PROLOG
25 listopada 1941
Morze było spokojne. Daleko na horyzoncie wąską, ledwie widoczną linią, migotliwie
odcinającą się od nieba, majaczyły zarysy wybrzeża. Łagodny wiatr popychał długie fale,
które z lekkim szumem łamały się i cicho tonęły, z rzadka jedynie pokrywając się na
wierzchołkach pianą. Nieczęste o tej porze roku słońce wydobywało srebrne błyski
z łagodnie falującej, ciągnącej się w nieskończoność szaroniebieskiej płaszczyzny, na
której – niczym główny motyw jakiegoś impresjonistycznego pejzażu – kołysała się łódź
rybacka.
Długi na dziesięć metrów, drewniany żółty kadłub miał na dziobie wymalowany czarną
farbą napis RUG-12. Na wyłożonym zszarzałymi deskami pokładzie uwijało się dwóch
okutanych w sztormiaki rybaków, którzy krzycząc do siebie, wyciągali z wody sieć, pełną
iskrzącego się w słońcu srebra.
Dorsz. To nie była najlepsza pora na łowienie dorsza, ale to nie była w ogóle najlepsza
pora na nic. Arnold Jauch uważał się za patriotę, ale patriotyzm patriotyzmem, a z czegoś
żyć trzeba. Wojsko krzywo patrzyło na kutry i łodzie pływające na łowiskach blisko
tutejszych brzegów, tylko gdzie do diabła mieli pływać? Na Gotlandię? Okoliczne
tawerny i hotele miały o tej porze roku raczej mało urozmaicone karty dań. Świeża ryba to
zawsze było coś. Kupią wszystko na pniu.
Jauch stał oparty o drzwi w nadbudówce łodzi i patrzył, jak dwaj młodzi mężczyźni
mozolą się z linami trałowymi przy wyciąganiu sieci. O tej porze roku dorsz żerował
w małych stadach w głębokiej wodzie. W lecie zbijał się w wielkie ławice na tarło, ale
teraz pływał niewielkimi grupami albo nawet pojedynczo. Można było próbować połowu
na granicy płycizny, jakieś dziesięć mil od brzegu, albo pływać wzdłuż niej z trałem
dennym. Niektórzy ryzykowali i wypływali dalej, nawet pod Bornholm, inni uważali, że
pływanie zwykłymi krypami na taką odległość to igranie z losem. Pogoda na morzu mogła
się zmienić nawet w ciągu dwóch godzin. Generalnie jednak trzeba było mieć po prostu
doświadczenie, znać łowiska, znać brzeg, wiedzieć, gdzie jest płytko, gdzie są zatopione
wraki, w których lubiły się czasem chować mniejsze ławice, znać po prostu tę cholerną
robotę.
Problem w tym, że teraz i tak to wszystko nie miało żadnego znaczenia. To, co się
działo od dwóch lat na wybrzeżu, powodowało, że ryba była zdezorientowana.
Praktycznie od wybrzeża aż pod Nexø czy Snogebaek łowiska były kompletnie
zdewastowane. Dorsz zachowywał się irracjonalnie, mniejsze ławice się dzieliły, a ryby
pływały, poszukując spokojniejszych miejsc. Przydałby się tutaj taki troll jak ten, który
rozwścieczony głośnym biciem dzwonów w starym kościele w Bodils rzucił weń
ogromnym głazem. Głaz do tej pory tkwił w dzwonnicy, a Jauch oglądał go wiele lat
temu, gdy zwiedzał Bornholm. Mógłby tak porządnie walnąć w tych szaleńców i odesłać
ich tam, skąd przyszli. Czyli do piekła.
Westchnął i wyjął z kieszeni stary zegarek. Po dziadku.
Dochodziło południe.
*
Wilhelm patrzył z dumą na pięknego gniadego folbluta, którego prowadził do niego
właśnie rządca Schulz. Koń był bardzo wysoki, miał w kłębie dokładnie metr
i siedemdziesiąt trzy centymetry, co dla niższych osób stanowiłoby już problem przy
wsiadaniu. Ale nieważne. I tak jeździł na nim tylko on, ewentualnie stajenny Paul,
któremu jednemu mógł zaufać, że nie zmanieruje cennego wierzchowca. Ogier stawiał
długie, płynne kroki i trzymał wysoko głowę, wciągając głośno powietrze chrapami.
– Trzeba wymienić popręg w pańskim siodle, panie hrabio. – Rządca podał wodze
Wilhelmowi i ściągnął zarzucone na siedzisko strzemiona. – Jest już trochę nadszarpnięty.
– Jeszcze na nim pojeżdżę. – Wilhelm chwycił wodze, wsunął czubek skórzanego buta
w strzemię i jednym płynnym ruchem dosiadł konia. Ogier jak zwykle zrobił krok do tyłu
i do przodu i podniósł głowę, nadstawiając uszu.
Rządca odsunął się na skraj gazonu i osłaniając ręką oczy przed słońcem, spojrzał
w górę.
– Panie hrabio, okno w wieży wymaga jednak wymiany. Jest zużyte i nieszczelne. Był
wczoraj stolarz i oglądał. Jak je otworzył w końcu, to potem nie mógł zamknąć i teraz jest
tylko przymknięte.
Feralne okno od północnego wschodu.
Wilhelm podniósł wzrok i spojrzał na wznoszącą się przy pałacu wysoką wieżę,
nakrytą hełmem ze zgrabną latarenką, nad którą na długiej szpicy kręcił się kurek z datą
budowy. Dokładnie na szczycie wieży tkwiło ogromne półkoliste okno, jedno z czterech
z każdej strony, które wielkością dorównywały nieomal głównym dwuskrzydłowym
drzwiom wejściowym do pałacu. O ile pozostałe okna trzymały się dobrze od czasu
montażu – czyli od blisko trzydziestu lat – o tyle to jedno było jakieś felerne. Od początku
trudno się domykało, a później odkształciło się jeszcze bardziej, w końcu na wszelki
wypadek w ogóle przestano je otwierać. Może drewno było źle przygotowane, a może
zaszkodziły mu północne wiatry znad morza i sól, którą niosły tutaj, smagając nią ściany.
Wilhelm westchnął i obrzucił spojrzeniem front pałacu. Ogromny, nakryty
mansardowym dachem frontowy ryzalit – za którym na parterze, za trzema półkolistymi
oknami, znajdowała się wielka paradna jadalnia – oplatała gęstwina winobluszczu,
którego czerwonawe bezlistne gałązki lśniły w niespodziewanym listopadowym słońcu.
Elewacje wymagały remontu, odświeżenia. Bez dwóch zdań. Tylko że to nie był dobry
czas na żadne remonty. To nie był dobry czas nawet na cholerną wymianę okna.
– Potem się tym zajmiemy – rzucił do rządcy i poklepał konia po szyi. – Sztormu
dzisiaj raczej nie będzie.
– Ale na okno będziemy czekać z miesiąc, zanim stolarz je zrobi. – Schulz był
zdeterminowany, żeby popsuć swojemu panu przedobiednią przejażdżkę.
– Porozmawiamy, jak wrócę, Schulz.
Wilhelm spiął lekko wodze i dotknął łydką końskiego boku, co wystarczyło, by
zniecierpliwiony bezczynnym staniem w miejscu wierzchowiec radośnie poderwał się do
przodu.
*
Przez gotycką bramę, tuż pod drewnianym gankiem, opierającym się na zakotwionych
w ścianie wieży potężnych drewnianych podporach, wjechał rowerem na dziedziniec
zamkowy starszy człowiek. Zatrzymał się tuż za ostrołukowym przejazdem bramnym
i oparł wysłużoną damkę o ceglany mur. Wspiął się po trzech stopniach i stanął przed
ciężkimi wrotami. Przez chwilę grzebał w przepastnych kieszeniach znoszonej czarnej
marynarki, aż wreszcie wyciągnął pęk kluczy na sporym, solidnym kółku. Jeszcze tylko
moment na odnalezienie wśród dziesiątków różnej wielkości kluczy tego właściwego
i brama stanęła otworem. Ciemna sień, kamienna posadzka. Na prawo droga wiodła do
wieży i do pomieszczeń w skrzydle południowym, na lewo do dawnej sali rycerskiej,
przemianowanej później na kaplicę zamkową pod wezwaniem świętej Elżbiety.
Stary człowiek przeszedł przez sień, otworzył kolejne drewniane drzwi i skierował się
ku kręconym schodom wiodącym na drugie piętro do Izby Podróży Morskich – jednej
z sal ekspozycyjnych Muzeum Powiatowego, które powstało zaledwie dziesięć lat temu
w wydźwigniętym z ruiny po pożarach i latach zaniedbań zamczysku.
Dzisiaj muzeum było zamknięte – dzień porządków. Zresztą i tak ostatnio prawie nie
było zwiedzających. Szklane gabloty z modelami żaglowców i resztkami wyposażenia
dawnej siedziby pomorskich książąt w kompletnej ciszy pokrywały się kurzem. To nie
były najlepsze czasy na zwiedzanie muzeów.
Stary człowiek uchwycił się drewnianej poręczy i rozpoczął mozolną wspinaczkę po
kręconych schodach, pogrążonych we wspomnieniach z XVI wieku.
*
Rynek miał kształt sporego kwadratu, z zachodnią pierzeją zamkniętą przez barokowy
gmach ratusza, nad którym dominowała wieża stojącego za nim kościoła Mariackiego.
Przed budynkiem cieszyła oko słynna fontanna z posągiem rybaka, przyciągająca
w sezonie tłumy letników, którzy co roku – jak w każdej fontannie na świecie – zostawiali
sterty groszaków, wrzucanych z naiwną nadzieją na szczęście. Na tle jasnej elewacji
ratusza ciemniały bezlistne już gałęzie posadzonych w równym szeregu formowanych lip.
Słońce oświetlało brukowaną nawierzchnię rynku, migocząc w rozrzuconych tu i tam,
pozostałych po niedawnym deszczu kałużach. Pierwszy od dawna taki dzień, wyrwany
z szaroburej listopadowej aury.
W północnej pierzei rynku, na rogu ulicy Długiej, stała niewielka kamieniczka nakryta
mansardowym dachem z naczółkiem. Od lat mieściła się tu na parterze drogeria,
przesłonięta przez rozrośnięte konary starej lipy. Dokładnie w momencie, gdy kuranty
skończyły wybijać godzinę dwunastą, otworzyły się drzwi, a zawieszony nad nimi
drewniany dzwoneczek zaklekotał radośnie. Na progu pojawił się młody mężczyzna
w szarej marynarce. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął paczkę papierosów i zszedł po kilku
stopniach na chodnik przed budynkiem. Zapalił, głęboko się zaciągnął, usiadł na szerokim
kamiennym stopniu schodów i z zadowoleniem wystawił twarz do słońca. Jak dawno go
nie było. Od wielu tygodni padały deszcze, zacinały zimne północne wiatry, które
przeszywały chłodem do szpiku kości, a dziś nagle wyszło słońce. Rozparło się na
bezchmurnym niebie i nawet trochę grzało. Młody człowiek miał na imię Hans
i codziennie rano, drogą obsadzoną kasztanowcami, pokonywał rowerem kilka
kilometrów z pobliskiej wsi, żeby otworzyć podwoje niewielkiej mydlarni.
Po drugiej stronie ulicy, nieopodal, starszy pan w surducie otworzył oszklone drzwi
sklepu kolonialnego, pomachał przyjaźnie do młodzieńca i zniknął ponownie w środku.
Szyby zamigotały w słońcu.
Tuż obok, lekko utykając, przeszła starsza kobieta. Skinęła głową Hansowi. Wiedział,
że ma na imię Greta. Pracowała niedaleko, w małym hotelu po drugiej stronie rynku.
Codziennie w południe przechodziła tędy powoli, zmierzając w stronę budynku
z charakterystycznym wysuniętym ryzalitem, w którego frontowej ścianie, nad dużym
oknem, umieszczony był napis EBERT’S HOTEL. Hotelik o tej porze roku był pusty, ale
i tak należało zmienić pościel w pokojach, pootwierać okna, odkurzyć, a dopiero potem
usiąść z zażywną kucharką Martą w kuchni na tyłach budynku, żeby napić się gorącej
herbaty i podzielić najnowszymi plotkami.
Hans zaciągnął się papierosem i szczelniej otulił marynarką. Słońce słońcem, a listopad
to listopad. Mogło być co najwyżej pięć stopni, choć promienie słoneczne miło grzały
twarz.
Jeszcze kilka godzin i będzie mógł zamknąć i pójść pod kościół Mariacki, gdzie pod
starym dębem, od niepamiętnych czasów nazywanym imieniem Marcina Lutra, umówił
się z Ingą.
Już nie mógł się doczekać. Spojrzał na zegarek. Minęło właśnie kilka minut po
dwunastej.
*
Kościół Mariacki, zgodnie ze starym zwyczajem, wybudowany został z ołtarzem
skierowanym na wschód. Każdego ranka przez strzeliste gotyckie okna absydy wpadało
do wnętrza światło, przecinając mroczne nawy świątyni długimi świetlnymi sztyletami,
w których wirowały drobinki kurzu. Kościół był trójnawową bazyliką, ze strzelistą
środkową nawą, nakrytą gwiaździstymi sklepieniami, oświetlanymi przez trójkątne,
usytuowane ponad dachami naw bocznych okna. Paradoksalnie, niegdyś świątynia była
jaśniejsza, chociaż pokrywały ją wówczas mozaikowe malowidła, zanim nie
przemalowano ścian na jednolitą biel. Na przełomie wieków dokonano przebudowy,
wprowadzając do wnętrza drewniane galerie nad bocznymi nawami, które przecięły
boczne okna, zacieniając dodatkowo wnętrze, a kolorowe freski zniknęły pod protestancką
pobiałą. Z dawnego wystroju zachował się witraż z połowy XIX wieku z Chrystusem
błogosławiącym, który łaskawie wpuszczał do wnętrza tęczowe błyski, przenikające przez
szybki w ołowianych ramkach.
Stara kobieta w długiej granatowej sukni i zawiązanej na głowie chustce pochyliła się
nad wiadrem z brudną wodą i wrzuciła do niej zdjętą dopiero co ze szczotki szmatę.
Chwyciła za stalową rączkę i kołysząc się na boki, ruszyła środkową nawą w kierunku
ołtarza.
Miała na imię Erwina i przychodziła tutaj sprzątać od dobrych dwudziestu lat. Może
i było nawet tych lat więcej, nigdy nie liczyła. Była protestantką, ale pamiętała dawny
wystrój kościoła i żal jej było kolorowych esów-floresów, które dekorowały niegdyś
każdy filar, łuk tęczowy i fragmenty sklepień. Nie wszystkie zmiany są dobre.
Wspięła się po trzech schodkach prowadzących pod ołtarz i postawiła wiadro na
kamiennej posadzce. Echo metalicznego uderzenia rączki, która z brzękiem opadła na
blaszany ceber, odbiło się od starych ścian i brzmiało jeszcze w powietrzu, gdy Erwina
uklękła pod samym ołtarzem i szybko się przeżegnała. Przez moment chciała zostać na
kolanach dłużej i pomodlić się w intencji tych wszystkich problemów, czarnych myśli
i obaw, które obsiadały ją jak stado wróbli, gdy tylko pozwalała sobie na chwilę słabości.
Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko, wciągając do płuc powietrze, jakby chciała zrzucić
z piersi wielki kamień, i podniosła wzrok do góry.
Niegdyś stał tutaj pyszny ołtarz z hebanowego drewna, w którego czarne ramy
wplecione były tablice z czystego srebra, przedstawiające sceny z życia Chrystusa.
Imponujący, bogato rzeźbiony portal stał na tle barokowej nastawy, dopóki nie znalazł
miejsca w południowej nawie, gdzie pozostał do dzisiaj. Jeszcze dawniej całą wnękę
głównego ołtarza wypełniało ogromne, pociemniałe ze starości malowidło
przedstawiające Chrystusa na łodzi podczas sztormu. Erwina wspominała je z nostalgią.
Kojarzyło jej się z dzieciństwem. Pamięta, jak ściskając rękę matki, patrzyła
zafascynowana na ogromne fale pochłaniające łódź i unoszących z przerażeniem ręce
w kierunku Chrystusa ludzi.
Zdegradowany obraz wisiał teraz w bocznej nawie. Nie wszystkie zmiany są dobre.
Przynajmniej pozostał witraż, który wznosił się za ołtarzem niczym wielki klejnot
oprawiony w ramy ogromnego okna. Kunszt wykonania tysięcy malutkich szybek
oprawionych w ołowiane ramki był dla Erwiny niepojętym cudem, którego nie potrafiła
objąć rozumem. Czasami przychodziła tutaj z samego rana, żeby zobaczyć, jak słońce,
przedzierając się przez szklane meandry, rzuca na posadzkę kościoła kolorowe refleksy.
Westchnęła i dźwignęła się ciężko z kolan, zamiatając długą spódnicą posadzkę.
Zostało jej jeszcze całe morze czarno-szarych kamiennych płyt do wyszorowania.
*
Sieci nie były pełne nawet w połowie. No i tak to właśnie jest. Ryba lata, gdzie chce.
Jauch patrzył, jak Noah i Elias zrzucają ostatnie wiadra dorsza pod pokład.
– Postawcie te włoki – mruknął do stojącego bliżej Eliasa. – Potrałujemy po dnie.
Morze w tym miejscu było czyste. Żadnych wraków czy żelastwa, sieci można było
zniszczyć dopiero bardziej na wschód. Odwrócił się i omijając leżące na deskach ryby,
które zdołały wyrwać się z wiader i rzucały się teraz desperacko po pokładzie, podszedł
do nadbudówki i szarpnął za drewniane drzwiczki.
Popłyną wzdłuż brzegu, burtą do wiatru wprawdzie, ale dziś nie było nawet
czwórki[1]. Łagodny wiaterek. Kurs 80°. Północno-wschodni.
*
Hans dźwignął się z zimnego granitowego kamienia, zaciągnął po raz ostatni
papierosem i wyrzucił niedopałek do kratki kanalizacyjnej przy ulicy. Odwrócił się
i wszedł szybko po trzech schodkach. Trochę zmarzł w samej marynarce, pod którą miał
jedynie lekkie polo. Sięgnął do metalowej klamki i pchnął drzwi do środka. Lekko
skrzypiąc, otwarły się, a drewniany dzwoneczek nad nimi ponownie zaklekotał.
W odbiciu w szybie zauważył przez krótki moment, jak środkiem rynku przechodzi
kobieta w kapelusiku, trzymając za rękę brzdąca w czapeczce z pomponem. Od strony
południowego narożnika wtoczył się na plac wóz zaprzężony w ciężkiego gniadosza,
a stara Greta, kuśtykając powoli, dochodziła właśnie do drzwi wejściowych hotelu.
Jeszcze zdążył pomyśleć, że do szesnastej prawie cztery godziny nudy i że jakoś będzie
musiał to wytrzymać. Jeszcze zdążyło przemknąć mu przez głowę, że to cholerna strata
czasu, którego być może nie zostało mu wiele, zanim nie przyjdą także po niego, jak po
wielu innych mężczyzn.
I wtedy oślepił go na moment nagły blask.
Odbił się w kwadratowej szybce drzwi wejściowych niczym błysk flesza.
Hans odwrócił się gwałtownie i zobaczył, jak na niebie nad południowo-wschodnią
pierzeją rynku rozlewa się chmura dymu, z której środka dopiero co błysnęły jęzory ognia.
Nie trwało to nawet kilkunastu sekund, ale czas – jak zwykle w takich momentach – zwolnił, zamieniając się w zbiór pojedynczych slajdów, które odciskały się w pamięci
obrazami niczym wypalone na skórze piętno. Stop-klatka z zatrzymanym ujęciem konia,
który stanął dęba, z przerażoną twarzą powożącego mężczyzny w starym kapeluszu
i kobietą, która obronnym ruchem ramion zasłania małego chłopczyka.
Grzmot, który się rozległ, był tak potężny, że wszelkie inne dźwięki przestały istnieć.
Przewalił się przez rynek jak ryk przedpotopowego potwora, a w ślad za nim zatrzęsła się
ziemia. Hans, zastygły z przerażenia w otwartych drzwiach, widział, jak koń zrywa się do
galopu, woźnica zaś, w beznadziejnej próbie opanowania oszalałych ze strachu kilkuset
kilogramów mięśni, usiłuje go zatrzymać. Wóz, szarpnięty zbyt mocno pod ostrym kątem,
przewraca się i szoruje po brukowej nawierzchni, gubiąc po drodze drewniane koła
i rozsypując się w drzazgi. Kobieta, która zasłoniła ciałem chłopczyka, zgięła się wraz
z nim do samej ziemi, wciskając głowę w ramiona. Grzmot nie zdołał jeszcze wybrzmieć
do końca, wciąż hucząc w ogłuszonych bębenkach uszu, gdy nad rynkiem przetoczyła się
fala uderzeniowa. Tak jakby czas na moment się zatrzymał, po czym wszystkie szyby
w północnej pierzei rynku i w całym prawie ratuszu eksplodowały.
Sparaliżowany ze strachu Hans, z oczami wbitymi w niebo nad rynkiem, nawet nie
zauważył, że z jego karku kilkoma wąskimi czerwonymi strumykami ścieka krew, a ostre
kawałki rozbitej szyby powbijały mu się w skórę.
Gdy cały kościół się zatrząsł, Erwina właśnie szorowała kamienną posadzkę pod
samym ołtarzem, pracowicie polerując stare płyty granitu. Grzmot, który rozległ się
gdzieś od strony południowej, zwielokrotniony przez pokutujące od średniowiecza
w starym budynku echo, wdarł się do środka niby fala powodziowa. Erwina zdążyła
zadrzeć do góry głowę, żeby zobaczyć, jak wszystkie okna na szczycie środkowej nawy,
pod samymi sklepieniami, zamieniają się w migoczące chmury szklanych iskier.
– Der Seebär! – wydukała z przerażeniem, a przez głowę przemknęły jej wszystkie
opowieści o starej klątwie, które słyszała w dzieciństwie.
Gdy niebo nad miastem eksplodowało, kustosz był w połowie drogi na drugie piętro
zamku i wspinał się właśnie po kolejnym zakręcie spiralnych schodów. Przylepiona do
zamkowych murów wieża, kryjąca kręcone schody, zatrzęsła się, a z samego jej szczytu – zamkniętego drewnianym stropem z podbitym od spodu deskowaniem i utrzymaną na
siatce starą wapienną obrzutką – posypał się tynk. Stary człowiek znieruchomiał,
kurczowo zaciskając dłoń na drewnianej poręczy, i zamknął z przerażeniem oczy.
Oczekiwał, że za chwilę stare mury zaczną się walić, i tylko modlił się w duchu, aby nie
trwało to długo. Przeżył pierwszą wojnę i zdarzyło mu się być zamkniętym w gmachach,
w które trafiały pociski armatnie. Walące się stropy, kruszące się ściany i potężne belki
stropowe zamieniały się w mgnieniu oka z elementów zapewniających bezpieczeństwo
w miażdżące machiny śmierci.
Zamek zatrząsł się w posadach, a po chwili kustosza dobiegł dźwięk pękającego szkła.
Ogromnej ilości pękającego szkła.
*
Odgłos oddalonego o blisko trzydzieści kilometrów epicentrum wybuchu dotarł do
zabudowań majątku po niecałych dwóch minutach. Z tak dużej odległości przypominał
jedynie głuchy grzmot nadciągającej burzy. I tak też w pierwszej chwili pomyślał
Wilhelm, gdy wjeżdżając pomiędzy drzewa parku, usłyszał dochodzące ze wschodu
tąpnięcie.
Koń postawił czujnie uszy i parsknął z niepokojem.
Wilhelm zawrócił i spojrzał na niebo nad odległym może o kilkaset metrów pałacem.
Było jasne i bezchmurne.
Piorun z jasnego nieba! – pomyślał z przekąsem.
Burza oczywiście nie stanowiłaby specjalnej przeszkody dla odbycia miłej przejażdżki,
gdyby nie koń. Zdenerwuje się, spieni i jeszcze dostanie kolki. Paul będzie musiał go
potem lonżować przez pół godziny. Diabli nadali!
Nagle zdał sobie sprawę, że piękna słoneczna pogoda chyba pomieszała mu w głowie.
Burza w listopadzie? To jak śnieg w lipcu. Zrobił kolejne kółko na wysypanej jasnym
żwirem ścieżce i spojrzał po raz drugi podejrzliwie na niebo nad zabudowaniami.
Tymczasem fala uderzeniowa rozchodząca się po okolicy wokół miasteczka powoli
zbliżała się do wsi. Osłabiona przez wysokie sosny i potężne dęby okolicznych lasów
targała jedynie wierzchołkami drzew i zmuszała młode sosny do uniżonych pokłonów.
Gdy wtargnęła na otwartą przestrzeń pól przed wsią, nabrała ponownie impetu, a po
kilku sekundach dotarła do pałacu. W tym samym momencie, w którym Wilhelm podniósł
wzrok, żeby niezdecydowanie po raz któryś z kolei spojrzeć w kierunku folwarku,
targnęła latarenką na wieży i szarpnęła kurkiem, który zatańczył obłąkańczego walca.
I prawie jednocześnie ogromne, feralne okno w wieży eksplodowało i z potwornym
hukiem spadło na dach ganku nad wejściem, rozpryskując się na setki fragmentów drewna
i szkła.
Wilhelm z niedowierzaniem patrzył na tę scenę. Zza drzew parku dobiegły go głośne
krzyki. Miał nadzieję, że nikogo nie było akurat na podjeździe.
Spiął konia i po chwili wyjechał spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń przed
pałacem.
Na ganku stała załamująca ręce kucharka, a za nią jej dwie pomocnice. Na piętrze
pootwierały się okna i wyglądali z nich zdezorientowani domownicy.
Spadające okno uszkodziło dachówkę nad gankiem. Porozbijane ceramiczne szczątki
leżały przed frontonem pałacu.
Wilhelm wstrzymał niespokojnego konia, który ostrożnie stąpał pomiędzy fragmentami
dachówek i szkła, i spojrzał ponad koronami kasztanowców, ocieniających dach nad
rządcówką na drugim końcu dziedzińca.
Pięknie! To teraz nie tylko to cholerne okno będzie do wymiany, ale i cały dach nad
wejściem.
Jakieś trzydzieści kilometrów dalej, dokładnie na wschód, do falochronów portu
docierały pierwsze fale podwodnej eksplozji.
*
Krypa z głośnym mruczeniem płynęła, ciągnąc za sobą liny trałowe, na których
rozpięte w głębinach sieci miały połykać nieostrożne ryby. Jauch stał oparty o koło
sterowe i patrzył, jak dziób łodzi, lekko się poddając bocznemu wiatrowi, rozcina
niewysokie fale. Myślami był już w porcie, przy kuflu piwa. Dzień jakoś wyjątkowo mu
się dłużył.
Noah i Elias siedzieli na pokładzie i gadali, głośno się co chwilę zaśmiewając.
Wczoraj, gdy było zimno i pochmurno, nie dało się z nich słowa wydobyć, a dziś słońce
rozwiązało im języki. Jauch martwił się, co pocznie, jak ich zabiorą. W miasteczku zostało
jeszcze paru młodych mężczyzn, ale wojenna machina dopiero zaczynała się rozkręcać, co
chwilę pożerając nowe, młode życie. Jauch miał swoje poglądy na to wszystko, co działo
się dookoła, ale wiedział, że nie należy się specjalnie z nimi afiszować.
Oderwał się od ponurych rozważań i wyjrzał przez boczne okienko na tył. Czuł, że sieć
zaczyna się napełniać. Liny trałowe były napięte, mieli chyba szczęście i trafili na jakąś
zdezorientowaną ławicę. Nieźle by było, wróciliby do portu z całkiem dobrym połowem
jak na listopad. Pieniądze bardzo by się przydały.
Najpierw coś błysnęło.
Gdzieś od strony lądu. Nie było to nic aż tak dziwnego, na poligonie bez przerwy robili
jakieś próby i ćwiczenia. Minutę później jednak doleciał do nich huk. Z tej odległości
przytłumiony, ale skoro było go słychać wyraźnie kilkanaście mil od brzegu, musiało to
być coś potężnego.
Jauch otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Noah i Elias wstali i trzymając się burty,
patrzyli w stronę brzegu. Noah wskazał palcem jakiś punkt. Jauch zdążył spojrzeć w tym
kierunku, gdy nad ich głowami przeleciało nagle coś wielkiego, zostawiając za sobą
ryczące w proteście powietrze.
Pocisk spadł jakieś dwieście metrów od łodzi. Wbił się w morze, wywołując fale, które
po kilku sekundach uniosły krypę i szarpnęły nią w górę i w dół. Jauch wskoczył do
środka nadbudówki i złapał za koło, jednocześnie wyłączając silnik.
Wszystko wydarzyło się praktycznie w jednej chwili. Morze po lewej burcie
eksplodowało, a masy wody wysokości kilku metrów ruszyły na sunącą wciąż w poprzek
fal krypę. Nawet gdyby zdążyli zrzucić liny i pozbyć się włoków, nawet gdyby łódź
zdołała ustawić się dziobem do fal, i tak nie mieli żadnych szans.
Ostatnie, co Jauch zobaczył, to jak Noah chwyta się kurczowo burty, a rozwścieczona
fala z białą grzywą odrywa go od niej niczym piórko i wciąga w wir.
Łódź przewróciła się na bok i gigantyczne masy wody przewaliły się nad nią jak stado
galopujących mastodontów. Nie było czasu na powolne pogrążanie się w odmętach. Krypa
nie miała szansy, żeby zwyczajnie zatonąć.
Morze pożarło ją jak wielka, wściekła bestia, błyskawicznie wciągając na dno.
*
Kustosz ostrożnie otworzył oczy. Zza ścian dochodziły coraz rzadsze odgłosy
pękającego szkła. Kryształowa kakofonia trwała jeszcze przez moment, po czym nastała
hucząca w uszach cisza. Stary człowiek po chwili zdecydował się poruszyć. Podniósł
wzrok i spojrzał w górę zamkowej wieży. Od zamykającego ją stropu oderwały się całe
płachty tynku i zwisały teraz na długich wąsach stalowej siatki. Na stopniach schodów
leżało mnóstwo wapiennych okruchów. Stary człowiek postawił ostrożnie nogę na
kolejnym stopniu i powoli wszedł na półpiętro schodów. Przez niewielkie okienko można
było stąd zobaczyć elewację północno-wschodniego skrzydła zamku. Szyba w okienku
była rozbita, a posadzka pod parapetem usłana odłamkami szkła. Kustosz ostrożnie
podszedł do otworu i wyjrzał na zewnątrz. Przez chwilę stał oniemiały.
Wszystkie okna w budynku pozbawione były szyb, a brukowany dziedziniec zamku
zasłany był szklanymi okruchami.
Posadzka kościoła chrzęściła pod nogami. Erwina, omijając co większe kawałki szkła,
podeszła w nabożnym wzruszeniu do drewnianego klęcznika, który stał przed samym
ołtarzem, i uklękła ciężko na ciemnej, twardej powierzchni.
Podniosła wzrok i z wciąż bijącym głośno sercem rozejrzała się dookoła.
W wielkich oknach sterczały resztki pogruchotanych szyb, a z zewnątrz wdzierało się
do wnętrza świątyni mroźne powietrze. Stary witraż, na którym ubrany w niebieską szatę
Chrystus trzymał w rękach kielich, ostał się nietknięty.
Erwina odetchnęła z ulgą i przeżegnała się.
Błogosławione chwile, które nie nadeszły.
Kilkaset metrów dalej, za Kamienną Bramą, która murowaną klamrą spinała kiedyś
mury miejskie otaczające gród, stał inny kościół. Założony na prawie idealnym planie
sześcioboku, nakryty był wielkim dachem, który przypominał kapelusz czarownika.
Tajemnicza kaplica Świętej Gertrudy, patronki żeglarzy, podróżników, bezdomnych
i pokutujących dusz. Nikt już nie pamiętał, kiedy powstała i jakiemu celowi miała służyć,
wszystkie bowiem spisane jej dzieje spłonęły w wielkim pożarze miasta w XVIII wieku.
Otoczona starymi nagrobkami sprzed wielu stuleci, służyła jako kaplica cmentarna.
Gdy miastem targnął wybuch, nikogo wewnątrz nie było. Fala uderzeniowa zwaliła
stare drzewo, które z łoskotem przewróciło się na kamienne płyty, powybijała okna
w świątyni i rozwarła na oścież wielkie drewniane wrota.
Kiedy za kilka godzin przyjdzie tu wreszcie kościelny, który – jak prawie wszyscy
mieszkańcy miasta – na razie zajęty był jeszcze zniszczeniami we własnym obejściu,
minie wielkie wrota i kuśtykając, przejdzie na środek budynku, zobaczy pogruchotaną
posadzkę, a wewnątrz zawaliska, tkwiące pomiędzy ziemią i gruzem, bielejące ludzkie
kości.
Współcześnie, wczesną wiosną
Las był ciemny i nieprzystępny. Z pobliskiego miasteczka biegła przez sam jego środek
linia kolejowa, a przejeżdżający tędy czasem pociąg wypełniał podmokłe łęgi
złowieszczym turkotem, strasząc przemykającymi wśród drzew oczami świateł. Chociaż
do wschodu słońca została tylko niecała godzina, zaciągnięte ciemnymi chmurami niebo
nawet nie pojaśniało. Jednak już za kilkanaście minut na wschodzie pomiędzy drzewami
pojawi się charakterystyczna poświata, która o tej porze roku nie zwiastuje niczego
przyjemnego, początek kolejnego, chłodnego jeszcze dnia, deszcz, może nawet śnieg.
W powietrzu wisiała wilgoć, która podstępnie wdzierała się pod każdą warstwę odzieży.
Idąc nieuważnie, można było bez trudu wdepnąć w głębokie, bagniste wądoły lub zboczyć
na podtopione wodą zalewową całe pola mokradeł.
Wąską ścieżką pomiędzy rozchełstanymi gałęziami czarnej wierzby i topoli, wśród
których gdzieniegdzie wyrastała jakaś pojedyncza sosna, przesuwały się dwa snopy
światła, wydobywając z mroku kałuże i kępy rozczapierzonych, schowanych w ciemności
samosiewów. Ukryte za jaskrawym światłem długich latarek postacie dźwigały na
ramionach zwoje drutu i żelastwa, a w rękach ściskały grube jutowe worki.
– Bolo, a ty wiesz, co mówią ludzie, nie? – stęknęła jedna z postaci, pokonując długim
susem wielką kałużę błota.
– Niby o czym? – Idący przodem mężczyzna miał posturę średniej wielkości
niedźwiedzia, a w tym momencie także i humor wyrwanego niespodziewanie ze swojego
barłogu drapieżnika.
– No, o tych lasach tutaj.
– Nie wiem. Nie słucham bredni starych bab.
– Mówią, że lepiej po nocach tutaj nie przychodzić. – Mężczyzna przerzucił kłąb
żelastwa na drugie ramię i obejrzał się za siebie. – Bo tu straszy.
– Straszy! Ja pierdolę, Stasiak, gdybyś ty się, kurwa, słyszał!
– Powtarzam tylko, co opowiadają.
– Opowiadają turystom ze Ślunska, co przyjeżdżają nad morze, żeby się obżerać
świeżymi rybkami prosto z Tesco.
– Nie gadaj, Bolo, że nie słyszałeś o tym mordzie zaraz po wojnie, o którym starzy
ludzie jeszcze pamiętają.
– Ja ci zaraz sam dam po mordzie, jak nie przestaniesz gadać głupot.
Przez chwilę szli w milczeniu. W mroku słychać było tylko pobrzękiwanie wnyków.
Po kilku minutach marszu idący przodem wielki mężczyzna zatrzymał się i skierował
promień światła w mrok pomiędzy drzewami. Wokół pni stały wielkie rozlewiska wody.
– Skręcimy tutaj. Pomiędzy tymi bagnami jest ścieżka.
Machnął latarką w kierunku wąskiej mierzei meandrującej wśród moczarów.
– Skąd to bagno się tutaj wzięło? – jęknął niższy z mężczyzn, zatrzymując się obok
towarzysza. – Szedłem tędy dwa tygodnie temu i było sucho.
– Jak skąd? Woda się podniosła. Nie widziałeś, jak się Wieprza porozlewała po łąkach?
– A musimy akurat tędy leźć? Przez to gówno?
– Musimy. Tędy dziki chodzą pod domy. A teraz akurat dobry moment, że ta woda stoi.
Większa pewność, że jakiś wlezie w potrzask, jak będą szły wąską ścieżką.
Mężczyzna zarzucił na ramię kłąb żelastwa i ruszył przed siebie, oświetlając wąski pas
mokrej ziemi pomiędzy moczarami.
Ciszę panującą w lesie ponownie wypełniły odgłosy kroków, ciężkie oddechy
i pobrzękiwanie stalowych drutów i sideł. Po kilkunastu minutach ścieżka się poszerzyła,
omijając gruby konar starej olchy.
– Ale piździ. Wczoraj było z osiemnaście stopni, a teraz jest chyba zero.
– Sam jesteś zero. Kwiecień plecień, bo przeplata trochę gówna, trochę lata – Bolo
kreatywnie sparafrazował ludową mądrość. – Patrz!
Po jednej stronie wielkiego drzewa rozciągała się bagnista łąka upstrzona porozrywaną
darnią i długimi wyrwami wypełnionymi błyszczącą w świetle latarek wodą.
– Mówiłem? To świeże ślady. Ryły tutaj niedawno.
– Żebyśmy tylko nie wpadli na jakąś lochę z małymi.
– Stasiak, ty jesteś taka tchórzliwa menda, że mnie zaraz szlag trafi.
– Co się, kurwa, czepiasz! – Niższy z mężczyzn skierował latarkę na towarzysza. – Pierwszy raz na kłusowaniu jestem.
– Tak myślałem, że to kiepski pomysł, żeby cię zabierać. Nie świeć mi, kurwa, po
oczach!
Bolo zdjął z ramion kłąb stalowych drutów i rzucił je sobie pod nogi.
– Tu postawimy. – Pokazał palcem na wąziutką ścieżkę po lewej stronie grubego pnia.
Niecały metr dalej grunt się obniżał i ciągnęły się zalane wodą mokradła.
– Jak przyjdzie lato, to jakoś sobie dorobię po letniskach. Tu niedaleko nawet, pod
lasem. – Stasiak machnął ręką w kierunku niknących w mroku drzew. – Zawsze
potrzebują kogoś, kto będzie rąbał drewno na ognisko, czyścił staw, sprzątał po letnikach.
A teraz mamy ze starą tylko jej rentę.
– Nie jęcz, tylko dawaj tę łapkę. – Bolo kilka razy podskoczył na wąskiej, wydeptanej
ścieżce za drzewem. – Tu jest twardo, może być.
Stasiak podniósł z ziemi gruby potrzask i wzdrygnął się, patrząc na stalowe zębiska.
– A to nie utnie nogi temu dzikowi?
– Sprężyna nie jest taka mocna. Jak są szczęki z zębami, to wystarczy słabsza. – Bolo
popisał się fachową wiedzą i wyjął z plecaka łom.
Postawił potrzask w trawie, a następnie wsadził pręt pomiędzy stalowe jarzmo
i rozwarł je na całą szerokość.
– Ale i tak by ci nieźle poharatała nogę, jakbyś w nią wdepnął – zarechotał,
spoglądając na stojącego obok z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie kurtki Stasiaka.
– Bardzo śmieszne.
– Dobra. – Bolo wetknął pręt do plecaka i cofnął się o krok, spoglądając na szczerzący
zęby potrzask. – Idziemy dalej. Za jakieś dwieście metrów postawimy kolejny.
– Po co aż tyle?
– Jak nie wpadną w ten, to może w następny któryś wlezie. – Mężczyzna wzruszył
ramionami. – Jak będziemy mieć szczęście, to wlezą dwa.
– Dwa razy więcej kłopotów – mruknął Stasiak pod nosem.
– Ale z ciebie menda. – Bolo pokręcił głową. – Jeden pójdzie na żarcie, a drugiego
całego się opchnie na ognisko do jakiegoś letniska.
– Gdzie niby? Nie mogą kupować takiego mięsa bez papierów.
– Jakiś ty tępy. Myślisz, że jak w jakichś letniskowych barakach, jak ten na przykład,
w którym sobie dorabiasz w sezonie… – Bolo machnął ręką w kierunku drzew, wśród
których niknęła wąska ścieżka – …organizują ognisko z pieczeniem dzika, to ktoś to
sprawdza? Trzeba tylko wiedzieć, z kim gadać.
– Może los się do nas uśmiechnie w takim razie – mruknął posępnie Stasiak, sięgając
po worek i kłębowisko stalowych drutów.
Los jednak postanowił tej nocy uśmiechnąć się do nich cokolwiek diabolicznym
uśmiechem. Bolo, który właśnie zamierzał odwrócić się i ruszyć przed siebie, potknął się
o wystający z ziemi gruby korzeń starej olchy i stracił równowagę. Światło latarki, którą
trzymał w dłoni, zatańczyło na konarach drzew histeryczny taniec. Bolo, usiłując złapać
równowagę, zrobił dwa kroki do tyłu i nagle grunt rozstąpił się pod jego nogami. Latarka
wypadła mu z ręki i wylądowała w trawie, a mężczyzna, machając rękami, poleciał do
tyłu, zapadając się po pas w mokradła.
Przerażony Stasiak stanął jak słup soli z latarką wycelowaną w bulgoczące bagno,
wytrzeszczając oczy na miotającą się w błocie wielką, opakowaną w wojskową kurtkę
bryłę.
– Ja pierdolę! – wrzasnął w końcu Bolo, gdy udało mu się złapać równowagę. – Pomóż
mi, kmiocie! Co tak stoisz?
Z rękami podniesionymi do góry zaczął się szarpać, przesuwając powoli w kierunku
skarpy, na której ciągnęła się ścieżka. Stasiak rzucił wszystkie swoje bambetle w trawę
i trzymając kurczowo w jednej ręce latarkę, drugą wyciągnął w kierunku mozolącego się
kolegi.
– Kurwa! Co za pierdolone gówno!
Wściekły Bolo z zaciętym wyrazem twarzy złapał za wystające z mokradeł badyle. Za
jego plecami woda zafalowała i pokryła się na moment bulgoczącymi bańkami. Bolo
szarpnął z całej siły całym swym potężnym ciałem i wyciągnął rękę w kierunku stojącego
na brzegu mokradła Stasiaka. Gdy już miał dosięgnąć jego dłoni, zobaczył nagle, jak oczy
kolegi robią się okrągłe jak talerze, a twarz zastyga w niemym przerażeniu. Stasiak
trzymał latarkę wycelowaną w bagno i patrzył z przerażeniem na coś za plecami Bola.
Tkwiący wciąż w bagnie mężczyzna na moment znieruchomiał, po czym odwrócił się
gwałtownie za siebie.
Jakieś pół metra od niego z wody wystawała pokryta brązową wyschniętą skórą ręka.
Na krótką chwilę zapanowała kompletna cisza. Obaj mężczyźni wpatrywali się ze
zgrozą w bagno. Ręka powoli się poruszyła, a na powierzchni wody pokazały się na
moment kolejne bańki wydobywających się z głębi gazów. Po chwili bagno zafalowało
i na jego powierzchnię powoli wypłynęła głowa pokryta pomarszczoną brązową skórą
i resztkami zmierzwionych włosów.
Bolo wrzasnął i całym swym wielkim cielskiem zaczął przeć do przodu niczym
przerażony nosorożec. Stasiak wciąż stał sparaliżowany strachem i trzymając latarkę
wycelowaną przed siebie, nie odrywał oczu od bagna. Koszmarna głowa, poruszona przez
rozbryzgujące się pod wpływem szarpaniny Bola mokradła, drgnęła i powoli zaczęła
zmieniać położenie. Wyglądało to tak, jakby z wolna obracała się w kierunku brzegu.
Bolo w tym czasie zdołał wypełznąć na skarpę i dysząc ciężko, tkwił na czworakach,
usiłując złapać oddech. Martwa trupia maska, z oczami do tej pory wycelowanymi
w konary drzew, powoli przekrzywiła się i spojrzała prosto na stojącego na brzegu
mężczyznę. Tego już było dla Stasiaka za wiele. Wrzasnął i odruchowo rzucił się do tyłu.
Latarka wypadła z jego ręki i gasnąc, spadła w mokrą trawę. W kompletnej ciemności
lasem targnął mrożący krew w żyłach wrzask mężczyzny, na którego nodze zacisnęły się
stalowe szczęki.
Rozdział 1
Poniedziałek, 7 września
Dzień właśnie się zaczynał. Sennie i bezwietrznie. Zapowiadała się piękna pogoda, ale na
razie słońce wyglądało tak, jakby było jeszcze skacowane po sobotnio-niedzielnych
upałach i plażowych balangach. Wisiało nad smętnym wschodnim brzegiem cieśniny,
gdzie spomiędzy zdziczałej zieleni patrzyły na drogę wodną stare zabudowania portowe,
magazyny, baraki jednostki wojskowej i ponure masywy starego fortu, pogrążonego
w melancholijnych wspomnieniach dawnej świetności.
Wzdłuż długiego, wychodzącego w morze falochronu powoli płynął spory kuter. Mógł
mieć około dwudziestu metrów długości. W połowie kadłuba wznosiła się duża
nadbudówka, ze sterówką i górnym pokładem, za nim wyrastał maszt sygnałowy, a dalej
na rufie stał potężny maszt bramowy, na którym mocowano zazwyczaj wielotonowe
wyciągarki i bloki trałowe. Na burtach kutra gdzieniegdzie prześwitywały plamy rdzy, ale
silnik pracował równo i ciągnął sto kilkadziesiąt ton stali bez specjalnego wysiłku.
Artiom stał oparty o reling górnego pokładu i co chwilę ziewając, wpatrywał się
w brzegi oddalającego się portu. Nie znosił tego miejsca. Tych zarozumiałych żołdaków
i urzędników, i tego brzydkiego kacapskiego miasta, w którym do niedawna jeszcze, żeby
móc przejść przez ulicę z jednej strony na drugą, trzeba było zdobyć dziesięć pieczątek.
Miasta, w którym teraz mieszkał, też nie znosił. O niczym innym tak nie marzył jak
o tym, żeby się stąd wyrwać. Czasem żałował, że po odbyciu służby w marynarce nie
wrócił do siebie na Łotwę. Teraz już nie miał gdzie wracać. Jego rodzice nie żyli, z dalszą
rodziną nie utrzymywał kontaktów, a powrót tam w ciemno to ryzyko zostania bez pracy
i dachu nad głową, nie mówiąc o tych wszystkich formalnościach, które pewnie by go
zabiły.
Westchnął i spojrzał w stronę wyjścia z zatoki. Po prawej mijał ich wracający do portu
wielki brunatny, odrapany okręt z działem na dziobie. Trzeba było uważać na tych
cwaniaków i zawsze ustępować im miejsca. Dranie nawet nie zwalniali.
Sierowa poznał przez kolesia z marynarki, który przekazał mu informację, że jest taki
jeden, co kompletuje załogę do jakichś poszukiwań. Dwa lata temu. Zgłosił się i tak trafił
na ten kuter. Robota była wprawdzie tylko sporadyczna, sezonowa, ale szef dobrze płacił,
więc nie miał co narzekać. W tym roku już po raz drugi płynęli na Bałtyk. Powtarzane
przez kolegów plotki o ciemnych sprawkach Sierowa puszczał mimo uszu. Wszystkie
papiery zawsze mieli legalne, paszporty, wizy, pozwolenia na nurkowanie, wszystko bez
zarzutu.
Kuter minął kraniec kosy długiego falochronu i wypłynął na otwarte morze. Za jakieś
sześć godzin powinni być na miejscu. Artiom oderwał się od relingu, zszedł po drabince
i po chwili zniknął za drzwiami sterówki.
*
Igor zacisnął zęby. Siedząca naprzeciw kierowniczka wydziału Śródmieście-Południe
patrzyła na niego chłodnym wzrokiem, nie usiłując nawet ukrywać irytacji. Na biurku
przed nimi leżał rozłożony projekt, który od dwóch miesięcy tkwił w urzędzie i oczekiwał
na pozwolenie na budowę. A ściślej biorąc, inwestorzy oczekiwali na to pozwolenie,
wskutek czego Igor właśnie spędzał te ciągnące się minuty w gabinecie szefowej
wydziału, bezpowrotnie i beznadziejnie tracąc je z życia.
– Na jakiej podstawie twierdzi pani, że to jest sygnaturka?
– Takiej, że sygnaturka to mała wieżyczka będąca częścią budowli, o wymiarach
poziomych mniejszych niż pionowe, złączona z bryłą budynku.
Kierowniczka oparła łokcie na biurku i podparła brodę zaciśniętymi w pięści dłońmi.
Igor uniósł brwi.
– I to właśnie jest sygnaturka. – Wskazała ruchem głowy rozłożony przed nią rysunek
rzutu dachu.
– Ten… – Igor zawahał się przez moment, usiłując znaleźć jakieś neutralne określenie,
żeby dodatkowo nie denerwować kobiety – element… to jest zakończenie wentylacji
mechanicznej, zadaszony kominek ukrywający wyrzutnię dachową, umieszczoną w dachu
całkowicie zgodnie z przepisami.
– Ale obudował pan ten element i teraz ma on parametry wieżyczki lub sygnaturki!
– To jest przecież zwyczajny komin z zadaszeniem. Poza tym w prawie budowlanym
nie ma definicji ani sygnaturki, ani wieżyczki.
– A to już nie moja wina, proszę pana. – Kierowniczka spojrzała na Igora, kręcąc
jednocześnie głową. – Proszę mieć pretensję do ustawodawcy.
– Do ustawodawcy mam pretensję swoją drogą, ale na razie, to administracja
budowlana wydaje pozwolenie na budowę, a nie ustawodawca!
Igora oczywiście powoli opanowywała wściekłość i najchętniej powiedziałby
dokładnie i bez ogródek, co akurat myśli, ale doskonale wiedział, że w ten sposób niczego
nie załatwi. Za tydzień, dwa będzie musiał wrócić do tego cholernego urzędu z inną
sprawą i nie mógł sobie, niestety, pozwolić na palenie za sobą mostów.
– Chciałbym wiedzieć, na jakiej podstawie prawnej twierdzi pani, że to nie jest element
instalacji technicznej, tylko wieżyczka? – westchnął i spojrzał chłodno na kierowniczkę.
– To, co pan zaprojektował, to element, który jest zgodnie z definicją wieżyczką lub
sygnaturką, a na to nie zezwala miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego[2].
Kierowniczka postukała palcem w rysunek upiornego dachowego elementu, który
w takim akurat i żadnym innym kształcie wymarzyła sobie urocza skądinąd inwestorka
Igora.
– Proszę pani, spytam jeszcze raz, skoro ani prawo budowlane, ani tenże plan
miejscowy, na który się pani powołuje, nie definiują pojęcia wieżyczki ani sygnaturki, na
jakiej podstawie prawnej kwestionuje pani to rozwiązanie?
– W przypadku braku prawnych definicji przyjmujemy zawsze definicje słownikowe.
Tak samo robi sąd.
– Jakie definicje słownikowe? Według jakiego słownika? Pomijając już zupełnie to, że
sygnaturka to termin z architektury sakralnej.
– Proszę pana, w naszym wydziale tak przyjmujemy definicję sygnaturki i jeśli panu to
się nie podoba, to proszę iść rozmawiać z dyrektorem. Jeśli on wyrazi zgodę, to ja nie
będę miała nic przeciwko temu rozwiązaniu – to mówiąc, kierowniczka energicznym
ruchem głowy wskazała na rozłożone przed nią na biurku papiery.
Przez chwilę patrzyli na siebie oboje złym wzrokiem.
Igor z jednej strony miał ochotę walnąć w cholerne biurko, tak żeby spadły z niego
fikuśne obrazki, talerzyczek z pączusiem i kubeczek z kawusią, ale z drugiej doskonale
rozumiał asekuracyjne motywy kierujące postępowaniem urzędniczki.
Trudno w to uwierzyć, ale w prawie budowlanym od dziesięcioleci brakuje definicji
podstawowych terminów budowlanych. Nie wiadomo tak naprawdę, co to jest
inwentaryzacja, ekspertyza czy na przykład projekt wykonawczy, chociaż oczywiście
wielu jest takich, którzy wiedzą lepiej. Kolejne ekipy rządzące nie zajmują się takimi
błahymi tematami. Zajmują się tym natomiast sądy, całymi latami zatrudniające bataliony
rzeczoznawców, z których każdy ma inną opinię.
Plan, o który akurat teraz chodziło, zezwalał na usytuowanie w dachu elementów
technicznych i kominów, ale nie zezwalał na budowę nowych wieżyczek, sygnaturek
i tym podobnych, tyle tylko że wytłumaczenia tego, co twórcy planu mieli na myśli,
pisząc „wieżyczka” i „sygnaturka”, nie mówiąc już o „tym podobne”, nie było.
Pozostawały więc rozmaite definicje w różnych starych opracowaniach i poradnikach,
często bardzo się od siebie różniące.
– Czyli jeśli pozostawię tę wyrzutnię dachową jako toporny blaszak, który będzie
masakrycznie widoczny na dachu zabytkowego, neogotyckiego budynku, to będzie
dobrze?
– Nie wiem, proszę pana, dobrze będzie jedynie wtedy, gdy dostosuje się pan do
zapisów planu miejscowego. Instalacja techniczna jest dopuszczalna, sygnaturki nie.
Igor zacisnął szczęki. Jakakolwiek finezyjna obudowa topornej, ale niezbędnej
instalacji była niedopuszczalna, natomiast umieszczenie w dachu ogromnego,
wykonanego z blachy tałatajstwa jak najbardziej spełniało wyrafinowane wymogi
administracji budowlanej. I to by było tyle, jeśli chodzi o tytuły prasowe na temat
architektonicznych wpadek i rzygające obelgami fora internetowe. A to wyłącznie z tego
powodu, że jakiś urzędnik zapomniał zamieścić w planie definicji przyjętych elementów
budowlanych.
Urzędnicy później ustawią się w równej kolejeczce po trzynastki, czternastki i nagrody
roczne, półroczne i kwartalne, a on będzie miał z czego żyć dopiero wtedy, gdy przyniesie
w zębach inwestorowi pozwolenie na budowę. Pod warunkiem oczywiście, że inwestor
zapłaci. Igor zgarnął z biurka plik papierów, pożegnał się chłodno i powstrzymując się
przed trzaśnięciem drzwiami, wyszedł na korytarz.
*
Mężczyzna ubrany w jasne lniane spodnie, białą koszulę i kamizelkę khaki wyglądał na
młodszego, niż był w rzeczywistości. Odmładzała go szczupła sylwetka i wzrost,
a zniszczyć tego efektu nie były w stanie nawet całkowicie siwe włosy, które uczesane
gładko do tyłu przywodziły na myśl emerytowanego wojskowego lub inżyniera. Ale
osiemdziesiąt pięć lat to wiek, w którym nie można już swobodnie wejść po schodach
nawet na pierwsze piętro, a tym bardziej, jeżeli odbyło się właśnie daleki spacer. Spacer,
który kosztował mężczyznę dużo zdrowia i sporo nerwów. Jeszcze teraz czuł, jak kołacze
mu serce. Stwierdził, że odpocznie chwilę, nim pokona te kilkaset metrów do hotelu, który
znajdował się wśród drzew, na końcu wąskiej uliczki. Podszedł do niskiej ławeczki przy
nabrzeżu, tuż obok starego budynku, który służył obecnie jako pensjonat, usiadł i ciężko
oddychając, patrzył na zalany słońcem port. Przy nabrzeżu kołysały się łodzie. Dwie lub
trzy z nich dopiero co przypłynęły z morza i latały nad nimi stada mew, które wyczuwały
świeżą rybę pod pokładami. Czekały na moment, aż rybacy zaczną wynosić kontenery
pełne srebrnego przysmaku. Zawsze coś można było wtedy uszczknąć. Nieco dalej, przy
wschodnim brzegu kołysał się, pokryty ciemnobrązową bejcą żaglowiec o pompatycznej
nazwie „Król Eryk I”. Za parę godzin zaroi się wokół niego od dzieciaków, które
z przejęciem będą się wspinały po drewnianym trapie na jego pokład.
Mężczyzna odetchnął głęboko i spojrzał w kierunku wylotu Wieprzy na pełne morze.
Po wschodniej stronie, na samym brzegu stała niepozorna stara latarnia morska
z czerwonej cegły, która pod koniec XIX wieku zastąpiła jeszcze starszą, prawdopodobnie
ryglową, zgodnie z historycznymi wzmiankami stojącą tutaj od 1718 roku.
Obiecał sobie, że to ostatni raz. Nie miał już sił, żeby tu przyjeżdżać. Dzisiaj pożegnał
się ostatecznie ze światłem umarłych.
*
Igor właśnie wjeżdżał na parking przed biurem, gdy leżący na siedzeniu pasażera
telefon zaczął wibrować, podskakując niemrawo na czarnej skórze. Nie odblokował
dzwonka po wyjściu z urzędu. Złapał komórkę, przejechał palcem po ekranie i wsadził ją
sobie między ucho a ramię, dwiema wolnymi rękami natomiast wykonując wszystkie
pozostałe czynności, niezbędne do zaparkowania samochodu.
– Igor, tu twoja matka. Kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć? – głos w słuchawce
brzmiał oskarżycielsko.
– O czym, mamo? – Igor pożałował w tym momencie, że nie spojrzał najpierw na
wyświetlacz, zanim odebrał.
– Jak to o czym? Przez cały rok nawet nie zająknąłeś się na ten temat. Dopiero ojciec
znalazł to w internecie!
– Mamo, o czym ty mówisz? – Igor wyłączył silnik i spojrzał w lusterko. Masz dzisiaj,
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Ita Turowicz Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Maria Śleszyńska Wydawnictwo dziękuje panu Jerzemu Buziałkowskiemu, prowadzącemu strony: https://www.facebook.com/galeriadarlowo http://www.galeriadarlowo.pl, za możliwość wykorzystania na okładce pocztówki pochodzącej z jego zbiorów. © by Leszek Herman © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2016 Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe. ISBN 978-83-287-0395-7 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Wydanie I Warszawa 2016
Morze – otwarte dla wszystkich i nie dochowujące wierności nikomu. Joseph Conrad
Spis treści PROLOG Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27
Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 EPILOG Podziękowania
PROLOG 25 listopada 1941 Morze było spokojne. Daleko na horyzoncie wąską, ledwie widoczną linią, migotliwie odcinającą się od nieba, majaczyły zarysy wybrzeża. Łagodny wiatr popychał długie fale, które z lekkim szumem łamały się i cicho tonęły, z rzadka jedynie pokrywając się na wierzchołkach pianą. Nieczęste o tej porze roku słońce wydobywało srebrne błyski z łagodnie falującej, ciągnącej się w nieskończoność szaroniebieskiej płaszczyzny, na której – niczym główny motyw jakiegoś impresjonistycznego pejzażu – kołysała się łódź rybacka. Długi na dziesięć metrów, drewniany żółty kadłub miał na dziobie wymalowany czarną farbą napis RUG-12. Na wyłożonym zszarzałymi deskami pokładzie uwijało się dwóch okutanych w sztormiaki rybaków, którzy krzycząc do siebie, wyciągali z wody sieć, pełną iskrzącego się w słońcu srebra. Dorsz. To nie była najlepsza pora na łowienie dorsza, ale to nie była w ogóle najlepsza pora na nic. Arnold Jauch uważał się za patriotę, ale patriotyzm patriotyzmem, a z czegoś żyć trzeba. Wojsko krzywo patrzyło na kutry i łodzie pływające na łowiskach blisko tutejszych brzegów, tylko gdzie do diabła mieli pływać? Na Gotlandię? Okoliczne tawerny i hotele miały o tej porze roku raczej mało urozmaicone karty dań. Świeża ryba to zawsze było coś. Kupią wszystko na pniu. Jauch stał oparty o drzwi w nadbudówce łodzi i patrzył, jak dwaj młodzi mężczyźni mozolą się z linami trałowymi przy wyciąganiu sieci. O tej porze roku dorsz żerował w małych stadach w głębokiej wodzie. W lecie zbijał się w wielkie ławice na tarło, ale teraz pływał niewielkimi grupami albo nawet pojedynczo. Można było próbować połowu na granicy płycizny, jakieś dziesięć mil od brzegu, albo pływać wzdłuż niej z trałem dennym. Niektórzy ryzykowali i wypływali dalej, nawet pod Bornholm, inni uważali, że pływanie zwykłymi krypami na taką odległość to igranie z losem. Pogoda na morzu mogła się zmienić nawet w ciągu dwóch godzin. Generalnie jednak trzeba było mieć po prostu doświadczenie, znać łowiska, znać brzeg, wiedzieć, gdzie jest płytko, gdzie są zatopione wraki, w których lubiły się czasem chować mniejsze ławice, znać po prostu tę cholerną robotę. Problem w tym, że teraz i tak to wszystko nie miało żadnego znaczenia. To, co się działo od dwóch lat na wybrzeżu, powodowało, że ryba była zdezorientowana. Praktycznie od wybrzeża aż pod Nexø czy Snogebaek łowiska były kompletnie zdewastowane. Dorsz zachowywał się irracjonalnie, mniejsze ławice się dzieliły, a ryby pływały, poszukując spokojniejszych miejsc. Przydałby się tutaj taki troll jak ten, który rozwścieczony głośnym biciem dzwonów w starym kościele w Bodils rzucił weń ogromnym głazem. Głaz do tej pory tkwił w dzwonnicy, a Jauch oglądał go wiele lat temu, gdy zwiedzał Bornholm. Mógłby tak porządnie walnąć w tych szaleńców i odesłać
ich tam, skąd przyszli. Czyli do piekła. Westchnął i wyjął z kieszeni stary zegarek. Po dziadku. Dochodziło południe. * Wilhelm patrzył z dumą na pięknego gniadego folbluta, którego prowadził do niego właśnie rządca Schulz. Koń był bardzo wysoki, miał w kłębie dokładnie metr i siedemdziesiąt trzy centymetry, co dla niższych osób stanowiłoby już problem przy wsiadaniu. Ale nieważne. I tak jeździł na nim tylko on, ewentualnie stajenny Paul, któremu jednemu mógł zaufać, że nie zmanieruje cennego wierzchowca. Ogier stawiał długie, płynne kroki i trzymał wysoko głowę, wciągając głośno powietrze chrapami. – Trzeba wymienić popręg w pańskim siodle, panie hrabio. – Rządca podał wodze Wilhelmowi i ściągnął zarzucone na siedzisko strzemiona. – Jest już trochę nadszarpnięty. – Jeszcze na nim pojeżdżę. – Wilhelm chwycił wodze, wsunął czubek skórzanego buta w strzemię i jednym płynnym ruchem dosiadł konia. Ogier jak zwykle zrobił krok do tyłu i do przodu i podniósł głowę, nadstawiając uszu. Rządca odsunął się na skraj gazonu i osłaniając ręką oczy przed słońcem, spojrzał w górę. – Panie hrabio, okno w wieży wymaga jednak wymiany. Jest zużyte i nieszczelne. Był wczoraj stolarz i oglądał. Jak je otworzył w końcu, to potem nie mógł zamknąć i teraz jest tylko przymknięte. Feralne okno od północnego wschodu. Wilhelm podniósł wzrok i spojrzał na wznoszącą się przy pałacu wysoką wieżę, nakrytą hełmem ze zgrabną latarenką, nad którą na długiej szpicy kręcił się kurek z datą budowy. Dokładnie na szczycie wieży tkwiło ogromne półkoliste okno, jedno z czterech z każdej strony, które wielkością dorównywały nieomal głównym dwuskrzydłowym drzwiom wejściowym do pałacu. O ile pozostałe okna trzymały się dobrze od czasu montażu – czyli od blisko trzydziestu lat – o tyle to jedno było jakieś felerne. Od początku trudno się domykało, a później odkształciło się jeszcze bardziej, w końcu na wszelki wypadek w ogóle przestano je otwierać. Może drewno było źle przygotowane, a może zaszkodziły mu północne wiatry znad morza i sól, którą niosły tutaj, smagając nią ściany. Wilhelm westchnął i obrzucił spojrzeniem front pałacu. Ogromny, nakryty mansardowym dachem frontowy ryzalit – za którym na parterze, za trzema półkolistymi oknami, znajdowała się wielka paradna jadalnia – oplatała gęstwina winobluszczu, którego czerwonawe bezlistne gałązki lśniły w niespodziewanym listopadowym słońcu. Elewacje wymagały remontu, odświeżenia. Bez dwóch zdań. Tylko że to nie był dobry czas na żadne remonty. To nie był dobry czas nawet na cholerną wymianę okna. – Potem się tym zajmiemy – rzucił do rządcy i poklepał konia po szyi. – Sztormu dzisiaj raczej nie będzie.
– Ale na okno będziemy czekać z miesiąc, zanim stolarz je zrobi. – Schulz był zdeterminowany, żeby popsuć swojemu panu przedobiednią przejażdżkę. – Porozmawiamy, jak wrócę, Schulz. Wilhelm spiął lekko wodze i dotknął łydką końskiego boku, co wystarczyło, by zniecierpliwiony bezczynnym staniem w miejscu wierzchowiec radośnie poderwał się do przodu. * Przez gotycką bramę, tuż pod drewnianym gankiem, opierającym się na zakotwionych w ścianie wieży potężnych drewnianych podporach, wjechał rowerem na dziedziniec zamkowy starszy człowiek. Zatrzymał się tuż za ostrołukowym przejazdem bramnym i oparł wysłużoną damkę o ceglany mur. Wspiął się po trzech stopniach i stanął przed ciężkimi wrotami. Przez chwilę grzebał w przepastnych kieszeniach znoszonej czarnej marynarki, aż wreszcie wyciągnął pęk kluczy na sporym, solidnym kółku. Jeszcze tylko moment na odnalezienie wśród dziesiątków różnej wielkości kluczy tego właściwego i brama stanęła otworem. Ciemna sień, kamienna posadzka. Na prawo droga wiodła do wieży i do pomieszczeń w skrzydle południowym, na lewo do dawnej sali rycerskiej, przemianowanej później na kaplicę zamkową pod wezwaniem świętej Elżbiety. Stary człowiek przeszedł przez sień, otworzył kolejne drewniane drzwi i skierował się ku kręconym schodom wiodącym na drugie piętro do Izby Podróży Morskich – jednej z sal ekspozycyjnych Muzeum Powiatowego, które powstało zaledwie dziesięć lat temu w wydźwigniętym z ruiny po pożarach i latach zaniedbań zamczysku. Dzisiaj muzeum było zamknięte – dzień porządków. Zresztą i tak ostatnio prawie nie było zwiedzających. Szklane gabloty z modelami żaglowców i resztkami wyposażenia dawnej siedziby pomorskich książąt w kompletnej ciszy pokrywały się kurzem. To nie były najlepsze czasy na zwiedzanie muzeów. Stary człowiek uchwycił się drewnianej poręczy i rozpoczął mozolną wspinaczkę po kręconych schodach, pogrążonych we wspomnieniach z XVI wieku. * Rynek miał kształt sporego kwadratu, z zachodnią pierzeją zamkniętą przez barokowy gmach ratusza, nad którym dominowała wieża stojącego za nim kościoła Mariackiego. Przed budynkiem cieszyła oko słynna fontanna z posągiem rybaka, przyciągająca w sezonie tłumy letników, którzy co roku – jak w każdej fontannie na świecie – zostawiali sterty groszaków, wrzucanych z naiwną nadzieją na szczęście. Na tle jasnej elewacji ratusza ciemniały bezlistne już gałęzie posadzonych w równym szeregu formowanych lip. Słońce oświetlało brukowaną nawierzchnię rynku, migocząc w rozrzuconych tu i tam, pozostałych po niedawnym deszczu kałużach. Pierwszy od dawna taki dzień, wyrwany z szaroburej listopadowej aury. W północnej pierzei rynku, na rogu ulicy Długiej, stała niewielka kamieniczka nakryta mansardowym dachem z naczółkiem. Od lat mieściła się tu na parterze drogeria, przesłonięta przez rozrośnięte konary starej lipy. Dokładnie w momencie, gdy kuranty
skończyły wybijać godzinę dwunastą, otworzyły się drzwi, a zawieszony nad nimi drewniany dzwoneczek zaklekotał radośnie. Na progu pojawił się młody mężczyzna w szarej marynarce. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął paczkę papierosów i zszedł po kilku stopniach na chodnik przed budynkiem. Zapalił, głęboko się zaciągnął, usiadł na szerokim kamiennym stopniu schodów i z zadowoleniem wystawił twarz do słońca. Jak dawno go nie było. Od wielu tygodni padały deszcze, zacinały zimne północne wiatry, które przeszywały chłodem do szpiku kości, a dziś nagle wyszło słońce. Rozparło się na bezchmurnym niebie i nawet trochę grzało. Młody człowiek miał na imię Hans i codziennie rano, drogą obsadzoną kasztanowcami, pokonywał rowerem kilka kilometrów z pobliskiej wsi, żeby otworzyć podwoje niewielkiej mydlarni. Po drugiej stronie ulicy, nieopodal, starszy pan w surducie otworzył oszklone drzwi sklepu kolonialnego, pomachał przyjaźnie do młodzieńca i zniknął ponownie w środku. Szyby zamigotały w słońcu. Tuż obok, lekko utykając, przeszła starsza kobieta. Skinęła głową Hansowi. Wiedział, że ma na imię Greta. Pracowała niedaleko, w małym hotelu po drugiej stronie rynku. Codziennie w południe przechodziła tędy powoli, zmierzając w stronę budynku z charakterystycznym wysuniętym ryzalitem, w którego frontowej ścianie, nad dużym oknem, umieszczony był napis EBERT’S HOTEL. Hotelik o tej porze roku był pusty, ale i tak należało zmienić pościel w pokojach, pootwierać okna, odkurzyć, a dopiero potem usiąść z zażywną kucharką Martą w kuchni na tyłach budynku, żeby napić się gorącej herbaty i podzielić najnowszymi plotkami. Hans zaciągnął się papierosem i szczelniej otulił marynarką. Słońce słońcem, a listopad to listopad. Mogło być co najwyżej pięć stopni, choć promienie słoneczne miło grzały twarz. Jeszcze kilka godzin i będzie mógł zamknąć i pójść pod kościół Mariacki, gdzie pod starym dębem, od niepamiętnych czasów nazywanym imieniem Marcina Lutra, umówił się z Ingą. Już nie mógł się doczekać. Spojrzał na zegarek. Minęło właśnie kilka minut po dwunastej. * Kościół Mariacki, zgodnie ze starym zwyczajem, wybudowany został z ołtarzem skierowanym na wschód. Każdego ranka przez strzeliste gotyckie okna absydy wpadało do wnętrza światło, przecinając mroczne nawy świątyni długimi świetlnymi sztyletami, w których wirowały drobinki kurzu. Kościół był trójnawową bazyliką, ze strzelistą środkową nawą, nakrytą gwiaździstymi sklepieniami, oświetlanymi przez trójkątne, usytuowane ponad dachami naw bocznych okna. Paradoksalnie, niegdyś świątynia była jaśniejsza, chociaż pokrywały ją wówczas mozaikowe malowidła, zanim nie przemalowano ścian na jednolitą biel. Na przełomie wieków dokonano przebudowy, wprowadzając do wnętrza drewniane galerie nad bocznymi nawami, które przecięły boczne okna, zacieniając dodatkowo wnętrze, a kolorowe freski zniknęły pod protestancką pobiałą. Z dawnego wystroju zachował się witraż z połowy XIX wieku z Chrystusem
błogosławiącym, który łaskawie wpuszczał do wnętrza tęczowe błyski, przenikające przez szybki w ołowianych ramkach. Stara kobieta w długiej granatowej sukni i zawiązanej na głowie chustce pochyliła się nad wiadrem z brudną wodą i wrzuciła do niej zdjętą dopiero co ze szczotki szmatę. Chwyciła za stalową rączkę i kołysząc się na boki, ruszyła środkową nawą w kierunku ołtarza. Miała na imię Erwina i przychodziła tutaj sprzątać od dobrych dwudziestu lat. Może i było nawet tych lat więcej, nigdy nie liczyła. Była protestantką, ale pamiętała dawny wystrój kościoła i żal jej było kolorowych esów-floresów, które dekorowały niegdyś każdy filar, łuk tęczowy i fragmenty sklepień. Nie wszystkie zmiany są dobre. Wspięła się po trzech schodkach prowadzących pod ołtarz i postawiła wiadro na kamiennej posadzce. Echo metalicznego uderzenia rączki, która z brzękiem opadła na blaszany ceber, odbiło się od starych ścian i brzmiało jeszcze w powietrzu, gdy Erwina uklękła pod samym ołtarzem i szybko się przeżegnała. Przez moment chciała zostać na kolanach dłużej i pomodlić się w intencji tych wszystkich problemów, czarnych myśli i obaw, które obsiadały ją jak stado wróbli, gdy tylko pozwalała sobie na chwilę słabości. Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko, wciągając do płuc powietrze, jakby chciała zrzucić z piersi wielki kamień, i podniosła wzrok do góry. Niegdyś stał tutaj pyszny ołtarz z hebanowego drewna, w którego czarne ramy wplecione były tablice z czystego srebra, przedstawiające sceny z życia Chrystusa. Imponujący, bogato rzeźbiony portal stał na tle barokowej nastawy, dopóki nie znalazł miejsca w południowej nawie, gdzie pozostał do dzisiaj. Jeszcze dawniej całą wnękę głównego ołtarza wypełniało ogromne, pociemniałe ze starości malowidło przedstawiające Chrystusa na łodzi podczas sztormu. Erwina wspominała je z nostalgią. Kojarzyło jej się z dzieciństwem. Pamięta, jak ściskając rękę matki, patrzyła zafascynowana na ogromne fale pochłaniające łódź i unoszących z przerażeniem ręce w kierunku Chrystusa ludzi. Zdegradowany obraz wisiał teraz w bocznej nawie. Nie wszystkie zmiany są dobre. Przynajmniej pozostał witraż, który wznosił się za ołtarzem niczym wielki klejnot oprawiony w ramy ogromnego okna. Kunszt wykonania tysięcy malutkich szybek oprawionych w ołowiane ramki był dla Erwiny niepojętym cudem, którego nie potrafiła objąć rozumem. Czasami przychodziła tutaj z samego rana, żeby zobaczyć, jak słońce, przedzierając się przez szklane meandry, rzuca na posadzkę kościoła kolorowe refleksy. Westchnęła i dźwignęła się ciężko z kolan, zamiatając długą spódnicą posadzkę. Zostało jej jeszcze całe morze czarno-szarych kamiennych płyt do wyszorowania. * Sieci nie były pełne nawet w połowie. No i tak to właśnie jest. Ryba lata, gdzie chce. Jauch patrzył, jak Noah i Elias zrzucają ostatnie wiadra dorsza pod pokład. – Postawcie te włoki – mruknął do stojącego bliżej Eliasa. – Potrałujemy po dnie.
Morze w tym miejscu było czyste. Żadnych wraków czy żelastwa, sieci można było zniszczyć dopiero bardziej na wschód. Odwrócił się i omijając leżące na deskach ryby, które zdołały wyrwać się z wiader i rzucały się teraz desperacko po pokładzie, podszedł do nadbudówki i szarpnął za drewniane drzwiczki. Popłyną wzdłuż brzegu, burtą do wiatru wprawdzie, ale dziś nie było nawet czwórki[1]. Łagodny wiaterek. Kurs 80°. Północno-wschodni. * Hans dźwignął się z zimnego granitowego kamienia, zaciągnął po raz ostatni papierosem i wyrzucił niedopałek do kratki kanalizacyjnej przy ulicy. Odwrócił się i wszedł szybko po trzech schodkach. Trochę zmarzł w samej marynarce, pod którą miał jedynie lekkie polo. Sięgnął do metalowej klamki i pchnął drzwi do środka. Lekko skrzypiąc, otwarły się, a drewniany dzwoneczek nad nimi ponownie zaklekotał. W odbiciu w szybie zauważył przez krótki moment, jak środkiem rynku przechodzi kobieta w kapelusiku, trzymając za rękę brzdąca w czapeczce z pomponem. Od strony południowego narożnika wtoczył się na plac wóz zaprzężony w ciężkiego gniadosza, a stara Greta, kuśtykając powoli, dochodziła właśnie do drzwi wejściowych hotelu. Jeszcze zdążył pomyśleć, że do szesnastej prawie cztery godziny nudy i że jakoś będzie musiał to wytrzymać. Jeszcze zdążyło przemknąć mu przez głowę, że to cholerna strata czasu, którego być może nie zostało mu wiele, zanim nie przyjdą także po niego, jak po wielu innych mężczyzn. I wtedy oślepił go na moment nagły blask. Odbił się w kwadratowej szybce drzwi wejściowych niczym błysk flesza. Hans odwrócił się gwałtownie i zobaczył, jak na niebie nad południowo-wschodnią pierzeją rynku rozlewa się chmura dymu, z której środka dopiero co błysnęły jęzory ognia. Nie trwało to nawet kilkunastu sekund, ale czas – jak zwykle w takich momentach – zwolnił, zamieniając się w zbiór pojedynczych slajdów, które odciskały się w pamięci obrazami niczym wypalone na skórze piętno. Stop-klatka z zatrzymanym ujęciem konia, który stanął dęba, z przerażoną twarzą powożącego mężczyzny w starym kapeluszu i kobietą, która obronnym ruchem ramion zasłania małego chłopczyka. Grzmot, który się rozległ, był tak potężny, że wszelkie inne dźwięki przestały istnieć. Przewalił się przez rynek jak ryk przedpotopowego potwora, a w ślad za nim zatrzęsła się ziemia. Hans, zastygły z przerażenia w otwartych drzwiach, widział, jak koń zrywa się do galopu, woźnica zaś, w beznadziejnej próbie opanowania oszalałych ze strachu kilkuset kilogramów mięśni, usiłuje go zatrzymać. Wóz, szarpnięty zbyt mocno pod ostrym kątem, przewraca się i szoruje po brukowej nawierzchni, gubiąc po drodze drewniane koła i rozsypując się w drzazgi. Kobieta, która zasłoniła ciałem chłopczyka, zgięła się wraz z nim do samej ziemi, wciskając głowę w ramiona. Grzmot nie zdołał jeszcze wybrzmieć do końca, wciąż hucząc w ogłuszonych bębenkach uszu, gdy nad rynkiem przetoczyła się fala uderzeniowa. Tak jakby czas na moment się zatrzymał, po czym wszystkie szyby w północnej pierzei rynku i w całym prawie ratuszu eksplodowały. Sparaliżowany ze strachu Hans, z oczami wbitymi w niebo nad rynkiem, nawet nie
zauważył, że z jego karku kilkoma wąskimi czerwonymi strumykami ścieka krew, a ostre kawałki rozbitej szyby powbijały mu się w skórę. Gdy cały kościół się zatrząsł, Erwina właśnie szorowała kamienną posadzkę pod samym ołtarzem, pracowicie polerując stare płyty granitu. Grzmot, który rozległ się gdzieś od strony południowej, zwielokrotniony przez pokutujące od średniowiecza w starym budynku echo, wdarł się do środka niby fala powodziowa. Erwina zdążyła zadrzeć do góry głowę, żeby zobaczyć, jak wszystkie okna na szczycie środkowej nawy, pod samymi sklepieniami, zamieniają się w migoczące chmury szklanych iskier. – Der Seebär! – wydukała z przerażeniem, a przez głowę przemknęły jej wszystkie opowieści o starej klątwie, które słyszała w dzieciństwie. Gdy niebo nad miastem eksplodowało, kustosz był w połowie drogi na drugie piętro zamku i wspinał się właśnie po kolejnym zakręcie spiralnych schodów. Przylepiona do zamkowych murów wieża, kryjąca kręcone schody, zatrzęsła się, a z samego jej szczytu – zamkniętego drewnianym stropem z podbitym od spodu deskowaniem i utrzymaną na siatce starą wapienną obrzutką – posypał się tynk. Stary człowiek znieruchomiał, kurczowo zaciskając dłoń na drewnianej poręczy, i zamknął z przerażeniem oczy. Oczekiwał, że za chwilę stare mury zaczną się walić, i tylko modlił się w duchu, aby nie trwało to długo. Przeżył pierwszą wojnę i zdarzyło mu się być zamkniętym w gmachach, w które trafiały pociski armatnie. Walące się stropy, kruszące się ściany i potężne belki stropowe zamieniały się w mgnieniu oka z elementów zapewniających bezpieczeństwo w miażdżące machiny śmierci. Zamek zatrząsł się w posadach, a po chwili kustosza dobiegł dźwięk pękającego szkła. Ogromnej ilości pękającego szkła. * Odgłos oddalonego o blisko trzydzieści kilometrów epicentrum wybuchu dotarł do zabudowań majątku po niecałych dwóch minutach. Z tak dużej odległości przypominał jedynie głuchy grzmot nadciągającej burzy. I tak też w pierwszej chwili pomyślał Wilhelm, gdy wjeżdżając pomiędzy drzewa parku, usłyszał dochodzące ze wschodu tąpnięcie. Koń postawił czujnie uszy i parsknął z niepokojem. Wilhelm zawrócił i spojrzał na niebo nad odległym może o kilkaset metrów pałacem. Było jasne i bezchmurne. Piorun z jasnego nieba! – pomyślał z przekąsem. Burza oczywiście nie stanowiłaby specjalnej przeszkody dla odbycia miłej przejażdżki, gdyby nie koń. Zdenerwuje się, spieni i jeszcze dostanie kolki. Paul będzie musiał go potem lonżować przez pół godziny. Diabli nadali! Nagle zdał sobie sprawę, że piękna słoneczna pogoda chyba pomieszała mu w głowie. Burza w listopadzie? To jak śnieg w lipcu. Zrobił kolejne kółko na wysypanej jasnym żwirem ścieżce i spojrzał po raz drugi podejrzliwie na niebo nad zabudowaniami.
Tymczasem fala uderzeniowa rozchodząca się po okolicy wokół miasteczka powoli zbliżała się do wsi. Osłabiona przez wysokie sosny i potężne dęby okolicznych lasów targała jedynie wierzchołkami drzew i zmuszała młode sosny do uniżonych pokłonów. Gdy wtargnęła na otwartą przestrzeń pól przed wsią, nabrała ponownie impetu, a po kilku sekundach dotarła do pałacu. W tym samym momencie, w którym Wilhelm podniósł wzrok, żeby niezdecydowanie po raz któryś z kolei spojrzeć w kierunku folwarku, targnęła latarenką na wieży i szarpnęła kurkiem, który zatańczył obłąkańczego walca. I prawie jednocześnie ogromne, feralne okno w wieży eksplodowało i z potwornym hukiem spadło na dach ganku nad wejściem, rozpryskując się na setki fragmentów drewna i szkła. Wilhelm z niedowierzaniem patrzył na tę scenę. Zza drzew parku dobiegły go głośne krzyki. Miał nadzieję, że nikogo nie było akurat na podjeździe. Spiął konia i po chwili wyjechał spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń przed pałacem. Na ganku stała załamująca ręce kucharka, a za nią jej dwie pomocnice. Na piętrze pootwierały się okna i wyglądali z nich zdezorientowani domownicy. Spadające okno uszkodziło dachówkę nad gankiem. Porozbijane ceramiczne szczątki leżały przed frontonem pałacu. Wilhelm wstrzymał niespokojnego konia, który ostrożnie stąpał pomiędzy fragmentami dachówek i szkła, i spojrzał ponad koronami kasztanowców, ocieniających dach nad rządcówką na drugim końcu dziedzińca. Pięknie! To teraz nie tylko to cholerne okno będzie do wymiany, ale i cały dach nad wejściem. Jakieś trzydzieści kilometrów dalej, dokładnie na wschód, do falochronów portu docierały pierwsze fale podwodnej eksplozji. * Krypa z głośnym mruczeniem płynęła, ciągnąc za sobą liny trałowe, na których rozpięte w głębinach sieci miały połykać nieostrożne ryby. Jauch stał oparty o koło sterowe i patrzył, jak dziób łodzi, lekko się poddając bocznemu wiatrowi, rozcina niewysokie fale. Myślami był już w porcie, przy kuflu piwa. Dzień jakoś wyjątkowo mu się dłużył. Noah i Elias siedzieli na pokładzie i gadali, głośno się co chwilę zaśmiewając. Wczoraj, gdy było zimno i pochmurno, nie dało się z nich słowa wydobyć, a dziś słońce rozwiązało im języki. Jauch martwił się, co pocznie, jak ich zabiorą. W miasteczku zostało jeszcze paru młodych mężczyzn, ale wojenna machina dopiero zaczynała się rozkręcać, co chwilę pożerając nowe, młode życie. Jauch miał swoje poglądy na to wszystko, co działo się dookoła, ale wiedział, że nie należy się specjalnie z nimi afiszować. Oderwał się od ponurych rozważań i wyjrzał przez boczne okienko na tył. Czuł, że sieć zaczyna się napełniać. Liny trałowe były napięte, mieli chyba szczęście i trafili na jakąś
zdezorientowaną ławicę. Nieźle by było, wróciliby do portu z całkiem dobrym połowem jak na listopad. Pieniądze bardzo by się przydały. Najpierw coś błysnęło. Gdzieś od strony lądu. Nie było to nic aż tak dziwnego, na poligonie bez przerwy robili jakieś próby i ćwiczenia. Minutę później jednak doleciał do nich huk. Z tej odległości przytłumiony, ale skoro było go słychać wyraźnie kilkanaście mil od brzegu, musiało to być coś potężnego. Jauch otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Noah i Elias wstali i trzymając się burty, patrzyli w stronę brzegu. Noah wskazał palcem jakiś punkt. Jauch zdążył spojrzeć w tym kierunku, gdy nad ich głowami przeleciało nagle coś wielkiego, zostawiając za sobą ryczące w proteście powietrze. Pocisk spadł jakieś dwieście metrów od łodzi. Wbił się w morze, wywołując fale, które po kilku sekundach uniosły krypę i szarpnęły nią w górę i w dół. Jauch wskoczył do środka nadbudówki i złapał za koło, jednocześnie wyłączając silnik. Wszystko wydarzyło się praktycznie w jednej chwili. Morze po lewej burcie eksplodowało, a masy wody wysokości kilku metrów ruszyły na sunącą wciąż w poprzek fal krypę. Nawet gdyby zdążyli zrzucić liny i pozbyć się włoków, nawet gdyby łódź zdołała ustawić się dziobem do fal, i tak nie mieli żadnych szans. Ostatnie, co Jauch zobaczył, to jak Noah chwyta się kurczowo burty, a rozwścieczona fala z białą grzywą odrywa go od niej niczym piórko i wciąga w wir. Łódź przewróciła się na bok i gigantyczne masy wody przewaliły się nad nią jak stado galopujących mastodontów. Nie było czasu na powolne pogrążanie się w odmętach. Krypa nie miała szansy, żeby zwyczajnie zatonąć. Morze pożarło ją jak wielka, wściekła bestia, błyskawicznie wciągając na dno. * Kustosz ostrożnie otworzył oczy. Zza ścian dochodziły coraz rzadsze odgłosy pękającego szkła. Kryształowa kakofonia trwała jeszcze przez moment, po czym nastała hucząca w uszach cisza. Stary człowiek po chwili zdecydował się poruszyć. Podniósł wzrok i spojrzał w górę zamkowej wieży. Od zamykającego ją stropu oderwały się całe płachty tynku i zwisały teraz na długich wąsach stalowej siatki. Na stopniach schodów leżało mnóstwo wapiennych okruchów. Stary człowiek postawił ostrożnie nogę na kolejnym stopniu i powoli wszedł na półpiętro schodów. Przez niewielkie okienko można było stąd zobaczyć elewację północno-wschodniego skrzydła zamku. Szyba w okienku była rozbita, a posadzka pod parapetem usłana odłamkami szkła. Kustosz ostrożnie podszedł do otworu i wyjrzał na zewnątrz. Przez chwilę stał oniemiały. Wszystkie okna w budynku pozbawione były szyb, a brukowany dziedziniec zamku zasłany był szklanymi okruchami. Posadzka kościoła chrzęściła pod nogami. Erwina, omijając co większe kawałki szkła, podeszła w nabożnym wzruszeniu do drewnianego klęcznika, który stał przed samym
ołtarzem, i uklękła ciężko na ciemnej, twardej powierzchni. Podniosła wzrok i z wciąż bijącym głośno sercem rozejrzała się dookoła. W wielkich oknach sterczały resztki pogruchotanych szyb, a z zewnątrz wdzierało się do wnętrza świątyni mroźne powietrze. Stary witraż, na którym ubrany w niebieską szatę Chrystus trzymał w rękach kielich, ostał się nietknięty. Erwina odetchnęła z ulgą i przeżegnała się. Błogosławione chwile, które nie nadeszły. Kilkaset metrów dalej, za Kamienną Bramą, która murowaną klamrą spinała kiedyś mury miejskie otaczające gród, stał inny kościół. Założony na prawie idealnym planie sześcioboku, nakryty był wielkim dachem, który przypominał kapelusz czarownika. Tajemnicza kaplica Świętej Gertrudy, patronki żeglarzy, podróżników, bezdomnych i pokutujących dusz. Nikt już nie pamiętał, kiedy powstała i jakiemu celowi miała służyć, wszystkie bowiem spisane jej dzieje spłonęły w wielkim pożarze miasta w XVIII wieku. Otoczona starymi nagrobkami sprzed wielu stuleci, służyła jako kaplica cmentarna. Gdy miastem targnął wybuch, nikogo wewnątrz nie było. Fala uderzeniowa zwaliła stare drzewo, które z łoskotem przewróciło się na kamienne płyty, powybijała okna w świątyni i rozwarła na oścież wielkie drewniane wrota. Kiedy za kilka godzin przyjdzie tu wreszcie kościelny, który – jak prawie wszyscy mieszkańcy miasta – na razie zajęty był jeszcze zniszczeniami we własnym obejściu, minie wielkie wrota i kuśtykając, przejdzie na środek budynku, zobaczy pogruchotaną posadzkę, a wewnątrz zawaliska, tkwiące pomiędzy ziemią i gruzem, bielejące ludzkie kości. Współcześnie, wczesną wiosną Las był ciemny i nieprzystępny. Z pobliskiego miasteczka biegła przez sam jego środek linia kolejowa, a przejeżdżający tędy czasem pociąg wypełniał podmokłe łęgi złowieszczym turkotem, strasząc przemykającymi wśród drzew oczami świateł. Chociaż do wschodu słońca została tylko niecała godzina, zaciągnięte ciemnymi chmurami niebo nawet nie pojaśniało. Jednak już za kilkanaście minut na wschodzie pomiędzy drzewami pojawi się charakterystyczna poświata, która o tej porze roku nie zwiastuje niczego przyjemnego, początek kolejnego, chłodnego jeszcze dnia, deszcz, może nawet śnieg. W powietrzu wisiała wilgoć, która podstępnie wdzierała się pod każdą warstwę odzieży. Idąc nieuważnie, można było bez trudu wdepnąć w głębokie, bagniste wądoły lub zboczyć na podtopione wodą zalewową całe pola mokradeł. Wąską ścieżką pomiędzy rozchełstanymi gałęziami czarnej wierzby i topoli, wśród których gdzieniegdzie wyrastała jakaś pojedyncza sosna, przesuwały się dwa snopy światła, wydobywając z mroku kałuże i kępy rozczapierzonych, schowanych w ciemności samosiewów. Ukryte za jaskrawym światłem długich latarek postacie dźwigały na ramionach zwoje drutu i żelastwa, a w rękach ściskały grube jutowe worki. – Bolo, a ty wiesz, co mówią ludzie, nie? – stęknęła jedna z postaci, pokonując długim susem wielką kałużę błota.
– Niby o czym? – Idący przodem mężczyzna miał posturę średniej wielkości niedźwiedzia, a w tym momencie także i humor wyrwanego niespodziewanie ze swojego barłogu drapieżnika. – No, o tych lasach tutaj. – Nie wiem. Nie słucham bredni starych bab. – Mówią, że lepiej po nocach tutaj nie przychodzić. – Mężczyzna przerzucił kłąb żelastwa na drugie ramię i obejrzał się za siebie. – Bo tu straszy. – Straszy! Ja pierdolę, Stasiak, gdybyś ty się, kurwa, słyszał! – Powtarzam tylko, co opowiadają. – Opowiadają turystom ze Ślunska, co przyjeżdżają nad morze, żeby się obżerać świeżymi rybkami prosto z Tesco. – Nie gadaj, Bolo, że nie słyszałeś o tym mordzie zaraz po wojnie, o którym starzy ludzie jeszcze pamiętają. – Ja ci zaraz sam dam po mordzie, jak nie przestaniesz gadać głupot. Przez chwilę szli w milczeniu. W mroku słychać było tylko pobrzękiwanie wnyków. Po kilku minutach marszu idący przodem wielki mężczyzna zatrzymał się i skierował promień światła w mrok pomiędzy drzewami. Wokół pni stały wielkie rozlewiska wody. – Skręcimy tutaj. Pomiędzy tymi bagnami jest ścieżka. Machnął latarką w kierunku wąskiej mierzei meandrującej wśród moczarów. – Skąd to bagno się tutaj wzięło? – jęknął niższy z mężczyzn, zatrzymując się obok towarzysza. – Szedłem tędy dwa tygodnie temu i było sucho. – Jak skąd? Woda się podniosła. Nie widziałeś, jak się Wieprza porozlewała po łąkach? – A musimy akurat tędy leźć? Przez to gówno? – Musimy. Tędy dziki chodzą pod domy. A teraz akurat dobry moment, że ta woda stoi. Większa pewność, że jakiś wlezie w potrzask, jak będą szły wąską ścieżką. Mężczyzna zarzucił na ramię kłąb żelastwa i ruszył przed siebie, oświetlając wąski pas mokrej ziemi pomiędzy moczarami. Ciszę panującą w lesie ponownie wypełniły odgłosy kroków, ciężkie oddechy i pobrzękiwanie stalowych drutów i sideł. Po kilkunastu minutach ścieżka się poszerzyła, omijając gruby konar starej olchy. – Ale piździ. Wczoraj było z osiemnaście stopni, a teraz jest chyba zero. – Sam jesteś zero. Kwiecień plecień, bo przeplata trochę gówna, trochę lata – Bolo kreatywnie sparafrazował ludową mądrość. – Patrz! Po jednej stronie wielkiego drzewa rozciągała się bagnista łąka upstrzona porozrywaną darnią i długimi wyrwami wypełnionymi błyszczącą w świetle latarek wodą.
– Mówiłem? To świeże ślady. Ryły tutaj niedawno. – Żebyśmy tylko nie wpadli na jakąś lochę z małymi. – Stasiak, ty jesteś taka tchórzliwa menda, że mnie zaraz szlag trafi. – Co się, kurwa, czepiasz! – Niższy z mężczyzn skierował latarkę na towarzysza. – Pierwszy raz na kłusowaniu jestem. – Tak myślałem, że to kiepski pomysł, żeby cię zabierać. Nie świeć mi, kurwa, po oczach! Bolo zdjął z ramion kłąb stalowych drutów i rzucił je sobie pod nogi. – Tu postawimy. – Pokazał palcem na wąziutką ścieżkę po lewej stronie grubego pnia. Niecały metr dalej grunt się obniżał i ciągnęły się zalane wodą mokradła. – Jak przyjdzie lato, to jakoś sobie dorobię po letniskach. Tu niedaleko nawet, pod lasem. – Stasiak machnął ręką w kierunku niknących w mroku drzew. – Zawsze potrzebują kogoś, kto będzie rąbał drewno na ognisko, czyścił staw, sprzątał po letnikach. A teraz mamy ze starą tylko jej rentę. – Nie jęcz, tylko dawaj tę łapkę. – Bolo kilka razy podskoczył na wąskiej, wydeptanej ścieżce za drzewem. – Tu jest twardo, może być. Stasiak podniósł z ziemi gruby potrzask i wzdrygnął się, patrząc na stalowe zębiska. – A to nie utnie nogi temu dzikowi? – Sprężyna nie jest taka mocna. Jak są szczęki z zębami, to wystarczy słabsza. – Bolo popisał się fachową wiedzą i wyjął z plecaka łom. Postawił potrzask w trawie, a następnie wsadził pręt pomiędzy stalowe jarzmo i rozwarł je na całą szerokość. – Ale i tak by ci nieźle poharatała nogę, jakbyś w nią wdepnął – zarechotał, spoglądając na stojącego obok z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie kurtki Stasiaka. – Bardzo śmieszne. – Dobra. – Bolo wetknął pręt do plecaka i cofnął się o krok, spoglądając na szczerzący zęby potrzask. – Idziemy dalej. Za jakieś dwieście metrów postawimy kolejny. – Po co aż tyle? – Jak nie wpadną w ten, to może w następny któryś wlezie. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Jak będziemy mieć szczęście, to wlezą dwa. – Dwa razy więcej kłopotów – mruknął Stasiak pod nosem. – Ale z ciebie menda. – Bolo pokręcił głową. – Jeden pójdzie na żarcie, a drugiego całego się opchnie na ognisko do jakiegoś letniska. – Gdzie niby? Nie mogą kupować takiego mięsa bez papierów. – Jakiś ty tępy. Myślisz, że jak w jakichś letniskowych barakach, jak ten na przykład,
w którym sobie dorabiasz w sezonie… – Bolo machnął ręką w kierunku drzew, wśród których niknęła wąska ścieżka – …organizują ognisko z pieczeniem dzika, to ktoś to sprawdza? Trzeba tylko wiedzieć, z kim gadać. – Może los się do nas uśmiechnie w takim razie – mruknął posępnie Stasiak, sięgając po worek i kłębowisko stalowych drutów. Los jednak postanowił tej nocy uśmiechnąć się do nich cokolwiek diabolicznym uśmiechem. Bolo, który właśnie zamierzał odwrócić się i ruszyć przed siebie, potknął się o wystający z ziemi gruby korzeń starej olchy i stracił równowagę. Światło latarki, którą trzymał w dłoni, zatańczyło na konarach drzew histeryczny taniec. Bolo, usiłując złapać równowagę, zrobił dwa kroki do tyłu i nagle grunt rozstąpił się pod jego nogami. Latarka wypadła mu z ręki i wylądowała w trawie, a mężczyzna, machając rękami, poleciał do tyłu, zapadając się po pas w mokradła. Przerażony Stasiak stanął jak słup soli z latarką wycelowaną w bulgoczące bagno, wytrzeszczając oczy na miotającą się w błocie wielką, opakowaną w wojskową kurtkę bryłę. – Ja pierdolę! – wrzasnął w końcu Bolo, gdy udało mu się złapać równowagę. – Pomóż mi, kmiocie! Co tak stoisz? Z rękami podniesionymi do góry zaczął się szarpać, przesuwając powoli w kierunku skarpy, na której ciągnęła się ścieżka. Stasiak rzucił wszystkie swoje bambetle w trawę i trzymając kurczowo w jednej ręce latarkę, drugą wyciągnął w kierunku mozolącego się kolegi. – Kurwa! Co za pierdolone gówno! Wściekły Bolo z zaciętym wyrazem twarzy złapał za wystające z mokradeł badyle. Za jego plecami woda zafalowała i pokryła się na moment bulgoczącymi bańkami. Bolo szarpnął z całej siły całym swym potężnym ciałem i wyciągnął rękę w kierunku stojącego na brzegu mokradła Stasiaka. Gdy już miał dosięgnąć jego dłoni, zobaczył nagle, jak oczy kolegi robią się okrągłe jak talerze, a twarz zastyga w niemym przerażeniu. Stasiak trzymał latarkę wycelowaną w bagno i patrzył z przerażeniem na coś za plecami Bola. Tkwiący wciąż w bagnie mężczyzna na moment znieruchomiał, po czym odwrócił się gwałtownie za siebie. Jakieś pół metra od niego z wody wystawała pokryta brązową wyschniętą skórą ręka. Na krótką chwilę zapanowała kompletna cisza. Obaj mężczyźni wpatrywali się ze zgrozą w bagno. Ręka powoli się poruszyła, a na powierzchni wody pokazały się na moment kolejne bańki wydobywających się z głębi gazów. Po chwili bagno zafalowało i na jego powierzchnię powoli wypłynęła głowa pokryta pomarszczoną brązową skórą i resztkami zmierzwionych włosów. Bolo wrzasnął i całym swym wielkim cielskiem zaczął przeć do przodu niczym przerażony nosorożec. Stasiak wciąż stał sparaliżowany strachem i trzymając latarkę wycelowaną przed siebie, nie odrywał oczu od bagna. Koszmarna głowa, poruszona przez rozbryzgujące się pod wpływem szarpaniny Bola mokradła, drgnęła i powoli zaczęła
zmieniać położenie. Wyglądało to tak, jakby z wolna obracała się w kierunku brzegu. Bolo w tym czasie zdołał wypełznąć na skarpę i dysząc ciężko, tkwił na czworakach, usiłując złapać oddech. Martwa trupia maska, z oczami do tej pory wycelowanymi w konary drzew, powoli przekrzywiła się i spojrzała prosto na stojącego na brzegu mężczyznę. Tego już było dla Stasiaka za wiele. Wrzasnął i odruchowo rzucił się do tyłu. Latarka wypadła z jego ręki i gasnąc, spadła w mokrą trawę. W kompletnej ciemności lasem targnął mrożący krew w żyłach wrzask mężczyzny, na którego nodze zacisnęły się stalowe szczęki.
Rozdział 1 Poniedziałek, 7 września Dzień właśnie się zaczynał. Sennie i bezwietrznie. Zapowiadała się piękna pogoda, ale na razie słońce wyglądało tak, jakby było jeszcze skacowane po sobotnio-niedzielnych upałach i plażowych balangach. Wisiało nad smętnym wschodnim brzegiem cieśniny, gdzie spomiędzy zdziczałej zieleni patrzyły na drogę wodną stare zabudowania portowe, magazyny, baraki jednostki wojskowej i ponure masywy starego fortu, pogrążonego w melancholijnych wspomnieniach dawnej świetności. Wzdłuż długiego, wychodzącego w morze falochronu powoli płynął spory kuter. Mógł mieć około dwudziestu metrów długości. W połowie kadłuba wznosiła się duża nadbudówka, ze sterówką i górnym pokładem, za nim wyrastał maszt sygnałowy, a dalej na rufie stał potężny maszt bramowy, na którym mocowano zazwyczaj wielotonowe wyciągarki i bloki trałowe. Na burtach kutra gdzieniegdzie prześwitywały plamy rdzy, ale silnik pracował równo i ciągnął sto kilkadziesiąt ton stali bez specjalnego wysiłku. Artiom stał oparty o reling górnego pokładu i co chwilę ziewając, wpatrywał się w brzegi oddalającego się portu. Nie znosił tego miejsca. Tych zarozumiałych żołdaków i urzędników, i tego brzydkiego kacapskiego miasta, w którym do niedawna jeszcze, żeby móc przejść przez ulicę z jednej strony na drugą, trzeba było zdobyć dziesięć pieczątek. Miasta, w którym teraz mieszkał, też nie znosił. O niczym innym tak nie marzył jak o tym, żeby się stąd wyrwać. Czasem żałował, że po odbyciu służby w marynarce nie wrócił do siebie na Łotwę. Teraz już nie miał gdzie wracać. Jego rodzice nie żyli, z dalszą rodziną nie utrzymywał kontaktów, a powrót tam w ciemno to ryzyko zostania bez pracy i dachu nad głową, nie mówiąc o tych wszystkich formalnościach, które pewnie by go zabiły. Westchnął i spojrzał w stronę wyjścia z zatoki. Po prawej mijał ich wracający do portu wielki brunatny, odrapany okręt z działem na dziobie. Trzeba było uważać na tych cwaniaków i zawsze ustępować im miejsca. Dranie nawet nie zwalniali. Sierowa poznał przez kolesia z marynarki, który przekazał mu informację, że jest taki jeden, co kompletuje załogę do jakichś poszukiwań. Dwa lata temu. Zgłosił się i tak trafił na ten kuter. Robota była wprawdzie tylko sporadyczna, sezonowa, ale szef dobrze płacił, więc nie miał co narzekać. W tym roku już po raz drugi płynęli na Bałtyk. Powtarzane przez kolegów plotki o ciemnych sprawkach Sierowa puszczał mimo uszu. Wszystkie papiery zawsze mieli legalne, paszporty, wizy, pozwolenia na nurkowanie, wszystko bez zarzutu. Kuter minął kraniec kosy długiego falochronu i wypłynął na otwarte morze. Za jakieś sześć godzin powinni być na miejscu. Artiom oderwał się od relingu, zszedł po drabince i po chwili zniknął za drzwiami sterówki.
* Igor zacisnął zęby. Siedząca naprzeciw kierowniczka wydziału Śródmieście-Południe patrzyła na niego chłodnym wzrokiem, nie usiłując nawet ukrywać irytacji. Na biurku przed nimi leżał rozłożony projekt, który od dwóch miesięcy tkwił w urzędzie i oczekiwał na pozwolenie na budowę. A ściślej biorąc, inwestorzy oczekiwali na to pozwolenie, wskutek czego Igor właśnie spędzał te ciągnące się minuty w gabinecie szefowej wydziału, bezpowrotnie i beznadziejnie tracąc je z życia. – Na jakiej podstawie twierdzi pani, że to jest sygnaturka? – Takiej, że sygnaturka to mała wieżyczka będąca częścią budowli, o wymiarach poziomych mniejszych niż pionowe, złączona z bryłą budynku. Kierowniczka oparła łokcie na biurku i podparła brodę zaciśniętymi w pięści dłońmi. Igor uniósł brwi. – I to właśnie jest sygnaturka. – Wskazała ruchem głowy rozłożony przed nią rysunek rzutu dachu. – Ten… – Igor zawahał się przez moment, usiłując znaleźć jakieś neutralne określenie, żeby dodatkowo nie denerwować kobiety – element… to jest zakończenie wentylacji mechanicznej, zadaszony kominek ukrywający wyrzutnię dachową, umieszczoną w dachu całkowicie zgodnie z przepisami. – Ale obudował pan ten element i teraz ma on parametry wieżyczki lub sygnaturki! – To jest przecież zwyczajny komin z zadaszeniem. Poza tym w prawie budowlanym nie ma definicji ani sygnaturki, ani wieżyczki. – A to już nie moja wina, proszę pana. – Kierowniczka spojrzała na Igora, kręcąc jednocześnie głową. – Proszę mieć pretensję do ustawodawcy. – Do ustawodawcy mam pretensję swoją drogą, ale na razie, to administracja budowlana wydaje pozwolenie na budowę, a nie ustawodawca! Igora oczywiście powoli opanowywała wściekłość i najchętniej powiedziałby dokładnie i bez ogródek, co akurat myśli, ale doskonale wiedział, że w ten sposób niczego nie załatwi. Za tydzień, dwa będzie musiał wrócić do tego cholernego urzędu z inną sprawą i nie mógł sobie, niestety, pozwolić na palenie za sobą mostów. – Chciałbym wiedzieć, na jakiej podstawie prawnej twierdzi pani, że to nie jest element instalacji technicznej, tylko wieżyczka? – westchnął i spojrzał chłodno na kierowniczkę. – To, co pan zaprojektował, to element, który jest zgodnie z definicją wieżyczką lub sygnaturką, a na to nie zezwala miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego[2]. Kierowniczka postukała palcem w rysunek upiornego dachowego elementu, który w takim akurat i żadnym innym kształcie wymarzyła sobie urocza skądinąd inwestorka Igora. – Proszę pani, spytam jeszcze raz, skoro ani prawo budowlane, ani tenże plan
miejscowy, na który się pani powołuje, nie definiują pojęcia wieżyczki ani sygnaturki, na jakiej podstawie prawnej kwestionuje pani to rozwiązanie? – W przypadku braku prawnych definicji przyjmujemy zawsze definicje słownikowe. Tak samo robi sąd. – Jakie definicje słownikowe? Według jakiego słownika? Pomijając już zupełnie to, że sygnaturka to termin z architektury sakralnej. – Proszę pana, w naszym wydziale tak przyjmujemy definicję sygnaturki i jeśli panu to się nie podoba, to proszę iść rozmawiać z dyrektorem. Jeśli on wyrazi zgodę, to ja nie będę miała nic przeciwko temu rozwiązaniu – to mówiąc, kierowniczka energicznym ruchem głowy wskazała na rozłożone przed nią na biurku papiery. Przez chwilę patrzyli na siebie oboje złym wzrokiem. Igor z jednej strony miał ochotę walnąć w cholerne biurko, tak żeby spadły z niego fikuśne obrazki, talerzyczek z pączusiem i kubeczek z kawusią, ale z drugiej doskonale rozumiał asekuracyjne motywy kierujące postępowaniem urzędniczki. Trudno w to uwierzyć, ale w prawie budowlanym od dziesięcioleci brakuje definicji podstawowych terminów budowlanych. Nie wiadomo tak naprawdę, co to jest inwentaryzacja, ekspertyza czy na przykład projekt wykonawczy, chociaż oczywiście wielu jest takich, którzy wiedzą lepiej. Kolejne ekipy rządzące nie zajmują się takimi błahymi tematami. Zajmują się tym natomiast sądy, całymi latami zatrudniające bataliony rzeczoznawców, z których każdy ma inną opinię. Plan, o który akurat teraz chodziło, zezwalał na usytuowanie w dachu elementów technicznych i kominów, ale nie zezwalał na budowę nowych wieżyczek, sygnaturek i tym podobnych, tyle tylko że wytłumaczenia tego, co twórcy planu mieli na myśli, pisząc „wieżyczka” i „sygnaturka”, nie mówiąc już o „tym podobne”, nie było. Pozostawały więc rozmaite definicje w różnych starych opracowaniach i poradnikach, często bardzo się od siebie różniące. – Czyli jeśli pozostawię tę wyrzutnię dachową jako toporny blaszak, który będzie masakrycznie widoczny na dachu zabytkowego, neogotyckiego budynku, to będzie dobrze? – Nie wiem, proszę pana, dobrze będzie jedynie wtedy, gdy dostosuje się pan do zapisów planu miejscowego. Instalacja techniczna jest dopuszczalna, sygnaturki nie. Igor zacisnął szczęki. Jakakolwiek finezyjna obudowa topornej, ale niezbędnej instalacji była niedopuszczalna, natomiast umieszczenie w dachu ogromnego, wykonanego z blachy tałatajstwa jak najbardziej spełniało wyrafinowane wymogi administracji budowlanej. I to by było tyle, jeśli chodzi o tytuły prasowe na temat architektonicznych wpadek i rzygające obelgami fora internetowe. A to wyłącznie z tego powodu, że jakiś urzędnik zapomniał zamieścić w planie definicji przyjętych elementów budowlanych. Urzędnicy później ustawią się w równej kolejeczce po trzynastki, czternastki i nagrody roczne, półroczne i kwartalne, a on będzie miał z czego żyć dopiero wtedy, gdy przyniesie
w zębach inwestorowi pozwolenie na budowę. Pod warunkiem oczywiście, że inwestor zapłaci. Igor zgarnął z biurka plik papierów, pożegnał się chłodno i powstrzymując się przed trzaśnięciem drzwiami, wyszedł na korytarz. * Mężczyzna ubrany w jasne lniane spodnie, białą koszulę i kamizelkę khaki wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości. Odmładzała go szczupła sylwetka i wzrost, a zniszczyć tego efektu nie były w stanie nawet całkowicie siwe włosy, które uczesane gładko do tyłu przywodziły na myśl emerytowanego wojskowego lub inżyniera. Ale osiemdziesiąt pięć lat to wiek, w którym nie można już swobodnie wejść po schodach nawet na pierwsze piętro, a tym bardziej, jeżeli odbyło się właśnie daleki spacer. Spacer, który kosztował mężczyznę dużo zdrowia i sporo nerwów. Jeszcze teraz czuł, jak kołacze mu serce. Stwierdził, że odpocznie chwilę, nim pokona te kilkaset metrów do hotelu, który znajdował się wśród drzew, na końcu wąskiej uliczki. Podszedł do niskiej ławeczki przy nabrzeżu, tuż obok starego budynku, który służył obecnie jako pensjonat, usiadł i ciężko oddychając, patrzył na zalany słońcem port. Przy nabrzeżu kołysały się łodzie. Dwie lub trzy z nich dopiero co przypłynęły z morza i latały nad nimi stada mew, które wyczuwały świeżą rybę pod pokładami. Czekały na moment, aż rybacy zaczną wynosić kontenery pełne srebrnego przysmaku. Zawsze coś można było wtedy uszczknąć. Nieco dalej, przy wschodnim brzegu kołysał się, pokryty ciemnobrązową bejcą żaglowiec o pompatycznej nazwie „Król Eryk I”. Za parę godzin zaroi się wokół niego od dzieciaków, które z przejęciem będą się wspinały po drewnianym trapie na jego pokład. Mężczyzna odetchnął głęboko i spojrzał w kierunku wylotu Wieprzy na pełne morze. Po wschodniej stronie, na samym brzegu stała niepozorna stara latarnia morska z czerwonej cegły, która pod koniec XIX wieku zastąpiła jeszcze starszą, prawdopodobnie ryglową, zgodnie z historycznymi wzmiankami stojącą tutaj od 1718 roku. Obiecał sobie, że to ostatni raz. Nie miał już sił, żeby tu przyjeżdżać. Dzisiaj pożegnał się ostatecznie ze światłem umarłych. * Igor właśnie wjeżdżał na parking przed biurem, gdy leżący na siedzeniu pasażera telefon zaczął wibrować, podskakując niemrawo na czarnej skórze. Nie odblokował dzwonka po wyjściu z urzędu. Złapał komórkę, przejechał palcem po ekranie i wsadził ją sobie między ucho a ramię, dwiema wolnymi rękami natomiast wykonując wszystkie pozostałe czynności, niezbędne do zaparkowania samochodu. – Igor, tu twoja matka. Kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć? – głos w słuchawce brzmiał oskarżycielsko. – O czym, mamo? – Igor pożałował w tym momencie, że nie spojrzał najpierw na wyświetlacz, zanim odebrał. – Jak to o czym? Przez cały rok nawet nie zająknąłeś się na ten temat. Dopiero ojciec znalazł to w internecie! – Mamo, o czym ty mówisz? – Igor wyłączył silnik i spojrzał w lusterko. Masz dzisiaj,