kawiarenka

  • Dokumenty795
  • Odsłony113 130
  • Obserwuję142
  • Rozmiar dokumentów1.6 GB
  • Ilość pobrań70 919

Ebert Sabine - Znachorka 01 - Tajemnica znachorki

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kawiarenka
EBooki

Ebert Sabine - Znachorka 01 - Tajemnica znachorki.pdf

kawiarenka EBooki Sabine Ebert
Użytkownik kawiarenka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 446 stron)

Dramatis personae Wykaz najważniejszych postaci występujących w powieści. Postacie historyczne oznaczono gwiazdką. Mieszkańcy Chrystianowa* Marta, młoda akuszerka i zielarka Chrystian*, rycerz w służbie miśnieńskiego margrabiego Ottona z Wettinu i przywódca osadników Łukasz, jego giermek Jonasz, kowal, i jego młoda żona Emma Hildebrand, starosta wioski, jego żona Gryzelda oraz ich syn Bertram Guntram i jego żona Berta Wiprecht, wdowiec, jego syn Karol i córki Maria i Joanna Greta, stara wdowa, i jej synowie Marcin i Kuno Kaspar i Hiltruda Gernot, smolarz Bartłomiej, wiejski proboszcz Herman, mistrz górniczy, i jego córka Gertruda Hartwig, zarządca dworu, ustanowiony przez Randolfa Miśnia Otto z Wettinu*, margrabia miśnieński Hedwiga*, jego małżonka Albrecht* i Dytryk*, ich synowie Gerung*, biskup miśnieński * N i e m . Christiansdorf - nazwa osady w południowej Saksonii u podnóża Rudaw, pochodząca od imienia jej założyciela (niem. Dorf - wieś), która po gwałtownym rozwoju i połączeniu z sąsiednią osadą utworzyła pod koniec XII wieku miasto Freiberg, przez wieki związane z wydobyciem srebra, ołowiu i cynku oraz hutnictwem (powstała tam m.in. pierwsza na świecie wyższa szkoła górnicza) - wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza. 5

Herman*, cesarski burgrabia Randolf, najpotężniejszy z wasali Ottona i zagorzały wróg Chrystiana Giselbert, Ekkehart i Elmar, przyjaciele Randolfa Rajmund, rycerz w służbie Ottona i przyjaciel Chrystiana Elżbieta, żona Rajmunda Ryszard i Gero, przyjaciele Chrystiana Arnulf, zbrojmistrz w służbie Ottona Alojzjusz, astrolog Zuzanna, służąca Hedwigi Józefa, znachorka Oda, tajemniczy gość na dworze Ottona Arystokracja i duchowieństwo cesarz Fryderyk ze Staufen*, zwany Rudobrodym Beatrycze z Burgundii*, jego małżonka Henryk Lew*, książę Saksonii i Bawarii Matylda*, jego małżonka Albrecht Niedźwiedź*, margrabia Brandenburgii, ojciec Hedwigi i zagorza­ ły wróg Henryka Lwa Bracia Ottona: Dedo z Grójca*, Dytryk z Landsbergu*, margrabia Marchii Wschodniej, hrabia Fryderyk z Brehny* i Henryk z Wettinu* Konrad*, syn Dytryka z Landsbergu Wichman, arcybiskup Magdeburga* Rajnald z Dassel*, wieloletni kanclerz i zaufany cesarza, arcybiskup Kolonii Ludwik Żelazny*, landgraf Turyngii Chrystian z Oldenburga* Pozostałe postaci Wulfhart, kasztelan rodzinnej wioski Marty Irmhilda, jego młoda żona Oswald i Ludolf, zbrojni knechci Wulfharta ścigający Martę Fryderyk i Hans, przewoźnicy soli z Halle Ludmił, wędrujący pieśniarz, i jego towarzysz Hilariusz Bertold* i Konrad*, właściciele wsi sąsiadujących z Chrystianowem

Prolog Przed wieloma stuleciami świat wydawał się uporządkowany. Każdy od urodzenia miał na Ziemi swoje miejsce. Lecz nagle coś zaczęło się zmie­ niać. Kto przyłączył się do jednej z wypraw osadników ciągnących na wschód, miał szanse na nowe, lepsze życie. Cena była jednak wysoka. Śmiałkowie, którzy się na to decydowali i ze skromnym dobytkiem wyruszali w drogę w nieznane, palili za sobą wszyst­ kie mosty. Ciągnęli przez ciemne bory, w nieznane krainy, dalej i dalej, aż na kraniec świata. Nie wiedzieli, co ich czeka na końcu wędrówki. Jedno było pewne: nie każdemu będzie dane dotrzeć do celu. Mimo wszystko tysiące podejmowały owo ryzyko. I działy się rzeczy niespodziewane.

CZĘŚĆ PIERWSZA Wyprawa osadników

Rok 1167, Frankonia* No dalej, przyłóż jej, naucz ją posłuchu - zażądał od swego starszego to­ warzysza Ludolf, pieniąc się ze złości. Oswald, dowódca ciężkozbroj­ nych knechtów z zamku, zacisnął już pięść. Nadal jednak z lekkim zdumie­ niem i zjadliwym uśmieszkiem mierzył wzrokiem stojącą przed nim drobną dziewczynę o kasztanowych włosach. Jeszcze nigdy nikt nie odważył się im przeciwstawić, a już zwłaszcza żad­ na niewiasta. Ta tutaj była na dodatek niemal dzieckiem i nawet nie sięgała mu ramienia. Jednym ciosem swej potężnej pięści mógł roztrzaskać jej pod­ bródek albo zmiażdżyć nos. Tyle tylko że w ten sposób wcale nie przysłużył­ by się swemu panu. On potrzebował tej krnąbrnej dziewuchy całej i zdrowej, przynajmniej na razie. Marta, wokół której rozgrywało się całe to zamieszanie, była tak zroz­ paczona, że zupełnie zapomniała, jak niebezpiecznie jest zadzierać z dwoma zabijakami, którzy siali postrach w całej wsi. - Nie widzicie, że ona umiera? Nie mogę teraz odejść! - krzyknęła wzbu­ rzona i odwróciła się, żeby z powrotem zająć się umierającą w chacie znachor- ką Serafiną, swoją przybraną matką. Lecz wtedy gniew zapłonął również w Oswaldzie. Gdy ta zuchwała dzie­ wucha przysłuży się memu panu, to już ja nauczę ją posłuszeństwa - pomy­ ślał z wściekłością. Przez chwilę z rozkoszą wyobrażał sobie, jak leży przed nim, jęcząc i błagając go o litość. Chwycił ją mocno za ramię, wyciągnął z maleńkiej chatki na skraju lasu i ryknął: — Pójdziesz teraz z nami, mała wiedźmo, albo poczujesz, co to bat! Jeśli stara nie może, to w takim razie ty pomożesz przyjść na świat dziedzi­ cowi kasztelana! * Frankonia - kraina historyczna w Niemczech nad środkowym Renem i Menem, w średniowieczu jedno z pięciu niemieckich księstw obok Bawarii, Szwabii, Saksonii, Lotaryngii. Największe miasta to Norymberga, Wurzburg i Furth. Obecnie stanowi część Bawarii, Badenii-Wirtembergii i Turyngii. 11

Oswald, którego lewą stronę twarzy szpeciła źle zagojona blizna, wsko­ czył na konia, wciągnął Martę przed siebie i ruszył galopem. - Mateczko Fino! — krzyknęła Marta z rozpaczą i spróbowała się odwró­ cić. Lecz Oswald mocno ją trzymał i popędzał konia w kierunku zamku. Galopowali w zimnym i deszczowym marcowym poranku. Ludolf, przy­ sadzisty knecht z jasnymi włosami pozlepianymi w kosmyki, zabrawszy jesz­ cze koszyk Marty z maściami i tynkturami, ruszył tuż za nimi. Marta marzła. Kanciaste drewniane siodło kłuło ją w bok, a ciemnowłosy jeździec, cuchnący piwem, cebulą i potem, trzymał ją w żelaznym uścisku. Zaraz potem prawa dłoń Oswalda zaczęła wędrować po jej filcowej opończy. Marta zamarła w przestrachu. Przerażona tak mocno uchwyciła się grzywy ko­ nia, że ten spłoszył się i Oswald musiał użyć obu rąk, by nad nim zapanować. Marta odwróciła się ku niemu gwałtownie. - Czy moglibyśmy chociaż dać znać we wsi, żeby ojciec Jan poszedł do mojej matki? Chyba nie chcecie, żeby umarła bez rozgrzeszenia i trafiła w ogień piekielny? Dołączył do nich Ludolf. — Czego ta mała chce? Żebyś ją delikatniej trzymał? - zawołał z uszczypliwym uśmieszkiem. Wędrująca dłoń towarzy­ sza nie umknęła jego uwadze. - Nie, chce księdza dla tej starej wiedźmy. A ta przecież tak czy siak trafi prościuteńko do piekła. - Oswald roześmiał się złośliwie. Nagle twarz jego młodszego towarzysza spoważniała. — Z tego nie wol­ no żartować. Ani z ognia piekielnego, ani z tej starej. W końcu jeszcze na­ łoży na ciebie klątwę. - Ona nie jest żadną wiedźmą, tylko znachorką, i nigdy nikomu nie zrobiłaby krzywdy. Proszę, nie pozwólcie, by umierała w samotności - bła­ gała Marta. - Nie mamy czasu do stracenia - mruknął Oswald, pocierając grzbie­ tem dłoni poszarpaną bliznę na twarzy. - Ale niech będzie. Ktoś ze wsi wy­ śle księdza. Marta odetchnęła z ulgą. Ojciec Jan wspomoże Serafinę. A Oswald prze­ stał szukać jej piersi, tylko na powrót mocno ją trzymał. Stadko kur rozbiegło się na boki z głośnym gdakaniem, kiedy dwaj jeźdźcy mknęli przez wioskę pod zamkiem. Gdy mijali jakiegoś starszego mężczyznę próbującego spędzić z drogi chudego prosiaka, Ludolf zawołał: - Hej, ty tam! Biegnij do księdza i wyślij go do starej akuszerki. Leży na łożu śmierci. 12

Stary tylko popatrzył na nich z przestrachem. Lecz gdy Marta obej­ rzała się za nim, z ulgą spostrzegła, że kuśtyka w stronę drewnianego ko­ ściółka. Knechci szybkim galopem minęli bramę zamkową, niedbałym mach­ nięciem pozdrawiając wartowników. Oswald zsunął Martę z siodła i zsiadł z konia. Rzucił wodze chłopcu stajennemu i wysłał Ludolfa na poszukiwanie zarządcy. Marta jednym spojrzeniem objęła zwykły rozgardiasz, jaki panował na błotnistym dziedzińcu zamku. Świnie tarzały się w kałużach, przy stajni leża­ ła kupa gnoju, z kuchni dochodziły głośne krzyki, a obok zmurszałej studni walały się kamienie, które powypadały z cembrowiny. Do pręgierza przywiązany był nieprzytomny mężczyzna. Jego poszar­ pane batem plecy pokrywała zaschnięta krew. Marta wiedziała, kim jest ten nieszczęśnik. W wiosce poprzedniego dnia lotem błyskawicy rozeszła się po­ głoska, że kasztelan kazał sprowadzić przed sąd na zamku pewnego biedne­ go chłopa. Robota Oswalda - stwierdziła przygnębiona na widok pociętych do krwi pleców. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że człowiek z blizną odczuwa chorą rozkosz, wymachując pejczem. Jedynie sam kasztelan przewyższał go okrucieństwem. Jakby baty mogły sprawić, że chłopi szybciej spłacą swoje długi - po­ myślała gorzko. Zdusiła w sobie chęć podbiegnięcia do nieszczęśnika i ulżenia mu w bólu. To było nie do pomyślenia na zamku. Gdy nastaną ciemności, spróbuje cho­ ciaż podać mu trochę wody do picia. Okrzyk bólu rozbrzmiał z górnego okna wieży zamkowej. - Słyszysz, pani potrzebuje twojej pomocy - warknął Oswald. Marta nic nie odpowiedziała. Martwiła się nie tylko tym, że będzie to jej pierwszy poród bez Serafiny. Jej mistrzyni ze względu na swą postępującą chorobę już od jakiegoś czasu upierała się, by Marta sama pielęgnowała chorych i sama odbierała porody. Tylko że do tej pory zawsze przy niej była i pilnowała, by jej młoda następ­ czyni wszystko robiła jak należy. Lecz Irmhilda, młoda żona kasztelana, jeszcze nigdy nie urodziła zdro­ wego dziecka. Marta i Serafina były przy niej i podczas poronienia, i gdy urodziła martwe dziecko. A tym razem według rachuby Marty kasztelanowa zaczęła rodzić o trzy miesiące za wcześnie. 13

Na zamkowym dziedzińcu znów rozległ się krzyk. Do Marty i Oswalda podszedł zarządca. Nigdy nie był w humorze, a jego oczy niemal ginęły w obrzmiałej twarzy. Jego ciemnobrązowa wierzchnia sza­ ta, choć uszyta z dobrego materiału, była brudna i poprzecierana. - Czego tu chcecie? Gdzie jest stara akuszerka? - zapytał opryskliwie zbrojnego. - Ona umiera, nic się nie poradzi. - Oswald wzruszył ramionami. - Więc wzięliśmy tę młodą. Zarządca zmierzył wzrokiem szczupłą figurę Marty. - Nawet nie urodziłaś jeszcze własnego dziecka, to jak chcesz innemu pomóc przyjść na świat? - zapytał z lekceważeniem. - Postaram się, panie - odpowiedziała najspokojniej, jak potrafiła. - Lecz jest o wiele za wcześnie na urodzenie zdrowego dziecka. Może lepiej byłoby sprowadzić z dalszej okolicy bardziej doświadczoną akuszerkę. - Czy nikt nie nauczył cię manier? - ofuknął ją zarządca. - Na kolana! Niewiasta powinna milczeć ze spuszczonym wzrokiem. To jak mam rozpoznać, co komuś dolega, jeśli nawet nie mogę na niego popatrzeć? - pomyślała Marta z ironią, lecz posłuchała rozkazu. - Poza tym mogłabym przysiąc, że niedługo zaleje cię żółć. Powinieneś mniej się obże­ rać! Jednak rozsądek nakazał jej zachować milczenie. Jedno słowo, a pewnie zostałaby surowo ukarana. Za dobrą radę otrzymałaby baty, a nie podzię­ kowania. Zarządca obojętnie przyglądał się klęczącej dziewczynie, aż w końcu ski­ nieniem dał jej znać, by wstała i poszła za nim. Sala była ciemna, lodowato zimna i okopcona. W kącie kłębiło się kil­ ka psów. Kasztelan Wulfhart siedział przy stole sam, przed nim stał dzban i puchar. Opierając głowę na ręku, zerknął tylko na nich i dalej wpatrywał się w pustkę. - Mój panie, ta młoda dziewczyna pomoże waszej małżonce - zarządca zwrócił się do niego z należytym szacunkiem. Szybko popchnął przed siebie Martę, która jak nakazywał obyczaj, pa­ dła przed rycerzem na kolana. Wulfhart wpatrzył się w nią szklistym spojrzeniem. Już z samego rana jest pijany - zorientowała się Marta od razu, spusz­ czając wzrok. Dreszcz przebiegł jej po plecach. Miała wrażenie, że widzi, jak pochodzące od Wulfharta zło unosi się wokół niego. 14

- I ty niby znasz się na rodzeniu dzieci? Ile masz lat? - prychnął Wulf­ hart. - Prawie czternaście, panie - powiedziała Marta, wpatrując się w brudne sitowie, którym wyłożono podłogę sali. Nie znała dokładnie swojego wieku. Była sierotą. Przed dziesięciu laty banda wyjętych spod prawa zabiła jej ro­ dziców, by ukraść owce, które hodowali dla kasztelana. Serafina, która przy­ niosła żonie owczarza świeże zioła, odkryła zbrodnię i znalazła roztrzęsioną Martę ukrytą w pobliskim zagajniku. Wzięła ją do siebie i z czasem nauczyła wszystkiego, co sama potrafiła jako znachorka. - Wybaczcie, mój panie, ale w tak krótkim czasie nie mogliśmy sprowa­ dzić innej akuszerki — prędko wtrącił zarządca, bezradnie rozkładając ręce. Z pomieszczeń na górze znowu dobiegł głośny krzyk. Wulfhart popatrzył na nich ciężkim wzrokiem. - Zrób coś, żeby skończy­ ły się te wrzaski, i zadbaj o to, żebym wreszcie miał syna - powiedział głosem przywykłym do rozkazywania. Potem nagle pochylił się ku Marcie i ryknął: — I postaraj się, żeby to w końcu był chłopak, a nie znowu jakiś martwy po­ tworek! Inaczej każę obciąć ci dłonie i stopy! Zarządca podciągnął Martę do góry i wypchnął z sali. - Słyszałaś, co powiedział pan. A on dotrzymuje obietnic. - Tak, panie - odpowiedziała pobladła Marta. Wcale w to nie wątpiła. Przygnębiona weszła po schodach do komnaty młodej kasztelanowej. Pomieszczenie zostało zaciemnione, jak zwykle czyniło się przy poro­ dach. Było w nim duszno i pełno dymu. Jęcząca Irmhilda leżała na łożu pod grubymi kocami i skórami, otoczona kilkoma kobietami, które popatrzyły na Martę z ciekawością i lekkim scep­ tycyzmem. Przy oknie stał zamkowy kapelan, spozierając z zakłopotaniem. Był to szczupły starszy mężczyzna o białych jak śnieg włosach. Marta od razu wiedziała, co robić. - To kobieca sprawa. Bądź tak łaskawy, ojcze, i zostaw panią samą. Lecz proszę, byś wspomagał ją modlitwą — powiedziała. Kapłan skinął głową, wy­ mamrotał błogosławieństwo i z wyraźną ulgą opuścił komnatę. - Jak się czujecie, pani? - zapytała Marta młodą kruchą kobietę o twa­ rzy szarej jak popiół. - Pomóż mi, chyba mnie rozerwie! Gdzie Serafina? - stęknęła Irmhilda. 15

Marta nie odpowiedziała. Odmówiła krótką modlitwę, a potem odsu­ nęła skóry, którymi okryto rodzącą, i zbadała ją delikatnymi, lecz zręcznymi ruchami. Serafina nauczyła ją, że trzeba dokładnie zbadać obrzmiały brzuch ciężarnej z zewnątrz. - Tylko z największą ostrożnością można wsunąć rękę w ciało rodzącej - nakazywała zawsze. - Większość tego, co musisz wiedzieć jako akuszerka, możesz się dowiedzieć i bez tego. Gdy były same, warząc uzdrawiające napoje, stara Fina często opowia­ dała o akuszerkach, które spowodowały u kobiet poważne uszkodzenia, po­ nieważ sięgały zbyt głęboko do ich wnętrza lub rozrywały ujście pochwy, by ułatwić dziecku wydostanie się na świat. Serafina należała do nielicznego gro­ na akuszerek, które potrafiły z zewnątrz obrócić dziecko w brzuchu matki, jeśli było źle ułożone, i przekazała tę wiedzę Marcie. - Dziecko chce przyjść na świat przedwcześnie. Porodu nie da się już powstrzymać - stwierdziła w końcu młoda akuszerka. Wskazując na świe­ że krwiaki, które pokrywały twarz i ciało Irmhildy, zapytała: - Co się wam przydarzyło, pani? Żona Wulfharta spuściła wzrok. - Przewróciłam się. Marta nie musiała nic mówić, sprawa była dla niej oczywista. Przejrzała zawartość koszyka, który przyniósł jej Ludolf, i posłała pokojówkę po czystą wodę i świeży gęsi smalec. Potem razem z jedną z kum zaprowadziła Irmhil- dę do krzesła porodowego. - Dacie radę, pani - próbowała uspokoić przerażoną kasztelanową, któ­ ra była od niej starsza tylko o kilka lat. Pod nieufnym wzrokiem kobiet umyła sobie ręce i przedramiona. Prawie od razu się zorientowała, że i tym razem nadzieje Wulfharta na po­ tomka spełzną na niczym. Dziecko rodziło się o wiele za wcześnie. Prawdopo­ dobnie już było martwe. Zakażone wody płodowe zabarwiły prześcieradło. Nie wspomniała o swoich przypuszczeniach Irmhildzie, by jeszcze bar­ dziej jej nie przerazić. Ta młoda kobieta z pewnością zostanie ukarana za to, że kolejny raz zawiodła. Może Wulfhart odeśle ją i zamknie w jakimś klasz­ torze. Lecz chyba lepszy byłby dla Irmhildy pobyt w klasztorze niż życie z tak brutalnym mężem. Jak sama uniknie gniewu kasztelana, Marta nie miała pojęcia. Marta wiedziała, że poród potrwa jeszcze przynajmniej pół dnia. Kobiety zgromadzone w komnacie Irmhildy, czyli kilka starszych nieznanych Marcie 16

kum, pokojówki i żona zarządcy zamku, traktowały to wydarzenie ze zwy­ kłą w takich razach mieszaniną zdenerwowania, troski i współczucia. Poród oznaczał długo wyczekiwaną odmianę w monotonnym życiu kobiet. Jedy­ nie żona zarządcy, gdy nikt akurat nie patrzył, traktowała Irmhildę z wyraź­ ną niechęcią. Wkrótce przyszła też mamka, którą trzeba było wezwać dużo wcześniej, niż planowano. W milczeniu usiadła w rogu komnaty. Marta robiła rodzącej okłady z przywrotnika i kurdybanku, masowała jej plecy, brzuch i uda i cały czas dodawała jej odwagi. - To za wcześnie, prawda? - szepnęła kasztelanowa między kolejnymi skurczami. - A przecież czyniłam wszystko, co możliwe. Cały czas modliłam się i nosiłam przy sobie to. — Nerwowym ruchem wyciągnęła spod podusz­ ki jakiś woreczek. - Szpon żurawia na lekki poród zostawiła mi w spadku matka. A łapa kreta miała przynieść szczęście i chronić przyszłego dziedzica. Sprzedał mi ją wielce świątobliwy mąż. Marta doskonale pamiętała handlarza, który zjawił się we wsi zeszłego lata i pięknymi słówkami wychwalał swoje towary przed chłopkami. Były to napoje miłosne, niezawodne środki na zmartwienia sercowe, sprawy kobie­ ce i niepłodność. Pewnie na zamku udało mu się ubić lepszy interes. Marta szczerze wątpiła w skuteczność łapy kreta i suszonych chrząszczy, lecz nic nie powiedziała. Irmhildzie potrzebne były wszystkie siły. - Jesteście, pani, jeszcze młoda i urodzicie wielu silnych synów. - Marta próbowała pocieszyć przerażoną kobietę, chłodząc jej czoło wilgotną szmatką. - Musicie tylko dać waszemu panu do zrozumienia, że powinien was oszczę­ dzać, gdy jesteście przy nadziei. Irmhilda spuściła wzrok i nic nie odpowiedziała. Gdy minęło pół dnia, kasztelanowa wydała na świat płód wielkości dłoni. Widać było, że był martwy już od jakiegoś czasu. To był chłopiec. Irmhilda opadła bez sił na łoże i zaczęła drżeć na całym ciele. Martę ogarnęła litość, lecz jeszcze silniej odczuwała strach. To jej Wulf- hart przypisze winę za to, co się wydarzyło, i spełni swą groźbę. Trudno było oczekiwać wsparcia od przerażonej na śmierć Irmhildy. Gdy Wulfhart przyjdzie, by poszukać winnego, nikt i nic Marty przed nim nie uchroni. Młodą akuszerkę poraziła nagle wizja topora Oswalda, który opada, po­ zbawiając ją dłoni i stóp. 17

Wybacz mi, Panie - zaczęła się modlić w duchu, gdy obmywała martwe ciał­ ko i owijała je w płócienną chustę. Muszę się stąd wydostać, i to jak najszybciej. Lecz najpierw powinna zyskać trochę na czasie. Nie mogła jeszcze opu­ ścić Irmhildy. - To jeszcze nie koniec. Pani potrzebuje waszych modlitw. I to natych­ miast - rozkazała lamentującym kobietom, które ku jej uldze i zdziwieniu uklękły i zaczęły się modlić. Modlitwy nie zaszkodzą - pomyślała Marta. A przede wszystkim zapo­ biegną temu, by któraś z kobiet wyniosła wieść o martwym potomku kasz­ telana z komnaty jego małżonki. - Przyprowadzę wikarego - powiedziała, gdy Irmhilda wydaliła popłód, a ona ją opatrzyła. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, już wymknęła się za drzwi. Zbiegła po schodach, przemknęła przez dziedziniec i znalazła chudego du­ chownego, który popatrzył na nią z troską w oczach. - Pani prosi, byście do niej przyszli. Potrzebuje waszej pomocy — powiedziała. Wikary wyruszył natychmiast. Marta miała nadzieję, że jego obecność uchroni Irmhildę przed razami. Mówiono, że wikary to jedyna osoba, która ma odwagę powstrzymać popęd- liwego Wulfharta. Pospieszyła przez dziedziniec do bramy najszybciej jak mogła, lecz tak, by nie zwracać na siebie uwagi. Pręgierz był pusty. Prawdopodobnie udrę­ czony mężczyzna leży teraz w lochu. A może już nie żyje? - Co się dzieje, dokąd się tak spieszysz? — zapytał wartownik, który z markotną miną opierał się o bramę. Z wartowni dochodził stukot i głośne okrzyki jego kamratów, którzy grali w kości. Marta rzuciła okiem na wąskie okienko komnaty Irmhildy. W każdej chwili ktoś mógł stamtąd zawołać: - Zatrzymać tę wiedźmę i wrzucić ją do lochu! Więc najbardziej rześkim głosem, na jaki było ją stać, powiedziała, po­ kazując koszyk: - Idę nazbierać trochę ziół, żeby ułatwić pani kasztelanowej poród. Najlepiej działają świeżo zerwane. Z bijącym sercem czekała na reakcję wartownika. Czy ją przepuści? Jeszcze tylko kilka kroków i byłaby na razie bezpieczna. W przeciwnym razie padnie ofiarą krwawej zemsty Wulfharta i umrze. Lecz żołnierz tylko machnął ręką. - No to się pospiesz! Nasz pan niecierpliwie wyczekuje syna. 18

Marta przemknęła przez bramę i szybko, choć nie biegiem, ruszyła w stro­ nę lasu, który rozpościerał się dwieście kroków od zamku. Jej przerażenie rosło z każdą chwilą. Błagam, niech jeszcze nic nie zauważą - szeptała, robiąc coraz sztywniejsze kroki. Oddychała z trudem, w każdej chwi­ li spodziewając się, że usłyszy świst strzały, która wbije się jej między łopatki. Gdy w końcu znalazła się poza zasięgiem wzroku wartowników przy bramie, pobiegła pod osłoną drzew w stronę wioski i ukryła się w zagajni­ ku przy drodze. Ucieczka Deszcz przestał padać, lecz wciąż wiał lodowaty wiatr. Marta nie musiała dłu­ go czekać na potwierdzenie swych obaw. Oswald i Ludolf przygalopowali od strony zamku, skierowali się w stronę lasu, a potem skręcili prosto do wsi. Ze swego ukrycia słyszała, jak Ludolf krzyczy: - Kto widział młodą akuszerkę? Zamarła z przerażenia Marta czekała, co się stanie. Lecz odpowiedzi mieszkańców wioski najwyraźniej nie spodobały się Ludolfowi. Z taką siłą uderzył pięścią starą kobietę, która z wyraźnym lękiem pokręciła głową, że aż upadła w błoto. Potem obaj zbrojni odjechali. Marta wiedziała, dokąd się udali. Pod osłoną drzew ostrożnie ruszyła w stronę swojej chaty. Oswald i Ludolf na pewno się tam na nią zaczają. Czy jest tam jeszcze ojciec Jan? Była pewna, że jej przybrana matka nie żyje. W którymś momencie podczas porodu Irmhildy nagle w głębi duszy poczuła tę pewność. Pomimo chwilowego przestrachu nie poddała się temu uczuciu i z powrotem skupiła się na przynoszeniu ulgi rodzącej. Żałobę mogła przeżywać później. Marta ostrożnie stąpała po śliskim podłożu. Nikt nie powinien jej zoba­ czyć. Być może mieszkańcy wioski nie zdradziliby jej, lecz wolała nie narażać ni­ kogo na niebezpieczeństwo. I musiała liczyć się z tym, że jeźdźcy tu wrócą. W połowie drogi dostrzegła Ittę, żonę staruszka, którego Ludolf posłał po ojca Jana. Gdy wyszła z ukrycia, licząc na najświeższe wiadomości, Itta pod­ biegła do niej i zacisnęła dłoń na jej ramieniu. 19

- Nie wolno ci iść dalej. Właśnie palą waszą chatę - wyrzuciła z siebie. Marta wbiła w nią przerażony wzrok. Itta opowiedziała jej wszystko, z trudem łapiąc oddech. Gdy dowiedziała się od męża, że Fina umiera, a Oswald zabrał Martę na zamek, natychmiast wyruszyła, by pomóc znachorce. Trzymała ją za rękę, aż przyszedł ojciec Jan i udzielił jej ostatniego namaszczenia. Lecz chwilę później przybyli człowiek z blizną i Ludolf, odesłali kapłana do domu, odepchnęli Ittę i przewrócili chatę do góry nogami. - Ponieważ cię nie znaleźli, pobili nawet zmarłą, niech Bóg ukarze ich za tę zbrodnię - jęknęła Itta i przeżegnała się z drżeniem. - A potem podpalili waszą chatę. Nie idź dalej, oni na pewno tam jeszcze są. — Zawahała się na chwilę. - Możesz się ukryć u nas. Lecz Marta wyczuła strach Itry. - Nie mogę pójść do wioski. Będą mnie szukać. Staruszka nie potrafiła ukryć ulgi, że jej nie całkiem szczera oferta nie została przyjęta. - Co więc uczynisz? — zapytała. - Nie wiem... Ukryję się. Życz mi powodzenia. Itta mocno ją objęła. - Niech Bóg ci błogosławi! A potem odwróciła się i pobiegła do wsi. Marta nie mogła się jednak powstrzymać. To, o czym usłyszała, było tak potworne, że mimo lęku musiała się przekonać na własne oczy. Ostrożnie i na drżących nogach zaczęła się skradać w kierunku chaty. Już z daleka poczuła dym, a potem usłyszała głośne syki i trzaski. Zatrzymała się w gęstych krzewach niedaleko chaty. - Skoro nie możemy spalić tej wiedźmy, to przynajmniej spalimy jej dom - zabrzmiał głos Oswalda. Ostrożnie wysunęła nieco głowę przez gałęzie. Widok, który ujrzała, zaparł jej dech w piersiach. Cała chata stała w pło­ mieniach. Kilka zwęglonych belek dachowych wpadło właśnie do wnętrza płonącej chaty, lecz huk był niemal niesłyszalny wśród buzującego i trzaska­ jącego ognia. Oswald i Ludolf ze śmiechem patrzyli na to wszystko z bez­ piecznej odległości, na niespokojnie wiercących się koniach. Marta z trudem zdusiła w sobie chęć podbiegnięcia do chaty i wyciąg­ nięcia na zewnątrz ciała znachorki. Jeśli Fina spłonie, nie będzie mogła po­ wstać z martwych w dniu Sądu Ostatecznego! 20

Lecz nic nie mogła uczynić, Oswald i Ludolf zabiliby ją. To właśnie by się stało, gdyby teraz wyszła z ukrycia. Jak zaczarowana wpatrywała się w płomienie, a ten straszny widok wy­ palał się w jej sercu. Po raz drugi patrzyła, jak płonie jej dom, nic nie mogąc z niego uratować - ani skromnych zapasów, które zostały im po surowej zi­ mie, ani wiązek ususzonych pod dachem ziół, ani pieczołowicie przygoto­ wanych maści i tynktur. Po raz drugi straciła matkę. Nie mogę tu zostać! To zdanie wciąż na nowo łomotało w głowie Marty. Wulf­ hart będzie ją ścigać, aż ją znajdzie i spełni swą straszliwą groźbę. Lecz dokąd mogła uciec? Z czego będzie żyć? Nie miała rodziny, żad­ nych krewnych, którzy mogliby ją do siebie przyjąć. Każda znachorka musi liczyć się z tym, że po jakimś niepowodzeniu zo­ stanie wygnana lub nawet zabita. Nie bez powodu mieszkały zwykle w od­ daleniu od wsi. Był to rodzaj zabezpieczenia się mieszkańców wsi przed złym spojrzeniem albo innym nieszczęściem, które nazbyt chętnie przypisywali znachorkom. Lecz w obcej wiosce nikt jej nie zaufa. Gdy Marta pomyślała o swych perspektywach na przyszłość, ogarnęło ją dojmujące poczucie braku jakiejkolwiek nadziei. Będzie błąkać się samotna i głodna przez obce okolice i albo zostanie zabita jako włóczęga, albo skończy jako dziwka. Albo wszystko naraz, pomyślała zrozpaczona. Pierwsi, których napotkam na swej drodze, uczynią ze mnie dziwkę, a potem zabiją, zanim zdążę umrzeć z głodu. Mogę od razu położyć się, by umrzeć tutaj. Wczołga­ ła się z powrotem w głąb krzewów i ukryła głowę w ramionach. Fale strachu przelewały się przez jej duszę, aż zaczęła drżeć na całym ciele. Lecz gdy wciąż siedziała w kryjówce, czekając, aż Oswald i Ludolf odjadą na zamek, pewien pomysł zaczął w jej głowie nabierać wyraźnego kształtu. Bała się tego, co należało uczynić. Lecz chciała to zrobić. Chciała żyć. Podjąwszy decyzję, wytarła rękawem zalaną łzami twarz. Po cichu wycofa­ ła się między krzakami, a potem ruszyła okrężną drogą. Gdy znalazła się poza zasięgiem wzroku zbrojnych, zaczęła biec w kierunku przeciwnym do wsi. Marta biegła, aż zaczęły ją boleć boki i ledwo łapała powietrze. Zatrzymała się na chwilę, by uspokoić oddech. 21

Ślad, który odszukała i którym teraz podążała, był bardzo wyraźny. Koła wozu wyżłobiły głębokie koleiny w miękkim podłożu. Marta nie szła drogą, lecz trzymała się rosnących z boku drzew, by nie zostawić śladów i by nikt jej nie zauważył. Biegła tak szybko, jak tylko mogła, pomimo wyczerpania. Włosy przy- kleiły się jej do skroni, warkocz niemal całkiem się rozplątał. Koszyk z zioła­ mi i nalewkami przy każdym kroku obijał się jej o nogę, która była już pra­ wie bez czucia. Kilka razy poślizgnęła się na mokrych liściach i upadła, lecz za każdym razem zmuszała się do wstania. Była pewna, że jeśli poleży choć chwilę, nie podniesie się już nigdy. Gdy zapadł zmierzch, poczuła jeszcze większy lęk. Co będzie, jeśli przed zapadnięciem ciemności nie odnajdzie tych, któ­ rych szuka? Wiadomo przecież, jak niebezpiecznie jest nocą w lesie. Nawet jeśli uda jej się uniknąć spotkania z dzikim zwierzem, złymi duchami czy zbój­ cami, to zawsze może się potknąć o wystający korzeń i złamać sobie kark. Wkrótce Marta całkiem zatraciła poczucie czasu i przestrzeni i myślała już tylko o jednym - koniecznie musi odnaleźć tych, których szuka, zanim zgubi w ciemnościach ślad i będzie musiała spędzić noc w lesie, samotna i bezbronna. Gdy w końcu w pewnej odległości ujrzała migoczące światełko, drzewa wo­ kół niej wznosiły swe czarne konary na tle granatowego nieba. Przystanęła, czując ulgę. To muszą być oni. Tabor chłopów, którzy zmie­ rzają na wschód. Pewien nieznajomy rycerz obiecał im gdzieś daleko ziemię, za którą przez dziesięć lat nie będą musieli płacić daniny, jeśli ją wykarczują. W wiosce Mar­ ty dyskutowano o tym przez całą zimę. Pokusa, by wyruszyć w niebezpiecz­ ną podróż w nieznane, była ogromna, gdyż dawała szansę na wyzwolenie od przytłaczającej nędzy oraz samowoli Wulfharta. Lecz o osadnikach, którzy już od pokoleń wyruszali na wschód, nie bez powodu mawiano: pierwszy znajdzie śmierć, drugi biedę, a dopiero trzeci chleb. I czy temu obcemu rycerzowi można zaufać? Mieszkańcy wioski opo­ wiadali Marcie, że jest prawdziwym ponurakiem. Niewiele mówi i nigdy się nie uśmiecha. Ona sama widziała go z daleka tylko jeden raz. Lecz Jonasz, syn kowala, i ruda Emma z jej wioski postanowili się do niego przyłączyć. 22

- Będzie lepszym panem niż Wulfhart - powiedziała jej pełna nadziei Emma, gdy zdradzała swoje plany ledwie dwa lata młodszej Marcie. Przed kilkoma dniami tabor wyruszył z położonej bardziej na południu miejscowości i poprzedniego dnia osadnicy rozbili obóz pod zamkiem. Jo­ nasz i Emma pewnie dołączyli do nich tego ranka. Marta wciągnęła zimne powietrze głęboko do płuc, starając się uspokoić ło­ moczące serce. Była zupełnie sama, nie miała ani butów, ani opończy, nie wspominając o ziarnie czy bydle, nie miała nawet prowiantu na drogę. Czemu osadnicy mieliby ją ze sobą zabrać? Lecz nie miała innego wyboru. Musiała jakoś sobie poradzić. Strzepnęła kilka mokrych liści z rąbka spódnicy, rozplotła zmierzwiony warkocz i palcami wygładziła włosy. Chciała podejść do biwakujących od strony drogi. Lecz w ostatniej chwi­ li ogarnęły ją wątpliwości. A jeśli to obozowisko ludzi Wulfharta? Ostrożnie, by nikt jej nie dostrzegł, przemykała od drzewa do drzewa. Podeszła na odległość trzydziestu kroków od ogniska, gdy poczuła, że ktoś jest tuż obok. Zatrzymała się, wyprostowała i powiedziała cicho, lecz wyraźnie: - Jestem sama i proszę was o ochronę! Jak znikąd pojawił się obcy rycerz, którego widziała we wsi, z nagim mie­ czem w dłoni. Był wysoki i szczupły, miał dwadzieścia kilka lat i nosił prosty skórzany kaftan. Ciemne włosy opadały mu na ramiona. Miał ostre rysy twa­ rzy, która miała tak ponury wyraz, jakby nigdy nie rozjaśniał jej uśmiech. Płynnym ruchem wsunął miecz do pochwy. - Jak mnie dostrzegłaś? Nie robiłem hałasu - zapytał z ledwo wyczuwalnym zdumieniem. Marta nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Powtórzyła więc tylko: - Proszę was, panie, o ochronę. Twarz obcego nadal była poważna, lecz jego głos zabrzmiał bardziej przy­ jaźnie. - Ochronę przed czym lub przed kim? Młoda dziewczyna, która nie boi się być nocą w lesie, raczej nie należy do lękliwych. Marta uważnie mu się przyjrzała. Zastanawiała się, ile może mu powiedzieć. Jest czujny, odważny i pełen smutku - pomyślała i natychmiast zaczęła się zastanawiać, skąd to wie. Postanowiła, że powierzy swój los temu mężczyźnie, i głęboko zaczerp­ nęła powietrza. 23

- Poczekaj - przerwał jej po kilku zdaniach. Wyjął krzemień z woreczka przy pasie, sprawnymi ruchami rozpalił małe ognisko i gestem poprosił, by usiadła naprzeciwko. Chce widzieć moją twarz, gdy będę mówić - pomyślała Marta i zaczęła z wahaniem kontynuować swoją opowieść. Chrystian, rycerz w służbie miśnieńskiego margrabiego* Ottona z Wet­ tinu** i przyszły pan feudalny osadników, uważnie przyglądał się dziewczy­ nie. Choć jej historia brzmiała niezwykle, uwierzył jej na słowo. Podczas swej wizyty na zamku poznał Wulfharta, przyjrzał się też chłopom i wy­ słuchał ich opowieści. Okrucieństwo kasztelana, surowość jego żołdaków i nieustępliwość, z jaką mimo nieurodzaju po suszach w ostatnich latach ściągano daninę, pozostawiły widoczne ślady Włości były zaniedbane, za­ grody zbyt małe, by wyżywić całe rodziny. Nie można ich było już dalej dzielić między synów, ci młodsi musieli się najmować u najstarszych braci jako parobkowie. To właśnie na łaknących własnej ziemi młodszych synów postawił jego pan, wysyłając go do Frankonii, by werbował osadników. Margrabia Otto władał wielkimi obszarami na wschodzie, po drugiej stronie Soławy. Lecz były one w większości pokryte gęstymi lasami. Pomijając kilka większych osad, mieszkali tam tylko nieliczni świeżo nawróceni na chrześcijaństwo słowiań­ scy poganie. Tu i tam wznosiły się kiepsko obsadzone twierdze, które mia­ ły dawać odpór Czechom. Brakowało ludzi do karczowania lasu, zakładania wsi, utrzymywania dróg i płacenia dziesięciny. Widoczne zaniedbania we wsiach Wulfharta ułatwiły Chrystianowi zada­ nie przekonania kobiet i mężczyzn do niebezpiecznego marszu w nieznane. Ta dziewczyna potrzebuje ochrony i zasługuje na nią — pomyślał. Była szczupła i zmęczona, wyglądała bardzo krucho. Czy podoła trudom i niebezpieczeństwom podróży? *Margrabia (markgraf) - pan feudalny marchii (margrabstwa), terenu przygranicznego cesarstwa niemieckiego, zorganizowanego w sposób wojskowo-feudalny w celu ochrony przed najazdami z zewnątrz. Podlegał bezpośrednio cesarzowi i posiadał większą samodzielność niż hrabia (graf) władający hrabstwem w głębi kraju. **Wettin - miasto w dzisiejszej Saksonii-Anhalt, położone nad Soławą, siedziba rodowa Wettynów, którzy przyjęli swoje nazwisko od zamku noszącego tę samą nazwę co miasto. Dynastia Wettynów panowała w Miśni, Saksonii, księstwach Turyngii, a także w Polsce i na Litwie (August II Mocny, August III Sas). 24

Gdy Marca skończyła swą opowieść, popatrzyła na niego. Jej wzrok nie­ spodziewanie natknął się na spojrzenie rycerza i poczuła w głębi duszy jakieś poruszenie. W ciemnych oczach nieznajomego odbijał się blask ognia. Lecz co dziw­ ne, ten niemal demoniczny widok nie wywołał w niej lęku. Czuła, że za tą opanowaną i surową miną skrywa się tajona namiętność. Nagle zrozumiała, co miała na myśli Fina, mówiąc, że oczy są bramą duszy. Pospiesznie przymknęła oczy, by ukryć swe zmieszanie. - Weźmiecie mnie ze sobą, panie? Czy mogę dołączyć do wyprawy? - zapytała trwożliwie. - Nie stosowałaś złych czarów ani zgubnych sztuczek? - Na dusze moich zmarłych rodziców, nie - odpowiedziała poważnym tonem. Rycerz wstał i przydeptał małe ognisko. - Nasza wyprawa jest niebezpieczna. A gdy już dotrzemy do celu, nasze życie nie będzie łatwe. Powinnaś to wiedzieć - powiedział. A potem wskazał jej, by za nim poszła, i tuszył w kierunku ludzi obozujących wokół wielkie­ go ogniska. Uzbrojony w sztylet i maczugę blondas w wieku szesnastu, siedemnastu lat wyszedł im naprzeciw i zmierzył Martę wzrokiem. — Kogóż tam prowadzi­ cie, panie? - Będzie nas więcej - odparł rycerz. - Przejmij wartę. - Jak każecie, panie - wyrośnięty chłopak skinął głową i ruszył w kie­ runku, skąd przyszli. To jego giermek, pomyślała Marta. Mieszkańcy wioski opowiadali jej, że jest dużo bardziej przystępny i rozmowny niż jego pan. Wokół ogniska siedziało w otoczeniu garstki dzieci kilkanaście osób, w większości młodych kobiet i mężczyzn, pośród których Marta rozpoznała Jonasza i Emmę. - To jest Marta - powiedział krótko rycerz. - Chce iść z nami i prosi o ochronę przed Wulfhartem. Emma spojrzała na niego zdumiona. Szybko podeszła do Marty i przy­ ciągnęła ją do siebie. - Co się stało? - Fina nie żyje. A knechci Wulfharta spalili naszą chatę, bo Irmhilda znowu urodziła martwe dziecko - odpowiedziała Marta przez ściśnięte gard- 25

ło. Znów miała przed oczami straszliwy widok. Nagle poczuła się niezwykle samotna i bezradna. - Ścigają cię? — zapytała z oburzeniem starsza kobieta wyglądająca na zrzędę. - Przez to wszyscy możemy mieć kłopoty. I nic nie masz? Jak ty to sobie wyobrażasz? Z czego chcesz żyć, jak dotrzemy na miejsce? Nieznajoma mówiła coraz bardziej piskliwym tonem. - To Gryzelda, żona starosty - szepnęła Emma. - Nie daj się jej zastra­ szyć. Marta przełknęła ślinę. - Nasza znachorka nauczyła mnie wszystkiego, co umiała. Mogę wam pomóc, gdy zapadniecie na gorączkę albo się zrani­ cie. Pomogę waszym dzieciom przyjść na świat. Twojemu synowi, którego nosisz pod sercem, też. Wszyscy ze zdumieniem popatrzyli na Martę. Najbardziej zdumiona była jednak kobieta z zatroskaną twarzą, do której Marta skierowała ostatnie sło­ wa. Gdy jej mąż najpierw popatrzył na nią zaskoczony, a potem nieporadnie ją objął, wyjąkała: — Skąd wiesz? Ja nawet nie jestem jeszcze pewna. Zakłopotana Marta przestąpiła z nogi na nogę. Nie wiedziała, dopóki tego nie powiedziała, i nie miała wcale pojęcia, skąd wzięła się w niej ta wie­ dza. A jednak była tego pewna. Nic nie odpowiedziała, tylko wzruszyła ramionami. Nagle zmęczenie uczyniło wszystkie jej członki ciężkimi jak ołów. - Ja ją dobrze znam, miała doświadczoną nauczycielkę i na pewno nam się przyda - wstawiła się za nią Emma. - Dobrze byłoby mieć ze sobą znachorkę i akuszerkę, nawet jeśli wyglą­ dasz trochę za młodo - stwierdził mężczyzna o łysej okrągłej czaszce, który siedział obok Gryzeldy. Mówił, nie patrząc na nikogo, tylko grzebał gałęzią w żarze ogniska, wzniecając jaskrawoczerwone iskry. - Lecz będziemy cię mu­ sieli żywić. A nasze zapasy są skromne. Nikt nie wie, ile czasu zajmie nam ta wyprawa. A co będzie, gdy już dotrzemy na miejsce? Jakaś rodzina będzie cię musiała do siebie przyjąć. Chyba że wyjdziesz za mąż... - To się okaże, jak już dotrzemy do celu - przerwał mu ciemnowłosy ry­ cerz. - Jako sierota ma prawo do naszej ochrony. Jeśli Wulfhart wyśle za nią swoich jeźdźców, będziecie milczeć. Sami nie chcecie żyć pod jego okrutny­ mi rządami. Przyjmijcie ją więc, a resztę zostawcie mnie. Rycerz wstał nagle i poszedł w kierunku, w którym posłał swojego giermka. 26

Milczenie zapadło w kręgu wokół ogniska. Marta patrzyła na wszystkie twarze po kolei. Przenikliwy ból przeszył jej prawą skroń. Nagle usłyszała w swej głowie jakiś głos. - Troje umrze, a jedno wszyst­ kich nas okrutnie zdradzi. Potem poczuła, jak upada na ziemię. W tym czasie na zamku w Miśni* Co zrobił?! - wściekły margrabia Otto, barczysty mężczyzna koło pięćdzie­ siątki, o siwych skroniach i kanciastym podbródku, zamaszystym ruchem strącił ze stołu zwoje pergaminu i puchary. Jeden upadł na podłogę i rozbił się, a inny poturlał się z brzękiem dalej. Gdy hałas w końcu ucichł, w ozdo­ bionej wspaniałymi arrasami sali zapanowała na chwilę grobowa cisza. Posłaniec przestąpił z nogi na nogę i z markotną miną zaczął się zasta­ nawiać, co jest dla niego bardziej ryzykowne - powtórzenie wiadomości czy też zachowanie milczenia. Jak na rozkaz wszyscy w sali przenieśli wzrok na Hedwigę, małżonkę margrabiego. Rycerze, służba i duchowni, wszyscy oczekiwali, że piękna mar­ grabina wmiesza się po raz kolejny i uratuje niewinnego przekaziciela złej nowiny przed gniewem Ottona. Sam nieszczęsny posłaniec nie miał odwagi zerknąć w stronę jasnowłosej margrabiny. Zbyt dobrze wiedział, ilu wrogów zdobyła już sobie Hedwiga przez to, że tak często wtrącała się w sprawy Ottona, który choć był energicz­ nym i nie znoszącym sprzeciwu władcą, nie dość, że jej nie powstrzymywał, to jeszcze w wielu przypadkach słuchał rad swej mądrej młodej żony. W tym momencie, uznał posłaniec, przydałaby się jakaś niewielka ingerencja, nawet ze strony niewiasty Jednak tym razem Hedwiga milczała. * Miśnia - położone nad Łabą miasto w Saksonii w południowo-wschodnich Niemczech, w historycznej krainie Łużyce, niedaleko Drezna. Założone w X wieku było stolicą Marchii Miśnieńskiej i biskupstwa Miśni. Przez kilka miesięcy w roku 1002 należało do Polski (zajął je Bolesław I Chrobry). W roku 1710 założono tu słynną manufakturę porcelany. 27

Posłaniec przemógł się więc i powtórzył wiadomość. - Biskup Gerung wysłał lokatorów*, którzy mają sprowadzić flamandzkich osadników. Ukłonił się i szybko cofnął o dwa kroki. Otto mocno walnął pięścią w stół. - Co za bękart z tego klechy! - Miarkujcie się, panie, mówicie o przedstawicielu Świętej Matki Ko­ ścioła — rzucił ze straceńczą odwagą jeden z duchownych przebywających w sali. Margrabia z wściekłą miną rzucił się ku duchownemu. Ten drgnął, lecz nie ruszył się z miejsca. Otto stanął pół kroku przed nim, ściągnął swe gęste czarne brwi i groźnie spojrzał mu w oczy. - Skoro jest taki święty ten wasz biskup, to czy nie powinien raczej troszczyć się o swoje duszyczki, jak przy­ stało na piastowany przez niego urząd? - ironizował coraz głośniejszym to­ nem. - Dlaczego nie zajmie się nawracaniem pogańskich Słowian, których mamy tutaj więcej, niż potrzeba? Margrabia powolnym krokiem wrócił do swego bogato rzeźbionego sie­ dziska i ciężko na nie opadł. - Nie wiem, kto jeszcze łaknie mych ziem dlatego tylko, że wciąż są zbyt rzadko zasiedlone - warknął. - Na granicach Ludwik z Turyngii** i biskup magdeburski już wyciągają po nie łapska. Cesarz chce z krainy Pleissy*** utworzyć obszar Rzeszy. Jakby nie miał wystarczających proble­ mów z opanowaniem Lombardów! A Albrecht Niedźwiedź, gdybym nie był mężem jego powabnej córki, też pewnie chciałby zaspokoić swój głód moją ziemią! Posłał ironiczny uśmieszek swojej żonie. * Lokator (inaczej zasadźca) - człowiek, który w średniowieczu w imieniu właściciela ziemi i na podstawie nadanego przez niego przywileju zajmował się tworzeniem nowej osady i sprowadzaniem do niej niezbędnych fachowców (w przypadku wsi byli to m.in. młynarz i kowal). ** Ludwik II Żelazny ( 1 1 2 8 - 1 1 7 2 ) - landgraf Turyngii z dynastii Ludowingów, w 1150 poślubił Juttę, siostrę Fryderyka I Barbarossy, z którym do śmierci łączyły go przyjazne stosunki. W 1157 wziął udział w wyprawie cesarskiej do Polski (na Śląsk, spalono Głogów, a Bolesław IV Kędzierzawy złożył cesarzowi hołd lenny w Krzyszkowie), a w 1172 w kolejnej (której efektem był podział Śląska na księstwo wrocławskie — późniejszy Dolny Śląsk — oraz raciborskie i opolskie — Górny Śląsk). W drodze powrotnej Ludwik zachorował i zmarł. ***Kraina Pleissy (Pleissenland) — historyczny region na pograniczu Saksonii i Turyngii noszący nazwę od przepływającej przez niego rzeki. 28

Hedwiga skinęła głową, uprzejmie się uśmiechając. — Mój ojciec, mar­ grabia brandenburski*, zawsze pozostanie waszym wiernym sprzymierzeń­ cem, mężu. Otto westchnął. - Taką mam nadzieję. Po co komu wróg na granicach, gdy ma się ich dosyć w najbliższym otoczeniu! Hedwiga doskonale wiedziała, dlaczego wiadomość przekazana przez posłańca tak bardzo wzburzyła jej małżonka. Ojciec Ottona, Konrad z Wettinu, był najpotężniejszym księciem na wschód od Soławy. Lecz gdy przed dziesięciu laty podzielił swe dziedzictwo między pięciu synów, Otto, jako najstarszy, otrzymał co prawda Marchię Miśnieńską, najznaczniejszy obszar, lecz daleko mu było do niegdysiejszych wpływów ojca. Mógł rozszerzyć zakres swej władzy dzięki energicznie pro­ wadzonemu osadnictwu. A w tej właśnie sprawie chciał go ubiec ambitny biskup miśnieński. Wszędzie to samo, pomyślała Hedwiga. Biskupi, książęta, papieże i ce­ sarze, wszyscy się kłócą o strefy wpływów. Uspokajającym gestem położyła dłoń na ramieniu Ottona, a drugą wskazała na posłańca. - Pozwól temu biedakowi odejść, zanim ze strachu zapadnie się pod ziemię. Otto odprawił go niedbałym gestem z ponurą miną. - Jeśli Gerung naprawdę chce sprowadzić osadników z Flandrii - mó­ wiła dalej Hedwiga - to będą długo wędrować. Kto wie, czy jego werbow­ nicy w ogóle odniosą sukces. Wy wysłaliście swoich lokatorów do Franko- nii, mój panie i mężu. Pierwsi z nich powinni już od dawna być w drodze ze swoimi chłopami. Uśmiechnęła się szeroko. - Czy są już wieści od Chrystiana? Gdyby to wypadało damie, założyłabym się, że spośród wszystkich, których wysłaliście, on pierwszy przybędzie z kolonią osadników. * Albrecht Niedźwiedź, Albrecht I Brandenburski ( 1 1 0 0 - 1 1 7 0 ) - margrabia Marchii Północnej, którą poszerzył o ziemie podbitych Słowian, tworząc Marchie Brandenburską. Podbił plemiona Słowian Połabskich: Brzeżan i Wkrzan. W czasie tych podbojów cechował się wyjątkową brutalnością (w 1147 roku zorganizował przeciwko nim tzw. krucjatę połabską, w ramach której oblegano m.in. chrześcijański Szczecin). W latach 1138- 1142 także książę Saksonii. Założyciel dynastii askańskiej (od nazwy miasta Aschersleben - Askania), z której wywodziła się m.in. caryca Katarzyna. Adolf Hitler uczynił go patronem N S D A P . 29

Przypominający olbrzyma rycerz o płowych włosach, który stał dziesięć kroków od margrabiego, skrzywił się. - Wygląda na to, że twój najwierniejszy wróg znów zdobywa więcej za­ szczytów, niż na to zasługuje - szepnął do niego jeden z trzech równie gustow­ nie odzianych rycerzy, z którymi stał w jednym kręgu. Pozostali uśmiechnęli się szyderczo, tylko olbrzym patrzył przed siebie wściekłym wzrokiem. - Tak. I wygląda też na to, że w końcu poszczęściło mu się z białogło­ wami - dodał inny i zaczął rżeć z własnego dowcipu, lecz płowowłosy zgro­ mił go wzrokiem. Zwróciliby na siebie uwagę, lecz na szczęście właśnie w tym momencie do sali wkroczył ochmistrz i to na niego skierowały się wszystkie spojrzenia. - Posłaniec z listem od margrabiego Albrechta Brandenburskiego - za­ meldował i przepuścił pokrytego kurzem młodego mężczyznę. Widać było, że ma za sobą męczącą podróż. - Och, od mojego pana ojca - powiedziała ucieszona Hedwiga, klaska­ jąc w dłonie. — Rodzinne plotki poprawią nam humor, mój mężu. Popatrzyła Ottonowi w oczy tak wymownie, że odsunął od siebie gniew, westchnął głęboko, a potem uniósł kącik ust w chłodnym i niemal niewi­ docznym uśmiechu. Otto rzeczywiście oczekiwał wiadomości z Brandenburgii, które miały popra­ wić mu nastrój. Lecz wcale nie chodziło o rodzinne plotki, jak zasugerowała dla zmylenia obecnych Hedwiga. Otto miał nadzieję, że dowie się z tego listu nowych szczegółów na temat buntu saskich panów przeciwko człowiekowi, który zawsze ich prowokował, a nawet śmiertelnie obrażał. Był nim Henryk Lew, książę Saksonii i Bawarii. Pochodzący z rodu Welfów Henryk, rezydujący w Brunszwiku, był naj­ potężniejszym i najbardziej znienawidzonym człowiekiem pośród szlach­ ty cesarstwa. Władanie dwoma księstwami zapewniało mu wpływy rów­ ne cesarskim. Podczas nieobecności cesarza Fryderyka ze Staufen, którego Lombardowie nazywali Barbarossą ze względu na jego rudą brodę, Henryk zachowywał się niczym król. A cesarz prawie cały czas przebywał w Italii. Planowany ślub Henryka z młodziutką Matyldą, córką króla Anglii Hen­ ryka Plantageneta i jego małżonki Eleonory Akwitańskiej, jeszcze bardziej wzmocni jego pozycję, a z pewnością roznieci jego niewiarygodną wręcz żądzę władzy. 30