kawiarenka

  • Dokumenty795
  • Odsłony112 966
  • Obserwuję142
  • Rozmiar dokumentów1.6 GB
  • Ilość pobrań70 834

Poole Sara - Borgiowie 03 - Kochanka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kawiarenka
EBooki

Poole Sara - Borgiowie 03 - Kochanka.pdf

kawiarenka EBooki Poole Sara
Użytkownik kawiarenka wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 211 stron)

Sara Poole Kochanka Tłumaczenie: Jolanta Dąbrowska

Spis treści Preludium - 1 - - 2 - - 3 - - 4 - - 5 - - 6 - - 7 - - 8 - - 9 - - 10 - - 11 - - 12 - - 13 - - 14 - - 15 - - 16 - - 17 - - 18 - - 19 - - 20 - - 21 - - 22 - - 23 - - 24 -

- 25 - - 26 - - 27 - - 28 - - 29 - - 30 - Przypisy

Preludium Montségur, Francja Marzec 1244 Heleno! Gdzie jesteś? – Głos kobiety zawisł nad murami z surowego kamienia i opadł na jałową ziemię wewnątrz fortecy stojącej na szczycie skalnego urwiska. Kilka osób spojrzało na nią, odwracając głowy, ale zignorowała ich i szła dalej, wołając: – Heleno! – Tutaj, maman! Z wejścia do jednej z wielu grot, jakimi usiana była góra, wyłoniło się dziecko. Uginało się pod ciężarem wiadra z wodą, którą czerpano ze zbiorników ukrytych w jaskiniach. Dziewczynkę, niewielką i szczupłą jak na swoje siedem lat, okrywały warstwy znoszonego wełnianego odzienia, które nie było w stanie ochronić jej przed mroźnym wiatrem. Mimo to uśmiechnęła się na widok matki. – Popatrz – powiedziała, wyjmując spod peleryny niewielką piętkę chleba. – Doskonała Jeanine dała mi go za to, że pomagałam wyciągać wodę. – Znajdziemy trochę zupy, żebyś mogła go w niej zamoczyć – powiedziała matka. – Ale najpierw musimy wejść do środka. Kiedy to mówiła, od zbocza pod fortecą odbiły się echem krzyki. Matka chwyciła rączkę dziecka i zaczęła szybko biec. Większość osób w zasięgu ich wzroku zrobiła to samo, ale niektórzy pozostali na miejscu, nie ruszając się. Modlili się tylko cicho z wyrazem uniesienia na twarzach. Powietrze przeciął wielki okrągły głaz i uderzył w zewnętrzne mury. Niemal od razu pojawiły się za nim następne. Jeden z nich rozpadł się na dziedzińcu. Duży odłamek trafił rozmodloną niewiastę w głowę, z której trysnęła krew. Kobieta przewróciła się i już nie wstała. Dziewczynka, biegnąc, wciąż próbowała utrzymać wiadro, ale matka wyrwała je i odrzuciła. Wpadły razem do piwnicy w chwili, gdy w pobliżu wylądował kolejny kamień. To trwało ponad godzinę, bez przerwy. Przerażona dziewczynka obserwowała z ukrycia tych, którzy nie szukali schronienia i zostali zabici przez głazy. Matka przyciągnęła ją do siebie, przytulając jej główkę do piersi i lekko głaszcząc po włosach. – Nie bój się, ma petite. Wiesz, że należą do Doskonałych, perfecti. Śmierć ich nie przeraża. Przyjmują ją pewni, że na zawsze uwolnią się od cyklu ponownego odradzania się na tym świecie pełnym zła. Zamiast tego będą podążać ścieżką światła do wiecznego królestwa prawdziwego Boga Dobra. – Odchyliła się trochę, uśmiechając do dziecka. – Musimy się tym cieszyć. – A co z ojcem? Czy on też umrze? Myśl o ojcu roztrzaskanym przez ogromne kamienie sprawiła, że zachciało jej się płakać, chociaż wiedziała, że nie powinna. On też był jednym z perfecti, przeznaczonych światłu. On i jemu podobni przywiedli ich do fortecy na szczycie wzgórza wiele miesięcy wcześniej,

kiedy źli ludzie wysłani przez Papieża Szatana przyszli do ich domów w wiosce położonej u podnóża góry. Od tego czasu napierali na zbocze, z każdym dniem zbliżając się coraz bardziej ze swoimi machinami oblężniczymi i śmiercionośnym miotaniem głazów, które w ostatnich dniach zaczęły spadać na fortecę. Niebawem ostatnia ściana zostanie zburzona i nie będzie już nic, co mogłoby ich chronić, z wyjątkiem wiary. – Dlaczego Bóg Dobra ich nie powstrzyma? – zapytała dziewczynka. – Jeżeli będziemy się mocniej modlić, może On… – Cicho, Heleno. Wiesz, że tym światem rządzi tylko Bóg Zła. Więzi w tych ciałach światło naszych dusz, ale możemy się od niego uwolnić. Twój ojciec i wszyscy Doskonali wskazują nam drogę. Dziewczynka pokiwała główką, bo ufała ojcu i kochała matkę; mimo to nadal się bała. Tej nocy, kiedy już dawno powinna spać, leżała, nasłuchując. Słyszała ich szepty, ale nie rozumiała tego, co mówili. Wiedziała tylko, że matka krzyknęła i zaczęła płakać. Rankiem matka obudziła ją z uśmiechem. – Mam wspaniałą wiadomość – powiedziała. – Twój ojciec powiedział mi w nocy, że uznano mnie za godną. Później odprawi rytuał consolamentum i zostanę wyniesiona między Doskonałych. Helenę ogarnął strach. Jej matka będzie jak ludzie roztrzaskani przez kamienie. Pójdzie do światła. – Nie zostawiaj mnie tu! W tej chwili w drzwiach niewielkiego pokoju, który dzielili, stanął ojciec. Spojrzał oburzony na córkę. – Jesteś już na tyle duża, że powinnaś być mądrzejsza. Żyj w zgodzie z naszymi obyczajami, a i ty zostaniesz wybawiona z tego świata zła; jeżeli nie w tym życiu, to w następnym. Helena nie była w stanie znieść myśli, że znowu będzie musiała się rodzić w świecie zła pozbawiona pociechy matki. Wstrząsnął nią szloch. Matka zamierzała do niej podejść, ale ojciec odciągnął ją i wyprowadził z pokoju. Dziewczynka została sama ze swoim lękiem. Mijały godziny, a żadne z rodziców nie wracało. Gdy już zabrakło jej łez, Helena wydostała się z piwnicy i stała tak przez chwilę, patrząc na dolinę rozciągającą się poniżej fortecy. Miała niejasne wspomnienie tego, że była tam jako bardzo mała dziewczynka. Pamiętała, że podobały się jej szemrzące strumyki i bujne lasy pełne ptaków i kwitnących kwiatów. Przez chwilę życie wydawało się jej dobre. Teraz jednak cienie rzucane przez skałę i strome klify nie pozwalały jej zobaczyć wioski, w której dawniej mieszkali. Może to i lepiej. Przecież byli tam teraz ci źli; całe tysiące, jak mówiono. Wkrótce znajdą się w samej fortecy. Jej żołądek, choć i tak skurczony, zaburczał. Zastanawiała się, czy poszukać czegoś do jedzenia, ale miotanie głazów mogło się zacząć w każdej chwili, a ona bała się, że zastanie ją na odkrytym terenie. Zobaczyła kilkuset Doskonałych schodzących do podziemnej komnaty, gdzie często się spotykali. Zostawili za sobą zwykłych credenti – wiernych – wyznawców ich wiary, jednak nie prawdziwie zrzeszonych, dopóki nie osiągną perfekcji. Zbierając się na odwagę, Helena rzuciła się naprzód i przebiegła otwartą przestrzeń. Przylgnęła mocno do ściany i nie ruszała się, dopóki bicie jej serca się nie uspokoiło. Dopiero wtedy zaczęła skradać się dalej, nasłuchując. Pchały ją ku temu ciekawość i nadzieja, że zobaczy matkę w chwili jej przemiany

w perfecti. Najgorętszym życzeniem wszystkich, którzy przynależeli do jedynej prawdziwej wiary, było zostać wyniesionym do stanu, w którym można dostąpić ucieczki z tego świata. Spóźniła się. Matka była w komnacie, ale miała już na sobie ciemnoniebieską szatę Doskonałej. Dłonie złożyła na podołku, a jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć, choć wokół oczu miała czerwone obwódki. Między zgromadzonymi chodził mężczyzna w podobnej szacie. Miał w ręku małą, prostą miseczkę przykrytą lnianą szmatką. Każda osoba, przy której się zatrzymywał, wkładała dłoń pod len i wybierała gładki kamyk. Większość z nich była biała, ale kilka było też czarnych. Ręka matki Heleny powędrowała do miski. Gdy ją cofnęła, w jej dłoni ukazał się biały kamień. Ojciec losował jako jeden z ostatnich. Jego kamyk był czarny. – Niechaj tak się stanie – powiedział. – Radujmy się za tych, którzy idą pierwsi, wiedząc, że spotkamy się ponownie w świetle. Zgromadzeni zaszemrali na zgodę. Wielu zaczęło się modlić. W oczach dziecka kilku z nich już wyglądało tak, jakby zostali przeniesieni, ich dusze nie były już w pełni złączone z tym światem. Rozejrzała się za matką, ale nie mogła jej znaleźć. Pochłonął ją tłum. Później, gdy Doskonali wyłonili się z komnaty, ogłoszono, że wszyscy, credenti i perfecti, razem zjedzą uroczysty posiłek. Przyniesiono taką ilość strawy, jakiej dziecko nie widziało od miesięcy. Sery, mleko i mięso były surowo zabronione, ale były tam suszone owoce i ryby, orzechy, warzywa i wspaniały chleb. Dziewczynka jadła do czasu, aż jej żołądek nie był w stanie więcej pomieścić. Po takiej uczcie ledwo mogła zapanować nad snem; ale była zdeterminowana, żeby to zrobić. Chociaż matka pozostała z Doskonałymi, dziecko od czasu do czasu ją dostrzegało. Dalej wyglądała tak, jakby płakała. Gdy posiłek dobiegł końca, było już ciemno. Rodziny udały się do swoich kwater. Helena poszła od razu do swojego siennika rozłożonego na podłodze, ale ojciec zawołał ją z powrotem. Wciąż miał na sobie pelerynę, a w ręku – mały szmaciany tobołek. – Uściskaj matkę – oznajmił. – Kiedy się znów spotkacie, będziecie obie w świetle. Helena zamarła; bała się znaczenia kryjącego się za jego słowami. Ale matka podeszła do niej i kładąc delikatnie dłonie na ramionach, spojrzała jej głęboko w oczy. – Nie obawiaj się – powiedziała. – Wybór został dokonany i raduję się tym. Dobrze przeżyj swoje życie, a wkrótce znów się połączymy. – Uniosła wzrok na mężczyznę, który niecierpliwie czekał w pobliżu drzwi. – Bądź grzeczna i słuchaj ojca. Zgodził się pozostać tutaj, kiedy prawie cała reszta z nas odchodzi do światła. – Pozwól mi też iść, maman! – krzyknęła dziewczynka. – Nie boję się! Nawet jeśli będę musiała znowu wrócić na ten świat, pozwól mi teraz z tobą iść. Proszę! Jęk udręki wyszedł z ust matki. Zacisnęła usta, ale było za późno. Ojciec usłyszał. – Starczy tego – stwierdził i podszedł do przodu. – Inni czekają. Musimy iść. – Patrząc na żonę, rozkazał: – Wypełnij nauki naszej wiary. Pokaż wyznawcom Szatana, że nie ma w nas strachu ani przerażenia. Uderz w ich dusze mocą naszego przekonania. Kobieta w milczeniu skinęła głową, jednak Helena zastanawiała się, czy to usłyszała. Jej oczy były skupione na córce, nawet wtedy, gdy ojciec wziął dziecko za rękę i wyprowadził z małego pokoju. Helena oglądała się z rozpaczą za siebie. Jej wzrok nie opuszczał oczu matki, kiedy szła przez fortecę do odległego krańca nad klifami.

Zgromadziło się tam zaledwie parę osób; ci z Doskonałych, którzy wyciągnęli czarne kamienie, i kilkunastu credenti, którzy wydawali jej się niespokojni i przepełnieni trwogą. Prawie połowę z nich stanowiły dzieci, jak ona. – Chodźmy – powiedział ojciec i poprowadził ich w dół, do komnaty, z której można było się wydostać do jednej z jaskiń, którymi usiane było wzgórze. Szli wolno przez wąski pasaż, gdzie powietrze było tak chłodne i wilgotne, że Helena zaczęła się trząść w niekontrolowany sposób. Kiedy wreszcie wyszli na zewnątrz, znajdowali się u stóp skały, na przeciwnym końcu niż wioska. – Schronimy się dzisiaj w lesie – oznajmił ojciec, prowadząc ich dalej. – Jutro damy świadectwo. Helena spała przez kilka godzin na łożu z igieł sosnowych, ale jej odpoczynek naruszał obraz matki, która została sama na urwisku. Nie, nie sama; była wśród Doskonałych, a wkrótce dołączy do światła. Może sam Bóg Dobra zstąpi, żeby upomnieć się o swoich wiernych. Będą śpiewały anielskie chóry, a ci źli rzucą się w przerażeniu na kolana. Myśl o byciu świadkiem takiego cudu trochę złagodziła ból w sercu dziecka, które wciąż tęskniło za matką. Rano ojciec zebrał wszystkich i poprowadził przez las do małego tarasu skalnego, z którego rozciągał się widok na wioskę. Zatrzymali się tam, mogąc obserwować z ukrycia. – Musicie być zupełnie cicho – ostrzegł ich. – Pamiętajcie, jesteśmy tutaj, żeby dać świadectwo. Przez godzinę, a może dłużej, nic się nie działo. Helena starała się zapomnieć o chłodzie i strachu, przyglądając się obozowi, który wyrósł na miejscu wsi. Powiewała nad nim chorągiew Papieża Szatana, otoczona godłami tych, których miał na swoje rozkazy. Nigdy nie widziała aż tylu ludzi w jednym miejscu. Musiały ich być tysiące. Ziemia była tak zryta, że przypominała zamarznięte błoto, nie widać było śladu trawy. Prawie wszystkie drzewa zostały wycięte, żeby zbudować olbrzymie maszyny oblężnicze na zboczu wiodącym do fortecy. Wszędzie rozbito namioty, ale w środku wioski wyznaczono miejsce, w którym stała tylko olbrzymia drewniana klatka, której przeznaczenie było dla dziewczynki zagadką. Słońce wisiało wysoko na zimowym niebie, gdy w obozie zapanowała cisza. Wszystkie oczy były skierowane na szczyt góry. Helena wstrzymała oddech, kiedy ujrzała rzędy Doskonałych odzianych w ciemnoniebieskie szaty, schodzących w stronę armii szatana. Słyszała z oddali ich śpiew. Jeden po drugim, dochodząc do centrum wioski, bez wahania wchodzili do drewnianej klatki. Gdy wszyscy byli już w środku, zamknięto drzwi i zabezpieczono je żelaznym łańcuchem. Mężczyzna siedzący na okazałym rumaku wydał rozkaz. Inni podbiegli, układając drewno wokół klatki. Z ust Heleny wydobyło się ciche kwilenie. Ojciec oparł ciężką dłoń na jej ramieniu. – Nie odwracaj głowy – powiedział. – Twoim obowiązkiem jest to zobaczyć i zapamiętać. Posłuchała nie dlatego, że chciała, ale nie była w stanie się poruszyć. Jej oczy, w panice szukając matki, odnalazły ją ściśniętą na tyłach klatki, patrzącą w ich stronę. Byli dobrze ukryci, więc Helena domyśliła się, że matka ich nie widzi. Łzy spłynęły jej po policzkach. Otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Mężczyźni podeszli do klatki z pochodniami i podłożyli ogień u podstawy. Kapłan złych

ludzi uczynił znak krzyża. Pomruk aprobaty przeszedł przez zebraną armię. Czarny dym uniósł się ku niebu. Ogień zapłonął szybko. Wkrótce czerwone płomienie objęły przód klatki i jej szczyt. Szata jednego z perfecti zaczęła płonąć, a potem następnego i kolejnych. Wciąż śpiewali. Helena zamknęła oczy, jednak otworzyła je chwilę później pod wpływem ucisku ręki ojca na jej ramieniu. – Jeśli kochasz matkę, daj świadectwo – stwierdził szorstkim, stłumionym głosem. Zrobiła tak, jak powiedział. Nie odwróciła wzroku nawet wtedy, gdy ogień dotarł do końca klatki i płomienie zajęły szatę matki. Patrzyła, jak ją pochłaniają, jak skręca się i wije, a potem wyciąga ręce tak, jakby chciała ostatni raz przytulić córkę. Helena patrzyła, dopóki nie zostało nic oprócz tlącego się popiołu i smutnego szlochu wiatru wokół pustego urwiska. Po wszystkim ojciec przemówił do niej i pozostałych, którzy stali z twarzami naznaczonymi śladami łez i ustami przygryzionymi do krwi, w chwilach gdy próbowali powstrzymywać krzyk. – Swoim poświęceniem Doskonali udowodnili potęgę naszej wiary i słuszność naszego Boga – oznajmił. – Mieszkamy w świecie zła, nigdy o tym nie zapominajcie. – Wziął rękę Heleny i trzymał ją mocno. – Uczcie swoje dzieci, żeby mogły tę wiedzę przekazać swoim dzieciom. Czas zapłaty nadejdzie. A gdy przyjdzie, katarowie będą przygotowani. Wiatr osuszył łzy dziecka. Jej udręka okrzepła w mocnym postanowieniu barwionym nienawiścią. Trzymała się swojej wiary – przez całe życie pamiętała słowa ojca i przekazywała tę wiedzę swoim dzieciom. A jej potomkowie do dzisiaj tak samo czynią wobec własnych dzieci.

- 1 - Rzym Październik 1493 Donno Francesco… Byłam na Campo de’Fiori w drodze do warsztatu Rocco. Miałam mu coś ważnego do powiedzenia. Przyspieszyłam kroku, omijając wózki ulicznych handlarzy i przechodniów, przeskakując sterty łajna, odpychając nakłaniających do nierządu stręczycieli, obawiając się, że mogę się spóźnić. – Pani, obudź się! Naprawdę musiałam… To było ważne… Ulica, którą jeszcze przed chwilą miałam przed oczami, rozmyła się. Zamrugałam, widząc smugę światła wpadającą przez kotary otaczające moje łóżko. Portia, trzymając w górze lampę, chwyciła mnie za ramię i nim potrząsnęła. – Na litość boską… – Przymknęłam oczy, bezskutecznie próbując powrócić do snu. – Przybyli kondotierzy – powiedziała Portia. – Jego kondotierzy. Mówią, że musisz iść. – Co mówią? – Musisz iść z nimi. Chcieli, żebym ich tu wpuściła, ale powiedziałam, że sama cię obudzę. Są pod drzwiami. Nie będą zbyt długo czekać. Pomimo chłodu wczesnej jesieni spałam nago. Na mojej skórze lśniła warstewka potu. Jak zwykle nawiedził mnie koszmar, zostawiając swój znak. – Zabiję go, przysięgam. Karlica zaśmiała się. Zeskoczyła ze stołka, znalazła szatę z drobno tkanej egipskiej bawełny w odcieniu szafranu i wyciągnęła ją w moją stronę. – Nie zabijesz. Oczaruje cię, tak jak zawsze to robi, a ty mu wybaczysz. Skrzywiłam się. Jak najbardziej bystrooka portiere w całym Rzymie może być taką romantyczką? Portia wzruszyła ramionami. – Cóż ci mogę powiedzieć? Zostawia dobre napiwki. Zaczęłam się śmiać, ale śmiech przerwał atak kaszlu. Zebrałam się w sobie i wyszłam z sypialni do bawialni wypełnionej moimi książkami i aparaturą, której używałam do eksperymentów. Wokół moich nóg falowała szata barwiona rozdrobnionymi znamionami słupka andaluzyjskich krokusów. Przeszłam szybko między światłem a cieniem, nie zatrzymując się po drodze. Kot, przewrotnie biały, jakby dla pogwałcenia uświęconego tradycją przesądu, deptał mi po piętach. Drzwi do apartamentu stały otworem. Za nimi dostrzegłam hełmy kręcących się niecierpliwie żołnierzy w błyszczących napierśnikach. Dowódca zobaczył, że nadchodzę, i stanął na baczność, jak to powinien zrobić w obecnych okolicznościach. – Donna – powiedział, składając mi szybki ukłon. – Tysięczne przeprosiny, ale myślałem,

że najlepiej będzie… To znaczy, nie byłem pewny, czy pani… – Gdzie on jest? Kapitan zawahał się, jednak nie mógł skłamać. Nie mnie. To jedna z korzyści płynących z mojej reputacji mrocznej jak sam Styks. – W tawernie na Zatybrzu. Nie jest… w dobrym stanie. Westchnęłam i przeciągnęłam się, wciąż starając się w pełni rozbudzić. Przyszła mi do głowy myśl. – Dziś jest niedziela, prawda? – Tak, Donna, niestety. Nie mamy dużo czasu. – Poczekajcie tu. Weszłam z powrotem do apartamentu. Portia, jedynie pod tym imieniem znałam portiere, szykowała dla mnie odzienie. Z uwagi na to, że jeśli chodzi o stroje, jej oko było dużo lepsze niż moje, nie protestowałam. Powiedziałam za to: – Proszę mi przypomnieć, abym zmieniła zamek w drzwiach. Chyba że odda mi pani swój klucz. Uśmiechnęła się i pokręciła głową. – A co dobrego przyszłoby z którejś z tych rzeczy, Donna? Ślusarzowi płaci właściciel domu, więc miałabym nowy klucz, zanim się skończy dzień. A poza tym, kto by się troszczył o twoje sprawy, gdybyś musiała wyjechać? Wciągałam suknię przez głowę, co trochę tłumiło głos. – Dlaczego miałabym wyjeżdżać? Portia wzruszyła ramionami. – Mówię tylko… że to mogłoby się zdarzyć. – Co słyszałaś? Bo z pewnością portiere musiała coś usłyszeć. Zawsze tak było. – W mieście nie jest teraz zbyt miło. Za dużo deszczu, Tyber wylewa, chodzą plotki o zarazie. Niektórzy ludzie mogliby pomyśleć, że to dobry czas na wyjazd na wieś. – O Boże. Łajno, świnie, sielankowe szaleństwa, zbyt dużo otwartej przestrzeni. Nienawidziłam wsi. – Zaprowadź go po prostu do kaplicy – doradziła portiere. – Zaoszczędzi nam to wszystkim wielu kłopotów. Nazywam się Francesca Giordano, jestem córką zmarłego Giovanniego Giordano, który dziesięć lat służył jako truciciel w domu rodu Borgiów i przez swoje trudy został zamordowany. Żeby zyskać możliwość pomszczenia go, otrułam człowieka, którego wybrano na jego miejsce. Na szczęście kardynał Rodrigo Borgia, bo wtedy jeszcze był kardynałem, zamiast poczuć się tym urażony, dostrzegł we mnie umiejętności, które mógł wykorzystać. Na jego żądanie zrobiłam wszystko, żeby zabić człowieka, który, jak wówczas wierzyłam, rozkazał zamordować mojego ojca. Jedynie Bóg wie, czy Papież Innocenty VIII zginął z mojej ręki. Pewne jest natomiast to, że jego śmierć otworzyła Borgii drogę do papiestwa. Możecie się teraz ode mnie odwrócić, ale wiedzcie jedno: nikt nie bał się mojej mrocznej

natury bardziej niż ja sama. Gdybym tylko potrafiła zostać zwyczajną kobietą – może żoną i matką – zrobiłabym to w mgnieniu oka, choć wymagałoby to przejścia przez ognie piekielne. A przynajmniej chciałam w to wierzyć. Święty Augustyn, kiedy wciąż był młodym człowiekiem oddającym się rozpuście, modlił się, żeby Bóg uczynił go cnotliwym, ale jeszcze nie teraz. Moje pragnienia po części mogły czerpać swój urok z małego prawdopodobieństwa tego, że wkrótce się spełnią. Byłam, jaka byłam, niech mi Bóg wybaczy. Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat, ciemne włosy, ciemne oczy i choć miałam szczupłą sylwetkę, natura obdarzyła mnie kobiecymi kształtami. Mówię o tym bez dumy, ponieważ listę moich grzechów zamykała próżność. Pracowałam przecież w męskim zawodzie, więc mój wygląd wiele osób wprawiał w zakłopotanie. Bardzo mi to odpowiadało, bo podczas gdy ludzie, z którymi się stykałam, byli zajęci myślami o tym, żeby mnie spalić na stosie albo wziąć do łóżka – co się nie wykluczało – ja mogłam działać. Tawerna mieściła się na jednej z małych corsi, które odchodziły od Campo de’Fiori. W dzień, kiedy plac targowy jak zwykle był zatłoczony, to miejsce łatwo było minąć. Ale tuż przed świtem światła i dźwięki wylewające się z wąskich drzwi sprawiały, że nie sposób go było przeoczyć. Na zewnątrz czuwał krzepki strażnik, żeby odstraszyć kieszonkowców, którzy żerowali na pijanych młodych szlachcicach zbyt przejętych tym, że przebywają wśród pospólstwa, żeby zauważyć, iż są okradani. Gdy spostrzegł nadchodzących kondotierów, rozpłynął się w pobliskiej alejce. – Jeżeli życzy pani sobie, żebyśmy poszli przodem… – zaczął kapitan. Zignorowałam go, pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Od razu moje nozdrza podrażnił zapach swoistej mieszanki – kiepskie wino, pot, pieczone mięso, dym. Wdychałam ją głęboko. Ach, Roma. To przywołało na myśl wieś, ale zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Pierwszy zauważył mnie jakiś gbur z oczami mętnymi od przepicia i wyciągnął ręce, żeby obłapić mnie w pasie. Bez trudu go ominęłam i szłam dalej. Największy hałas dochodził od strony dużego stołu w końcu izby, za na wpół zasuniętymi zasłonami, gdzie zebrała się gromadka prawie nagich kobiet starających się przyciągnąć uwagę gości. Wybuch głębokiego śmiechu… Dziewczęcy pisk… Urywek sprośnej piosenki. Odepchnęłam dobrze rozwiniętą młódkę ubraną jedynie w przezroczyste spodnie jak z haremu, pchnęłam łokciem inną, jeszcze bardziej skąpo odzianą, i w końcu ukazał mi się widok będący powodem tego, dlaczego wyrwano mnie z łóżka o tak niedorzecznej porze. Rozwalony w krześle, z kielichem w jednej ręce i jędrną piersią w drugiej, syn Jego Świątobliwości Papieża Aleksandra VI wydawał się być w niezwykle dobrym humorze. Blondynka, do której należała pierś, siedziała okrakiem na jego kolanach, podczas gdy brunetka wyginała się na stole przed nim, zapraszająco rozkładając nogi. Cesare uniósł brew, choć nie mogłam powiedzieć, czy z zainteresowania, czy ze zdziwienia. Jego ciemne włosy z lekko czerwonawym połyskiem były rozpuszczone i opadały mu na ramiona. Z rysów twarzy przypominał matkę – surową Vannozzę dei Cattanei – dużo bardziej niż ojca. Miał jej długi garbaty nos i wielkie oczy w kształcie migdałów. Musiał ostatnio więcej czasu spędzać na słońcu, bo był bardzo opalony. Publicznie nosił zazwyczaj szaty, jakie przystawały wysoko urodzonemu młodzieńcowi, ale tej nocy był odziany

w wygodną luźną koszulę i spodnie. Pochylił się i szepnął coś do ucha blondynce, co sprawiło, że głośno pisnęła i zaczęła udawać oburzenie. Zawołał też do służących: – Vino! Molto vino dla wszystkich! – Cesare. Mrugnął raz, dwa razy. A po chwili jeszcze raz. Puścił pierś, postawił kielich na stole i westchnął głęboko. – Ai, mio, on cię przysłał. – Oczywiście, że tak – powiedziałam. – A myślisz, że kogo by wysłał? Po zebranych przeszedł szmer. Szeptano moje imię. Brunetka pobladła, złączyła nogi i umknęła. Podobnie jak większość towarzystwa. Blondynka upadła, starając się zsunąć ze swojego siedziska. Jej gładki zadek zawisł na chwilę w powietrzu, zanim się pozbierała i podążyła za resztą. Zostali tylko Hiszpanie. Aroganccy młodzi panowie z nosami do góry, potomkowie starych rodów, gwałtownie reagujący na jakąkolwiek ujmę dla ich honoru, prawdziwą czy wyobrażoną. Przybyli niedawno na dwór Papieża, który wciąż uważał Walencję za dom, i co było nieuchronne, pociągnęło ich towarzystwo jego syna. – Kto to jest? – zapytał jeden z nich z całkowitą ignorancją. Cesare Borgia podniósł się powoli, podciągnął spodnie i próbował doprowadzić się do porządku. Uśmiechnął się. – Moje sumienie, niestety. Na zewnątrz, na ulicy, otoczony przez kondotierów uniósł twarz w chłodnym powietrzu nocy. Drobna mżawka niosła ze sobą lekki zapach morza z niedalekiej Ostii. Wdychał go głęboko, podobnie jak ja. Na chwilę wypełniła nas pokusa dalekich miejsc i innego życia. – Powiedz, że nie mogłaś mnie znaleźć. – A czy to by zrobiło różnicę? Twój ojciec wysłałby po prostu kogoś innego. Ciesz się, że posłał twoich gwardzistów, a nie swoich. Westchnął. – Nie masz litości? Moje życie się kończy. Walczyłam z uśmiechem, ale przegrałam. Wciąż był taki młody, ten mężczyzna, z którym moje życie zostało tak niespodziewanie splątane. – Masz zaledwie osiemnaście lat, a jesteś u progu władzy i bogactwa, o jakich większość może tylko marzyć. Nie spodziewaj się, że ktokolwiek będzie się nad tobą roztkliwiał. – Wiem, ale przecież nie tego chciałem. Wiesz przecież. – A kto z nas dostaje to, czego chce? – Mój ojciec. Przyznałam to lekkim skinieniem głowy. – To prawda. A teraz zobaczmy, czy dalej tak będzie. W uchwytach przymocowanych do ścian palazzo w pobliżu Campo paliły się pochodnie, oświetlając marmurowe rzeźby przy wejściu i w podcieniach. Pomimo późnej pory słudzy byli na nogach i krzątali się wokół. Weszłam z Cesare po kręconych schodach do jego prywatnych kwater i patrzyłam, jak zrzuca ubranie i zanurza się w gorącej kąpieli. Kiedy wypacał skutki swoich szaleństw, ja przygotowałam odżywczą mieszankę ze składników, które nosiłam w niewielkiej torbie

zawieszonej na pasku. Nigdy bez niej nie wychodziłam, podobnie jak bez noża, który chowałam w skórzanej pochwie przy sercu. Przełknął jednym haustem napar, który mu podałam, co tylko świadczyło o wielkim zaufaniu do mnie. Zastanawiałam się, ile osób, które znałam, mogłoby zrobić to samo. Co najwyżej tuzin? A połowa z nich przynajmniej by się zawahała. – Obrzydliwe – stwierdził. Wanna była wyciosana z jednego kawałka marmuru i udekorowana syrenami o pełnych piersiach. Przysiadłam na stołku, który stał w pobliżu. – Tak czy inaczej, dobrze ci zrobi. Leżał w kąpieli z zamkniętymi oczami, opierając głowę na brzegu wanny. Uchylił jedną powiekę i zerknął na mnie. – Mogłabyś do mnie wejść. – Mogłabym… – Sprawiałam wrażenie, że jeszcze się namyślam. – Ale wiesz, co by się wtedy stało. Jesteśmy oboje zmęczeni, więc później byśmy zasnęli i pewnie się utopili. Che scandalo1. Roześmiał się, akceptując moją odmowę z większym wdziękiem, niż się tego spodziewałam. Wzięłam to za dowód na to, jak naprawdę był przygnębiony. Kiedy woda wystygła, podniósł się inbsp;stał nagi ze złączonymi nogami i z rozłożonymi ramionami. Krople wody spływały po jego opalonej skórze. Chłopięcą szczupłość zostawiał już za sobą, przeradzając się w prawdziwego mężczyznę i wojownika. Najpierw poszerzyły mu się ramiona, potem pierś, a ostatnio dobrze zaznaczyły się mięśnie brzucha i ud. Przynajmniej do tej pory jego ciało było bez skazy, nad czym ubolewał, bo pragnął sprawdzić się na polu honorowej walki. Blizny, upierał się, były oznaką prawdziwej męskości; wszystko inne to pozory. Jego ojciec, Wikariusz Chrystusa na Ziemi, był innego zdania, a to jego wola rządziła, przynajmniej dotychczas. – To naprawdę ci nie przeszkadza? – zapytał Cesare, gdy jego wierny sługa skończył go wycierać. Wzruszyłam ramionami. – A dlaczego powinno? Wyglądał tak niepewnie, że podeszłam do niego, otoczyłam jego szeroką pierś ramionami i złożyłam delikatny pocałunek na ustach, których miękkość jak zwykle mnie zaskoczyła. Otrząsnął się z wody, co sprawiło, że się roześmiałam i na chwilę mój wzrok powędrował w stronę łóżka. Powstrzymałam się jednak, widząc światło wpadające przez wysokie okna. To dzwony Bazyliki Świętego Piotra, które właśnie zaczęły dzwonić na drugim brzegu rzeki, obwieszczając świt. – Oczywiście to nie robi różnicy. Bo i jak by mogło? Służący chrząknął. – Proszę o wybaczenie, panie, ale pora się ubrać. Czekając, siedziałam z uniesionymi stopami w wygodnym krześle i sączyłam lekki cydr z pierwszych jabłek tego roku. Wszystko trwało dłużej niż zwykle, niewątpliwie dlatego, że Cesare wkładał odzienie, z którym wcześniej nie miał do czynienia. Gdy w końcu się pokazał, wstrzymałam oddech. Wstałam z uśmiechem. – Wyglądasz niezwykle przystojnie.

– To nie jest to, czego chcę – powiedział i ze wstrętem kopnął dół długiej czerwonej sutanny. Odpowiedziałabym mu, ale dzwony świętego Piotra zaczęły dzwonić głośniej i dołączyły do nich dzwony innych kościołów w całym Rzymie. Razem witały dzień wyświęcenia nowego, choć niezbyt temu chętnego księcia Świętego Kościoła Rzymskiego. Wciąż jeszcze dzwoniły, gdy szłam później ulicami Rzymu. Mimo że była niedziela, to większość sklepików była otwarta, a na ulicach tłoczyli się ludzie. Jego Świątobliwość – sam będąc człowiekiem oddanym kupowaniu i sprzedawaniu – mianował praktycznie wszystkie przedsięwzięcia w mieście jako „niezbędne”, dzięki czemu nie obowiązywał ich zakaz handlu w dni święte. Z tego powodu, jak również w związku z tym, że powstrzymał przestępczość, która za czasów jego poprzednika była na ulicach na porządku dziennym, rzymianie go kochali. Ale nie była to już przyprawiająca o zawrót głowy miłość od pierwszego wejrzenia, która okrywa rumieńcem policzki i nadaje blasku oczom. Zmieniła się w kruchą miłość doświadczenia, która balansuje na krawędzi rozczarowania, gdy niewierność ukochanego staje się zbyt oczywista. W przypadku Borgii jego bezgraniczna żądza posiadania kobiet, władzy, przywilejów i bogactwa była ledwie początkiem. To, czego naprawdę chciał – i był gotowy osiągnąć – można nazwać nieśmiertelnością. Zamierzał dostosować świat do własnej wizji, pragnął, żeby jego imię pobrzmiewało przez wieki, nigdy nie przygasło, nigdy nie zostało zapomniane, było wymawiane w najwyższej chwale na zawsze. Myślę, że wyobrażał sobie siebie siedzącego jak Jowisz w niebie, spoglądającego łaskawie na świat, który stworzył. Niestety jego przeciwnicy dochodzili do wniosków takich samych jak ja, więc przy każdej okazji i za wszelką cenę chcieli go powstrzymać. Pomimo rzucanych przez nich cieni świeciło słońce, błogosławieństwo po ostatnich ciągłych deszczach. Przez chwilę przemknął mi przed oczami fragment mojego snu. Mogłam bez trudu zawrócić i pójść na Campo, aby zobaczyć się z Rocco. Niedawno ogłoszono jego zaręczyny z Carlottą d’Agnelli, co nie wpłynęło na naszą przyjaźń, bo i dlaczego powinno. To prawda, był taki czas, kiedy Rocco myślał o tym, żebyśmy się pobrali, jednak biorąc pod uwagę to, co już wiedział o mojej mrocznej duszy, powinien się cieszyć ze swojego wyboru. Mimo tego lubiliśmy się i ufaliśmy sobie w sposób, jaki robią to towarzysze złączeni wspólnymi celami. Jeżeli wciąż od czasu do czasu tęskniłam do tego, co nie mogło się zdarzyć, nosiłam ten sekret w sercu i zatrzymałam dla siebie. Powinnam go odwiedzić, ale jeszcze nie teraz. Po upływie ponad roku w służbie u Jego Świątobliwości, żyjąc stale w kręgu najciemniejszych przejawów mojej natury, nie mogłam dłużej ignorować niepokojącej melancholii, która wisiała nade mną nawet w najbardziej słoneczne dni. Przed Cesare i Jego Świątobliwością udawało mi się utrzymywać pewność siebie, ale była to tylko fasada, za którą kryłam najgłębsze lęki. Ciągle w napięciu, wietrząc zagrożenie w każdym cieniu, byłam znękana przeświadczeniem, że moja dusza, o ile jeszcze ją miałam, nigdy nie ujrzy światła, do którego tak rozpaczliwie tęskniłam. Kierowana zwykłą brawurą wmawiałam sobie, że bycie potępionym jest formą wyzwolenia. Nie dla mnie niekończący się cykl grzeszenia, spowiedzi i rozgrzeszania. Ale odrzuciwszy to wszystko, znalazłam się w swoim własnym czyśćcu. Słońce zakryła chmura. Wstrząsnął mną gwałtowny dreszcz, ale szłam dalej. Z uwagi na

wylane wody Tybru musiałam unosić dół sukni, brodząc w brudnej wodzie do małej pracowni aptecznej ukrytej w niewielkim zaułku. W środku było kilku kupujących. Czekałam, kręcąc się poza zasięgiem wzroku, aż jeden po drugim zostali obsłużeni. Kiedy wyszedł ostatni, przekroczyłam próg. W środku wszystko lśniło czystością i panował tu niezwykły porządek: każda buteleczka i paczuszka stały w odpowiednim miejscu, stół do pracy był wyszorowany piaskiem, a w powietrzu unosił się zapach suszonych ziół. Nie można było wyczuć nawet najlżejszej woni cierpienia i śmierci, jakie miały tutaj miejsce ubiegłego roku, gdy zdesperowani uchodźcy – wygnani z Hiszpanii na rozkaz ich katolickich mości Ferdynanda i Izabelli – napłynęli falą do Rzymu, a ich stan był jarzącym świadectwem nieludzkiego traktowania człowieka przez człowieka. Każda normalna osoba powitałaby ich relatywny spokój jako dowód miłosierdzia Boga, który, jak powiadają, nigdy nie zsyła na nas więcej, niż jesteśmy w stanie znieść. Dla mnie nosił on raczej znamiona ciszy, która poprzedza wielką burzę. Sofia Montefiore skończyła płukać ręce w occie, którego używała jako ochrony przed roznoszeniem chorób, i sięgnęła po ręcznik. Spostrzegając mnie, zmarszczyła czoło. – Wyglądasz jak wrak człowieka. Zawsze można liczyć na to, że przyjaciele mile połechtają twoją próżność, ale tylko dobrzy przyjaciele powiedzą ci prawdę. Sofia, kobieta w średnim wieku o mocnej budowie i z chmurą srebrnych włosów upiętych chaotycznie wokół pospolitej, choć miłej twarzy, nazbyt troszczyła się o moje zdrowie, mówiąc nie do końca szczerze. Nie mogłabym powiedzieć inaczej, głównie dlatego, że nawet najlepsze próby oszukania jej nieodmiennie kończyły się fiaskiem. – Nie sypiam dobrze. – To nic nowego. A co robisz, żeby sobie pomóc? – Piję – przyznałam. – Chyba trochę za dużo. – Nic więcej? Gdy się zawahałam, obeszła stół i przyjrzała mi się uważnie. Pokonałam odruch skulenia się pod jej badawczym spojrzeniem. – Nie brałaś opium? – zapytała. Nie byłam w stanie udać szoku, choć bardzo się starałam. Sofia wiedziała to, o czym wiedział cały Rzym: turecki sułtan, który dobrze płacił za to, żeby jego młodszy brat i rywal był przetrzymywany w Watykanie jako zakładnik, zaopatrywał rzeczonego brata we wszelkie środki mające na celu dogadzanie sobie, co miało sprawić, że stanie się słaby i bezwolny. Między nimi prym wiodło opium, którym szczodry książę Djem dzielił się ze swoimi przyjaciółmi w łonie Kościoła i wśród członków możnych rodów. – Próbowałam go – przyznałam. Na krótko przed inwestyturą Cesare, gdy ze zgrozą zdał sobie sprawę z tego, że ojciec nie ulegnie i nie pozwoli mu zostać przywódcą wojskowym, którym pragnął być, wystarał się o odrobinę opium, żebyśmy we dwoje mogli go spróbować. Euforia, którą wywoływało, była do granic kusząca, ale ujemne strony wydawały się oczywiste. – Za bardzo przytępia zmysły. A muszę się skupić na pracy. Sofia odetchnęła z ulgą.

– Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. Jest wiele sposobów na to, żeby sobie pomóc, nie polegając na… Nie pozwoliłam jej skończyć i wtrąciłam: – W tym proszku nasennym, który mi dałaś kilka miesięcy temu, było opium, prawda? To dlatego odmówiłaś mi większej ilości? – Zrobiłam błąd. Myślałam, że jeśli uda mi się dzięki niemu uspokoić twój sen, dalej tak zostanie, nawet gdy odstawimy proszek. Wygląda jednak na to, że tylko wywołałam pragnienie, które wciąż w tobie tkwi. – Moim jedynym pragnieniem jest sen. Rozpaczliwie go potrzebuję. Jestem pewna, że pod twoją opieką, gdy będę przestrzegała twoich poleceń, mogłabym bezpiecznie zażywać jakiś rodzaj tego leku. Byłam przygotowana na to, że od razu odrzuci ten pomysł, więc przećwiczyłam argumenty, które mogłyby ją przekonać. Borgia był żydowskim papieżem, podobnie jak papieżem wszystkich tych, którzy dostarczyli mu wystarczających sum, żeby został wybrany na Tron Piotrowy. W zamian przyrzekł chronić Żydów, a ja z kolei chroniłam jego. Sofia musiała widzieć korzyści płynące z poprawy mojego funkcjonowania. Ale zanim zaczęłam ją przekonywać, pokazała mi, żebym usiadła. Zostawiła mnie na chwilę i wróciła z gorącą wodą, którą gotowała na piecyku na tyłach pracowni. Przygotowując napar z rumianku i owocu dzikiej róży, powiedziała do mnie: – Dawid wrócił. Powstrzymałam niecierpliwość; co nie było trudne, bo ta wiadomość mnie zainteresowała. Dawid ben Eliezer był przywódcą grupy żydowskich odszczepieńców, którzy gotowi byli walczyć za przetrwanie swoich ludzi. W tym celu połączyliśmy wcześniej siły. Ostatnio słyszałam, że przebywał we Florencji, mając na oku fanatycznego mnicha Savonarolę, który, gdy akurat nie protestował przeciwko korupcji w Kościele, zajmował się wzywaniem do eksterminacji Żydów. Savonarola miał sojusznika, księdza Bernardo Morozziego, który, jak wierzyłam, stał za śmiercią mojego ojca. Jego też obserwował Dawid. Coś, co kazało mu to przerwać i wrócić do Świętego Miasta, musiało być naprawdę ważne. – Co go sprowadza do Rzymu? – zapytałam. – Chyba te same obawy, które nie pozwalają ci spać. Borgia ma zdolność do kolekcjonowania wrogów, a niektórzy z nich mogą być śmiercionośni. Nie mogłam temu zaprzeczyć. – Jest zdeterminowany, żeby za wszelką cenę umacniać interesy la famiglia. Świadczy o tym choćby jego upór, aby zrobić Cesare kardynałem mimo tego, jak bardzo rozgniewało to wielu dostojników. Taka arogancja doprowadzi go do upadku – oznajmiła Sofia z westchnieniem. Napełniła naparem dwie filiżanki z kamionki i podała mi jedną. Gdy popijałam napój, dodała: – Boję się, że będziemy mieli nowego papieża albo wojnę. A może nawet obie rzeczy naraz. Nie mogłam wykluczyć żadnej z tych możliwości, ale jeśli byłabym gotowa zaakceptować fakt, że są nieuniknione, nie siedziałabym w tym miejscu. – Jeżeli czegoś się nauczyłam – powiedziałam – to nigdy nie obstawiać zakładów przeciwko Borgii. Wszyscy, którzy to zrobili, są przez to ubożsi, jeśli w ogóle są pośród nas. – Naprawdę wierzysz, że może to przetrwać? – spytała.

– Zdecydowanie. Przecież im dłużej mu się uda, tym bardziej sfrustrowani i podzieleni staną się jego wrogowie. W konsekwencji niektórzy z nich zaczną w końcu szukać z nim zgody. A przynajmniej taką miałam nadzieję, bo każda inna możliwość wydawała się zbyt przygnębiająca i zabójcza. – Ale potrzebuję pomocy, Sofio. – Uniosłam naczynie. – Nie wystarczą mi już takie środki jak ten. Dasz mi to, czego chcę, czy nie? Nabrała powietrza i powoli je wypuściła. – Co zrobisz, jeśli ci odmówię? – Nie myślałam o tym. To było kłamstwo, ale miałam nadzieję, że niewielkie. Brałam pod uwagę różne możliwości. Nie udało mi się po prostu wymyślić czegoś, co będzie wystarczająco dobre. Uniosła brwi. – Obie wiemy, że gdy chodzi o podobne sprawy, twoje umiejętności przewyższają moje. – Trochę mnie przeceniasz. Chcę zasnąć tylko na kilka godzin, nie na wieczność. To, czego potrzebowałam, nie mieściło się w ramach mojej mrocznej profesji. Chociaż znałam setki, a nawet więcej sposobów na zabijanie, niemal nic nie wiedziałam o tym, jak uzdrawiać. To, czego udało mi się nauczyć, a nie było tego wiele, zawdzięczałam właśnie Sofii. W kącikach jej ust błąkał się uśmiech, ale wzrok pozostał poważny. – W takim przypadku zobaczę, co mogę zrobić. Ale musisz mi obiecać, że będziesz bez wyjątku przestrzegać moich zaleceń. Zapewniłam ją, że nie pomyślałabym nawet o czymś innym i chciałam jeszcze trochę zostać w jej towarzystwie, ale przyszedł klient. Odeszłam więc z ulgą, że w ręku mam pomoc. Mój nastrój się poprawił, więc znowu pomyślałam o tym, żeby odwiedzić Rocco. Ale gdy dotarłam do jego warsztatu na Via dei Vertrarari, ulicy wytwórców szkła, odkryłam, że jest zamknięty. Prawdopodobnie poszedł razem ze swoim synkiem Nando złożyć wizytę Carlotcie i jej rodzinie. Starając się zagłuszyć pustkę w sercu, wróciłam do swojego apartamentu. Spędziłam tam resztę dnia, próbując rozwikłać problem, który wzbudził moje zainteresowanie. Ostatnio doszło do serii przypadków śmiertelnych wśród starszych mężczyzn, których łączyły dwie sprawy: zamożność i młode żony. Wszyscy przed śmiercią skarżyli się na ostre bóle brzucha i krew w moczu. Oczywiście wywołało to plotki o otruciu. Uwrażliwiona na obecność nieznanego truciciela w mieście, który mógłby przecież stanowić zagrożenie dla Borgii, zaczęłam się tym interesować. Jak się okazało, wszyscy panowie brali ogólnie dostępny preparat sporządzony z suszonych części owada, który jest całkiem ładnym ubarwionym na zielono chrząszczem znanym z tego, że jego wydzielina, kantarydyna, pobudza słabnący męski wigor. Ciekawa byłam, jak osiąga się taki efekt, i posunęłam się nawet do tego, żeby zapytać Cesare, czy coś o tym wie. Gdy już otrząsnął się z oburzenia i ze zdumienia wywołanego podejrzeniem, że mógł w ogóle mieć taką wiedzę, uspokoił się na tyle, aby mi powiedzieć, że ta substancja wydaje się znacznie zwiększać przepływ płynów w ciele, a przede wszystkim krwi. Skutkiem tego jest imponująca erekcja, ale może to również obciążyć serce, wywołać ostre bóle brzucha i spowodować kłopoty z oddawaniem moczu. Pomimo tak zróżnicowanych

opinii cieszy się dużym zainteresowaniem wśród mężczyzn, którzy za wszelką cenę próbują zachować jurność. Wszystko to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać: jeżeli niewielka ilość kantarydyny mogła tak dużo zdziałać, jakie skutki może wywołać bardziej skoncentrowana dawka? Bez zagłębiania się w szczegóły powiem tylko tyle, że odkryłam, iż problem leżał w czystości i mocy substancji. Panowie, o których mowa, mieli to nieszczęście, że natknęli się na niezwykle silną dostawę. Jej źródło, sprzedawca w bocznej alejce niewart tytułu aptekarza, zgodził się odsprzedać mi całe zapasy tuż przed tym, jak opuścił Rzym w wielkim pośpiechu. A ja usiadłam, żeby zbadać substancję i odkryć, jak można sprawić, żeby była jeszcze silniejsza i zabójcza. Tak bardzo byłam zajęta, że nie zauważyłam, iż z zachodu nadciągnęła burza. Niesione wiatrem krople deszczu zmoczyły podłogę mojej pracowni, zanim zdałam sobie sprawę z tego, co się dzieje, i pospieszyłam do okien zamknąć okiennice. Gdy to robiłam, zerknęłam w dół, na dziedziniec. Stał tam ktoś otulony okrywającą go od stóp do głów peleryną, kryjący się przed deszczem pod okapem. Nie mogłam rozpoznać rysów, ale kąt nachylenia głowy sugerował, że ta osoba patrzy w moje okna. Zamknęłam okiennice, tłumacząc sobie, że mam bujną wyobraźnię. Po tylu nieprzespanych nocach i z tyloma troskami mogłam po prostu wyczarować w głowie postać kryjącą się w cieniu. Jednak zanim udałam się na spoczynek, znów wyjrzałam przez okno. Na dziedzińcu nic się nie poruszało, nawet przemoczony szczur. O dziwo, spałam dobrze, a przynajmniej jak na mnie, budząc się niedługo po świcie wśród zapachu deszczu i dźwięku trąb niosących wiadomość o papieskim obwieszczeniu.

- 2 - Stary człowiek z nabrzmiałym czerwonym nosem i kępkami siwych włosów wyrastających z uszu splunął, gdy przejeżdżał obok niego Papież. Wielka kula flegmy wylądowała na mokrej ziemi tuż za zadem wspaniałego białego wierzchowca Jego Świątobliwości. Borgia zdawał się tego nie zauważać. Jechał dalej, robiąc znak krzyża nad głowami wieśniaków zwleczonych z okolicznych pól, aby uhonorować jego przejazd. Zbrojni, nie zwalniając kroku, posłali mężczyznę w błoto. Siwy paesano leżał tam, gdzie upadł, patrząc w ołowiane niebo. Nie wyglądało na to, żeby odniósł jakieś rany, a obserwując jego zadowoloną minę, można było odnieść wrażenie, że rozmyśla o pochwałach, jakie dostanie od swoich sąsiadów, gdy tylko procesja zniknie im z oczu. Tak to było na każdym odcinku drogi, kiedy posuwała się wolno starą Via Cassia na północ od Rzymu w kierunku podobno urokliwego miasteczka Viterbo. Nasz pochód otwierali heroldzi i zbrojni ogłaszający pierwszą papieską wyprawę Jego Świątobliwości poza Rzym. Księża nieśli na barkach złote, wysadzane drogimi kamieniami tabernakulum z Bazyliki Świętego Piotra. Borgia oznajmił, że bierze je ze sobą na znak swojej pobożności i poświęcenia Zbawicielowi. Rzymianie lubią dobre dowcipy, a ten szczególnie przypadł im do gustu. Zgodnie z prawdą, jak wszyscy wiedzieli, chciał mieć pod ręką gotowe źródło wymienialnych dóbr, gdyby doszło do najgorszego. Nie to, żeby można było powiedzieć, iż nie był dobrze zabezpieczony. Jego Świątobliwość jechał zaraz za tabernakulum, okryty czerwienią i złotem, w trzyczęściowej papieskiej tiarze, która mocno trzymała się jego głowy. Pomimo swojego wieku i brzemienia urzędu siedział prosto w siodle. Jak na człowieka, o którym mówiono, że lepiej by się nadawał do rządzenia piekłem niż chrześcijaństwem, był bardzo przekonującym papieżem. Biorąc pod uwagę marną kondycję Świętego Kościoła Rzymskiego, przeżartego oszustwem i sprzedajnością tak wielką, że mogła rywalizować z nędzną dziwką, pewnie nie było to wielkie wyzwanie. Za nim podążały dziesiątki dostojników – wśród nich kilku kardynałów, którzy wciąż go popierali – a potem mieszkańcy domu, włączając w to jego młodziutką córkę, Lukrecję, wraz z poślubionym kilka miesięcy wcześniej mężem, coraz bardziej posępnym Giovannim Sforzą. Il Papa nie zgodził się na to, żeby ich małżeństwo zostało skonsumowane w związku z tym, że trzynastoletnia Lukrecja była zbyt młoda na stosunki cielesne. Cały świat, łącznie z Lukrecją, wiedział, że prawdziwą intencją Jego Świątobliwości było pozostawienie sobie otwartej drogi do anulowania tego związku, gdyby polityczne wiatry, które ostatnio wiały bardzo gwałtownie, nagle zmieniły kierunek. Ja jechałam z resztą papieskiego dworu na tyle blisko, żeby obserwować Jego Świątobliwość, ale również na tyle daleko, żeby mnie nie opluto. Obok mnie siedział na koniu Renaldo d’Marco. Nadzorca domu Borgii napotkał mój wzrok i zmarszczył brwi. – Widziałaś to? – zapytał. Renaldo w zadziwiający sposób przypominał zwykłą fretkę, zarówno wyglądem, jak i w zachowaniu. Niewielki, ciągle nerwowy, zamartwiał się najdrobniejszymi szczegółami i

żył w strachu, że kiedyś popełni błąd. Pedantyczna dokładność była jego tarczą chroniącą przed światem, który często wydawał się go przytłaczać. Ale udowodnił, że jest prawdziwym przyjacielem dla mnie, którą inni obchodzili z daleka i której się bali. Połączeni wspólnym obowiązkiem służenia i chronienia rodziny Borgiów od dawna mieliśmy nawyk omawiania spraw, które nas oboje dotyczyły. – Chodzi ci o tego starca? – spytałam. – Nie był pierwszy. Jakąś godzinę temu był taki jeden, który wyczekał, aż Jego Świątobliwość będzie go mijał, żeby nasikać na drogę na jego oczach. Wzruszyłam ramionami. – Kto może wytłumaczyć dziwne zwyczaje wieśniaków? Renaldo odparł pod nosem: – Nie możesz tego ignorować, Francesco. Wieśniacy mają odwagę okazać pogardę naszemu panu, ponieważ nie wierzą, że długo będzie papieżem. Odpowiedziałam mu podobnie ściszonym głosem: – Nie znają go tak dobrze jak my. Jeśliby znali, byliby zdecydowanie bardziej powściągliwi w swoim zachowaniu. Nadzorca nie wydawał się przekonany. – Może, ale ten przeklęty przejazd był nierozważny. Wygląda to tak, jakby uciekał. To prawda, że wyjazd Borgii z Rzymu można było widzieć w takim świetle, a jego wrogowie nie wahaliby się tak go przedstawiać. Ale jego rzeczywisty powód nie był tajemnicą. – Osobiście wizytując fortyfikacje w Viterbo i innych miejscach na północy, pokazuje, że nie uchyli się przed wojną, jeżeli do niej dojdzie. – Broń Boże i wszyscy święci – wymamrotał Renaldo. Dzieliłam z nim tę opinię, choć nie żywiłam większej nadziei na interwencję z zaświatów. Wszyscy jesteśmy hazardzistami w ten czy inny sposób, ale nikt nie grał tak żarliwie i o tak wysokie stawki, jak Wikariusz Chrystusa na Ziemi. Jego bezgraniczne ambicje dla la famiglia postawiły go w sprzecznym kursie z kilkoma największymi władcami w Europie i sprawiły, że wojna, jak powiedziała Sofia, była nieunikniona. Każdy konflikt tego rodzaju zagroziłby pontyfikatowi Borgii i dał jego wrogom w łonie Kościoła możliwości, jakich szukali, żeby go obalić. Jak dokładnie zamierzał wypracować sobie drogę wyjścia z tego problemu, pozostawało zagadką. Byłam tylko pewna tego, że Borgia, jak to Borgia, miał plan – a co bardziej prawdopodobne, miał ich kilka. – A co, jeśli rzeczywiście dojdzie do wojny? – zapytał Renaldo. – Co wtedy? – Wtedy przychodzi mi na myśl jedna osoba, którą przynajmniej by to uszczęśliwiło. Nadzorca nie musiał pytać, o kim myślę. Mój związek z Cesare dawno już nie był tajemnicą, ale ostatnio widziałam swojego kochanka wkrótce po jego konsekracji na księcia Świętego Kościoła Rzymskiego, w ubiegłym tygodniu. Zamiast słuchać niekończących się oskarżeń, jakie z siebie wypluwał, Borgia zrobił z niego użytek, wysyłając go przodem do Viterbo, żeby pozornie trzymać go z dala od zarazy, która – jak plotkowano – rozwijała się w Rzymie, ale tak naprawdę, aby zebrać tamtejszą arystokrację i umocnić garnizon. Pod jego nieobecność moje łoże bardzo się wychłodziło. – Podejście Cesare do bycia kardynałem nie poprawiło się, prawda? – zapytał Renaldo. –

Nie pogodził się z wolą ojca. – Myślałeś, że będzie inaczej? Całe życie marzył o wielkich zwycięstwach na polu walki. Nie do zniesienia jest dla niego myśl o zamknięciu w czerwonej sutannie i przykuciu do biurka w Watykanie. – Mimo to obstawia się pięć do dwóch, że w przyszłym roku dojdzie między nimi do kłótni. Nie byłam tym zdziwiona. Rzymianie zakładają się o wszystko – liczbę ciał, które zostaną wyłowione z Tybru danego dnia, płeć kolejnego bękarta któregoś z kardynałów, długość życia Papieża. Wszystko jest pożywką dla kołowrotka fortuny, na którym balansują nasze życia i gdzie przy okazji można trochę zarobić. – A w przypadku wojny? – zapytałam. – Jakie są szanse? – Trzy do dwóch, że Il Papa wygra. – Interesujące… Biorąc pod uwagę fakt, że w porównaniu do Francuzów praktycznie nie ma armii i że wsparcie Hiszpanów jest bardziej niezbędne niż pewne. Renaldo nie wyraził sprzeciwu, choć podkreślił coś, co, jak wiedziałam, było prawdą. – Ale ma taką werwę, takie poczucie własnej nieuchronności… Jest jak siła natury. Kto tak naprawdę chciałby zakładać się przeciw niemu, zwłaszcza wtedy, gdy na drugim końcu szali jest ten stary pryk della Rovere? Roześmiałam się wbrew sobie, co zostało nagrodzone uśmiechem nadzorcy. Jechaliśmy aleją obsadzoną bukami, zbliżając się do zajazdu w Ronciglione, gdzie mieliśmy się zatrzymać na noc. Mnóstwo cieśli, szklarzy i malarzy pracowało bezustannie przez większą część tygodnia, żeby zapewnić Jego Świątobliwości właściwe warunki na tę jedną noc, którą zamierzał spędzić w zajeździe. Wozy wypełnione służbą, meblami, gobelinami, obrazami i innymi niezbędnymi rzeczami przyjechały z Rzymu. Całe górne piętro wyłączono do użytku Jego Świątobliwości, pozostawiając parter dla wszystkich dostojników i służby. Zsiadając z konia, słyszałam narzekania na takie ustalenia, ale nic nie można było na to poradzić; Borgia kochał swoje przywileje, a jeszcze bardziej kochał sprawiać, żeby ci pod nim musieli je akceptować jako mu należne. Lubił również wywoływać chaos, a przynajmniej tak można było wnioskować ze stopnia aktywności wokół niego. Szybko odskoczyłam na bok, widząc biegnących zbrojnych, którzy o mało mnie nie zdeptali. Woźnica ryknął gniewnie, gdy inny wóz zajechał mu drogę. Paziowie i chłopcy kuchenni kręcili się w pobliżu, pomagając rozpakować niekończący się strumień pudeł i baryłek, potykając się wciąż o własne nogi. Każdemu można by wybaczyć, gdyby pomyślał, że dwór papieski rozgaszczał się tutaj na miesiąc albo dłużej, a nie na kilka nocnych godzin. Stojący obok zajazdu duży prosty budynek z surowych drewnianych bali przemieniono w podróżne kuchnie. Ogień już buzował, rożna się obracały, a powietrze wypełniały smakowite zapachy. Kichnęłam z uznaniem. Prawda o mojej profesji jest taka, że większość spraw kręci się wokół żywności, z tej prostej przyczyny, że najłatwiej jest ją zatruć. Ziarenka arszeniku można podłożyć w fałdach mięsa, ser może być owinięty zatrutą szmatką, która odda mu swoje śmiercionośne właściwości. Używając odpowiednich narzędzi, można nawet zatruć surowe jajko w skorupce. W związku z tym nie tylko z największą troską badałam to, co Borgia mógł zjeść, ale również robiłam wszystko, żeby moja obecność była odczuwalna w miejscach, gdzie mogła wywołać pożądany skutek.

Pożegnałam się na razie z Renaldo, ale zdążyłam przejść tylko kawałek po błotnistej ścieżce w stronę kuchni, gdy drogę zastąpił mi srogi kondotier noszący szarfę kapitana papieskiej straży. Vittoro Romano był po pięćdziesiątce, pomimo bogatego żywota miał wciąż prostą sylwetkę i silne ramiona, a jego zawsze posępna mina mogła zmylić tych, którzy go nie znali, sugerując, że niewiele zauważał z tego, co się dzieje wokół niego. Obserwując go przez te wszystkie lata, gdy wyrastałam w domu Borgii, ja wiedziałam lepiej. Odkąd przejęłam obowiązki ojca i poprzysięgłam zemstę na jego zabójcy, Vittoro i ja zostaliśmy przyjaciółmi. Liczyłam na to, że zawsze powie mi wszystko, co powinnam wiedzieć, a on podobnie liczył na mnie. Niezwykle rzadko zdarzało nam się wzajemnie rozczarować, a zawsze był ku temu ważny powód. – Francesco – powiedział. Mówił cicho, żeby nikt nas nie usłyszał. Zachowywał się tak, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie, szczęśliwie ostatnio bardziej suchej, choć właśnie wtedy poczułam pierwsze krople deszczu. – Coś się wydarzyło. – Vittoro, mówiąc to, wziął mnie pod rękę, prowadząc na tyły zajazdu. Gdy już byliśmy sami, powiedział: – Znaleziono martwego chłopca kuchennego. Informowano mnie o każdej nagłej śmierci wśród domowników Papieża, bo była szansa, nawet jeśli niewielka, że mogła zwiastować zagrożenie dla Jego Świątobliwości. Jak dotąd wszystkie zgony, które badałam, okazały się być spowodowane naturalnymi przyczynami, ale nie sądziłam, że zawsze tak będzie. Vittoro rozkazał przenieść ciało do wozu, który odprowadzono na sam koniec pola, gdzie raczej nie zwróciłby niczyjej uwagi. Gdy do niego podchodziliśmy, zza pobliskiej kępy drzew wyłoniło się dwóch zbrojnych. Widząc swojego kapitana, odstąpili, pozwalając nam przejść. – Ostrzegłem tych, którzy wiedzą o śmierci chłopca, żeby z nikim o tym nie rozmawiali – powiedział Vittoro. To kupi nam trochę czasu, ale nie za wiele. Wspinając się na tył wozu, zatrzymałam się na chwilę, żeby przyzwyczaić oczy do słabszego światła. Deszcz zaczął padać mocniej. Bił w płótno okrywające metalowe pręty przymocowane do podstawy wozu. Chłopiec leżał na drewnianych deskach chronionych z każdej strony przez skrzynie z zapasami. Był nagi. – Kto mu zdjął ubranie? – zapytałam. – Ja – odparł Vittoro. – W rękawiczkach. – I dodał po chwili: – W Rzymie jest zaraza, a przynajmniej tak mówią. Głos miał spokojny, ale rozumiałam jego lęk. Jeżeli to była zaraza, wszyscy mogliśmy być martwi w ciągu kilku dni, jeżeli nie godzin. Uniosłam szybko ramię chłopca i zajrzałam pod nie. Ostrzegawcze obrzęki, które zwiastują plagę, nie były tam widoczne, podobnie jak w pachwinach. Nie wykluczało to całkowicie możliwości zarazy, ale zmniejszało jej prawdopodobieństwo. Nie było również żadnego znaku, że chłopca zabiła trucizna kontaktowa. Jeżeliby tak się stało, znalazłabym ślady drobniutkiej wysypki i zasinienie skóry w miejscu, gdzie dotknęła jej toksyna. – Wymiotował albo się zabrudził? – zapytałam. – Nie znalazłem niczego, co by na to wskazywało. To wykluczało wiele trucizn, ale nie wszystkie. Zbierając siły, zaczęłam od czubka głowy

i przesuwałam wzrok powolutku w dół, badając każdy centymetr jego ciała. Kiedy skończyłam oglądać przód, razem z Vittoro obróciliśmy go ostrożnie. Nie było oczywistych śladów zranienia, nakłucia ani innych uszkodzeń. Skóra chłopca w miejscach wystawianych na słońce, była opalona, ale reszta na tyle blada, że było pod nią widać zarys żył. Włosy miał ciemne, podobnie jak oczy pokryte błoną śmierci, gdy uniosłam powieki, żeby im się przyjrzeć. Oceniłam, że miał jakieś trzynaście lat, ale był wysoki jak na swój wiek i dobrze zbudowany. Znów go obróciliśmy. Na szczęście stężenie, które następuje po śmierci, jeszcze nie wystąpiło, więc nie trzeba było łamać mu szczęki. W ustach i wokół nich nie znalazłam piany. Wdychając zapachy, odkryłam, że niedługo przed śmiercią musiał jeść czosnek; co nie było niezwykłe, bo jest powszechnie lubiany nie tylko ze względu na smak, ale też jako ochrona przed chorobami. Wsuwając rękę pod gorset sukni, wyjęłam nóż, który zwykle nosiłam, i lekko nacięłam skórę z boku szyi chłopca. Krew zaczęła od razu płynąć. Jej kolor był ciemnoczerwony. – To nie cyjanek – stwierdziłam. Gdyby był, z nakłutej żyły płynęłaby jasna krew, co jest jedynym pewnym wskaźnikiem obecności tej trucizny. Jedną z przyczyn tego, że cyjanek jest tak popularny wśród osób o mojej profesji, jest to, że ludzie, w swojej nieskończonej mądrości wierzą, iż może być wykryty dzięki zapachowi migdałów, który wydziela. Ale tę woń łatwo jest zamaskować wieloma substancjami, włączając w to czosnek. Mają więc zaszczepione błędne poczucie bezpieczeństwa, co może być bardzo przydatne. – Więc co jeszcze by to mogło być? – zapytał Vittoro. – Nie wiem. Czy było coś niezwykłego w jego sylwetce, gdy go znaleziono? Coś, co mogło wskazywać na to, że zmarł w męczarniach? – Nie wydaje mi się. Wyglądał, jakby po prostu upadł. – Gdzie jest jego ubranie? Vittoro podał mi je. Było w dobrym stanie jak na pozycję chłopca i wystarczająco ciepłe. Powąchałam je, wdychając zapach wilgotnej wełny, dymu, i lekką, niezbyt intensywną woń potu. Nic, co mogłoby wskazywać na to, że był chory. – Jeżeli chcesz go otworzyć… – zaczął Vittoro. Święty Kościół Rzymski zabrania takiego traktowania zmarłych, nawet jeżeli tylko w ten sposób można ustalić, co ich zabiło. Ten zakaz nie powstrzymywał mnie w przeszłości i wtedy też by tak się nie stało, ale nie mieliśmy na to czasu. Ponieważ nie mogłam wykluczyć możliwości, że chłopiec został otruty, nie miałam innego wyjścia, jak zacząć działać. Jego Świątobliwość właśnie zasiadał do kolacji. Zeskoczyłam z wozu, uniosłam suknię i pobiegłam. Moja obecność została zauważona w chwili, gdy postawiłam nogę w kuchni. Wszyscy wstrzymali pracę do czasu, gdy maestro di maestri rzucił polecenia. Od razu zabrali się do pracy. Zmusiłam się do uśmiechu. – Czy to, co czuję, to wieprzowina? Ona jest dla Jego Świątobliwości? Maestro zapewnił mnie, że tak i ma być podana w akompaniamencie ulubionego sosu z moreli Il Papa, a także smakowitego groszku, który uwielbiał, i złocistych smażonych kasztanów. Jedynie dwa czy trzy razy, jakby od niechcenia, napomknął o osiągnięciu, jakim było przygotowanie tak wystawnego posiłku w tych pożałowania godnych warunkach.

– Zaostrzył mi pan apetyt – oświadczyłam. – Muszę wszystkiego spróbować. Nie było to żądanie, z którym już wcześniej się nie zetknęli. Borgia chciał, żebym była obecna podczas często wydawanych uroczystych wieczerzy w Watykanie, co miało przypominać innym o tym, jak bardzo troszczy się o swoje bezpieczeństwo, a także o orężu, które mógł wytoczyć, gdyby miał taki zamiar. Przy takich okazjach wolałam najpierw najeść się w kuchni, gdzie zwykle delektowałam się porcją strawy przygotowanej dla Jego Świątobliwości. Nie byłam zupełnie lekkomyślna; jedynie trochę. Większość trucizn w jedzeniu można wykryć wzrokiem i węchem, pod warunkiem, że wie się, czego szukać. Oczywiście gotowanie i dodatek sosów sprawia, że zadanie staje się trudniejsze, ale właśnie z tego powodu Borgia – jak każdy rozważny książę – zatrudniał osobę z mrocznym powołaniem. Obiad Jego Świątobliwości był już rozłożony na złotych naczyniach, które mieli mu zanieść paziowie w czerwono-złotych liberiach domu Borgiów. Kiedy podeszłam do nich, zastygli w bezruchu; tylko ich rozpostarte ramiona zaczęły się nagle trząść pod ciężarem tego, co nieśli. Powiedziałam sobie, że wieprzowinę zbadałam przecież z najwyższą troską. To samo dotyczyło moreli, groszku, kasztanów i każdego innego składnika, podobnie jak wina. Żaden maestro di cucina nie użyłby niczego, co nie było opieczętowane przeze mnie, a jako takie musiało być całkowicie bezpieczne. Fałszerstwa były możliwe, ale mój ojciec zamówił pieczęć, której używał, zanim przypadła mnie, obrobioną tak misternie właśnie dlatego, żeby utrudnić jej skopiowanie. Co więcej, codziennie zmieniałam kolor wosku, którego używałam, wybierając przypadkową z dziesiątek barw. Prosta prawda była taka, że powzięłam wszelkie środki ostrożności, aby zapewnić Borgii idealnie bezpieczny posiłek. Jeżeli miałam całkowitą pewność co do swoich umiejętności, śmierć chłopca, z niewiadomych jeszcze przyczyn, nie mogła mnie przestraszyć przed wypróbowaniem potraw. Wieprzowina była soczysta, wilgotna i miała chrupiącą skórkę. Sos morelowy był jej idealnym dopełnieniem. Odkroiłam mały kawałek, żeby nie psuć za bardzo aranżacji na talerzu, i szybko ją przełknęłam. Spróbowałam również wszystkich innych potraw przeznaczonych dla Jego Świątobliwości, włączając w to wino. Ten człowiek naprawdę dobrze jadał. W kuchni zrobiło się cicho. Wszystkie oczy skierowane były na mnie. Nikt się nie poruszył. Wydawało się nawet, że kilka osób wstrzymało oddech. Gdy skończyłam, wycierając palce w ściereczkę, zrobiłam szybkie podsumowanie: brak skurczów w żołądku czy poniżej, brak rozmytego obrazu. Pewne trucizny mogą wprawdzie działać wolno, ale wymaga to wielu rozłożonych w czasie dawek. Cokolwiek zabiło kuchennego chłopca, nie było tego w posiłku Borgii. – Jak zawsze wspaniałe – powiedziałam. – Wyrazy uznania, maestro. Przeszedł pan samego siebie. Biedakowi niemal ugięły się nogi, ale powstrzymał się w porę i skinął mi tylko głową. Oboje wiedzieliśmy, że jeżeli w strawie Borgii znaleziono by truciznę, bardzo źle to by się skończyło dla maestro i wszystkich innych pracowników kuchni. Ale gdyby jej nie znaleziono – gdyby jakoś się prześlizgnęła i dotknęła Borgię – wtedy byłoby dużo gorzej, bo istnieje różnica między nadzieją na szybką śmierć a pewnością długiej agonii, która czyni ją błogosławieństwem.