Światem rządzą trzy potężne siły: głupota, strach i chciwość.
Albert Einstein
Dla fanów
DZIEŃ PIERWSZY_
SEATTLE, 24 STYCZNIA, 16.30_
1_
Neil Campbell umiał oszacować ryzyko. Większość ludzi nie rozumiała statystyki tak
dobrze jak on. Bo większość ludzi to głupki. Myślą, że im częściej coś robią albo im
dłużej coś robią, tym większe mają szanse na osiągnięcie upragnionego efektu. Jeśli grasz
na loterii wystarczająco często, to prędzej czy później musisz wygrać, prawda?
Nie do końca. W rzeczywistości za każdym razem, gdy Neil przygotowywał partię
mety w swojej maleńkiej kuchni w Rainier Valley Trailer Park, prawdopodobieństwo, że
cały bajzel wybuchnie mu w twarz, pozostawało takie samo. Nieważne, ile razy już to
robił. Każda partia była równie niebezpieczna jak pierwsza. Nie wiedział, jakie dokładnie
jest ryzyko, ale wiedział, że wysokie. Większe niż szanse na to, że dostanie się w sam
środek strzelaniny z przejeżdżających samochodów, co i tak groziło mu bardziej niż
człowiekowi, który nie mieszka na niszczejącym osiedlu przyczep w zapomnianej części
Seattle. Większe niż na porażenie piorunem. Zdecydowanie większe niż szansa wygranej
na loterii.
Neil rozumiał liczby. Kiedyś był programistą. I agentem ubezpieczeniowym.
I kosztorysantem, spekulantem, graczem w pokera online, bukmacherem. Jego ostatnie
wcielenie stanowił główny księgowy w firmie Jameson, Dunow i Pierce. Była to
zdecydowanie zbyt szumna nazwa dla baraku bez okien wciśniętego między zakład
fryzjerski, sklep z kanapkami i trzy opustoszałe lokale. Kiedy ława przysięgłych King
County postawiła firmie pięć ciężkich zarzutów związanych z wyłudzaniem pieniędzy
i zarzut fałszowania dokumentów, po sześciu miesiącach pojawił się tam czwarty szereg
pustych witryn, a Neil podjął nową pracę. Szczęściarz. Zawsze spadał na cztery łapy.
Wiedział, jak brać ludzi pod włos, jak znaleźć ich słaby punkt i go wykorzystać. Nie miał
litości dla darmozjadów, a uzależnieni od metamfetaminy stanowili łatwy łup. Szkoda
tylko, że sam musiał ryzykować, aby dostarczyć im towar.
Chemik wytwarzający metę mógł zyskać przewagę w tej ryzykownej grze: korzystać
wyłącznie ze składników wysokiej jakości i pilnować, by przestrzeń robocza oraz
wyposażenie były czyste jak łza. Ryzyka nie dało się jednak całkiem zlikwidować. Ważne
było, by nie ulec zbytniej chciwości. To właśnie przez nią tępaki paprały robotę.
Podwajały wielkość partii. Używały tanich komponentów. Za często kupowały sudafed
w tym samym miejscu albo kupowały go jednocześnie z bateriami i paliwem
turystycznym. Takie zakupy automatycznie zwiększały szansę, że wylądujesz po
niewłaściwej stronie więziennych krat. A Neil przyrzekł sobie, że już nigdy tam nie trafi.
Odwinął folię litową z czteropaku baterii Energizer i podarł ją na kawałki wielkości
paznokcia, a potem wcisnął te kawałeczki w szyjkę dwulitrowej butelki po coli. Odwrócił
głowę, by czuć jak najmniej woni zgniłych jaj uwalniającej się w chwili, gdy lit
zareagował z amoniakiem, bo wiatrak nad kuchenką ledwie sobie z nią radził. Na koniec
dolał do butelki paliwo Colemana i mocno ją zakręcił.
Na dworze odezwał się klakson. Raz, drugi, aż wreszcie brzmiał nieprzerwanie.
Campbell czekał. Trąbienie nie milkło. Odstawił butelkę na stół, podszedł do okna,
rozsunął minizasłonki i pomachał. Hugo odmachał mu i klakson zamilkł. Neil uśmiechnął
się: „Grzeczny chłopiec, tak, tak właśnie miałeś zrobić, grzeczny synek”, a Hugo
zaprezentował szeroki uśmiech aniołka: „Tatusiu! Tatusiu! Popatrz na mnie!”, i znowu
całym ciężarem ciała oparł się o kierownicę.
Neil puścił zasłonki. Już niedługo Hugo wykombinuje, jak odblokować drzwi
samochodu, i co wtedy? Nie mógł pracować w jego obecności. Wykluczone. Nie był jakąś
naćpaną gnidą, która wciąga metę w obecności swojego dziecka. On ją wytwarzał, robił to
dla kasy.
Hugo był jedyną istotą ludzką, która obchodziła Neila. Krwią z jego krwi, jego
własnością. I nic mu nie groziło, dopóki siedział w samochodzie. Opieka społeczna nie
podzieliłaby tej opinii i jeśli Hugo nie przestanie obwieszczać wszystkim w zasięgu pół
kilometra, że tatuś zamknął go samego w samochodzie w zimny styczniowy dzień,
prędzej czy później u drzwi pojawią się funkcjonariusze CPS, Służby Ochrony Praw
Dziecka. Ale Neil nie był taki głupi, żeby narażać syna na niebezpieczeństwo. Umiał
oszacować ryzyko.
Usiadł. Potrząsnął butelką, by przyspieszyć reakcję, po czym poluzował nakrętkę
o ćwierć obrotu, by wypuścić gaz, nie wpuszczając do środka za dużej ilości tlenu.
Butelka zapłonęła.
2_
Od wybuchu zagrzechotały okna i drzwi. W przyczepie po drugiej stronie ulicy Stephen
Holder zerwał się z kanapy, chwycił kurtkę, zdjął łańcuch z drzwi i wypadł na zewnątrz.
Po kilku sekundach dołączył do niego Logic. Dramat na żywo zawsze przebije
oglądanie telewizji.
– Elo, frajerzy. Co tak lecicie? Pali się gdzieś? – krzyknął Ridgeback, po czym złożył
się wpół ze śmiechu, gdy ich dogonił i zobaczył płonącą przyczepę.
Logic – lat dwadzieścia z małym okładem, chudy, jak przystało na ćpuna, i giętki
wobec małpio włochatych stu trzydziestu kilogramów Ridgebacka – prychnął.
W gęstniejącym mroku mieszkańcy Rainier Valley zebrani wzdłuż całej ulicy
wpatrywali się w widowisko. Płomienie wypełzały z okien i drzwi. Nikt nie próbował
ruszyć z pomocą. Każdy wiedział, że płonąca przyczepa mieszkalna to pułapka bez
wyjścia, zwłaszcza rozpadająca się przyczepa, a rozpadająca się przyczepa
z niekontrolowanym pożarem metamfetaminowym w kuchni była zdecydowanie
najgorsza. Jeśli chemik, który tam mieszkał, znajdował się w środku, to już nie wyjdzie.
– E, weź zoba. – Ridgeback wbił palec w ramię Holdera i wskazał zniszczonego escorta
zaparkowanego przed płonącą przyczepą. Holder zmrużył oczy. W samochodzie, na tle
płomieni, dojrzał jakiś ruch. Mały chłopczyk wymachiwał pulchnymi ramionkami
i płakał.
– Co robisz, idioto?! – zawołał Logic, gdy Holder ruszył pędem na drugą stronę ulicy,
uchylając się przed skwierczącymi kawałkami przyczepy, które z furkotem spadały
z nieba niczym fajerwerki i zaściełały podwórko. Powietrze cuchnęło amoniakiem
i spalonym plastikiem. Holder naciągnął bluzę na usta i nos. Chwycił za klamkę od strony
kierowcy i natychmiast cofnął rękę po zetknięciu z rozpalonym do czerwoności metalem.
Naciągnął na dłoń rękaw kurtki i ponowił próbę.
Zablokowane.
Kolejny wybuch w przyczepie. Gorąco parzyło kark Holdera, skręcało jego włosy.
Naciągnął kaptur na głowę i zastukał w szybę samochodu. Uśmiechnął się do małego
wrzaskuna i gestami kazał mu otworzyć okno. Ale chłopiec nie otworzył. Nie mógł albo
nie chciał.
Holder się rozejrzał. W rzędzie okrągłych kamieni plażowych okalających zaniedbany
kwietnik znalazł bryłę wielkości pięści i rozbił szybę w tylnych drzwiach samochodu.
Wgramolił się do środka, sięgnął między przednie fotele i chwycił pełną garścią kurtkę
chłopca. Przeciągnął go na tył i wygramolił się na zewnątrz, zanim gorąco rozpaliło opary
w baku i wszystko wybuchło.
Z oddali dobiegał dźwięk syren.
Holder wcisnął wyjca pod ramię i przebiegł przez ulicę.
Gdy dotarł do celu, Logic przybił mu piątkę i poklepał go po ramieniu.
– Ty kretynie… no patrzcie go… Jesteś bohaterem!
Ciętą ripostę Holdera zagłuszyło wycie syren; zza rogu wypadły wóz strażacki
i karetka. Podjechały na odległość około trzydziestu metrów od płonącej przyczepy
i stanęły.
– Co oni robią? – spytał Ridgeback, gdy przez następne kilka sekund nic się nie działo.
– Dlaczego nie wysiadają?
– Boją się, że odlecą – wyjaśnił Holder.
Logic roześmiał się i przybił z nim żółwika.
Holder mógłby powiedzieć strażakom, że kontaktowy haj to najmniejszy problem. Że
opary fosforowodoru z płonącej metamfetaminy mogą ich obezwładnić w kilka sekund.
Nieodwracalnie uszkodzić im płuca. A kwas jodowodorowy, który powstaje w trakcie
produkcji mety, może równie szybko rozpuścić im skórę. Metamfetaminowy pożar jest tak
toksyczny, że nie można w żaden sposób pomóc chemikowi w przyczepie, dopóki nie
przyjadą goście z Hazmat. Podstawy. Strażactwo dla początkujących. Takich rzeczy
człowiek się uczy na pierwszym roku akademii.
Tymczasem zakołysał się na piętach i patrzył, jak płomienie liżą oblicówkę i roztapiają
papę na skraju dachu. Typowy głupol, który kręci się po okolicy z kumplami. Stoi pośród
puszek po piwie i zardzewiałych rowerów zaściełających trawnik przed zniszczoną
przyczepą, tuląc w ramionach wyjącego chłopca – syna chemika, który właśnie wysadził
się w powietrze.
Żaden superagent pod przykrywką.
– Chodźmy do środka – powiedział Ridgeback. – Zimno na dworze.
I ciemno. I pada. I dla Holdera może być niebezpiecznie. Kiedy nadciągną gliny,
pewnie będą chcieli go zgarnąć i przesłuchać wraz z resztą ekipy. Może nawet chętniej
jego niż innych. Holder nie tylko ubierał się stosownie do roli, cały wyglądał adekwatnie:
dżinsy dzwony, za duża ocieplana bluza z kapturem, wąs i paseczek zarostu w stylu soul
patch schodzący do bródki. Chude metr osiemdziesiąt pięć, chociaż jego waga wynikała
z genów, a nie z uzależnienia od narkotyków. Papieros zatknięty za ucho. Niechlujne
jasnobrązowe włosy, ciemne oczy playboya i leniwy sposób wymawiania samogłosek,
który udoskonalił jako nastolatek, a dzięki któremu sprawiał wrażenie permanentnie
nawalonego. Nikt by go nie wziął za pracownika Biura Szeryfa King County, choćby się
odział w mundur galowy – a na pewno nie przyszłoby to na myśl funkcjonariuszom
dwóch jednostek policji z Seattle, które właśnie nadjechały i stanęły przed przyczepą
obok. Siedem lat w wydziale narkotykowym. Większość pod przykrywką. Robota na
ulicy. Zakupy i aresztowania. Joaquin strzela do Rahima. Ple, ple, ple.
Ruchem głowy wskazał radiowozy i podał dzieciaka Ridgebackowi.
– Muszę iść.
Ridgeback wepchnął ręce do kieszeni.
– O nie, gówno. Ty go znalazłeś, ty go weź. Nie będę zasraną niańką na życzenie.
– Nie proszę, żebyś się nim zajął, kretynie. Daj go glinom. Sam zostaniesz bohaterem.
Ridgeback zastanowił się, wyprostował i wyciągnął ręce. Chłopiec mocniej zacisnął
ramionka na szyi Holdera. Holder odkleił go od siebie i podał osiłkowi. Ruszył
chodnikiem, ale potem zatrzymał się i obejrzał. Mały człowiek, który czeka na tatusia –
tak to smutno wyglądało.
Przygarbił się, zwiesił głowę, ręce wepchnął głęboko do kieszeni kurtki – zaniedbany
ćpun szukający prochów – gdy w końcu przybył oddział Hazmatu i zaczęła się poważna
akcja. Holder patrzył kątem oka, jak wąż strażacki wreszcie tłumi ogień, a goście z karetki
rozkładają nosze. Widział, jak umundurowani policjanci wysiadają ze swojego radiowozu
i wloką się zniszczonym chodnikiem do przyczepy obok. Zauważył otwarte drzwi
i czerwoną toyotę Tiffany na podjeździe.
Pierwszy z mundurowych stąpał ostrożnie po gnijących deskach ganku. W policyjnym
stylu zastukał płaską dłonią w ścianę przyczepy, zapowiedział się i wszedł.
Kilka chwil później wyszedł. Pochylił głowę do radia na ramieniu.
– Mamy dziesięć osiemdziesiąt cztery.
– Chcecie karetkę? – odchrypiało radio.
– Nie.
Holder przyspieszył kroku. Minął róg ulicy i ruszył biegiem.
10-84. Wezwanie koronera. Zwłoki.
3_
Detektyw Sarah Linden – długie rude włosy związane ciasno w koński ogon, granatowa
policyjna kurtka, a pod nią jeden z jej ulubionych skandynawskich swetrów z golfem –
stała w salonie zniszczonej przyczepy. Z zewnątrz dobiegały stłumione głosy; nieopodal
strażacy ciągle pracowali nad spalonym wrakiem escorta. Sarah pochyliła się nad ciałem
wciśniętym między przewrócony stolik a wytartą sofę. Mężczyzna. Biały. Wzrost: jakieś
metr osiemdziesiąt, waga: ponad sto kilogramów. Wiek: około trzydziestu pięciu lat.
Blond włosy. Skarpetki, bez butów. Dżinsy i czarny sweter. Leżący wzdłuż na boku,
z jednym ramieniem nad głową i palcami wyciągniętymi, jakby po coś sięgał. Jak
koszykarz gotowy do rzutu z wyskokiem albo gracz na zapolu próbujący przechwycić
piłkę. Na środku czoła rana wlotowa po pocisku niewielkiego kalibru. Oczy otwarte
z nieco zdumionym spojrzeniem niedawno zmarłego.
– Ty go znalazłeś? – spytała mundurowego z policji Seattle.
– Tak, pani detektyw – odpowiedział. – Bali się, że ogień się rozprzestrzeni, więc mnie
tu przysłali. Drzwi były otwarte. – Przygotowany do obrony. Wiedział, że padną pytania,
i nie tylko Sarah je zada.
– Nazwisko?
– Johnson. Sam Johnson.
Wyklepał resztę informacji: numer jednostki, zgłoszenia i odznaki, czas przybycia oraz
działania, które podjął, by zabezpieczyć miejsce zbrodni. Pod nieruchomym spojrzeniem
Sarah wycofał się z przyczepy i zostawił ją samą.
Obróciła się powoli, szukając wszystkiego, co wygląda niecodziennie. Poduszka na
podłodze mogła zostać rzucona. Rozsypana popielniczka może wskazywać na walkę.
Podarty magazyn. Zwisająca krzywo zasłona. Jej oczy przeglądały każdy zakątek, gdy
rejestrowała w pamięci całe wnętrze, ułożenie zwłok, zniszczone meble. Od momentu
znalezienia ciała miejscu zbrodni groziło naruszenie. Teraz miała jedyną szansę, zanim
technicy się nim zajmą i zniknie żółta taśma.
– Gotowa? – spytał jeden z techników, stanąwszy w progu.
Sarah kiwnęła głową i odwróciła się do wyjścia. Technicy ruszyli, by robić zdjęcia,
pakować do torebek dowody, pobierać próbki. Sarah wyszła na ganek i osłoniła oczy
przed mżawką, po czym spojrzała na tłum za taśmą policyjną. Gapie rozpłynęli się na jej
widok jak lody na chodniku latem. W takich miejscach detektyw rozganiał tłum
skuteczniej niż oddziały prewencji.
Podeszła do jedynej osoby, która nie pierzchnęła. Czterdzieści parę lat. Włosy czarne
jak smoła. Jasnoniebieski anorak wyszywany w eskimoskie wzory. Cera jak garbowana
skóra.
– Pani jest tu kierownikiem? – spytała. Tylko ktoś zainteresowany efektami działań
policji pozostałby na miejscu.
Kobieta kiwnęła głową.
– Nazwisko?
– Caroline Fraser.
– Kto jest właścicielem przyczepy?
– Tiffany. Tiffany Crane. Podobno w środku jest trup. To jej chłopak?
– Czy wie pani, gdzie w tej chwili znajduje się pani Crane?
Kobieta pokręciła głową.
– Ona płaci czynsz w terminie, a ja nie pytam, dokąd chodzi.
– Zawsze płaci w terminie?
– Tak. Nie. No, zawsze z wyjątkiem zeszłego miesiąca. Od kiedy wprowadził się jej
chłopak.
– Ktoś jeszcze mieszka w tym domu? Dzieci? Jego, jej?
– Nikt. Słuchaj, pani, mogę już iść? Muszę zadzwonić do właścicieli. Powiedzieć im, co
się stało, zanim to zobaczą w wiadomościach.
Sarah podała jej swoją wizytówkę.
– Jeśli przyjdzie pani cokolwiek do głowy…
– Wiem, wiem. Mam zadzwonić. – Nie spojrzawszy nawet na wizytówkę, kobieta
wepchnęła ją do kieszeni płaszcza i oddaliła się w pośpiechu.
Sarah obróciła się i zmrużyła oczy, by w coraz słabszym świetle przyjrzeć się
mieszkaniu Tiffany Crane. W świetle lamp awaryjnych strażacy krzątali się w sąsiedniej
przyczepie. Przez radio słyszała, że to wybuch metamfetaminy i jakiś mężczyzna doznał
ciężkich poparzeń. Te wydarzenia mogły być ze sobą powiązane. Nie musiały.
Wyjęła komórkę.
– Rick? Mówi Sarah. Przepraszam. Będę musiała odwołać naszą kolację… Wiem.
Wynagrodzę ci to, obiecuję.
I wykonała następny telefon.
– Regi? Mówi Sarah. Muszę dzisiaj pracować do późna… Wiem, już do niego
dzwoniłam… Tak, innym razem. Słuchaj, czy Jack może zostać u ciebie na noc? Rano
bym go odebrała i podrzuciła do szkoły… Dzięki. Mam dług u ciebie. – Schowała telefon
do kieszeni. – Sprawdziłeś numery? – spytała mundurowego, ruchem głowy wskazując
wyblakłą czerwoną corollę na podjeździe.
– Samochód należy do właścicielki przyczepy. Tiffany Crane.
– Przy ofierze znaleziono jakiś dokument tożsamości?
– Lance Marsee. W portfelu miał prawo jazdy. Trzydzieści dwa lata, nienotowany.
– Mogę zobaczyć ten portfel?
Podał jej torebkę dowodową, jeszcze niezapieczętowaną. Sarah wyjęła z niej męski
skórzany portfel. Porządny – lepszy, niż posiadała zapewne większość mieszkańców
przyczep. Otworzyła go i przejrzała standardowy zestaw kart kredytowych oraz
banknotów o niewielkich nominałach. Wyjęła pomiętą wizytówkę z nazwiskiem Lance
Marsee, na której znalazła informację, że był pracownikiem Stratoco. Nazwa firmy
z niczym się jej nie skojarzyła, a sama wizytówka wyglądała, jakby leżała w portfelu już
długi czas. Może Marsee nie miał zbyt wielu okazji do wręczania wizytówek. W głębi
portfela Sarah znalazła starannie złożone zdjęcie. Zmarły widniał na nim z blondynką,
którą obejmował ramieniem. Wyglądali jak para. Czy to Tiffany Crane? Zdjęcie zrobiono
gdzieś na zewnątrz. Nad Puget Sound albo jeziorem Washington. Sosny i pasek
srebrzystoszarej wody w tle.
Sarah pomachała do mundurowego wizytówką i zdjęciem.
– Mogłabym to sobie zatrzymać na jakiś czas?
Policjant wzruszył ramionami. Nie będzie przecież spierał się z detektywem.
Sarah sięgnęła do kurtki po papierosy i oparła się o toyotę. Samochód Tiffany. Czy ona
też nie żyje, tak jak jej chłopak? Zaginęła? Została porwana? Ukrywa się, bo była
świadkiem tego, co się stało? Czy po prostu zajmuje się normalnymi rzeczami,
nieświadoma, że jej życie zmieniło się nieodwołalnie?
Znowu spojrzała na zdjęcie. W wyrazie twarzy tych dwojga – tak bardzo ku sobie, tak
niezaprzeczalnie szczęśliwych – widziała coś, co mogło jej wpełznąć pod skórę i się tam
zagnieździć. Odepchnęła to. Każda zbrodnia się na niej odbijała, każde przerwane życie
mogło jej złamać serce. Tymczasem powinna ustalić, co się stało, by ich tragedia nie
poszła całkiem na marne. Jeśli człowiek się nie pilnował i za bardzo przeżywał sprawę,
źle się to kończyło. Trudno było zachować równowagę. Niektórzy detektywi sobie nie
radzili. Pili za dużo, zaczynali ćpać, tracili żony czy mężów, rodziny – czasami to
wszystko naraz. Rick wypytywał ją, dlaczego została detektywem w wydziale zabójstw,
ale zawsze go zbywała. W każdym razie nie spotkała jeszcze policjanta, który by nie
taszczył kilku walizek bagażu.
Zaciągnęła się po raz ostatni, rzuciła papierosa na ziemię i zdusiła go butem.
Zachodziło słońce, a ona miała do załatwienia mnóstwo spraw. W tym znalezienie
dziewczyny.
4_
17.00_
– Dziewczyna? – spytał jeden z najświeższych nabytków wydziału zabójstw i ruchem
głowy wskazał zdjęcie w portfelu detektywa Johna Goddarda.
Goddard pokręcił głową. Wyciągnął dwie jednodolarówki do automatu i szybkim
ruchem zamknął portfel. Zdjęcie Claire – długie ciemne włosy, jasna cera, szeroka twarz
i jeszcze szerszy uśmiech, wydatne kości policzkowe, czarny eyeliner – zdjęcie jego
siostry! – zostało ponownie ukryte przed ciekawskim wzrokiem mundurowego. Goddarda
nie zaskoczyła hipoteza młodszego kolegi. On sam miał blond włosy i niebieskie oczy,
więc nikt by nie uznał Claire za jego rodzoną siostrę. Genetyka czasem wyprawia dziwne
rzeczy. Nie przeszkadzała mu też ciekawość młodego, który w końcu był policjantem.
Nawet jeśli równie zielonym jak wiosna w Seattle.
Goddard mógłby powiedzieć koledze, że jest żonaty od sześciu lat i ma dwójkę dzieci.
Albo że nosi przy sobie zdjęcie Claire zamiast zdjęcia rodziny, żeby mu przypominało tę,
której nie mógł ocalić – chociaż cały scenariusz „gliniarz ze zbuntowaną młodszą siostrą”
był tak ograny, że wręcz byłby śmieszny, gdyby nie dotyczył jego. Sprawy osobiste
należało jednak zostawiać w domu. Goddard starał się zachowywać należyty ład.
Wszystko uporządkowane. Zaszufladkowane. Nie zawsze się to udawało.
– Goddard? Mamy zwłoki w stoczni. Ty to weźmiesz. – Detektyw porucznik Michael
Oakes wychylił się na korytarz z tym oświadczeniem i natychmiast wycofał się do
swojego gabinetu jak żółw chowający się w skorupie. Oakes już odliczał ostatnie chwile
przed emeryturą i było to widać. Nie tylko w jego podejściu do pracy – niedbałym,
pozbawionym entuzjazmu, rutynowym „załatwcie to i nie obchodzi mnie jak”, ale też
w jego wyglądzie: tuż po sześćdziesiątce, rzednące jasnobrązowe włosy, krępa sylwetka
groźna dla szwów praktycznego ciemnoszarego garnituru, nastroszone brwi i policzki
obwisłe jak u basseta. Z drugiej strony Oakes zawsze uważał uprzejmości i wstępy za
stratę czasu.
Jeszcze raz wystawił głowę na korytarz i wymierzył palec w mundurowego.
– I weź ze sobą Louisa.
– To twoje imię czy nazwisko? – spytał Goddard policjanta, gdy już nabrał pewności,
że przełożony skończył zabawę w diabła z pudełka.
– E, nazwisko. Na imię mam Joe. Joe Louis. Tak jak ten bokser.
– A więc dobrze, Louis. Bierz kurtkę i idziemy.
Port Seattle doskonale nadawał się do porzucenia ciała. Statki pasażerskie i towarowe,
flota rybacka północnego Pacyfiku, lotnisko Seattle-Tacoma, cztery mariny i centrum
konferencyjne otoczone kręgiem parków wokół Zatoki Elliota tworzyły ósmy pod
względem ruchliwości port morski Stanów Zjednoczonych. Każdego roku przewijały się
tu ponad dwa miliony kontenerów, więc Goddard sądził, że od czasu do czasu w którymś
po prostu musiały trafić się jakieś zwłoki.
Albo jak w tym wypadku: pomiędzy kontenerami. Goddard z Louisem kluczyli po ich
zalanym deszczem labiryncie niczym tonące ćmy ciągnące do świateł ustawionych przez
techników, aż znaleźli dwa właściwe kontenery. Ciało pomiędzy nimi nakryto plandeką.
Co prawda, nie miało to większego znaczenia. Miejsce zbrodni na otwartej przestrzeni
zawsze było mało wiarygodne. Jeśli dodać do tego fakt, że dochodziła osiemnasta i zapadł
zmrok, a przez cały dzień nieustannie padało, stawało się oczywiste, że znalezienie
jakichkolwiek śladów graniczy z cudem. Prawdziwe życie nie wyglądało tak jak
w telewizji. Goddard spędził kiedyś dwie godziny w sądzie, próbując wyjaśnić grupie
przysięgłych skrzywionych przez seriale policyjne, dlaczego w pewnym miejscu zbrodni
nie znaleziono absolutnie żadnych dowodów. Obrona wywalczyła uniewinnienie, w dużej
mierze – Goddard był tego pewien – z powodu przeświadczenia przysięgłych, że mają do
czynienia z fuszerką policjantów, a nie z realiami ich pracy. W Seattle efekt CSI
zdecydowanie miał się świetnie.
– Co mamy? – spytał.
Jeden z techników podniósł plandekę.
– Mężczyzna. Biały. Dziewięćdziesiąt kilogramów, jakieś metr osiemdziesiąt pięć.
Trzydzieści parę lat, jeśli sądzić z wyglądu. Strzał w tył głowy.
Goddard dodał w myśli do opisu: blondyn, zamożny (płaszcz burberry) i boso.
– Znamy tożsamość?
– Jeszcze nie. Nie ma portfela.
– Kto go znalazł?
– Jeden z kontrolerów, kilka godzin temu. Chociaż wygląda na to, że najpierw dopadł
go jakiś bezdomny.
Co wyjaśniało brak portfela, a także butów i skarpetek. Żadnych świadków, żadnych
dokumentów, najpewniej żadnych śladów. Wskaźnik skuteczności Goddarda
w rozwiązywaniu spraw już był niższy od średniej wydziału; po tej sprawie jego statystyki
wylądują na dnie. Poświecił latarką między kontenerami i na ciało, szukając
czegokolwiek, po czym schował ją do kieszeni i ostrożnie wspiął się po śliskich od
deszczu szczeblach drabinki na dach jednego z kontenerów. Podszedł do krawędzi
i poświecił latarką w dół, próbując wyobrazić sobie scenę, która się tam rozegrała. Kim
byli aktorzy, kto gdzie stał, co się stało, jak i dlaczego. Zasadniczo istniały tylko dwie
możliwości. Albo mężczyzna został zabity tam, gdzie go znaleziono, albo zastrzelono go
gdzie indziej, a jego ciało przeniesiono tu i porzucono. Goddardowi bardziej
prawdopodobna wydawała się pierwsza opcja. Gdyby mężczyznę zabito gdzie indziej,
przetransportowanie jego ciała do stoczni i pozostawienie go między kontenerami
oznaczałoby, że ktoś włożył dużo wysiłku w ukrycie zwłok, mimo że na pewno zostaną
znalezione. Chyba że zabójca lub zabójcy liczyli na pomoc żywiołów w usunięciu śladów,
co nie byłoby takie głupie. Niemniej koncepcja, że mężczyznę zabito tutaj, w stoczni, i tak
miała więcej sensu. Morderca przyprowadził tu tego człowieka, grożąc mu bronią,
i zakończył sprawę szybkim strzałem w głowę. Tak by to zrobił Goddard. Brzytwa
Ockhama, lex parsimoniae. Najprostsze wyjaśnienie najczęściej jest słuszne, zarówno
w robocie policyjnej, jak i w nauce.
Goddard wyciągnął połę koszuli, by wytrzeć okulary z deszczówki, po czym założył je
z powrotem i przejechał światłem latarki od ciała do końca kontenera, śledząc trasę, którą
zabójca lub zabójcy obrali, by dotrzeć w to miejsce, a potem je opuścić. W smudze światła
dojrzał coś w błocie. Wyglądało na plastik. I lśniło.
– Tam! – zawołał do Louisa, nie odrywając snopa światła od znaleziska. – Podejdź
z drugiej strony i zobacz, co to jest.
– Dokument. – Louis dał znać technikowi, by zrobił zdjęcie, po czym włożył
rękawiczkę i podniósł przedmiot, w którym Goddard rozpoznał firmowy identyfikator na
zerwanej smyczy. Poświecił swoją latarką. – Tak. To nasza ofiara.
I tak właśnie wykonywało się dobrą policyjną robotę. Goddard naprawdę był niezłym
detektywem, pomimo żałosnego wskaźnika skuteczności, a nawet świetnym detektywem
– jednym z tych policjantów, którzy umieli połączyć we właściwych proporcjach naukę
i wyobraźnię, i dzięki temu osiągali wyniki. Większość jego kolegów uważała, że emocje
przeszkadzają w odkryciu prawdy. Goddard natomiast wiedział, że sprawę trzeba nie tylko
przemyśleć, lecz także poczuć. Utożsamić się z ofiarą, na ile to możliwe; zakraść się do jej
głowy i doświadczyć jej ostatnich chwil, by dać jej głos – żeby to ona mogła opowiedzieć,
co się stało. Owszem, jego metody były bardziej kosztowne emocjonalnie. Ale
w przekonaniu Goddarda nie istniał żaden inny sposób. Jeśli policjant pewnego dnia
przestawał widzieć w swoich ofiarach osoby, którym odebrano to, co najważniejsze, tego
samego dnia powinien poszukać sobie innej pracy.
5_
Z identyfikatora wynikało, że zabity mężczyzna pracował w GenMod Labs; każdy
mieszkaniec Seattle po trzydziestce natychmiast kojarzył tę nazwę z najstarszą
i największą w mieście firmą biotechnologiczną. Denat nazywał się Guy Marsee, doktor
Guy Marsee. Louisa zaskakująco ubawiło imię zmarłego. Goddard przypisał to
zdenerwowaniu, które jest charakterystyczne dla nowicjusza.
Z bazy danych wydziału rejestracji pojazdów dowiedzieli się, że Marsee mieszkał
w jednym z nowych wieżowców – w penthousie, jak stwierdzili, gdy już dzięki nakazowi
pokonali portiera i kierowniczka budynku wcisnęła w windzie guzik ostatniego piętra.
Najwyraźniej branża biotechnologiczna w Seattle nie znajdowała się w takich tarapatach
finansowych, jak sugerowały gazety.
– Czy Guy zrobił coś złego? – spytała kierowniczka, gdy już zajrzeli do mieszkania
i dali jej znak, że może wejść. To, że użyła imienia, wiele zdradzało. Goddard postawiłby
swoje miesięczne zarobki, że tego pytania nie podyktowała próżna ciekawość, ale
Louisowi tak bardzo brakowało doświadczenia, że zakład trudno byłoby uznać za
uczciwy. Trzydzieści parę lat, modna fryzura, krótka spódniczka, wysokie obcasy, obcisły
żakiet, głęboki dekolt – wszystko w wyglądzie tej kobiety zdradzało, że chętnie
wprowadziłaby się na zawsze do tego apartamentu.
– Jak dobrze zna pani pana Marseego? – spytał Goddard. „Zna”, a nie „znała” – miał
nadzieję, że Louis to zauważy. Na obecnym etapie śledztwa najważniejsze było zbieranie
informacji, a nie ich udzielanie. Każdy był podejrzany, w tym przesadnie ambitne
potencjalne naciągaczki na stanowiskach kierowniczych.
Zarumieniła się.
– Niezbyt dobrze. To znaczy… tak samo jak resztę lokatorów. Na pewno nie na tyle, by
pomóc panom w śledztwie, niestety.
Bingo. Już Szekspir to zdemaskował: „Zdaje mi się, że ta dama przyrzeka za wiele”[1].
Pochyliła się poufale.
– Ale poważnie… co zrobił? W jakiej sprawie prowadzicie śledztwo?
Zdaniem Goddarda nie należało mówić jej, że facet, którego mieszkanie taksowała
wzrokiem, leży w kostnicy. Lepiej niech dalej zgaduje i więcej mówi.
– Obawiam się, że w tej chwili nie możemy ujawnić tej informacji.
– Od kiedy pan Marsee tutaj mieszka? – spytał Louis, by podtrzymać rozmowę.
– Nie wiem dokładnie… musiałabym zerknąć do dokumentów. Od trzech lat? No i nie
pan, a doktor Marsee. Z tym że jest naukowcem, nie lekarzem.
– Czy doktor Marsee miewa wielu gości?
– O ile mi wiadomo, to nie. Czasami wpada jego brat, ale to wszystko, co wiem.
Powinniście spytać portiera. Ja jestem kierowniczką. Nie śledzę, kto wchodzi i wychodzi.
Wiem też, że Guy, to znaczy doktor Marsee, w ogóle rzadko tu bywa. Większość czasu
spędza w pracy.
– W GenMod Labs.
– Właśnie.
Goddard zostawił Louisa, by ćwiczył swoją technikę rozmawiania ze świadkami,
i przeszedł się po pokoju. Nadzorcy budynków stanowili świetne źródło plotek, ale jeśli ta
kobieta o czymś słyszała, najwyraźniej nie zamierzała się tym podzielić. Złączył ręce na
plecach i przyglądał się każdemu szczegółowi, analizując i kategoryzując. Z tego, jak
człowiek mieszka, można się wiele dowiedzieć. W tym wypadku podłogi z ciepłego
wiśniowego drewna, kominek z czarnego włoskiego marmuru, biały dywanik z owczej
skóry i biały skórzany komplet wypoczynkowy sugerowały, że Guy Marsee nie miał
krztyny wyobraźni. Wystrój był przewidywalny jak standardowa rozkładówka
„Architectural Digest”. Nawet dzieła sztuki ustawione na półkach oddzielających
przestrzeń wypoczynkową od gabinetu wyglądały, jakby zostały wyjęte ze zdjęć
w magazynie: egipska gazela z brązu, muzułmańska misa z miedzianej blaszki,
kunsztownie rzeźbione popiersie Polinezyjki w stylu Gauguina. Same gustowne podróbki
– dla przeciętnego człowieka nieodróżnialne od oryginałów. Goddard jednak znał się na
rzeczy dzięki studiom w Rhode Island School of Design i sześcioletniej pracy w Wydziale
Fałszerstw Dzieł Sztuki w Los Angeles. Dla niego różnica była tak oczywista, że na
przedmiotach równie dobrze mogły widnieć nalepki „Made in China”.
Wziął do ręki rzekomą osiemnastowieczną porcelanową wazę z dynastii Qing
i odwrócił ją, by potwierdzić, że to też imitacja.
– Pan może tego dotykać? – spytała kierowniczka.
Goddard odegrał tępego gliniarza i bez komentarza odstawił wazę, po czym udał się do
sypialni. Kierowniczka ruszyła za nim jako samozwańczy strażnik muzeum. Najwyraźniej
nie miała pojęcia, że przedmioty w mieszkaniu Marseego są bezwartościowe. Marsee
mógł oczywiście sądzić, że posiada autentyki, ale Goddard w to wątpił. Czuł, że wszystko
w tym mieszkaniu jest na pokaz; starannie zaaranżowane, by sprawić wrażenie, że Marsee
jest wart więcej niż w rzeczywistości. Jeśli naprawdę o to chodziło, pełna podziwu mina
kierowniczki oprowadzającej go po „kosztownościach” świadczyła o tym, że się udało.
W sypialni kolejne przesadne luksusy z aspiracjami: biała wykładzina, tak gruba, że
chodziło się po niej jak po chmurze. Pościel w karmelowym kolorze – Goddard chętnie
założyłby się, że pochodzi nie od Neimana Marcusa, tylko z Pottery Barn. Oświetlenie
wnękowe. Kolejne półki wypełnione imitacjami dzieł sztuki, otaczające tapicerowany
zagłówek największego chyba łóżka, jakie Goddard widział w życiu. Sześć metrów okien
na całą wysokość pomieszczenia. Niczym niezasłonięte szyby, ale na takiej wysokości nie
było potrzeby. Zajrzeć do środka mógł tylko ktoś siedzący w samolocie.
Goddard otworzył dwuskrzydłowe drzwi garderoby. Buty ustawione w idealnym
porządku, jakby czekały na wystrzał z pistoletu sygnałowego w maratonie. Wieszaki
rozmieszczone w tak równych odległościach, że odchylenia dałoby się zmierzyć jedynie
mikrometrem. Cokolwiek się jeszcze okaże, wiedzieli już, że Marsee cierpiał na poważną
nerwicę natręctw.
Goddard przyglądał się wnętrzu szafy, ogryzając paznokieć kciuka. Co uderzyło go
bardziej niż przerażająco perfekcyjny porządek, to całkowita nieobecność przedmiotów
osobistych. Większość ludzi trzymała w szafach rozmaite śmieci: sprzęt sportowy czy
pudełka po butach zapchane starymi zdjęciami i notatkami, z którymi nie wiadomo, co
zrobić, a żal wyrzucić. Ale w tej garderobie nie znalazł niczego oprócz butów i ubrań.
Kierowany przeczuciem, cofnął się i sprawdził wszystkie śmietniki – najpierw
w sypialni, potem w gabinecie i wreszcie w kuchni. Tak jak sądził, były czyściutkie, puste.
Jakby je dokładnie wytarto. Albo jakby nigdy z nich nie korzystano. Kierowniczka
powiedziała, że Marsee mieszkał tu od trzech lat, ale mieszkanie swoim chłodem
i bezdusznością przypominało hotel. Nie było nawet listów na stoliku w holu.
Zajrzał do lodówki. Dwie butelki piwa, kostka masła (nie margaryny), kilka jajek,
otwarta paczka bekonu o obniżonej zawartości soli, a w szufladzie na warzywa zwiędły
pęczek marchewki oraz zielona papryka. Akurat tyle żywności, by ktoś, kto wpadł
z wizytą, odniósł wrażenie, że facet tu mieszka. Jakby cały apartament stanowił oszustwo.
Bardzo kosztowną fasadę. Co skrywającą, Goddard nie miał zielonego pojęcia.
A może facet wolał jadać na mieście.
– Kto mieszka na dole? – spytał. Nic, co widział do tej pory, nie wskazywało, by to tutaj
wydarzyła się zbrodnia, ale jeśli w mieszkaniu dokonano porwania, któremu towarzyszyła
walka, osoba z piętra niżej mogła coś usłyszeć.
– Esther Cobbert – odpowiedziała kierowniczka.
Louis gwizdnął cicho.
Spis treści Karta redakcyjna Motto Dedykacja DZIEŃ PIERWSZY. SEATTLE, 24 STYCZNIA, 16.30 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 DZIEŃ DRUGI. 25 STYCZNIA, 7.30 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 DZIEŃ TRZECI. 26 STYCZNIA, 6.45
22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 DZIEŃ CZWARTY. 27 STYCZNIA, 5.30 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 PODZIĘKOWANIA
Tytuł oryginału: THE KILLING. UNCOMMON DENOMINATOR Przekład: EWA PENKSYK-KLUCZKOWSKA Redaktor prowadzący: ADAM PLUSZKA Redakcja: ANNA WIESE Korekta: MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK Projekt okładki i stron tytułowych, opracowanie typograficzne: PIOTR ZDANOWICZ Łamanie: manufaktura | manufaktu-ar.com Zdjęcia na okładce: © 2014 American Movie Classics Company LLC. All rights reserved © Allan Montaine / Photonica / Getty Images Warszawa 2015 Wydanie pierwsze The Killing. Uncommon Denominator The Killing © 2015 Twentieth Century Fox Film Corporation. All rights reserved. This translation of The Killing. Uncommon Denominator, first published in 2014, is published by arrangement with Titan Publishing Group Ltd. Copyright © for the translation by Ewa Penksyk-Kluczkowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2015 ISBN 978-83-64700-91-0 Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127 e-mail: redakcja@marginesy.com.pl Konwersja: eLitera s.c.
Światem rządzą trzy potężne siły: głupota, strach i chciwość. Albert Einstein
Dla fanów
DZIEŃ PIERWSZY_ SEATTLE, 24 STYCZNIA, 16.30_
1_ Neil Campbell umiał oszacować ryzyko. Większość ludzi nie rozumiała statystyki tak dobrze jak on. Bo większość ludzi to głupki. Myślą, że im częściej coś robią albo im dłużej coś robią, tym większe mają szanse na osiągnięcie upragnionego efektu. Jeśli grasz na loterii wystarczająco często, to prędzej czy później musisz wygrać, prawda? Nie do końca. W rzeczywistości za każdym razem, gdy Neil przygotowywał partię mety w swojej maleńkiej kuchni w Rainier Valley Trailer Park, prawdopodobieństwo, że cały bajzel wybuchnie mu w twarz, pozostawało takie samo. Nieważne, ile razy już to robił. Każda partia była równie niebezpieczna jak pierwsza. Nie wiedział, jakie dokładnie jest ryzyko, ale wiedział, że wysokie. Większe niż szanse na to, że dostanie się w sam środek strzelaniny z przejeżdżających samochodów, co i tak groziło mu bardziej niż człowiekowi, który nie mieszka na niszczejącym osiedlu przyczep w zapomnianej części Seattle. Większe niż na porażenie piorunem. Zdecydowanie większe niż szansa wygranej na loterii. Neil rozumiał liczby. Kiedyś był programistą. I agentem ubezpieczeniowym. I kosztorysantem, spekulantem, graczem w pokera online, bukmacherem. Jego ostatnie wcielenie stanowił główny księgowy w firmie Jameson, Dunow i Pierce. Była to zdecydowanie zbyt szumna nazwa dla baraku bez okien wciśniętego między zakład fryzjerski, sklep z kanapkami i trzy opustoszałe lokale. Kiedy ława przysięgłych King County postawiła firmie pięć ciężkich zarzutów związanych z wyłudzaniem pieniędzy i zarzut fałszowania dokumentów, po sześciu miesiącach pojawił się tam czwarty szereg pustych witryn, a Neil podjął nową pracę. Szczęściarz. Zawsze spadał na cztery łapy. Wiedział, jak brać ludzi pod włos, jak znaleźć ich słaby punkt i go wykorzystać. Nie miał litości dla darmozjadów, a uzależnieni od metamfetaminy stanowili łatwy łup. Szkoda tylko, że sam musiał ryzykować, aby dostarczyć im towar. Chemik wytwarzający metę mógł zyskać przewagę w tej ryzykownej grze: korzystać wyłącznie ze składników wysokiej jakości i pilnować, by przestrzeń robocza oraz wyposażenie były czyste jak łza. Ryzyka nie dało się jednak całkiem zlikwidować. Ważne było, by nie ulec zbytniej chciwości. To właśnie przez nią tępaki paprały robotę. Podwajały wielkość partii. Używały tanich komponentów. Za często kupowały sudafed w tym samym miejscu albo kupowały go jednocześnie z bateriami i paliwem turystycznym. Takie zakupy automatycznie zwiększały szansę, że wylądujesz po niewłaściwej stronie więziennych krat. A Neil przyrzekł sobie, że już nigdy tam nie trafi. Odwinął folię litową z czteropaku baterii Energizer i podarł ją na kawałki wielkości
paznokcia, a potem wcisnął te kawałeczki w szyjkę dwulitrowej butelki po coli. Odwrócił głowę, by czuć jak najmniej woni zgniłych jaj uwalniającej się w chwili, gdy lit zareagował z amoniakiem, bo wiatrak nad kuchenką ledwie sobie z nią radził. Na koniec dolał do butelki paliwo Colemana i mocno ją zakręcił. Na dworze odezwał się klakson. Raz, drugi, aż wreszcie brzmiał nieprzerwanie. Campbell czekał. Trąbienie nie milkło. Odstawił butelkę na stół, podszedł do okna, rozsunął minizasłonki i pomachał. Hugo odmachał mu i klakson zamilkł. Neil uśmiechnął się: „Grzeczny chłopiec, tak, tak właśnie miałeś zrobić, grzeczny synek”, a Hugo zaprezentował szeroki uśmiech aniołka: „Tatusiu! Tatusiu! Popatrz na mnie!”, i znowu całym ciężarem ciała oparł się o kierownicę. Neil puścił zasłonki. Już niedługo Hugo wykombinuje, jak odblokować drzwi samochodu, i co wtedy? Nie mógł pracować w jego obecności. Wykluczone. Nie był jakąś naćpaną gnidą, która wciąga metę w obecności swojego dziecka. On ją wytwarzał, robił to dla kasy. Hugo był jedyną istotą ludzką, która obchodziła Neila. Krwią z jego krwi, jego własnością. I nic mu nie groziło, dopóki siedział w samochodzie. Opieka społeczna nie podzieliłaby tej opinii i jeśli Hugo nie przestanie obwieszczać wszystkim w zasięgu pół kilometra, że tatuś zamknął go samego w samochodzie w zimny styczniowy dzień, prędzej czy później u drzwi pojawią się funkcjonariusze CPS, Służby Ochrony Praw Dziecka. Ale Neil nie był taki głupi, żeby narażać syna na niebezpieczeństwo. Umiał oszacować ryzyko. Usiadł. Potrząsnął butelką, by przyspieszyć reakcję, po czym poluzował nakrętkę o ćwierć obrotu, by wypuścić gaz, nie wpuszczając do środka za dużej ilości tlenu. Butelka zapłonęła.
2_ Od wybuchu zagrzechotały okna i drzwi. W przyczepie po drugiej stronie ulicy Stephen Holder zerwał się z kanapy, chwycił kurtkę, zdjął łańcuch z drzwi i wypadł na zewnątrz. Po kilku sekundach dołączył do niego Logic. Dramat na żywo zawsze przebije oglądanie telewizji. – Elo, frajerzy. Co tak lecicie? Pali się gdzieś? – krzyknął Ridgeback, po czym złożył się wpół ze śmiechu, gdy ich dogonił i zobaczył płonącą przyczepę. Logic – lat dwadzieścia z małym okładem, chudy, jak przystało na ćpuna, i giętki wobec małpio włochatych stu trzydziestu kilogramów Ridgebacka – prychnął. W gęstniejącym mroku mieszkańcy Rainier Valley zebrani wzdłuż całej ulicy wpatrywali się w widowisko. Płomienie wypełzały z okien i drzwi. Nikt nie próbował ruszyć z pomocą. Każdy wiedział, że płonąca przyczepa mieszkalna to pułapka bez wyjścia, zwłaszcza rozpadająca się przyczepa, a rozpadająca się przyczepa z niekontrolowanym pożarem metamfetaminowym w kuchni była zdecydowanie najgorsza. Jeśli chemik, który tam mieszkał, znajdował się w środku, to już nie wyjdzie. – E, weź zoba. – Ridgeback wbił palec w ramię Holdera i wskazał zniszczonego escorta zaparkowanego przed płonącą przyczepą. Holder zmrużył oczy. W samochodzie, na tle płomieni, dojrzał jakiś ruch. Mały chłopczyk wymachiwał pulchnymi ramionkami i płakał. – Co robisz, idioto?! – zawołał Logic, gdy Holder ruszył pędem na drugą stronę ulicy, uchylając się przed skwierczącymi kawałkami przyczepy, które z furkotem spadały z nieba niczym fajerwerki i zaściełały podwórko. Powietrze cuchnęło amoniakiem i spalonym plastikiem. Holder naciągnął bluzę na usta i nos. Chwycił za klamkę od strony kierowcy i natychmiast cofnął rękę po zetknięciu z rozpalonym do czerwoności metalem. Naciągnął na dłoń rękaw kurtki i ponowił próbę. Zablokowane. Kolejny wybuch w przyczepie. Gorąco parzyło kark Holdera, skręcało jego włosy. Naciągnął kaptur na głowę i zastukał w szybę samochodu. Uśmiechnął się do małego wrzaskuna i gestami kazał mu otworzyć okno. Ale chłopiec nie otworzył. Nie mógł albo nie chciał. Holder się rozejrzał. W rzędzie okrągłych kamieni plażowych okalających zaniedbany kwietnik znalazł bryłę wielkości pięści i rozbił szybę w tylnych drzwiach samochodu.
Wgramolił się do środka, sięgnął między przednie fotele i chwycił pełną garścią kurtkę chłopca. Przeciągnął go na tył i wygramolił się na zewnątrz, zanim gorąco rozpaliło opary w baku i wszystko wybuchło. Z oddali dobiegał dźwięk syren. Holder wcisnął wyjca pod ramię i przebiegł przez ulicę. Gdy dotarł do celu, Logic przybił mu piątkę i poklepał go po ramieniu. – Ty kretynie… no patrzcie go… Jesteś bohaterem! Ciętą ripostę Holdera zagłuszyło wycie syren; zza rogu wypadły wóz strażacki i karetka. Podjechały na odległość około trzydziestu metrów od płonącej przyczepy i stanęły. – Co oni robią? – spytał Ridgeback, gdy przez następne kilka sekund nic się nie działo. – Dlaczego nie wysiadają? – Boją się, że odlecą – wyjaśnił Holder. Logic roześmiał się i przybił z nim żółwika. Holder mógłby powiedzieć strażakom, że kontaktowy haj to najmniejszy problem. Że opary fosforowodoru z płonącej metamfetaminy mogą ich obezwładnić w kilka sekund. Nieodwracalnie uszkodzić im płuca. A kwas jodowodorowy, który powstaje w trakcie produkcji mety, może równie szybko rozpuścić im skórę. Metamfetaminowy pożar jest tak toksyczny, że nie można w żaden sposób pomóc chemikowi w przyczepie, dopóki nie przyjadą goście z Hazmat. Podstawy. Strażactwo dla początkujących. Takich rzeczy człowiek się uczy na pierwszym roku akademii. Tymczasem zakołysał się na piętach i patrzył, jak płomienie liżą oblicówkę i roztapiają papę na skraju dachu. Typowy głupol, który kręci się po okolicy z kumplami. Stoi pośród puszek po piwie i zardzewiałych rowerów zaściełających trawnik przed zniszczoną przyczepą, tuląc w ramionach wyjącego chłopca – syna chemika, który właśnie wysadził się w powietrze. Żaden superagent pod przykrywką. – Chodźmy do środka – powiedział Ridgeback. – Zimno na dworze. I ciemno. I pada. I dla Holdera może być niebezpiecznie. Kiedy nadciągną gliny, pewnie będą chcieli go zgarnąć i przesłuchać wraz z resztą ekipy. Może nawet chętniej jego niż innych. Holder nie tylko ubierał się stosownie do roli, cały wyglądał adekwatnie: dżinsy dzwony, za duża ocieplana bluza z kapturem, wąs i paseczek zarostu w stylu soul patch schodzący do bródki. Chude metr osiemdziesiąt pięć, chociaż jego waga wynikała
z genów, a nie z uzależnienia od narkotyków. Papieros zatknięty za ucho. Niechlujne jasnobrązowe włosy, ciemne oczy playboya i leniwy sposób wymawiania samogłosek, który udoskonalił jako nastolatek, a dzięki któremu sprawiał wrażenie permanentnie nawalonego. Nikt by go nie wziął za pracownika Biura Szeryfa King County, choćby się odział w mundur galowy – a na pewno nie przyszłoby to na myśl funkcjonariuszom dwóch jednostek policji z Seattle, które właśnie nadjechały i stanęły przed przyczepą obok. Siedem lat w wydziale narkotykowym. Większość pod przykrywką. Robota na ulicy. Zakupy i aresztowania. Joaquin strzela do Rahima. Ple, ple, ple. Ruchem głowy wskazał radiowozy i podał dzieciaka Ridgebackowi. – Muszę iść. Ridgeback wepchnął ręce do kieszeni. – O nie, gówno. Ty go znalazłeś, ty go weź. Nie będę zasraną niańką na życzenie. – Nie proszę, żebyś się nim zajął, kretynie. Daj go glinom. Sam zostaniesz bohaterem. Ridgeback zastanowił się, wyprostował i wyciągnął ręce. Chłopiec mocniej zacisnął ramionka na szyi Holdera. Holder odkleił go od siebie i podał osiłkowi. Ruszył chodnikiem, ale potem zatrzymał się i obejrzał. Mały człowiek, który czeka na tatusia – tak to smutno wyglądało. Przygarbił się, zwiesił głowę, ręce wepchnął głęboko do kieszeni kurtki – zaniedbany ćpun szukający prochów – gdy w końcu przybył oddział Hazmatu i zaczęła się poważna akcja. Holder patrzył kątem oka, jak wąż strażacki wreszcie tłumi ogień, a goście z karetki rozkładają nosze. Widział, jak umundurowani policjanci wysiadają ze swojego radiowozu i wloką się zniszczonym chodnikiem do przyczepy obok. Zauważył otwarte drzwi i czerwoną toyotę Tiffany na podjeździe. Pierwszy z mundurowych stąpał ostrożnie po gnijących deskach ganku. W policyjnym stylu zastukał płaską dłonią w ścianę przyczepy, zapowiedział się i wszedł. Kilka chwil później wyszedł. Pochylił głowę do radia na ramieniu. – Mamy dziesięć osiemdziesiąt cztery. – Chcecie karetkę? – odchrypiało radio. – Nie. Holder przyspieszył kroku. Minął róg ulicy i ruszył biegiem. 10-84. Wezwanie koronera. Zwłoki.
3_ Detektyw Sarah Linden – długie rude włosy związane ciasno w koński ogon, granatowa policyjna kurtka, a pod nią jeden z jej ulubionych skandynawskich swetrów z golfem – stała w salonie zniszczonej przyczepy. Z zewnątrz dobiegały stłumione głosy; nieopodal strażacy ciągle pracowali nad spalonym wrakiem escorta. Sarah pochyliła się nad ciałem wciśniętym między przewrócony stolik a wytartą sofę. Mężczyzna. Biały. Wzrost: jakieś metr osiemdziesiąt, waga: ponad sto kilogramów. Wiek: około trzydziestu pięciu lat. Blond włosy. Skarpetki, bez butów. Dżinsy i czarny sweter. Leżący wzdłuż na boku, z jednym ramieniem nad głową i palcami wyciągniętymi, jakby po coś sięgał. Jak koszykarz gotowy do rzutu z wyskokiem albo gracz na zapolu próbujący przechwycić piłkę. Na środku czoła rana wlotowa po pocisku niewielkiego kalibru. Oczy otwarte z nieco zdumionym spojrzeniem niedawno zmarłego. – Ty go znalazłeś? – spytała mundurowego z policji Seattle. – Tak, pani detektyw – odpowiedział. – Bali się, że ogień się rozprzestrzeni, więc mnie tu przysłali. Drzwi były otwarte. – Przygotowany do obrony. Wiedział, że padną pytania, i nie tylko Sarah je zada. – Nazwisko? – Johnson. Sam Johnson. Wyklepał resztę informacji: numer jednostki, zgłoszenia i odznaki, czas przybycia oraz działania, które podjął, by zabezpieczyć miejsce zbrodni. Pod nieruchomym spojrzeniem Sarah wycofał się z przyczepy i zostawił ją samą. Obróciła się powoli, szukając wszystkiego, co wygląda niecodziennie. Poduszka na podłodze mogła zostać rzucona. Rozsypana popielniczka może wskazywać na walkę. Podarty magazyn. Zwisająca krzywo zasłona. Jej oczy przeglądały każdy zakątek, gdy rejestrowała w pamięci całe wnętrze, ułożenie zwłok, zniszczone meble. Od momentu znalezienia ciała miejscu zbrodni groziło naruszenie. Teraz miała jedyną szansę, zanim technicy się nim zajmą i zniknie żółta taśma. – Gotowa? – spytał jeden z techników, stanąwszy w progu. Sarah kiwnęła głową i odwróciła się do wyjścia. Technicy ruszyli, by robić zdjęcia, pakować do torebek dowody, pobierać próbki. Sarah wyszła na ganek i osłoniła oczy przed mżawką, po czym spojrzała na tłum za taśmą policyjną. Gapie rozpłynęli się na jej widok jak lody na chodniku latem. W takich miejscach detektyw rozganiał tłum
skuteczniej niż oddziały prewencji. Podeszła do jedynej osoby, która nie pierzchnęła. Czterdzieści parę lat. Włosy czarne jak smoła. Jasnoniebieski anorak wyszywany w eskimoskie wzory. Cera jak garbowana skóra. – Pani jest tu kierownikiem? – spytała. Tylko ktoś zainteresowany efektami działań policji pozostałby na miejscu. Kobieta kiwnęła głową. – Nazwisko? – Caroline Fraser. – Kto jest właścicielem przyczepy? – Tiffany. Tiffany Crane. Podobno w środku jest trup. To jej chłopak? – Czy wie pani, gdzie w tej chwili znajduje się pani Crane? Kobieta pokręciła głową. – Ona płaci czynsz w terminie, a ja nie pytam, dokąd chodzi. – Zawsze płaci w terminie? – Tak. Nie. No, zawsze z wyjątkiem zeszłego miesiąca. Od kiedy wprowadził się jej chłopak. – Ktoś jeszcze mieszka w tym domu? Dzieci? Jego, jej? – Nikt. Słuchaj, pani, mogę już iść? Muszę zadzwonić do właścicieli. Powiedzieć im, co się stało, zanim to zobaczą w wiadomościach. Sarah podała jej swoją wizytówkę. – Jeśli przyjdzie pani cokolwiek do głowy… – Wiem, wiem. Mam zadzwonić. – Nie spojrzawszy nawet na wizytówkę, kobieta wepchnęła ją do kieszeni płaszcza i oddaliła się w pośpiechu. Sarah obróciła się i zmrużyła oczy, by w coraz słabszym świetle przyjrzeć się mieszkaniu Tiffany Crane. W świetle lamp awaryjnych strażacy krzątali się w sąsiedniej przyczepie. Przez radio słyszała, że to wybuch metamfetaminy i jakiś mężczyzna doznał ciężkich poparzeń. Te wydarzenia mogły być ze sobą powiązane. Nie musiały. Wyjęła komórkę. – Rick? Mówi Sarah. Przepraszam. Będę musiała odwołać naszą kolację… Wiem. Wynagrodzę ci to, obiecuję.
I wykonała następny telefon. – Regi? Mówi Sarah. Muszę dzisiaj pracować do późna… Wiem, już do niego dzwoniłam… Tak, innym razem. Słuchaj, czy Jack może zostać u ciebie na noc? Rano bym go odebrała i podrzuciła do szkoły… Dzięki. Mam dług u ciebie. – Schowała telefon do kieszeni. – Sprawdziłeś numery? – spytała mundurowego, ruchem głowy wskazując wyblakłą czerwoną corollę na podjeździe. – Samochód należy do właścicielki przyczepy. Tiffany Crane. – Przy ofierze znaleziono jakiś dokument tożsamości? – Lance Marsee. W portfelu miał prawo jazdy. Trzydzieści dwa lata, nienotowany. – Mogę zobaczyć ten portfel? Podał jej torebkę dowodową, jeszcze niezapieczętowaną. Sarah wyjęła z niej męski skórzany portfel. Porządny – lepszy, niż posiadała zapewne większość mieszkańców przyczep. Otworzyła go i przejrzała standardowy zestaw kart kredytowych oraz banknotów o niewielkich nominałach. Wyjęła pomiętą wizytówkę z nazwiskiem Lance Marsee, na której znalazła informację, że był pracownikiem Stratoco. Nazwa firmy z niczym się jej nie skojarzyła, a sama wizytówka wyglądała, jakby leżała w portfelu już długi czas. Może Marsee nie miał zbyt wielu okazji do wręczania wizytówek. W głębi portfela Sarah znalazła starannie złożone zdjęcie. Zmarły widniał na nim z blondynką, którą obejmował ramieniem. Wyglądali jak para. Czy to Tiffany Crane? Zdjęcie zrobiono gdzieś na zewnątrz. Nad Puget Sound albo jeziorem Washington. Sosny i pasek srebrzystoszarej wody w tle. Sarah pomachała do mundurowego wizytówką i zdjęciem. – Mogłabym to sobie zatrzymać na jakiś czas? Policjant wzruszył ramionami. Nie będzie przecież spierał się z detektywem. Sarah sięgnęła do kurtki po papierosy i oparła się o toyotę. Samochód Tiffany. Czy ona też nie żyje, tak jak jej chłopak? Zaginęła? Została porwana? Ukrywa się, bo była świadkiem tego, co się stało? Czy po prostu zajmuje się normalnymi rzeczami, nieświadoma, że jej życie zmieniło się nieodwołalnie? Znowu spojrzała na zdjęcie. W wyrazie twarzy tych dwojga – tak bardzo ku sobie, tak niezaprzeczalnie szczęśliwych – widziała coś, co mogło jej wpełznąć pod skórę i się tam zagnieździć. Odepchnęła to. Każda zbrodnia się na niej odbijała, każde przerwane życie mogło jej złamać serce. Tymczasem powinna ustalić, co się stało, by ich tragedia nie poszła całkiem na marne. Jeśli człowiek się nie pilnował i za bardzo przeżywał sprawę, źle się to kończyło. Trudno było zachować równowagę. Niektórzy detektywi sobie nie
radzili. Pili za dużo, zaczynali ćpać, tracili żony czy mężów, rodziny – czasami to wszystko naraz. Rick wypytywał ją, dlaczego została detektywem w wydziale zabójstw, ale zawsze go zbywała. W każdym razie nie spotkała jeszcze policjanta, który by nie taszczył kilku walizek bagażu. Zaciągnęła się po raz ostatni, rzuciła papierosa na ziemię i zdusiła go butem. Zachodziło słońce, a ona miała do załatwienia mnóstwo spraw. W tym znalezienie dziewczyny.
4_ 17.00_ – Dziewczyna? – spytał jeden z najświeższych nabytków wydziału zabójstw i ruchem głowy wskazał zdjęcie w portfelu detektywa Johna Goddarda. Goddard pokręcił głową. Wyciągnął dwie jednodolarówki do automatu i szybkim ruchem zamknął portfel. Zdjęcie Claire – długie ciemne włosy, jasna cera, szeroka twarz i jeszcze szerszy uśmiech, wydatne kości policzkowe, czarny eyeliner – zdjęcie jego siostry! – zostało ponownie ukryte przed ciekawskim wzrokiem mundurowego. Goddarda nie zaskoczyła hipoteza młodszego kolegi. On sam miał blond włosy i niebieskie oczy, więc nikt by nie uznał Claire za jego rodzoną siostrę. Genetyka czasem wyprawia dziwne rzeczy. Nie przeszkadzała mu też ciekawość młodego, który w końcu był policjantem. Nawet jeśli równie zielonym jak wiosna w Seattle. Goddard mógłby powiedzieć koledze, że jest żonaty od sześciu lat i ma dwójkę dzieci. Albo że nosi przy sobie zdjęcie Claire zamiast zdjęcia rodziny, żeby mu przypominało tę, której nie mógł ocalić – chociaż cały scenariusz „gliniarz ze zbuntowaną młodszą siostrą” był tak ograny, że wręcz byłby śmieszny, gdyby nie dotyczył jego. Sprawy osobiste należało jednak zostawiać w domu. Goddard starał się zachowywać należyty ład. Wszystko uporządkowane. Zaszufladkowane. Nie zawsze się to udawało. – Goddard? Mamy zwłoki w stoczni. Ty to weźmiesz. – Detektyw porucznik Michael Oakes wychylił się na korytarz z tym oświadczeniem i natychmiast wycofał się do swojego gabinetu jak żółw chowający się w skorupie. Oakes już odliczał ostatnie chwile przed emeryturą i było to widać. Nie tylko w jego podejściu do pracy – niedbałym, pozbawionym entuzjazmu, rutynowym „załatwcie to i nie obchodzi mnie jak”, ale też w jego wyglądzie: tuż po sześćdziesiątce, rzednące jasnobrązowe włosy, krępa sylwetka groźna dla szwów praktycznego ciemnoszarego garnituru, nastroszone brwi i policzki obwisłe jak u basseta. Z drugiej strony Oakes zawsze uważał uprzejmości i wstępy za stratę czasu. Jeszcze raz wystawił głowę na korytarz i wymierzył palec w mundurowego. – I weź ze sobą Louisa. – To twoje imię czy nazwisko? – spytał Goddard policjanta, gdy już nabrał pewności, że przełożony skończył zabawę w diabła z pudełka.
– E, nazwisko. Na imię mam Joe. Joe Louis. Tak jak ten bokser. – A więc dobrze, Louis. Bierz kurtkę i idziemy. Port Seattle doskonale nadawał się do porzucenia ciała. Statki pasażerskie i towarowe, flota rybacka północnego Pacyfiku, lotnisko Seattle-Tacoma, cztery mariny i centrum konferencyjne otoczone kręgiem parków wokół Zatoki Elliota tworzyły ósmy pod względem ruchliwości port morski Stanów Zjednoczonych. Każdego roku przewijały się tu ponad dwa miliony kontenerów, więc Goddard sądził, że od czasu do czasu w którymś po prostu musiały trafić się jakieś zwłoki. Albo jak w tym wypadku: pomiędzy kontenerami. Goddard z Louisem kluczyli po ich zalanym deszczem labiryncie niczym tonące ćmy ciągnące do świateł ustawionych przez techników, aż znaleźli dwa właściwe kontenery. Ciało pomiędzy nimi nakryto plandeką. Co prawda, nie miało to większego znaczenia. Miejsce zbrodni na otwartej przestrzeni zawsze było mało wiarygodne. Jeśli dodać do tego fakt, że dochodziła osiemnasta i zapadł zmrok, a przez cały dzień nieustannie padało, stawało się oczywiste, że znalezienie jakichkolwiek śladów graniczy z cudem. Prawdziwe życie nie wyglądało tak jak w telewizji. Goddard spędził kiedyś dwie godziny w sądzie, próbując wyjaśnić grupie przysięgłych skrzywionych przez seriale policyjne, dlaczego w pewnym miejscu zbrodni nie znaleziono absolutnie żadnych dowodów. Obrona wywalczyła uniewinnienie, w dużej mierze – Goddard był tego pewien – z powodu przeświadczenia przysięgłych, że mają do czynienia z fuszerką policjantów, a nie z realiami ich pracy. W Seattle efekt CSI zdecydowanie miał się świetnie. – Co mamy? – spytał. Jeden z techników podniósł plandekę. – Mężczyzna. Biały. Dziewięćdziesiąt kilogramów, jakieś metr osiemdziesiąt pięć. Trzydzieści parę lat, jeśli sądzić z wyglądu. Strzał w tył głowy. Goddard dodał w myśli do opisu: blondyn, zamożny (płaszcz burberry) i boso. – Znamy tożsamość? – Jeszcze nie. Nie ma portfela. – Kto go znalazł? – Jeden z kontrolerów, kilka godzin temu. Chociaż wygląda na to, że najpierw dopadł go jakiś bezdomny. Co wyjaśniało brak portfela, a także butów i skarpetek. Żadnych świadków, żadnych dokumentów, najpewniej żadnych śladów. Wskaźnik skuteczności Goddarda
w rozwiązywaniu spraw już był niższy od średniej wydziału; po tej sprawie jego statystyki wylądują na dnie. Poświecił latarką między kontenerami i na ciało, szukając czegokolwiek, po czym schował ją do kieszeni i ostrożnie wspiął się po śliskich od deszczu szczeblach drabinki na dach jednego z kontenerów. Podszedł do krawędzi i poświecił latarką w dół, próbując wyobrazić sobie scenę, która się tam rozegrała. Kim byli aktorzy, kto gdzie stał, co się stało, jak i dlaczego. Zasadniczo istniały tylko dwie możliwości. Albo mężczyzna został zabity tam, gdzie go znaleziono, albo zastrzelono go gdzie indziej, a jego ciało przeniesiono tu i porzucono. Goddardowi bardziej prawdopodobna wydawała się pierwsza opcja. Gdyby mężczyznę zabito gdzie indziej, przetransportowanie jego ciała do stoczni i pozostawienie go między kontenerami oznaczałoby, że ktoś włożył dużo wysiłku w ukrycie zwłok, mimo że na pewno zostaną znalezione. Chyba że zabójca lub zabójcy liczyli na pomoc żywiołów w usunięciu śladów, co nie byłoby takie głupie. Niemniej koncepcja, że mężczyznę zabito tutaj, w stoczni, i tak miała więcej sensu. Morderca przyprowadził tu tego człowieka, grożąc mu bronią, i zakończył sprawę szybkim strzałem w głowę. Tak by to zrobił Goddard. Brzytwa Ockhama, lex parsimoniae. Najprostsze wyjaśnienie najczęściej jest słuszne, zarówno w robocie policyjnej, jak i w nauce. Goddard wyciągnął połę koszuli, by wytrzeć okulary z deszczówki, po czym założył je z powrotem i przejechał światłem latarki od ciała do końca kontenera, śledząc trasę, którą zabójca lub zabójcy obrali, by dotrzeć w to miejsce, a potem je opuścić. W smudze światła dojrzał coś w błocie. Wyglądało na plastik. I lśniło. – Tam! – zawołał do Louisa, nie odrywając snopa światła od znaleziska. – Podejdź z drugiej strony i zobacz, co to jest. – Dokument. – Louis dał znać technikowi, by zrobił zdjęcie, po czym włożył rękawiczkę i podniósł przedmiot, w którym Goddard rozpoznał firmowy identyfikator na zerwanej smyczy. Poświecił swoją latarką. – Tak. To nasza ofiara. I tak właśnie wykonywało się dobrą policyjną robotę. Goddard naprawdę był niezłym detektywem, pomimo żałosnego wskaźnika skuteczności, a nawet świetnym detektywem – jednym z tych policjantów, którzy umieli połączyć we właściwych proporcjach naukę i wyobraźnię, i dzięki temu osiągali wyniki. Większość jego kolegów uważała, że emocje przeszkadzają w odkryciu prawdy. Goddard natomiast wiedział, że sprawę trzeba nie tylko przemyśleć, lecz także poczuć. Utożsamić się z ofiarą, na ile to możliwe; zakraść się do jej głowy i doświadczyć jej ostatnich chwil, by dać jej głos – żeby to ona mogła opowiedzieć, co się stało. Owszem, jego metody były bardziej kosztowne emocjonalnie. Ale w przekonaniu Goddarda nie istniał żaden inny sposób. Jeśli policjant pewnego dnia przestawał widzieć w swoich ofiarach osoby, którym odebrano to, co najważniejsze, tego
samego dnia powinien poszukać sobie innej pracy.
5_ Z identyfikatora wynikało, że zabity mężczyzna pracował w GenMod Labs; każdy mieszkaniec Seattle po trzydziestce natychmiast kojarzył tę nazwę z najstarszą i największą w mieście firmą biotechnologiczną. Denat nazywał się Guy Marsee, doktor Guy Marsee. Louisa zaskakująco ubawiło imię zmarłego. Goddard przypisał to zdenerwowaniu, które jest charakterystyczne dla nowicjusza. Z bazy danych wydziału rejestracji pojazdów dowiedzieli się, że Marsee mieszkał w jednym z nowych wieżowców – w penthousie, jak stwierdzili, gdy już dzięki nakazowi pokonali portiera i kierowniczka budynku wcisnęła w windzie guzik ostatniego piętra. Najwyraźniej branża biotechnologiczna w Seattle nie znajdowała się w takich tarapatach finansowych, jak sugerowały gazety. – Czy Guy zrobił coś złego? – spytała kierowniczka, gdy już zajrzeli do mieszkania i dali jej znak, że może wejść. To, że użyła imienia, wiele zdradzało. Goddard postawiłby swoje miesięczne zarobki, że tego pytania nie podyktowała próżna ciekawość, ale Louisowi tak bardzo brakowało doświadczenia, że zakład trudno byłoby uznać za uczciwy. Trzydzieści parę lat, modna fryzura, krótka spódniczka, wysokie obcasy, obcisły żakiet, głęboki dekolt – wszystko w wyglądzie tej kobiety zdradzało, że chętnie wprowadziłaby się na zawsze do tego apartamentu. – Jak dobrze zna pani pana Marseego? – spytał Goddard. „Zna”, a nie „znała” – miał nadzieję, że Louis to zauważy. Na obecnym etapie śledztwa najważniejsze było zbieranie informacji, a nie ich udzielanie. Każdy był podejrzany, w tym przesadnie ambitne potencjalne naciągaczki na stanowiskach kierowniczych. Zarumieniła się. – Niezbyt dobrze. To znaczy… tak samo jak resztę lokatorów. Na pewno nie na tyle, by pomóc panom w śledztwie, niestety. Bingo. Już Szekspir to zdemaskował: „Zdaje mi się, że ta dama przyrzeka za wiele”[1]. Pochyliła się poufale. – Ale poważnie… co zrobił? W jakiej sprawie prowadzicie śledztwo? Zdaniem Goddarda nie należało mówić jej, że facet, którego mieszkanie taksowała wzrokiem, leży w kostnicy. Lepiej niech dalej zgaduje i więcej mówi. – Obawiam się, że w tej chwili nie możemy ujawnić tej informacji.
– Od kiedy pan Marsee tutaj mieszka? – spytał Louis, by podtrzymać rozmowę. – Nie wiem dokładnie… musiałabym zerknąć do dokumentów. Od trzech lat? No i nie pan, a doktor Marsee. Z tym że jest naukowcem, nie lekarzem. – Czy doktor Marsee miewa wielu gości? – O ile mi wiadomo, to nie. Czasami wpada jego brat, ale to wszystko, co wiem. Powinniście spytać portiera. Ja jestem kierowniczką. Nie śledzę, kto wchodzi i wychodzi. Wiem też, że Guy, to znaczy doktor Marsee, w ogóle rzadko tu bywa. Większość czasu spędza w pracy. – W GenMod Labs. – Właśnie. Goddard zostawił Louisa, by ćwiczył swoją technikę rozmawiania ze świadkami, i przeszedł się po pokoju. Nadzorcy budynków stanowili świetne źródło plotek, ale jeśli ta kobieta o czymś słyszała, najwyraźniej nie zamierzała się tym podzielić. Złączył ręce na plecach i przyglądał się każdemu szczegółowi, analizując i kategoryzując. Z tego, jak człowiek mieszka, można się wiele dowiedzieć. W tym wypadku podłogi z ciepłego wiśniowego drewna, kominek z czarnego włoskiego marmuru, biały dywanik z owczej skóry i biały skórzany komplet wypoczynkowy sugerowały, że Guy Marsee nie miał krztyny wyobraźni. Wystrój był przewidywalny jak standardowa rozkładówka „Architectural Digest”. Nawet dzieła sztuki ustawione na półkach oddzielających przestrzeń wypoczynkową od gabinetu wyglądały, jakby zostały wyjęte ze zdjęć w magazynie: egipska gazela z brązu, muzułmańska misa z miedzianej blaszki, kunsztownie rzeźbione popiersie Polinezyjki w stylu Gauguina. Same gustowne podróbki – dla przeciętnego człowieka nieodróżnialne od oryginałów. Goddard jednak znał się na rzeczy dzięki studiom w Rhode Island School of Design i sześcioletniej pracy w Wydziale Fałszerstw Dzieł Sztuki w Los Angeles. Dla niego różnica była tak oczywista, że na przedmiotach równie dobrze mogły widnieć nalepki „Made in China”. Wziął do ręki rzekomą osiemnastowieczną porcelanową wazę z dynastii Qing i odwrócił ją, by potwierdzić, że to też imitacja. – Pan może tego dotykać? – spytała kierowniczka. Goddard odegrał tępego gliniarza i bez komentarza odstawił wazę, po czym udał się do sypialni. Kierowniczka ruszyła za nim jako samozwańczy strażnik muzeum. Najwyraźniej nie miała pojęcia, że przedmioty w mieszkaniu Marseego są bezwartościowe. Marsee mógł oczywiście sądzić, że posiada autentyki, ale Goddard w to wątpił. Czuł, że wszystko w tym mieszkaniu jest na pokaz; starannie zaaranżowane, by sprawić wrażenie, że Marsee jest wart więcej niż w rzeczywistości. Jeśli naprawdę o to chodziło, pełna podziwu mina
kierowniczki oprowadzającej go po „kosztownościach” świadczyła o tym, że się udało. W sypialni kolejne przesadne luksusy z aspiracjami: biała wykładzina, tak gruba, że chodziło się po niej jak po chmurze. Pościel w karmelowym kolorze – Goddard chętnie założyłby się, że pochodzi nie od Neimana Marcusa, tylko z Pottery Barn. Oświetlenie wnękowe. Kolejne półki wypełnione imitacjami dzieł sztuki, otaczające tapicerowany zagłówek największego chyba łóżka, jakie Goddard widział w życiu. Sześć metrów okien na całą wysokość pomieszczenia. Niczym niezasłonięte szyby, ale na takiej wysokości nie było potrzeby. Zajrzeć do środka mógł tylko ktoś siedzący w samolocie. Goddard otworzył dwuskrzydłowe drzwi garderoby. Buty ustawione w idealnym porządku, jakby czekały na wystrzał z pistoletu sygnałowego w maratonie. Wieszaki rozmieszczone w tak równych odległościach, że odchylenia dałoby się zmierzyć jedynie mikrometrem. Cokolwiek się jeszcze okaże, wiedzieli już, że Marsee cierpiał na poważną nerwicę natręctw. Goddard przyglądał się wnętrzu szafy, ogryzając paznokieć kciuka. Co uderzyło go bardziej niż przerażająco perfekcyjny porządek, to całkowita nieobecność przedmiotów osobistych. Większość ludzi trzymała w szafach rozmaite śmieci: sprzęt sportowy czy pudełka po butach zapchane starymi zdjęciami i notatkami, z którymi nie wiadomo, co zrobić, a żal wyrzucić. Ale w tej garderobie nie znalazł niczego oprócz butów i ubrań. Kierowany przeczuciem, cofnął się i sprawdził wszystkie śmietniki – najpierw w sypialni, potem w gabinecie i wreszcie w kuchni. Tak jak sądził, były czyściutkie, puste. Jakby je dokładnie wytarto. Albo jakby nigdy z nich nie korzystano. Kierowniczka powiedziała, że Marsee mieszkał tu od trzech lat, ale mieszkanie swoim chłodem i bezdusznością przypominało hotel. Nie było nawet listów na stoliku w holu. Zajrzał do lodówki. Dwie butelki piwa, kostka masła (nie margaryny), kilka jajek, otwarta paczka bekonu o obniżonej zawartości soli, a w szufladzie na warzywa zwiędły pęczek marchewki oraz zielona papryka. Akurat tyle żywności, by ktoś, kto wpadł z wizytą, odniósł wrażenie, że facet tu mieszka. Jakby cały apartament stanowił oszustwo. Bardzo kosztowną fasadę. Co skrywającą, Goddard nie miał zielonego pojęcia. A może facet wolał jadać na mieście. – Kto mieszka na dole? – spytał. Nic, co widział do tej pory, nie wskazywało, by to tutaj wydarzyła się zbrodnia, ale jeśli w mieszkaniu dokonano porwania, któremu towarzyszyła walka, osoba z piętra niżej mogła coś usłyszeć. – Esther Cobbert – odpowiedziała kierowniczka. Louis gwizdnął cicho.