której celem było odzyskanie Świętego Grobu. Najeźdź- cy zwrócili oczywiście na siebie uwagę „Starca” i jego wyznawców, znanych jako hashi- shi, ponieważ, jak mniemano, palili haszysz, żeby wprawić się w stan religijnej ekstazy

i szału, co miało im pomóc w przygotowaniu się na ewentualną śmierć męczeńską. Krzyżowcy jednak źle wymawiali słowo hashishi. Do Europy przywieźli inne określenie: asasyni — skrytobójcy. Ś T Palestyna, rok 1192 Słońce chyliło się już ku zachodowi, lecz piasek pustyni jeszcze nie ostygł. Otoczo- ny strażą obszerny namiot z ciężkiego żaglowego płótna nieznacznie falował, poru- szany lekkimi podmuchami zamierającego wiatru. Lśniące od potu, wyczerpane ko- nie wzbijały tumany kurzu. Z przeciwnych obozów nadjeżdżali rycerze. Każdy orszak poprzedzony był pocztem sztandarowym. Na chorągwiach widniały trzy złote lwy, je- den nad drugim, na czerwonym polu — to Anglicy; złote lilie na błękitnym polu — to Francuzi. Choć zjednoczeni świętym celem, rycerze różnili się głęboko w ocenie kwe- stii politycznych, gdyż Francuzi rościli sobie pretensje do ziem, które znajdowały się na ich terytorium, ale były w rękach Anglików. Ze względu na owe napięte stosunki żaden z oddziałów nie zamierzał przybyć pierwszy na miejsce spotkania, aby nie narażać się na upokarzające oczekiwanie. Zwiadowcy porozmieszczani na pobliskich wydmach in- formowali więc o ruchach orszaków, aby oba mogły przybyć na miejsce jednocześnie. Wreszcie kolumny spotkały się. Każda z nich składała się z czterech emisariuszy wraz ze świtą. Wszyscy spoglądali w stronę rysującego się w oddali nagiego wzgórza, gdzie wśród dymiących ruin zamku o strzelistych jak minarety wieżach uwijali się żołnie- rze obu armii. Trwające trzy miesiące oblężenie było okrutne i kosztowało wiele istnień ludzkich. W końcu jednak tutaj, pod Akką muzułmanie zostali pokonani. Na chwilę zapomniano o politycznych waśniach. Zmęczeni, lecz podnieceni Francu- zi i Anglicy wychwalali wzajemnie swoje zasługi, gratulowali sobie zwycięstwa. Pierwsi

zsiedli z koni członkowie straży, potem giermkowie. W przeciwieństwie do dumy, któ- ra nie pozwalała rycerzom czekać na rywali, dworskie maniery nakazywały im teraz da- wać przeciwnikom pierwszeństwo przy wchodzeniu do namiotu. Względy praktyczne pomogły jednak rozwiązać ten dylemat. Stojący najbliżej wejścia rycerz zostawiał świtę za sobą i wchodził do środka. Spuszczono płachtę namiotu. Natychmiast zrobiło się duszno. Rycerze odpięli broń, zdjęli hełmy i kolczugi. Po oślepiającym blasku pustynnego słońca ich oczy powo- li przyzwyczajały się do półmroku. Sylwetki rozstawionych na zewnątrz straży rzucały głębokie cienie na płótno namiotu. 8 Rycerze przyglądali się sobie wzajemnie. Podczas obecnej, trzeciej wyprawy krzyżo- wej, mając w pamięci doświadczenia pierwszej i drugiej, nauczyli się ubierać w długie szaty dla ochrony ciała przed odwodnieniem, a skóry przed śmiertelnym porażeniem słonecznym. Szaty były spłowiałe, wchłaniały mniej żaru niż jaskrawe barwne materie, które chętnie nosili w ojczyźnie. Jedynym ustępstwem na rzecz koloru był duży czerwo- ny krzyż ozdabiający przód sukni i miedziane plamy zakrzepłej krwi pogan. Mężczyźni byli brodaci, a mimo to ich policzki były zapadnięte i wysuszone. Nacią- gnąwszy kaptury na zmierzwione włosy, popijali wino z przygotowanych pucharów. Woda byłaby bardziej odpowiednia, należało bowiem zachować jasność umysłu. Trud- ności z zaopatrzeniem wojska jednak i olbrzymie przestrzenie do pokonania sprawiły, że dostawy przychodziły nieregularnie, i wino, które zachowali dla uczczenia zwycię- stwa, okazało się jedynym dostępnym napojem. Chociaż spragnieni, popijali tymcza- sem oszczędnie. Pierwszy przemówił w języku francuskim — zgodnie w przyjętym w dyplomacji

zwyczajem — najwyższy, najbardziej muskularny, angielski lord słynący ze zręczności we władaniu toporem. Był to Roger z Sussex. — Proponuję, żebyśmy omówili wprzód nasze sprawy, zanim… — gestem wskazał przygotowane dla nich oliwki, chleb i suszone doprawione korzeniami mięso. — Zgoda — powiedział stojący na czele francuskiej delegacji Jacques de Wisant. — Wasz król Ryszard, Rogerze, nie przyłączy się do nas? — Uznaliśmy za rozsądne nie mówić mu o tym spotkaniu. A wasz król Filip, panie? — Są sprawy, które najlepiej omawiać w ścisłym gronie. Jeśli okaże się konieczne, po- wiadomimy go o naszych rozmowach. Dobrze się nawzajem rozumieli. Choć strzegły ich straże, sami też byli strażnika- mi, tylko wyższymi rangą. Ich zadanie polegało bowiem na zapewnieniu bezpieczeń- stwa własnemu monarsze. Wymagało to zorganizowania całej sieci donosicieli, którzy informowali o najbłahszych nawet pogłoskach na temat spisków. Tego rodzaju pogło- ski rzadko jednak docierały do króla Ryszarda czy króla Filipa. Wieści, których nie znali, nie niepokoiły ich ani nie skłaniały do podejrzeń, że ich osobista straż nie dopełni obo- wiązków. Dymisja albowiem mogła przybrać formę topora przyłożonego do szyi. — Wyśmienicie — rzekł Anglik, William z Gloucester. — Proponuję więc zacząć. Atmosfera w namiocie raptownie się zmieniła. Podczas gdy przedtem rycerze świa- domie podkreślali, że są poddanymi króla Francji czy Anglii, teraz narodowa rywaliza- cja zniknęła. Połączeni wspólną więzią, tajnym kodeksem, stali się konfratrami bractwa egipskiego boga Horusa. Cisza. Tajemniczość. Anglik, Roger z Sussex, wziął do rąk oprawioną w złoconą skó- rę Biblię, którą przepisali dla niego mnisi w jego kraju. Otworzył. — Księga Daniela — wyjaśnił. — Ustęp, kiedy Daniel powściąga swój język nawet

9 w obliczu groźby pożarcia przez lwy. Wydaje się stosowny w tej chwili. Rozpoczął się obrzęd. Ośmiu rycerzy stanęło kołem. Jak jeden mąż położy- li z namaszczeniem prawice na Biblii i przysięgli dochować tajemnicy. Wzorem swo- ich wrogów — a także wskutek trudności z taborem — zasiedli na wzorzystym dy- wanie, który ich armie „oswobodziły” ze zdobytego muzułmańskiego zamku. Wsparci o poduszki, sącząc wino z kielichów, słuchali Pierre’a de l’Etang. — Jako że wziąłem na siebie przygotowanie naszego spotkania — zaczął — przypominam, że strażnicy stoją w należytej odległości od ścian namiotu. Jeśli nie będą panowie podnosić głosu, nikt niepowołany nas nie usłyszy. — Właśnie potwierdzili to moi ludzie — odparł Anglik, Baldwin z Kentu. — Istotnie — Francuz skinął z uznaniem głową — moi ludzie także powiadomili mnie, że byli obserwowani. Baldwin skinieniem głowy odwzajemnił komplement. — Zaś moi ludzie — powiedział — donieśli mi o czymś jeszcze. Wasz król, panie, za- mierza wycofać swoje wojska z krucjaty Ryszarda. — Prawda to, panie? Oczy Baldwina zwęziły się. — Prawda. — Jako poddani króla Francji nie byliśmy świadomi tego, że to krucjata Ryszarda. — Będzie, jeżeli Filip wróci do domu. — Ach, tak. Logiczne. — Pierre sączył wino. — Wasi ludzie, panie, są niezawodni. Czy powiedzieli również i to, kiedy nasz król zamierza poprowadzić armię do odwrotu? — W ciągu dwóch tygodni. Filip planuje wykorzystać nieobecność Ryszarda na dwo-

rze. W zamian za ziemie, jakie nasz kraj zajmuje we Francji, wasz król obiecał poprzeć brata Ryszarda w jego dążeniach do przejęcia angielskiego tronu. Francuz obruszył się. — Jak zamierzają panowie wykorzystać tę informację, zakładając, że jest ona praw- dziwa? Baldwin nie odpowiedział. — Szanuję twój takt, Baldwinie — Pierre odstawił puchar. — Wygląda więc na to, że stosunki między naszymi krajami wkrótce się pogorszą. Rozważmy to jednak. Gdyby nie było owych waśni, nasze rzemiosło stałoby się bezużyteczne. — A życie nieciekawe. To przypomina nam, dlaczego prosiliśmy o to spotkanie — wtrącił Jacques de Wisant. Anglicy słuchali w napięciu. — Przyjmując, że wasi zaufani się nie mylą — rzekł Jacques — z żalem przyznajemy, że jeżeli istotnie w ciągu dwóch tygodni wycofamy się z udziału w krucjacie, zostawimy tu nie rozwiązaną a niezwykle frapującą zagadkę. W pożegnalnym geście łączącego nas 10 braterstwa, pragniemy panowie rycerze, pomóc wam znaleźć na nią odpowiedź. Baldwin przyglądał mu się badawczo. — Masz, panie, na myśli… — Niedawne zabójstwo waszego rodaka, Conrada z Montferrat. — Wybaczcie, ale dziwi mnie, że strapieni jesteście śmiercią Anglika, choćby nie wiem jak była wstrząsająca. — Prawie tak samo jak uprzednim, równie wstrząsającym morderstwem naszego ro- daka. Raymonda de Chatillon. Dalsze wyjaśnienia były zbyteczne. Sześć lat wcześniej,

kiedy Raymond de Chatillon napadł na karawanę siostry Saladina, zerwany został ro- zejm między krzyżowcami a siłami sułtana. Nie było pokojowego sposobu zadośćuczy- nienia temu gwałtowi. I tak rozpoczęła się wielka muzułmańska kontrofensywa, jihad. W rok później, podczas zdobywania Jerozolimy, na ołtarzu w kaplicy Grobu Święte- go znaleziono głowę Raymonda. Obok leżał zakrzywiony nóż. Od tamtego czasu mia- ły miejsce dziesiątki identycznych zabójstw. Odniosły one zamierzony skutek: nauczy- ły krzyżowców strachu przed nocą. Wczoraj, po upadku muzułmańskiego zamku, tutaj w Akce na ołtarzu przygotowanym do odprawienia mszy świętej dla uczczenia zwycię- stwa znaleziono głowę Conrada z Montferrat. Obok leżał zakrzywiony nóż — nóż, jaki krzyżowcy już przywykli utożsamiać ze Starcem z Gór i jego fanatycznymi wyznawca- mi. — Asasyni — Roger skrzywił się, jakby chciał splunąć winem. — Tchórze. Złodzie- je uprawiający rozbój pod osłoną mroku. Śmierć godna lorda to śmierć w blasku dnia, w bitwie, kiedy mężnie przeciwstawia swój rycerski kunszt kunsztowi wroga, nawet je- śli tym wrogiem jest poganin. Ci skrytobójcy nie mają krzty szacunku dla honoru, god- ności, dumy rycerza. Zasługują na pogardę. — Niemniej istnieją — zauważył Pierre de l’Etang — i, co ważniejsze, działają sku- tecznie. Wyznam, że trapi mnie chorobliwe przeczucie, że moja głowa jako następna może się znaleźć na ołtarzu. Pozostali rycerze milcząco przytaknęli, przyznając się do podobnych obaw. — Jedyne, co możemy zrobić, to wzmocnić nocne straże — powiedział William z Gloucester. — Ale asasyni potrafią się prześliznąć przez naszą najlepszą ochronę. Jak gdyby umieli stawać się niewidzialni. — Nie przypisujcie im, panie, zdolności nadprzyrodzonych — zaprotestował Jacqu-

es. — Są ludźmi takimi samymi jak my. Tyle że wybornie wyćwiczonymi. — W barbarzyństwie. Nie wiemy, jak z nimi walczyć — powiedział William. — Czyżby? Zebrani wpatrywali się w Jacques’a wyczekująco. — Masz jakiś pomysł, panie? — spytał Roger. — Może. 11 — Jaki? — Gasić ogień ogniem. — Takiej możliwości nawet nie będę brać pod uwagę — uniósł się William. — Uciekać się do ich plugawych metod? Stać się takimi samymi tchórzami? Sekretnie mordować ich wodzów, kiedy śpią? To się nie godzi. — Dlatego, że dotychczas nigdy tak nie postępowaliśmy? — William stał strapiony. — Dlatego że to sprzeczne z etyką rycerską. — Ci skrytobójcy są poganami. Barbarzyńcami — odparł Jacques. — Skoro są zbyt prymitywni, żeby pojąć, co to honor i godność, nie jesteśmy zobowiązani traktować ich zgodnie z naszym prawem. Uwaga była celna. W namiocie zaległa cisza, zebrani rozważali jej znaczenie. William przytaknął ruchem głowy. — Zaiste, pragnę pomścić Conrada. — I Raymonda — przypomniał mu któryś z Francuzów. — Takiego wściekłego psa nadzieję na kopię, czy będzie zwrócony pyskiem do mnie czy nie — wybuchnął inny Francuz i zacisnął pięści. — Zważ — wtrącił Baldwin — że muzułmanie rozpoznają każdego z nas, kto chciał-

by wmieszać się w ich szeregi. Nawet noc nie skryje naszych białych twarzy. — I nie zapominajmy — dodał Roger — że nawet jeżeli rozmaitymi specyfikami przyciemnimy oblicza, nie znamy ich mowy ani obejścia. A jeśli któryś z nich nas za- gadnie, kiedy w przebraniu przebywać będziemy wśród nich? Albo jeśli uczynimy jakiś niewłaściwy gest…? — Nie proponuję, żebyśmy osobiście próbowali się między nich dostać, Rogerze — wyjaśnił Jacques. — Więc?… — Poślemy tam któregoś z nich. — Niemożliwe. Oni nas nienawidzą. Gdzie znajdziemy człowieka, który… — Który pojął, że jako poganin błądził? Który się nawrócił na wiarę w jedynego prawdziwego Boga? Słowem: muzułmanina, który stał się chrześcijaninem? Anglicy byli wstrząśnięci. — Dajesz nam, panie, do zrozumienia, że wiesz o istnieniu takiego człowieka? — spytał Roger. Jacques skinął głową. — Przebywa w klasztorze benedyktynów na Monte Cassino w Italii. Nazwa była im znajoma. Klasztor na Monte Cassino, jeden z najstarszych klasztorów chrześcijańskich, założono w roku 529, kiedy surowa reguła żarliwych Ojców Pustyni przenikała z Egiptu na północ ku Europie. — Jadąc do Ziemi Świętej skorzystałem z gościnności ojców benedyktynów 12 — wyjaśnił Jacques. — Zezwolono mi spędzić z tym człowiekiem godzinę, a jemu roz- mawiać ze mną. Jego wiara jest wyjątkowa. Dla Boga zrobi wszystko.

— Mnich? — Tak. — To bluźnierstwo — oburzył się William — kazać zakonnikowi zabijać. — Dla świętej sprawy. Dla oswobodzenia Świętej Ziemi Chrystusa. Pamiętajcie, że papież odpuścił nam wszystkie grzechy, jakie możemy popełnić podczas tej natchnio- nej Duchem Bożym krucjaty. Zasięgnąłem języka u ojców zakonnych, którzy przyby- li tu z nami. Są pewni, że mnich, którego mam na myśli, też otrzyma absolucję. Zaiste, stając się rycerzem Boga, ocali swoją duszę. Jeśli to prawda, że za dwa tygodnie wraca- my do Francji, mógłbym tak wszystko urządzić, żeby ponownie zatrzymać się na Mon- te Cassino. Jestem przekonany, że ów człowiek się zgodzi. Do Rzymu po zachętę od pa- pieża nie będzie daleko. Rycerze zatopili wzrok w winie. Baldwin podniósł oczy. — On nie potrafi władać bronią. — Słyszał o asasynach — odparł Jacques — i o ich metodach. Sam też podsunę mu pewne pomysły. — Jak długo trwałyby przygotowania? — Do tego, co zamierzam? Trzy miesiące. — Ja mojego rzemiosła uczyłem się całe życie — rzekł William. — Musimy wziąć pod uwagę, że mnich ten najprawdopodobniej zostanie zabity. — W czasie próby wypełniania swojej misji — odparł Jacques. — Czyż panowie nie rozumieją? Ważne jest próbować. Kiedy poganie pojmą, że my, a nawet człowiek, któ- ry kiedyś był jednym z nich, gotowi jesteśmy umrzeć w imię Boga jedynego prawdzi- wego… — Wtedy podobnie jak my nie zaznają spokoju we śnie. Baldwin spojrzał na niego

z ukosa. — Terror za terror? — Z jedną różnicą — odrzekł Jacques. — Nasza walka jest święta. D U I. Dom znajdował się w stanie Vermont na północ od Quentin. Bielał między jodła- mi na szczycie wzgórza, jakieś czterysta metrów na prawo od dwupasmowej asfaltowej drogi. W dali wyłaniało się wyższe wzgórze, gęsto porośnięte klonami. Drzewa płonęły teraz barwami jesieni: czerwienią, oranżem, złotem. Równolegle do drogi biegło wyso- kie ogrodzenie z drucianej siatki. Jego boki załamywały się pod kątem prostym i ginęły w lesie, trudno więc było ocenić rozmiary posiadłości. Prawdopodobnie obejmowała co najmniej dziesięć hektarów. Najbliższy budynek, wyjąwszy dom stojący na wzgórzu, to na głucho zabity deskami warsztat samochodowy, który został po drugiej stronie po- dwójnego zakrętu poprzedzającego ten prosty odcinek szosy. Do wytwórni syropu klo- nowego było jeszcze ponad półtora kilometra. Ustronie. Zacisze. Spokój. Patrząc na sosnowe wzgórze, można by się spodziewać, że ten częściowo schowa- ny wśród zieleni dom z jasnych pni drzew jest azylem milionera, leśnym schronieniem, w którym bogacz oddaje się Bóg wie jakim przyjemnościom i szuka spokoju od pełne- go napięć świata biznesu. A może był to pensjonat dla narciarzy, zamknięty dopóki nie spadnie śnieg. Albo…

Nie sposób powiedzieć, kiedy się patrzy z okien jadącego samochodu. Przy wjeździe nie było ani nazwy posiadłości, ani skrzynki na listy, a bramę zabezpieczał gruby łań- cuch spięty masywną kłódką. Wciśniętą między krzaki i gałęzie sosen dróżkę wewnątrz ogrodzenia zarosły chwasty. Ktoś bardzo ciekawy i spragniony dokładnych informacji mógł próbować zasięgnąć języka w wytwórni syropu klonowego. Ale gdyby to zrobił, poczułby się jeszcze bardziej zawiedziony. Tamtejsi robotnicy, jak przystało na praw- dziwych mieszkańców Nowej Anglii, chętnie gawędzili z obcymi o pogodzie, lecz nie o sprawach dotyczących ich samych albo sąsiadów. Zresztą oni, mimo krążących naj- przeróżniejszych pogłosek, tak naprawdę nic nie wiedzieli. 15 II. Dopiero z góry widać było, że dom na wzgórzu jest większy niż sugerował to widok z drogi i nie stoi samotnie. Mniejsze budynki ukryte za zasłoną sosen, tworzyły trzy strony czworoboku, zaś zamykał go ów dom z drewnianych bali. Wewnątrz znajdował się trawnik, a na nim krzyżowały się dwie wyłożone białymi płytami z kamienia ścież- ki. Wzdłuż nich posadzono kwiaty, krzewy i drzewa. Stwarzało to wrażenie równowa- gi, porządku, symetrii i miłych dla oka proporcji. Działało kojąco. Nawet owe mniej- sze domki, chociaż połączone ze sobą szeregowo niczym miejskie segmenty mieszkal- ne, miały dachy na wzór ostrego zwieńczenia głównego budynku. Zastanawiające, że mimo znacznych rozmiarów posiadłości nikogo prawie nie było widać. Maleńki ogrodnik strzygł trawnik. W sadzie położonym po zewnętrznej stro- nie czworoboku dwóch miniaturowych robotników zrywało jabłka. Z ogniska roz- palonego w sporym warzywniku wzdłuż przeciwległego szeregu domków, unosi- ła się wstęga dymu. Majątek, w którym tak dużo pracy poświęcano uprawom, musiał

mieć wielu mieszkańców, ale mimo owych nielicznych oznak życia sprawiał wrażenie opuszczonego. Jeśli byli tam jacyś ludzie, wydawało się zastanawiające, że rezygnowa- li z przyjemności, jakie niósł ze sobą ten jasny rześki dzień jesieni. Z pewnością ważne powody zmusiły ich do pozostania w pomieszczeniach. Odosobnienie mieszkańców stanowiło część tajemnicy otaczającej to miejsce. Od roku 1951, odkąd przyjechały ekipy budowlane — nie z pobliskiego miasteczka, cho- ciaż inwestor miał na tyle dobre serce, że pokaźne ilości materiałów budowlanych ku- pił w okolicy — obywatele Quentin usiłowali dociec, co się na tym wzgórzu dzieje. Kie- dy robotnicy postawili bramę i odjechali, miejscowi plotkarze zauważyli zadziwiającą zbieżność, bo przypomnieli sobie czytane nie tak dawno relacje o rozpoczętej pod ko- niec wojny produkcji bomby atomowej. Rząd wybudował wówczas w Nowym Meksy- ku niewielkie miasto na pustyni. Okoliczni przedsiębiorcy mieli w związku z tym na- dzieję, że nastąpi ożywienie w interesach. Czekali na próżno: do owego miasta na pu- styni zjeżdżali ludzie, ale — podobnie jak w posiadłości na wzgórzu — nikt stamtąd nie wyjeżdżał. III. Każdy z dwudziestu identycznych domków miał dwa poziomy. Na dole znajdowa- ła się pracownia wyposażona we wszystko, co wiązało się z tym, czemu w czasie wol- nym chciał się poświęcić jej użytkownik. Gdzieś może ktoś malował, może rzeźbił albo tkał, możliwe też, że przy użyciu narzędzi stolarskich wyrabiał przedmioty z drewna. A że każdy domek posiadał przylegający do pracowni mały odosobniony ogródek oto- czony wysokim murem, niewykluczone, iż ktoś zajmował się ogrodnictwem, na przy- 16 kład hodował róże. Lokator jednego z owych domków wybrał ćwiczenia gimnastyczne

i pisanie wierszy. Wiedział, że nie potrafiłby się skupić, gdyby jego ciało nie było spraw- ne. W swoim poprzednim życiu stosował się przecież ściśle do zasad filozofii zen, wie- rząc, że ćwiczenie ciała jest sprawą ducha. Codziennie przez godzinę podnosił cięża- ry, skakał przez skakankę, ćwiczył rytmikę, kata albo wschodnie sztuki walki. Robił to z pokorą i nie czerpał satysfakcji z faktu, że osiąga coraz lepszą kondycję fizyczną, po- nieważ rozumiał, że ciało jest jedynie instrumentem duszy. Zresztą efekty codzienne- go treningu były mało widoczne. Ów człowiek miał tors ascety, a przy diecie ubogiej w białko dobrze rozwinięte mięśnie zastępowały tkankę tłuszczową, którą jego orga- nizm spalał wskutek intensywnych ćwiczeń. Mięsa nie jadał. W piątki spożywał jedynie chleb i wodę. W niektóre dni nie przyjmował żadnych pokarmów. To dyscyplina doda- wała mu sił. Układanie wierszy służyło innemu celowi. Podczas pierwszych miesięcy odczuwał pokusę pisania o motywach przybycia tutaj, o chęci oczyszczenia się, oddawania cier- pieniu. Lecz potrzeba zapomnienia okazała się silniejsza. Najpierw, by zaspokoić potrze- bę wypowiadania, układał haiku; wybór formy zrozumiały, zważywszy jego zaintereso- wanie filozofią zen. Wyszukiwał tematy niezwiązane z tym, co go dręczyło: pieśń ptaka, oddech wiatru. Natura haiku jednak, skomplikowane napięcie wynikające z połączenia klarowności i zwięzłości, wiodła go ku coraz trudniejszym próbom zagęszczenia treści i osiągnięcia większej przejrzystości stylu, aż żadne zdanie nie wydawało mu się dosko- nałym haiku i daremnie wpatrywał się w próżnię kartki. Przerzucił się więc na pisanie sonetów, naśladując na zmianę to Szekspira, to Petrarkę. Każdy typ wiersza odznaczał się innym układem rymów, oba jednak wymagały perfekcyjnej kompozycji czternastu wersów. Rozwiązywanie owej zawiłej łamigłówki dostatecznie go absorbowało. Bardziej zainteresowany tym, jak pisze, niż tym, co pisze, zajmował się tematami błahymi i mógł

zapomnieć o sprawach większej miary. Starał się robić to jak najlepiej, powodowany nie dumą, ale szacunkiem dla owego wyzwania. Wiedział, że płynności nigdy nie zdoła osiągnąć. Być może lokator innego domku podobnie składał wiersze, jak on. Może pisał sonety tak piękne, że mogły rywalizować z sonetami samego Szekspira czy Petrarki. Nie miało to większego znaczenia. Wszystko, co którykolwiek z tutejszych mieszkań- ców stworzył — obrazy, posągi, gobeliny, meble — pozbawione było wartości. Wszyst- ko bowiem było marnością. Po śmierci układano ciała owych samotników na desce i grzebano w bezimiennych mogiłach, a rzeczy, które po sobie zostawili — ubrania, nie- liczne drobiazgi osobiste, sonety, nawet skakankę — niszczono. Jak gdyby ludzie ci nig- dy nie istnieli. 17 IV. Psychiatra był, oczywiście, księdzem. Miał na sobie czarny garnitur z białą kolorat- ką. Kiedy zapalając papierosa zerkał na Sheana, jego twarz wydawała się pomarszczo- na i ołowianosina. — Zdaje pan sobie sprawę z powagi swojej prośby? — zaczął. — Bardzo dokładnie ją rozważyłem. — Kiedy się pan zdecydował? — Trzy miesiące temu. — I czekał pan…? — Do tej chwili. Chciałem dokładnie przemyśleć konsekwencje tego kroku. Musia- łem naturalnie nabrać pewności. Ksiądz zaciągnął się dymem. W skupieniu, bacznie przyglądał się Sheanowi. Nazywał się ojciec Hafer. Dobiegał pięćdziesiątki, a jego krótko ostrzyżone włosy miały ten sam

sinawy odcień, co twarz. Wydmuchując dym, wykonał nieokreślony ruch ręką, w której trzymał papierosa. — Naturalnie. Z drugiej strony, jaką możemy mieć gwarancję pań- skiego poświęcenia, pańskiej determinacji i ostateczności tej decyzji? — Żadnej. — Właśnie. — Ale ja ją mam. I tylko to się liczy. To jest to, czego mi trzeba. Zrezygnowałem. — Dlaczego? — Nie „dla”. — Nie rozumiem. — Zrezygnowałem „z”. — Ruchem głowy Shean wskazał hałaśliwa bostońską ulicę za oknem plebanii. — Ze wszystkiego? Ze świata? Shean milczał. — Na tym oczywiście polega istota pustelniczego życia. Odsunięcie się od świata — powiedział ojciec Hafer i wzdrygnął się. — Nastawienie negatywne jednak nie wy- starcza. Pana motywy muszą być również pozytywne. Poszukiwanie, nie tylko uciecz- ka. — Ależ ja wciąż poszukuję. — Naprawdę? — ksiądz uniósł brwi. — Czego? — Zbawienia. Ojciec Hafer przyglądał mu się, wydmuchując dym z papierosa. — Odpowiedź godna podziwu. — Strząsnął popiół do metalowej popielniczki. — Tak szybko ciśnie się na usta. Tak łatwo ją podać. Od dawna jest pan człowiekiem praktykującym?

18 — Od trzech miesięcy. — A przedtem? Shean ponownie nie odpowiedział. — Pan jest wyznania rzymskokatolickiego? — W tym Kościele zostałem ochrzczony. Moi rodzice byli wierzący. — Nagle przypo- mniał sobie sposób, w jaki umarli, i poczuł ucisk w gardle. — Często chodziliśmy do ko- ścioła. Na mszę świętą. Na Drogę Krzyżową. Przystępowałem do sakramentów i byłem nawet u bierzmowania. Wie ksiądz, jak się mówi o bierzmowaniu? — Zostałem paso- wany na rycerza Chrystusa. — Shean uśmiechnął się gorzko. — Och, tak wówczas my- ślałem. — A potem? — Powiedzmy, że odszedłem od Kościoła. — Co z obowiązkiem spowiedzi wielkanocnej? — Nie byłem od trzynastu lat. — Zdaje pan sobie sprawę, co to oznacza? — Nie przystępując do spowiedzi i komunii świętej przed Wielkanocą, zrezygnowa- łem właściwie z wiary. Jestem jakby nieoficjalnie ekskomunikowany. — I naraził pan swoją duszę na potępienie wieczne. — Przyszedłem do księdza, żeby siebie wybawić. — Ma pan na myśli swoją duszę — poprawił go ojciec Hafer. — Słusznie. To chciałem powiedzieć. Przyglądali się sobie uważnie. Ksiądz pochylił się do przodu, łokcie oparł na biurku, w jego oczach pojawił się błysk zainteresowania.

— Oczywiście… Przejrzyjmy informacje, jakie podał pan w ankiecie. Shean MacLa- ne. Jeżeli zgodzimy się pana przyjąć, to imię i nazwisko zostaną panu odebrane. Podob- nie jak wszystko, co pan posiada, na przykład samochód czy dom. Trzeba będzie porzu- cić swoją tożsamość. W rezultacie będzie pan nikim. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Shean wzruszył ramionami. — A czym jest imię? — Pozwolił sobie teraz na gorzki uśmiech. — Róża nazwana in- aczej… -… albo wcale — dokończył ksiądz — pachniałaby równie słodko. Ale dla Boga… — Nie pachniemy jak róże. W każdym razie nie ja. I dlatego się zgłosiłem. Chcę się oczyścić. — Ma pan trzydzieści jeden lat, tak? — Zgadza się. Shean nie kłamał. Wszystkie informacje, które podał w ankiecie, można było spraw- dzić. Wiedział, że ksiądz dołoży wszelkich starań, żeby to zrobić. Ważniejsze jednak było to, czego Shean nie ujawnił. 19 — Pełnia życia — powiedział ojciec Hafer. — Nawet kilka lat w zapasie, jeśli przy- jąć trzydzieści trzy lata za wiek po temu, by rozwinąć swe talenta i siły. Rezygnuje pan z możliwości, jakie ma pan przed sobą. Odrzuca tkwiący w sobie potencjał. — Ja nie rozumuję w ten sposób. — A w jaki…? — Ja już swój potencjał odkryłem. — I?… — Nie podobał mi się.

— Przypuszczam, że nie zechce pan wchodzić w szczegóły. Shean opuścił wzrok. — Kiedyś w końcu będzie pan musiał. — Ojciec Hafer robił wrażenie zatroskanego. — Ale mniejsza o to. W tej chwili mamy inne sprawy do omówienia. Nasi kandydaci, kiedy się do nas zgłaszają, mają już, delikatnie mówiąc, najlepsze lata za sobą. — Ojciec Hafer wzruszył ramionami. — Jest ich oczywiście niewielu, a jeszcze mniej… -…akceptujecie. Na całym świecie niespełna pięciuset, a tu, w Stanach Zjednoczo- nych chyba zaledwie dwudziestu. — Dobrze. Widzę, że się pan przygotował. Chodzi o to, posłużę się mniej łagod- nym określeniem, że większość z nich to ludzie starzy. — Ojciec Hafer zgniótł nie- dopałek papierosa. — Spełnili już swoje życiowe ambicje. Czasem osiągnęli, a czasem nie — ziemskie cele. I teraz gotowi są spędzić schyłek życia w odosobnieniu. Ich de- cyzję, chociaż ekstremalną, można zrozumieć. Ale pan, taki młody, silny. Kobiety na pewno uważają pana za atrakcyjnego. Zastanawiał się pan nad skutkami rezygnacji z towarzystwa kobiet? Z ukłuciem tęsknoty Shean pomyślał o Arlene. — Ksiądz jednak zrezygnował — powiedział. — Zrezygnowałem z seksu — ojciec Hafer wyprostował się w krześle. — Nie z obcowania z kobietami. Wielokrotnie w ciągu dnia mam z nimi do czynienia: kelner- ka w restauracji, bibliotekarka w bibliotece medycznej, sekretarka w którejś ze świeckich uczelni. Wszystkie te kontakty są absolutnie niewinne. Widok kobiety, zamiast mnie ku- sić, czyni moje śluby czystości lżejszymi. Jeżeli jednak przychylimy się do pańskiej proś- by, nigdy już nie zobaczy pan kobiety, a mężczyzn niewielu i to bardzo rzadko. Podkre- ślam z naciskiem: przez całą resztę życia będzie pan pustelnikiem. V.

Pięterko, na które prowadziły schody z nie heblowanych sosnowych desek, było po- dzielone na trzy części. W pierwszej, małej kaplicy zwanej „Ave Maria”, stał twardy klęcznik zwrócony ku krucyfiksowi zawieszonemu na ścianie nad prostym w wystroju ołtarzem. Za kaplicą znajdowała się cela do rozmyślań, gdzie umieszczono święte księ- gi, stół i krzesło. Trzecie pomieszczenie służyło do spania. Był tam piec opalany drew- 20 nem, a zamiast łóżka leżała gruba na dwa i pół centymetra mata z juty. Miała metr dzie- więćdziesiąt długości i dziewięćdziesiąt centymetrów szerokości. Mógł ją łatwo zwinąć, postawić w kącie pracowni lub rozłożyć, kiedy potrzebował odpoczynku. Chodziło o to, żeby wyraźnie oddzielić poszczególne czynności. Idąc na górę spać albo schodząc na dół do pracowni, musiał przejść przez kaplicę, a reguła nakazywała mu zatrzymać się tam za każdym razem i odmówić modlitwę. VI. — Jeśli chce pan poświęcić życie Bogu — powiedział ojciec Hafer — niech pan sobie wybierze zakon o mniej surowej regule. Może księży misjonarzy? Shean potrząsnął przecząco głową. — To może zakon Zmartwychwstania Pańskiego? Oni robią wiele dobrego. Zajmu- ją się nauczaniem, na przykład. — Nie. — To co pan powie na następną propozycję. Wspomniał pan, że sakrament bierz- mowania uczynił z pana rycerza Kościoła. Wie pan na pewno, że jezuici potraktowaliby to jako powołanie. Ich reguła jest surowsza niż Braci Zmartwychwstańców, a nowicjat trwa piętnaście lat, co już samo wystarczająco tłumaczy przezwisko, jakie im nadano: Komandosi Kościoła.

— Nie o to mi chodzi. — Że utrzymują kontakt ze światem? — Ojciec Hafer szybko mówił dalej: — Znaczną część nowicjatu spędzi pan zamknięty w klasztorze. Dopiero pod koniec wyrzucą pana z gniazda i może wówczas przyjmie pan tego kuksańca z wdzięcznością. A nawet wcze- śniej przy różnych okazjach będzie pan miał szansę przemyśleć, co jest dla pana ważne, i zawrócić z drogi, gdyby pan zechciał. — Nie sądzę. — Istnieje jeszcze inna możliwość. — W głosie ojca Hafera słychać było wzra- stające przygnębienie. — Cystersi. Drugi najbardziej surowy zakon w Kościele. Żyją w klasztorze, odcięci od świata. Dnie wypełnia im na przykład praca na roli, która jest służbą na rzecz wspólnoty. Nie odzywają się do siebie, ale przynajmniej pracują i modlą się wspólnie. Jeżeli któryś z nich uzna, że życie tam jest dla niego zbyt trudne, może opuścić zgromadzenie i wrócić, jeśli nie skończył trzydziestu sześciu lat. Zaletą jest cały system stopni, co pozwala na rozterkę i zmianę decyzji. Shean czekał. — Na Boga, człowieku, musisz być taki uparty? — Ojciec Hafer pstryknął gazową zapalniczką i zapalił kolejnego papierosa. — Chcę, żebyś to zrozumiał, synu. W kwiecie wieku pragniesz zostać przyjęty do najsurowszego zakonu kontemplacyjnego w Kościele. Do kartuzów. To wybór skrajnej ascezy. Absolutna negacja człowieka jako 21 zwierzęcia stadnego. Żywot eremity. Resztę dni spędzisz samotnie w celi. Z wyjątkiem godziny spoczynku, będziesz się nieustannie modlić. To rezygnacja ze wszystkiego. Cał- kowita samotność. VII.

Wkładał włosiennicę, żeby drażniła skórę. Czasami owo wrażenie jątrzenia sprawia- ło mu nawet przyjemność, czegoś przynajmniej doświadczał, coś intensywnie odczu- wał. Kiedy ogarniało go miłe podniecenie, starał się je zwalczyć, modlił się jeszcze żar- liwiej, czasami biczował się skakanką, tłumiąc jęki. Nie jesteś tu dla przyjemności, lecz dla pokuty. Przybyłeś tu odpokutować. Żyć w samotności. Na włosiennicy nosił biały habit, a na nim szkaplerz tego samego koloru, z takim samym kapturem. Przy nielicznych okazjach, kiedy zmuszony był brać udział w wymyślnym sprawdzianie hartu ducha, jakim były dla niego wspólne obrzędy czy śpiew chóralny, naciągał kaptur na twarz, dzięki czemu mógł się czuć niewidzialny. VIII. — Nie ma potrzeby aż tak się udręczać — powiedział ojciec Hafer, siląc się na uśmiech. — Odpocznijmy chwilę. Dyskusja jest dobra dla umysłu, ale nie dla ciała. Mogę pana czymś poczęstować? — Zdusił papierosa w popielniczce, podszedł do szaf- ki, otworzył ją i wyjął karaę napełnioną połyskującym szmaragdowym trunkiem. — Kieliszek chartreuse? — Nie, dziękuję. — Nie smakuje panu? — Nigdy… — Akurat nadarza się okazja. — Dziękuję, nie piję. Ojciec Hafer zmrużył oczy. — Naprawdę? Broni się pan przed słabością? — Nigdy jej nie ulegałem. W moim zawodzie nie mogłem pozwolić sobie na błąd

w ocenie sytuacji. — Czym się pan zajmował? Co to był za zawód? Shean nie odpowiedział. Ojciec Hafer przyglądał mu się, obracając kieliszek w ręku. — Jeszcze jeden temat na później. Ciekawe, czy zdaje pan sobie sprawę, jak ten likier wiąże się z tematem naszej rozmowy? — Chartreuse — Shean rozłożył ręce — uchodzi za najprzedniejszy gatunek likie- ru. Swój niepowtarzalny smak, którego nie potrafiłbym docenić, zawdzięcza korzenio- wi angeliki i oczywiście stu piętnastu innym ziołom. Jest głównym źródłem dochodu 22 kartuzów. Wytwarzają go w macierzystym klasztorze La Grande Chartreuse w Alpach francuskich. Stąd nazwa likieru — Chartreuse. Odmiana zielona, którą ksiądz ma w kieliszku, zawiera pięćdziesiąt pięć procent alkoholu, a żółta czterdzieści pięć. Recep- turę, zdaje się, opracowała w początkach szesnastego wieku osoba świecka i podarowała ją kartuzom. Sto lat później jakiś geniusz chemii wśród zakonników ją udoskonalił. Na rynku pojawił się likier podrabiany, ale znawcy potrafią odróżnić go po etykiecie. — Zadziwiające — skomentował ojciec Hafer. — Nie tylko pod tym względem. Zakon kontemplacyjny zawdzięcza samowystar- czalność dochodom uzyskiwanym ze sprzedaży napoju, który podtrzymuje w ludziach ducha towarzyskiego. Produkcją likieru zajmują się oczywiście bracia nie będący eremi- tami. Ale ta niekonsekwencja nie ma dla mnie znaczenia. IX. Zaspokajaniem jego potrzeb zajmowali się braciszkowie mieszkający w budynku z drewnianych bali. Tam znajdowała się również kaplica, refektarz, kuchnia i pokój gościnny. Spartańskie posiłki podawano mu przez zasuwane okienko w ścianie obok