kawiarenka

  • Dokumenty795
  • Odsłony113 044
  • Obserwuję142
  • Rozmiar dokumentów1.6 GB
  • Ilość pobrań70 863

Robert Ludlum - 3 - Ultimatum Bournea

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kawiarenka
EBooki

Robert Ludlum - 3 - Ultimatum Bournea.pdf

kawiarenka EBooki Robert Ludlum
Użytkownik kawiarenka wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 452 stron)

1 ROBERT LUDLUM ULTIMATUM BOURNE’A PRZEKŁAD: ARKADIUSZ NAKONIECZNIK

2 Spis treści Spis treści................................................................................................................................................................ 2 Prolog...................................................................................................................................................................... 3 Rozdział 1 ............................................................................................................................................................... 5 Rozdział 2 ............................................................................................................................................................... 9 Rozdział 3 ............................................................................................................................................................. 16 Rozdział 4 ............................................................................................................................................................. 28 Rozdział 5 ............................................................................................................................................................. 40 Rozdział 6 ............................................................................................................................................................. 50 Rozdział 7 ............................................................................................................................................................. 61 Rozdział 8 ............................................................................................................................................................. 70 Rozdział 9 ............................................................................................................................................................. 81 Rozdział 10 ........................................................................................................................................................... 91 Rozdział 11 ......................................................................................................................................................... 100 Rozdział 12 ......................................................................................................................................................... 110 Rozdział 13 ......................................................................................................................................................... 118 Rozdział 14 ......................................................................................................................................................... 128 Rozdział 15 ......................................................................................................................................................... 139 Rozdział 16 ......................................................................................................................................................... 148 Rozdział 17 ......................................................................................................................................................... 158 Rozdział 18 ......................................................................................................................................................... 173 Rozdział 19 ......................................................................................................................................................... 186 Rozdział 20 ......................................................................................................................................................... 198 Rozdział 21 ......................................................................................................................................................... 208 Rozdział 22 ......................................................................................................................................................... 218 Rozdział 23 ......................................................................................................................................................... 227 Rozdział 24 ......................................................................................................................................................... 238 Rozdział 25 ......................................................................................................................................................... 250 Rozdział 26 ......................................................................................................................................................... 265 Rozdział 27 ......................................................................................................................................................... 276 Rozdział 28 ......................................................................................................................................................... 289 Rozdział 29 ......................................................................................................................................................... 299 Rozdział 30 ......................................................................................................................................................... 313 Rozdział 31 ......................................................................................................................................................... 324 Rozdział 32 ......................................................................................................................................................... 334 Rozdział 33 ......................................................................................................................................................... 343 Rozdział 34 ......................................................................................................................................................... 350 Rozdział 35 ......................................................................................................................................................... 364 Rozdział 36 ......................................................................................................................................................... 375 Rozdział 37 ......................................................................................................................................................... 384 Rozdział 38 ......................................................................................................................................................... 393 Rozdział 39 ......................................................................................................................................................... 404 Rozdział 40 ......................................................................................................................................................... 414 Rozdział 41 ......................................................................................................................................................... 425 Rozdział 42 ......................................................................................................................................................... 441 Epilog.................................................................................................................................................................. 452

3 Prolog Ciemność spłynęła na Manassas w stanie Wirginia. Bourne skradał się przez roz- brzmiewający nocnymi odgłosami las, który otaczał posiadłość generała Normana Swayne'a. Wystraszone ptaki uciekały z furkotem skrzydeł ze swoich pogrąŜonych w mroku kryjówek; wrony budziły się na gałęziach drzew i krakały na alarm, lecz zaraz cichły, jakby równieŜ wciągnięte do spisku. Manassas! Właśnie tutaj naleŜało szukać klucza do ukrytych drzwi, przez które moŜna było dotrzeć do Carlosa, mordercy opętanego pragnieniem zniszczenia Davida Webba i jego rodziny. Webb... Odejdź ode mnie, Davidzie! - krzyknął rozpaczliwie Jason Bourne w ciszy swego umysłu. - Pozwól mi stać się zabójcą, którym ty nigdy nie mógłbyś być! Wraz z kaŜdym kolejnym cięciem noŜyc prujących grubą drucianą siatkę ogrodzenia kapiący mu z czoła pot i coraz cięŜszy oddech potwierdzały to, czemu nie sposób było zapo- biec: miał juŜ pięćdziesiąt lat i chociaŜ bardzo starał się utrzymać swoje ciało w przyzwoitej kondycji, nie był w stanie działać z taką łatwością, jak przed trzynastu laty w ParyŜu, kiedy udało mu się osaczyć Szakala. NaleŜało liczyć się z tym faktem, ale niekoniecznie bez końca roztrząsać. Teraz chodziło o Marie i dzieci - o Ŝonę i dzieci Davida - i nie istniało nic, czego nie mógłby osiągnąć, gdyby naprawdę tego chciał. David Webb znikał bez śladu z jego psy- chiki, ustępując przed Jasonem Bourne'em, drapieŜcą. Udało się! Przepełznął przez ogrodzenie i zerwał się na nogi, instynktownie sprawdza- jąc dotknięciem obu dłoni swoje wyposaŜenie: dwa pistole-ty, maszynowy i pneumatyczny, lornetkę Zeiss-Ikon, nóŜ myśliwski o zakrzywionym ostrzu. Było to wszystko, czego drapieŜ- ca potrzebował na terytorium nieprzyjaciela, który miał go ostatecznie zaprowadzić do Carlo- sa. „Meduza". Działający w Wietnamie, nie figurujący w Ŝadnych oficjalnych wykazach batalion złoŜony z wyrzutków, degeneratów i morderców, podlegający bezpośrednio Do- wództwu Sajgonu i dostarczający mu więcej informacji na temat wroga niŜ wszystkie wywia- dowcze jednostki razem wzięte. Jason Bourne opuścił „Meduzę", prawie nie pamiętając Davida Webba - uczonego, który miał kiedyś inną Ŝonę i inne dzieci; wszystkich bestialsko zamordowano. Generał Norman Swayne sprawował waŜną funkcję w Dowództwie Sajgonu, będąc jed- nocześnie głównym zaopatrzeniowcem dawnej „Meduzy". Teraz pojawiła się nowa „Meduza" - zupełnie inna, potęŜna, uosobienie zła przebrane w strój budzący dziś szacunek, niszcząca wybrane fragmenty światowej gospodarki po to tylko, by nielicznym wybrańcom przysporzyć ogromnych korzyści finansowych. Taką działalność umoŜliwiały nigdzie nie zarejestrowane, niemoŜliwe do oszacowania profity pozostałe po batalionie zabójców. Nowa „Meduza" sta- nowiła jednocześnie pomost wiodący do Carlosa. Morderca z pewnością przyjmie od jej członków ofertę współpracy, równie mocno jak oni pragnąc śmierci Jasona Bourne'a. Musi się tak stać! Ale Ŝeby tak się stało, Bourne musi poznać wszystkie tajemnice ukryte na terenie posiadłości generała Swayne'a, urzędnika odpowiedzialnego za dostawy dla Pentagonu, ogar- niętego paniką człowieka z niewielkim tatuaŜem na wewnętrznej stronie przedramienia. Członka „Meduzy”. W całkowitej ciszy, bez Ŝadnego ostrzeŜenia, zza zasłony liści wypadł rozpędzony czarny doberman i rzucił się na intruza, mierząc wyszczerzonymi, ociekającymi śliną kłami w jego brzuch. Jason wyszarpnął z nylonowej kabury pneumatyczny pistolet i strzelił, starając się trafić w łeb. Zawarty w pocisku silny narkotyk zaczął działać niemal natychmiast. Bourne połoŜył ostroŜnie na ziemi ciało nieprzytomnego zwierzęcia,

4 PoderŜnij mu gardło! - ryknął w ciszy Jason Bourne. Nie - zaprotestował David Webb. - Trzeba ukarać tresera, nie psa. Odejdź, Davidzie!

5 Rozdział 1 W zatłoczonym wesołym miasteczku, połoŜonym na przedmieściach Baltimore, pano- wał nieopisany harmider. Letni wieczór był bardzo ciepły, twarze i karki ludzi błyszczały od potu. Wyjątkiem byli tu ci spośród gości, którzy akurat wrzeszczeli przeraźliwie, wpadając z ogromną prędkością w kolejne zakręty kolejki górskiej lub zsuwając się w przypominających torpedy saniach z krętych, kipiących od wzburzonej wody pochylni Wściekłemu migotaniu okalających główny pasaŜ róŜnokolorowych świateł towarzyszyły ogłuszające dźwięki muzy- ki wydobywającej się z niezliczonych głośników - organy presto marsze prestissimo. Ponad zgiełk wybijały się nosowe, monotonne głosy zachwalających swoje towary sprzedawców, a ciemne niebo rozświetlały nieregularne eksplozje sztucznych ogni, rozkwitających ośle- piającymi pióropuszami i spadających następnie kaskadami do niewielkiego czarnego jezior- ka. Przy mierzących siłę uderzenia maszynach tłoczyli się męŜczyźni o zawziętych twa- rzach i nabrzmiałych karkach, starając się z zapałem, choć często nieskutecznie, dowieść swej męskości; posyłane w górę ciosami ogromnych drewnianych młotów czerwone piłeczki z re- guły nie docierały do będących celem dzwonków. Po drugiej stronie alejki dawali głośnymi wrzaskami upust swemu agresywnemu entuzjazmowi ci, co uderzając kierowanymi przez sie- bie samochodzikami w inne, krąŜące po parkiecie, czuli się przez chwilę niczym bohaterscy gwiazdorzy, pokonujący wszelkie piętrzące się ma ich drodze przeciwności. Pojedynek re- wolwerowców o 9.27 wieczorem wywołany byle pretekstem. Nieco dalej wznosiło się mauzoleum gwałtownej śmierci - strzelnica nie przypominają- ca w niczym poczciwych przybytków, jakich mnóstwo moŜna spotkać podczas wszelkiego rodzaju zabaw i festynów. Był to miniaturowy wszechświat wypełniony najbardziej śmiercionośną bronią, jaka znajdowała się we współczesnych arsenałach. Jedna obok drugiej leŜały dokładne kopie pistoletów maszyno- wych MAC-10 i uzi, wyrzutni przeciwpancernych pocisków, a takŜe budząca grozę replika miotacza płomieni, wyrzucająca snopy jaskrawego światła i kłęby ciemnego dymu. RównieŜ i tutaj roiło się od spoconych twarzy; krople potu ściekały koło błyszczących szaleństwem oczu, docierając aŜ do wypręŜonych karków. MęŜowie, Ŝony i dzieci tłoczyli się obok siebie, wszyscy ze szkaradnie wykrzywionymi twarzami, jakby kaŜde Ŝ nich rozkoszowało się zabi- janiem swoich największych wrogów - właśnie męŜów, Ŝon, rodziców i dzieci - wszyscy uczestniczący w nie mającej końca ani znaczenia wojnie. W wesołym miasteczku, którego główną atrakcję stanowiła przemoc, była 9.29 wieczorem. Bez Ŝadnych ograniczeń, ale i bez gwarancji, kaŜdy mógł stanąć tu twarzą w twarz ze swymi nieprzyjaciółmi, z których naj- groźniejsze były, rzecz jasna, gnębiące go lęki. Szczupły męŜczyzna z laską w prawej ręce przekuśtykał obok budki, w której podeks- cytowani klienci rzucali ostrymi strzałkami do balonów z wizerunkami powszechnie znanych osobistości. KaŜda eksplozja gumowej twarzy była pretekstem do głośnej dyskusji na temat zalet i wad postaci, która słuŜyła za pierwowzór, a takŜe celności oka i ręki egzekutora. Uty- kający męŜczyzna szedł alejką, rozglądając się w tłumie spacerowiczów, jakby szukał jakie- goś konkretnego miejsca w zatłoczonej, nie znanej dzielnicy miasta. Miał na sobie skromną, lecz schludną marynarkę i sportową koszulę; moŜna było odnieść wraŜenie, iŜ upał zupełnie mu nie dokucza, a marynarka jest nieodłącznym elementem jego stroju. Na przyjemnej twa- rzy starzejącego się juŜ człowieka widniały głębokie zmarszczki, lecz zarówno one, jak i pod- krąŜone oczy były bardziej rezultatem trybu Ŝycia niŜ liczby przeŜytych lat. MęŜczyzna ów nazywał się Aleksander Conklin i był emerytowanym, wysokim rangą funkcjonariuszem Cen-

6 tralnej Agencji Wywiadowczej, zajmującym się w swoim czasie najbardziej tajnymi z prze- prowadzanych przez nią operacji. Akurat w tej chwili przepełniały go obawy i podejrzenia. Nie odpowiadało mu miejsce, w którym się znalazł, a zwłaszcza pora, a co gorsza, nie potrafił sobie wyobrazić rozmiarów katastrofy jaka musiała się wydarzyć skoro jednak został do tego zmuszony. ZbliŜywszy się do piekła panującego wokół strzelnicy, zamarł nagle w bezruchu i utkwił spojrzenie w wysokim, łysiejącym męŜczyźnie mniej więcej w swoim wieku, z prze- wieszoną przez ramię prąŜkowaną marynarką. Morris Panov zbliŜał się z drugiej strony do ciasno zbitego tłumu! Dlaczego? Co się stało? Conklin błyskawicznie obrzucił spojrzeniem przesuwające się dookoła ciała i twarze, czując podświadomie, Ŝe zarówno on, jak i psychia- tra Są obserwowani. Było juŜ za późno na to, Ŝeby powstrzymać Panova przed wejściem na teren wyznaczony jako miejsce spotkania, ale moŜe jeszcze nie za późno, Ŝeby natychmiast wraz z nim zniknąć! Emerytowany oficer wywiadu zacisnął dłoń na rękojeści tkwiącej pod połą jego marynarki małej, automatycznej beretty, z którą prawie nigdy się nie rozstawał, i wymachując zamaszyście laską, ruszył szybko naprzód, waląc na oślep po kolanach, Ŝołąd- kach i nerkach. Rozległy się zaniepokojone, wściekłe okrzyki, będące zapowiedzią rodzącego się zamieszania. W chwilę potem wpadł z rozpędu na zdezorientowanego lekarza i wrzasnął mu w twarz, przekrzykując ryk tłumu: - Co tu robisz, do diabła? - Przypuszczam, Ŝe to samo co ty. To David, a moŜe powinienem powiedzieć: Jason? Tak było napisane w telegramie, - To pułapka! Ponad otaczający ich harmider wzbił się samotny, przeraźliwy krzyk. Zarówno Conklin, jak i Panov spojrzeli w kierunku odległej o zaledwie kilka metrów strzelnicy. Tłusta kobieta o twarzy zamarłej w grymasie przeraŜenia została trafiona pociskiem w gardło. W tłumie wy- buchła panika. Conklin usiłował ustalić miejsce, z którego padł strzał, ale nie był w stanie do- strzec nic oprócz uciekających we wszystkie strony ludzi. Chwyciwszy Panova za ramię, przeciągnął go na drugą stronę alejki, a potem dalej, przez gęstwinę nieświadomych jeszcze tragedii spacerowiczów, aŜ do wejścia na ogromną kolejkę górską. Nie zwaŜając na ogłusza- jący hałas, tłoczyli się tu podnieceni perspektywą przejaŜdŜki klienci. - BoŜe! - wykrzyknął Panov. - Czy to było przeznaczone dla któregoś z nas? - MoŜe tak, a moŜe nie - odparł były oficer wywiadu. W oddali rozległo się wycie sy- ren i świergot policyjnych gwizdków. - Powiedziałeś, Ŝe to pułapka! - Bo obaj dostaliśmy od Davida bezsensowny telegram podpisany nazwiskiem, którego nie uŜywa od pięciu lat- Jason Bourne! JeŜeli się nie mylę, to w twoim równieŜ była wzmian- ka o tym, Ŝeby pod Ŝadnym pozorem do niego nie dzwonić? - Zgadza się. - W takim razie to na pewno pułapka... Tobie łatwiej poruszać się niŜ mnie, więc puść w ruch te swoje długie nogi. Spieprzaj stąd najszybciej jak potrafisz, i znajdź jakiś telefon, ta- ki w budce, Ŝeby nie moŜna było od razu sprawdzić numeru. - Co takiego? - Zadzwoń do niego i powiedz, Ŝeby natychmiast pakował Marie i dzieci i zwiewał, gdzie pieprz rośnie. - Dlaczego? - Ktoś nas znalazł, doktorku! Ktoś, kto od wielu łat szuka Jasona Bourne'a i nie spo- cznie, dopóki nie podejdzie do niego na odległość skutecznego strzału... Ty zajmowałeś się galimatiasem w głowie Davida, a ja ciągnąłem za wszystkie przegniłe sznurki w Waszyngto- nie, Ŝeby tylko wydostać jego i Marie Ŝywych z Hongkongu. Ktoś nie dotrzymał umowy i zo- staliśmy odnalezieni, Mo, ty i ja, jedyni ludzie, o których oficjalnie wiadomo, Ŝe stykali się z

7 Jasonem Bourne'em, obecny zawód i miejsce pobytu nieznane! - Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz, Aleks? - I to jeszcze jak! To sprawka Carlosa. Znikaj stąd, doktorku, skontaktuj się ze swoim byłym pacjentem i powiedz mu, Ŝeby zrobił to samo. - W jaki sposób? - Nie mam zbyt wielu przyjaciół, a juŜ na pewno Ŝadnych, którym mógłbym zaufać, ale ty na pewno znajdziesz kogoś takiego. Podaj Davidowi jego nazwisko i kaŜ mu tam zadzwo- nić, jak tylko znajdzie się w bezpiecznym miejscu; Wymyślcie jakiś kryptonim. - Kryptonim? - BoŜe, Mo, rusz tą swoją głową! Jakieś fałszywe nazwisko, Jones albo Smith... - To chyba zbyt proste... - Więc Schickelgrubber albo Moskowitz, jakie tylko chcesz! Powiedz mu tylko, Ŝeby koniecznie dał nam znać, gdzie jest. - Rozumiem. - A teraz uciekaj stąd, ale broń BoŜe, nie wracaj do domu! Wynajmij pokój w hotelu Brookshire w Baltimore na nazwisko.. .Morris, Phillip Morris. Znajdę cię tam później. - A co teraz będziesz robił? - Coś, czego nienawidzę. Schowam laskę i kupię bilet na tę cholerną kolejkę. Nikomu nie przyjdzie do głowy szukać tutaj kulawego faceta. Nie znoszę tego wariactwa, ale to naj- lepsze rozwiązanie, nawet gdybym miał jeździć całą noc... A teraz znikaj, szybko! Samochód pędził na południe gruntową drogą prowadzącą przez wzgórza New Hamps- hire w kierunku granicy Massachusetts. Za kierownicą z zaciśniętymi kurczowo szczękami siedział wysoki męŜczyzna o skupionej, wyrazistej twarzy i błękitnych oczach miotających wściekłe błyski. Sąsiedni fotel zajmowała jego nadzwyczaj atrakcyjna Ŝona; rudawy odcień jej włosów podkreślał docierający aŜ tam blask lampek oświetlających przyrządy. W ra- mionach trzymała ośmiomiesięczne niemowlę, dziewczynkę, a na tylnym siedzeniu spał przykryty kocem pięcioletni jasnowłosy chłopiec, zabezpieczony przed upadkiem zamonto- waną w poprzek samochodu siatką. Ich ojcem był David Webb, obecnie wykładowca orienta- listyki, lecz wcześniej członek otoczonej nimbem tajemnicy „Meduzy", a potem dwukrotnie Jason Bourne, legendarny zabójca. - Obydwoje wiedzieliśmy, Ŝe coś takiego musi się kiedyś stać - powiedziała Marie St. Jacques Webb, Kanadyjka z urodzenia, ekonomistka z zawodu, przypadkowo osoba, która uratowała Ŝycie Davida Webba. - To była wyłącznie kwestia czasu. - Szaleństwo! - szepnął David, starając się nie obudzić dzieci; ładunek emocjonalny, jaki był zawarty w tym słowie, nie uległ przez to wcale zmniejszeniu. - Wszystko głęboko za- kopane, najwyŜszy stopień utajnienia akt i cała reszta tych bzdur! Jakim cudem komuś udało się odnaleźć Aleksa i Mo? - Tego nie wiemy, lecz Aleks natychmiast zacznie szukać. Sam mówiłeś, Ŝe nie ma ni- kogo lepszego niŜ on... - Teraz wzięli go na cel, więc właściwie juŜ jest martwy - przerwał ponuro Webb. - Przesadzasz, Davidzie. „On jest najlepszy", to twoje własne słowa. - JuŜ raz się nie sprawdziły, trzynaście lat temu w ParyŜu. - Tylko dlatego, Ŝe ty byłeś lepszy. - Nie! Dlatego, Ŝe nie wiedziałem, kim jestem, a on działał, opierając się na danych, o których ja nie miałem najmniejszego pojęcia! Przyjął załoŜenie, Ŝe ma do czynienia ze mną ale ja nie znałem samego siebie, więc nie mogłem działać zgodnie z jego przewidywaniami... On w dalszym ciągu jest najlepszy. W Hongkongu uratował nam obojgu Ŝycie. - Zdaje się, Ŝe mówisz to samo, co ja przed chwilą, prawda? Znajduje my się w do-

8 brych rękach. - Go do Aleksa, zgoda, ale nie Mo! Ten wspaniały człowiek jest juŜ trupem! Zgarną go i wszystko Ŝ niego wyciągną. - Prędzej umrze, niŜ piśnie komukolwiek choćby słowo na nasz temat. - Nie będzie miał wyboru. Wstrzykną mu taką dawkę, Ŝe opowie ze szczegółami o całym swoim Ŝyciu, a potem zabiją goi przyjdą po mnie... a właściwie po nas. Właśnie dlatego lecisz z dziećmi na połu- dnie, na Karaiby. - Dzieci polecą same, kochanie. Ja zostaję. - Przestań! PrzecieŜ ustaliliśmy szczegóły, kiedy urodził się Jamie! Właśnie po to tam wszystko przygotowaliśmy, po to niemal kupiliśmy duszę twojego brata, Ŝeby zechciał się wszystkim zająć. Nawiasem mówiąc, poradził sobie zaskakująco dobrze. Obecnie jesteśmy współwłaścicielami świetnie prosperującego pensjonatu na wyspie, o której nikt nie wiedział, dopóki pewnego dnia nie wylądował tam hydroplanem ten kanadyjski zabijaka. - Johnny zawsze przejawiał agresywne cechy charakteru. Tata powie dział kiedyś, Ŝe potrafiłby sprzedać zdychającą jałówkę jako rozpłodowego buhaja i nikomu nie przyszłaby nawet myśl, aby sprawdzić, czy wszystko jest: na swo- im miejscu. - NajwaŜniejsze, Ŝe tak bardzo kocha ciebie i dzieci. Liczę teŜ na jego... Zresztą, niewaŜne. Po prostu mu ufam i juŜ. - Nawet jeŜeli pokładasz tak wielką ufność w moim młodszym bracie, to radziłabym ci, Ŝebyś odnosił się z nieco większym krytycyzmem do swojej orientacji w terenie. Właśnie mi- nąłeś skręt do chaty. - Niech to licho! - syknął Webb, hamując gwałtownie i kręcąc kierownicą. - Jutro ty, Jamie i Alison odlatujecie z Logan na wyspę. - Jeszcze o tym porozmawiamy. - Nie mamy o czym rozmawiać - odparł David oddychając głęboko i zmuszając się do zachowania nienaturalnego spokoju. - Byłem juŜ tutaj - dodał cicho. Marie spojrzała na nieruchomą, oświetloną blaskiem zegarów twarz swego męŜa. To, co zobaczyła, przeraziło ją znacznie bardziej niŜ widmo Szakala. Obok niej nie siedział juŜ David Webb, spokojny, łagodny naukowiec, lecz człowiek, który, jak myśleli obydwoje, na zawsze zniknął z ich Ŝycia.

9 Rozdział 2 Aleksander Conklin ścisnął mocniej laskę i utykając, wszedł do sali konferencyjnej w kwaterze głównej Centralnej Agencji Wywiadowczej w Langley. Ujrzał przed sobą długi, im- ponująco duŜy stół, przy którym mogło się jednocześnie pomieścić co najmniej trzydzieści osób, lecz teraz siedziały tylko trzy, wśród nich siwowłosy dyrektor CIA. Ani on, ani towa- rzyszący mu dwaj najwyŜsi rangą zastępcy nie wydawali się zadowoleni ze spotkania z Con- klinem, Po ograniczonym do niezbędnego minimum powitaniu Conklin nie zajął przeznaczo- nego najwyraźniej dla niego miejsca przy zastępcy siedzącym po lewej stronie dyrektora, lecz usiadł na krześle przy drugim końcu stołu i z donośnym stuknięciem oparł laskę o drewnianą krawędź mebla. - Skoro juŜ się przywitaliśmy, panowie, proponuję, Ŝeby nie tracić czasu na głupoty - powiedział. - Nie jest to ani uprzejmy, ani przyjazny sposób zaczynania rozmowy, panie Conklin - zauwaŜył dyrektor CIA. - Bo nie mam teraz głowy do takich rzeczy, sir W tej chwili interesuje mnie wyłącznie to, dlaczego zignorowano tak absolutnie jednoznaczne ustalenia i dopuszczono do powstania przecieku, w wyniku którego Ŝycie kilku ludzi, w tym takŜe moje, znalazło się w bardzo po- waŜnym niebezpieczeństwie! - To nieprawdopodobne, Aleks! - wybuchnął jeden z zastępców. - Całkowicie niemoŜliwe! - zawtórował mu drugi. - Nic takiego nie mogło się zdarzyć i ty doskonale wiesz o tym. - Wiem tylko tyle, Ŝe jednak się zdarzyło, i zaraz wam dokładnie opowiem co - odparł z gniewem Conklin. - Człowiek, wobec którego zarówno ten kraj, jak i większa część świata mają dług wdzięczności, musi ukrywać się wraz z Ŝoną i dziećmi, przeraŜony, Ŝe on i jego ro- dzina znowu stanowią dla kogoś cel. Wszyscy tutaj obecni dali mu kiedyś słowo, Ŝe nawet najdrobniejszy fragment oficjalnej dokumentacji na jego temat nie ujrzy światła dziennego dopóty, dopóki nie zostanie stwierdzone ponad wszelką wątpliwość, Ŝe Iljicz Ramirez San- chez, znany takŜe jako Carlos lub Szakal, nie Ŝyje... Zgadza się, docierały do mnie te same plotki co do was, prawdopodobnie z tych samych lub jeszcze lepszych źródeł, jakoby Szakal zginął albo został zlikwidowany tu lub tam, ale nikt - powtarzam, nikt - nie przedstawił na to niezbitego dowodu. Mimo to ujawniono bardzo waŜną część informacji, czym jestem szcze- gólnie zbulwersowany z tego powodu, iŜ znajduje się tam równieŜ moje nazwisko, a takŜe doktora Morrisa Panova, psychiatry związanego bezpośrednio ze sprawą. My dwaj jesteśmy jedynymi ludźmi, o których wiadomo, Ŝe z całą pewnością wielokrotnie kontaktowali się z ta- jemniczym osobnikiem nazwiskiem Jason Bourne, przeciwnikiem Carlosa w prowadzonej na terenie wielu krajów morderczej grze. Informacja ta była ukryta tutaj, w podziemiach Lan- gley, W jaki sposób wydostała się na zewnątrz? Zgodnie z przyjętymi regułami kaŜdy, kto chce uzyskać do niej dostęp -począwszy od Białego Domu, poprzez Departament Stanu, na świętym Kolegium Szefów Sztabów skończywszy - musi przejść przez gabinety dyrektora i jego głównego analityka, przedstawiając im punkt po punkcie przyczyny swego zaintereso- wania* Nawet jeśli oni dwaj wyraŜą zgodę, pozostaje jeszcze ostatni stopień: ja. Przed wyda- niem ostatecznego zezwolenia trzeba skontaktować się ze mną, a gdybym był nieosiągalny, z doktorem Panovem. KaŜdy z nas ma prawo bez podania Ŝadnych przyczyn odmówić wyraŜe- nia zgody... Tak się właśnie przedstawiają sprawy, panowie. Nikt nie zna tych reguł lepiej ode mnie, poniewaŜ to ja je ustaliłem, nie gdzie indziej jak tu, w Langley, bo to miejsce znałem najlepiej. Po dwudziestu ośmiu latach pieprzonej słuŜby było to moje ostatnie zadanie, po-

10 twierdzone autorytetem prezydenta Stanów Zjednoczonych i zgodą komisji wywiadu zarówno Izby Reprezentantów, jak i Senatu. - Strzela pan z dział wielkiego kalibru, panie Conklin - zauwaŜył bez barwnym tonem siwowłosy dyrektor. - Mam ku temu wy starczające powody. - Chciałbym w to wierzyć. Jeden ,z najcięŜszych pocisków doleciał aŜ do mnie. - Bo był w pana wymierzony. A teraz przechodzimy do sprawy odpowiedzialności: muszę wiedzieć, w jaki sposób doszło do przecieku, a przede wszystkim, do kogo dotarł. Obaj zastępcy zaczęli jednocześnie mówić podniesionymi głosami, lecz zostali uciszeni przez dyrektora, który dotknął ich ramion dłońmi; w jednej trzymał fajkę, w drugiej zapal- niczkę. - Proponuję, Ŝebyśmy nieco zwolnili tempo i zaczęli od początku, panie Conklin - po- wiedział spokojnie, zapalając fajkę. - Oczywiście zna pan moich obydwu współpracowników, ale my dwaj chyba jeszcze nie mieliśmy okazji się spotkać, prawda? - Nie. Odszedłem ze słuŜby cztery i pół roku temu, a pan został mianowany w rok póź- niej. - Czy podobnie jak wielu innych, zresztą nie bez racji, uwaŜał pan, Ŝe otrzymałem to stanowisko po znajomości? - Jasne, Ŝe tak, ale nie miałem nic przeciwko temu, bo dysponował pan przy okazji od- powiednimi kwalifikacjami. Z tego, co wiedziałem, był pan admirałem z Annapolis, bez spre- cyzowanych przekonań politycznych, a pod czas wojny słuŜył pan przypadkiem w jednej jed- nostce z pewnym pułkownikiem, który potem został prezydentem. Podczas rozpatrywania kandydatur pominięto kilku porządnych facetów, ale takie rzeczy zawsze się zdarzają. Nie ma sprawy. - Dziękuję panu. Czy określenie „nie ma sprawy" odnosi się takŜe do moich dwóch za- stępców? - To juŜ wszystko historią, ale nie mogę powiedzieć, Ŝeby agenci biorący udział w ak- cjach uwaŜali ich za najlepszych przyjaciół, jakich mieli kiedykolwiek. To teoretycy. - Nie uwaŜa pan, Ŝe gra tu rolę naturalna awersja i wynikająca z konwencji wrogość? - Oczywiście, Ŝe tak. Dokonywali analizy sytuacji tysiące mil od nas za pomocą kompu- terów, które nie wiadomo kto programował, i wykorzystując dane, których nit my dostarczali- śmy. Ma pan całkowitą rację: to naturalna awersja. My mieliśmy zawsze do czynienia z Ŝy- wymi ludźmi, oni zaś z rzędami zielonych literek na monitorze, a w dodatku często podej- mowali z gruntu niewłaściwe decyzje. - To dlatego, Ŝe takich jak wy trzeba bezustannie kontrolować - prze rwał mu męŜczy- zna siedzący po prawej stronie dyrektora. - Zarówno wtedy, jak i teraz brakuje wam cało- ściowego spojrzenia na sprawę. Nie znacie ogólnej strategii, tylko swoją jednostkową taktykę. - Czy w takim razie nie powinniśmy znać choćby zarysu tej „ogólnej strategii", Ŝeby móc do niej dostosować nasze działanie? - A gdzie, twoim zdaniem, kończą się granice „zarysu"? - zapytał drugi zastępca. - W którym miejscu powinniśmy powiedzieć: „Przykro nam, ale to wszystko, co moŜemy ujaw- nić"? - Nie wiem. To ty jesteś teoretykiem, nie ja. Powinno wam to podpowiedzieć doświad- czenie, a oprócz tego powinniście umoŜliwić nam łatwiejsze nawiązanie kontaktu w celu za- sięgnięcia informacji... Zaraz, zaraz, przecieŜ tu nie chodzi o mnie, tylko o was! - Aleks spoj- rzał dyrektorowi prosto w oczy. - To bardzo sprytne, sir, lecz nie uda się wam zmienić tema- tu. Przyszedłem tu po to, Ŝeby ustalić, kto zdobył informacje, w jaki sposób i kiedy. JeŜeli macie coś przeciwko temu, mogę pójść do Białego Domu albo na Kapitol i popatrzeć stamtąd, jak spada kilka głów. Potrzebuję odpowiedzi. Muszę wiedzieć, co dalej robić! - Nie starałem się zmienić tematu, panie Conklin, chciałem tylko przez chwilę spojrzeć

11 na sprawę z innego punktu widzenia, Ŝeby zwrócić pańską uwagę na pewien szczegół. Z pewnością w przeszłości wielokrotnie kwestionował pan decyzje moich kolegów, ale czy któ- ryś z nich kiedykolwiek pana oszukał albo świadomie wprowadził w błąd? Aleks obrzucił przelotnym spojrzeniem obu męŜczyzn. - Tylko wtedy, kiedy musieli, ale to nie miało nic wspólnego z działaniem operacyj- nym. - Przyznam się, iŜ nie bardzo rozumiem... - Czyli nie powiedzieli panu o tym, a powinni. Pięć lat temu byłem alkoholikiem - dalej nim jestem, tyle tylko Ŝe juŜ nie piję. Właściwie czekałem tylko chwili, kiedy będę mógł odejść na emeryturę, więc nie poinformowali mnie o pewnej sprawie i dobrze zrobili. - Dla pańskiej wiadomości poinformuję pana, Ŝe jedyne, co od nich usłyszałem, to to, Ŝe pod koniec swojej słuŜby powaŜnie pan zachorował i juŜ nie odzyskał swojej poprzedniej sprawności. Conklin ponownie spojrzał na zastępców dyrektora i skinął lekko głową. - Dziękuję ci, Casset, i tobie, Valentino, ale nie musieliście tego robić. Byłem pijakiem i dla nikogo nie powinno to być tajemnicą. - Sądząc z tego, co słyszeliśmy o Hongkongu, odwaliłeś tam kawał dobrej roboty - od- parł cichym głosem Casset. - Nie chcieliśmy psuć tego obrazu. - Odkąd tylko pamiętam, zawsze byłeś najboleśniejszym wrzodem na dupie, ale nie mogliśmy pozwolić, Ŝeby wspominano cię jako starego moczy- mordę - dodał Valentino. - Dobra, niewaŜne. Wracajmy do Jasona Bourne'a, bo właśnie w tej sprawie tutaj je- stem. - A ja właśnie w związku z nią pozwoliłem sobie na tę dygresję, panie Conklin. W przeszłości wielokrotnie róŜnił się pan poglądami od moich zastępców, lecz rozumiem, Ŝe nie kwestionuje pan ich uczciwości? - Innych, owszem, ich - nie. Ja podchodziłem do tego w ten sposób, Ŝe oni wykonują swoją robotę, a ja swoją. JeŜeli coś się pieprzyło, to przez System, który był spowity zbyt gę- stą mgłą. Ale tym razem o niczym takim nie moŜe być mowy. Reguły są proste i sił mnie o wyraŜenie zgody na ujawnienie tych informacji, reguły zostały naruszone, a mnie okłamano. Jeszcze raz powtarzam pytanie: jak do tego doszło i do kogo dotarł przeciek? - To mi wystarczy - powiedział dyrektor CIA, podnosząc słuchawkę stojącego przed nim telefonu. - Proszę poinformować pana DeSole'a, Ŝe oczekuję go w sali konferencyjnej. - OdłoŜył słuchawkę i zwrócił się do Conklina: - Przypuszczam, Ŝe zna pan Stevena DeSole'a? Aleks skinął głową. - DeSole, niemy mol - mruknął. - Proszę? - To taki stary dowcip - wyjaśnił swemu szefowi Casset. - Steve zna wszystkie tajem- nice, ale nie wyjawiłby ich nawet Panu Bogu, chyba Ŝe ten pokazałby mu odpowiednie upo- waŜnienie. - Rozumiem, Ŝe wszyscy trzej, nie wyłączając pana Conklina, uwaŜacie pana DeSole'a za profesjonalistę? - Ja to panu wyjaśnię - odezwał się Aleks. - Steve powie wszystko, co musi pan wie- dzieć, lecz ani słowa więcej, ale teŜ nigdy nie skłamie. Będzie siedział z gębą na kłódkę lub poinformuje pana po prostu, Ŝe nie wolno mu nic wyjawić. - Właśnie to chciałem usłyszeć. Rozległo się pukanie do drzwi i na zaproszenie dyrektora wszedł do środka otyły męŜ- czyzna średniego wzrostu o duŜych oczach, powiększonych przez tkwiące w drucianej oprawce szkła. Zamknąwszy za sobą drzwi, obrzucił obojętnym spojrzeniem siedzących przy stole. Widok Aleksandra Conklina wyraźnie go zaskoczył, lecz natychmiast przywołał na twarz wyraz miłego zdziwienia i podszedł z wyciągniętą ręką do emerytowanego oficera wy-

12 wiadu. - Cieszę się, Ŝe cię widzę, staruszku! To juŜ chyba co najmniej dwa lub trzy lata? - Prawie cztery, Steve - odparł Aleks, ściskając jego dłoń. - Jak się miewa król anality- ków i stróŜ najpilniej strzeŜonych tajemnic? - Tak sobie; ostatnio nie bardzo jest co analizować ani czego strzec. W Białym Domu zagnieździli się sami plotkarze, tak samo jak w Kongresie. Powinni mi zmniejszyć pensję o połowę, ale lepiej nikomu o tym nie mów. - MoŜe w przeszłości zasłuŜył pan sobie na dwa razy większą - powiedział z uśmie- chem dyrektor. - Podejrzewam, Ŝe nawet na pewno. - DeSole pokiwał Ŝartobliwie głową i uwolnił dłoń Conklina. - W kaŜdym razie czasy straŜników archiwów i pilnie strzeŜonych transportów akt juŜ minęły. Teraz wszystka jest wprowadzane przez komputery tam, na górze. Skończyły się wycieczki w towarzystwie uzbrojonej eskorty, podczas których mogłem sobie wyobraŜać, Ŝe za chwilę zaatakuje mnie cudowna Mata Hari. JuŜ nie pamiętam, kiedy po raz ostatni miałem teczkę przypiętą kajdankami do ręki, - Za to teraz jest chyba bezpieczniej - zauwaŜył Aleks. - Ale nie będę miał o czym opowiadać wnukom, staruszku. „Co robiłeś wtedy, kiedy byłeś wielkim szpiegiem, dziadku? CóŜ, szczerze mówiąc, przede wszystkim rozwiązywałem krzyŜówki, młody człowieku". - OstroŜnie, panie DeSole - zachichotał dyrektor CIA. - Jeszcze trochę, a zacznę się naprawdę zastanawiać nad zmniejszeniem pańskiego wynagrodzenia. .. Ale chyba bym tego nie zrobił, bo w gruncie rzeczy wcale, ale to wcale panu nie wierzę. - Ani ja - dodał z gniewem Conklin. - To wszystko jest ukartowane - uzupełnił, mie- rząc spojrzeniem otyłego analityka. - Interesujące stwierdzenie - odparł DeSole. - Czy byłbyś uprzejmy wyjaśnić, co miałeś na myśli? - Chyba wiesz, dlaczego tu jestem? - Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, Ŝe tu jesteś. - Ach, rozumiem. Po prostu tak się przypadkiem złoŜyło, Ŝe znalazłeś się w pobliŜu i mogłeś od razu przyjść, prawda? - Do mojego biura wchodzi się z tego samego korytarza. Pozwolę sobie dodać, Ŝe to spory kawałek drogi stąd. Conklin przeniósł spojrzenie na dyrektora. - Bardzo sprytnie pomyślane, sir. Sprowadził pan tu trzech ludzi, z którymi nigdy nie miałem Ŝadnych prywatnych utarczek i którym w gruncie rzeczy ufam, Ŝebym uwierzył we wszystko, co mi powiedzą, - Zgadza się, panie Conklin, bo wszystko, co pan usłyszy, jest prawdą Proszę siadać, panie DeSole... MoŜe po tej strome stołu, Ŝeby pański były kolega mógł przez cały czas ob- serwować nasze twarze. Zdaje się, Ŝe wszyscy oficerowie wywiadu przywiązują do tego duŜą wagę, szczególnie wtedy, kiedy mają usłyszeć waŜne wyjaśnienia. - Nie mam nic do wyjaśniania - powiedział DeSole, zajmując miejsce koło Casseta - lecz ze względu na interesujące uwagi naszego byłego kolegi chętnie popatrzę na jego twarz. Dobrze się czujesz, Aleks? - Dobrze - odpowiedział za Conklina zastępca dyrektora CIA nazwiskiem Valentino. - Obszczekuje niewłaściwe drzewo, ale czuje się dobrze. - Ta informacja nie mogła ujrzeć światła dziennego bez wiedzy i zgody ludzi, którzy teraz znajdują się w tej sali! - Jaka informacja? - zapytał DeSole, kierując na dyrektora spojrzenie swoich nagle roz- szerzonych oczu. - MoŜe to, o co pytał mnie pan dzisiaj rano? Szef CIA skinął głową i wbił wzrok w Conklina.

13 - Cofnijmy się w czasie właśnie do dzisiejszego przedpołudnia... Siedem godzin temu, kilka minut po dziewiątej, zadzwonił do mnie Edward McAllister, dawniej pracownik Depar- tamentu Stanu, a obecnie przewodniczący Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Słyszałem, Ŝe był z panem w Hongkongu, panie Conklin, czy to prawda? - MeAllister był tam z nami - przyznał ponuro Aleks. - Później pole ciał z Bourne'em do Makau, gdzie został cięŜko ranny. Jest piekielnie inteligentnym dziwakiem i jednym z najod- waŜniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek zdarzyło mi się spotkać. - Nie podał mi Ŝadnych szczegółów, tylko powiedział, Ŝe tam był i Ŝe mam potrakto- wać dzisiejsze spotkanie z panem jako Czerwony Alarm. To cięŜka artyleria, panie Conklin. - Powtarzam jeszcze raz: są ku temu powody. - Na to wygląda... McAllister podał mi najściślej tajne szyfry, zapewniające dostąp do zapisów, o których pan wspominał, dotyczących operacji w Hongkongu. Ja z kolei poinfor- mowałem o wszystkim pana DeSole'a, więc chyba będzie najlepiej, Ŝeby teraz on zabrał głos. - Nikt tego nie ruszał, Aleks - powiedział DeSole, wpatrując się w Conklina bez zmru- Ŝenia powiek. - Do dzisiaj, do dziewiątej trzydzieści, nikt nie przeglądał zapisu od czterech lat, pięciu miesięcy, dwudziestu jeden dni, jedenastu godzin i czterdziestu trzech minut. Ist- nieje bardzo waŜny powód, dla którego tak właśnie było, ale nie mam pojęcia, czy ty o nim wiesz. - W tej sprawie wiem o wszystkim, co ma jakiekolwiek znaczenie! - MoŜe tak, a moŜe nie - odparł cicho DeSole. - Jak wszyscy wiemy, przechodziłeś kie- dyś powaŜny kryzys, doktor Panov zaś nie ma specjalnego doświadczenia, jeśli chodzi o sprawy ściśle strzeŜonych tajemnic. - Do czego zmierzasz, u diabła? - Do wykazu osób, bez których zgody nie moŜna dostać się do informacji na temat ope- racji w Hongkongu, zostało dodane trzecie nazwisko: Edward Newington McAllister. Na jego osobisty wniosek, za zgodą prezydenta i Kongresu. - Och, mój BoŜe... - wyszeptał Conklin. - Kiedy wczoraj zadzwoniłem do niego z Bal- timore, powiedział, Ŝe to absolutnie niemoŜliwe i Ŝe sam to zrozumiem po tym spotkaniu... W takim razie, co się mogło stać? - Będziemy musieli zacząć szukać gdzieś indziej - stwierdził dyrektor. - Jednak zanim się do tego zabierzemy, pan, panie Conklin, musi podjąć decyzję. Nikt z nas, którzy siedzimy przy tym stole, nie wie, co właściwie zawiera ten supertajny zapis. Rzecz jasna, wiele o tym rozmawialiśmy, a tak Ŝe wiemy, jak juŜ wspomniał pan Casset, Ŝe dokonał pan w Hongkongu nie lada wyczynu, ale nie mamy pojęcia, co to było. Większość z nas uwaŜała, Ŝe plotki, które docierały z naszych placówek na Dalekim Wschodzie, są znacznie przesadzone, niemniej jed- nak najczęściej powtarzały się w nich dwa nazwiska: pańskie i zabójcy znanego jako Jason Bourne. Z tych pogłosek wynika, Ŝe osaczył pan i zabił Bourne'a, a przed chwilą zasugerował pan, iŜ człowiek ów Ŝyje i pozostaje w ukryciu. Nie wiem jak inni, ale ja czuję się w związku z tym zupełnie zdezorientowany. - Nie odczytaliście zapisu? - Nie odparł DeSole. - To była moja decyzja. MoŜe nie wiesz, Ŝe kaŜde wtargnięcie do strzeŜonego programu jest automatycznie kodowane, łącznie z datą i godziną. PoniewaŜ dy- rektor powiedział mi, Ŝe wchodzi w grę podejrzenie nielegalnego odczytania zapisu, posta- nowiłem w ogóle go nie ruszać. Nikt nie wywoływał go od prawie pięciu lat, więc tym sa- mym zawarte w nim informacje nie mogły dotrzeć do Ŝadnych złoczyńców, kimkolwiek oni są. - Mówiąc krótko, starałeś się osłonić swoją dupę. - Dokładnie tak, Aleks. W ten zapis jest wetknięty proporczyk Białe go Domu, a na ra- zie wszystko się jakoś ustabilizowało i nikomu nie zaleŜy na tym, Ŝeby robić zamieszanie w Gabinecie Owalnym. Zasiada tam teraz nowy facet, ale poprzedni prezydent jeszcze Ŝyje i ma

14 sporo do powiedzenia. Z pewnością ktoś go spyta o tę sprawę, więc po co miałbym niepo- trzebnie ryzykować? Conklin przez chwilę przyglądał się w milczeniu twarzom czterech męŜczyzn. , - A więc wy naprawdę o niczym nie wiecie? - Naprawdę - odparł Casset. - Ani trochę - potwierdził Valentino, pozwalając sobie na coś w rodzaju uśmiechu. - Słowo - dodał Steven DeSole, nie spuszczając z Conklina spojrzenia swoich duŜych, błyszczących oczu. - JeŜeli mamy panu pomóc, powinniśmy wiedzieć coś więcej niŜ to, co wynika z często sprzecznych plotek - podjął dyrektor, sadowiąc się wygodnie w fotelu. - Nie wiem, czy zdo- łamy pomóc, ale wiem, Ŝe na pewno nam się to nie uda jeŜeli będziemy działać po omacku. Aleks po raz kolejny przyjrzał się uwaŜnie swoim rozmówcom; bruzdy na jego twarzy jeszcze się pogłębiły, jakby podjęcie decyzji przekraczało jego moŜliwości. - Nie podam wam jego prawdziwego nazwiska, bo dałem słowo, Ŝe tego nie zrobię. MoŜe kiedyś, ale nie teraz. Nie ma go takŜe w zapisie, bo mu to obiecałem. Opowiem wam za to całą resztę, bo potrzebuję waszej pomocy i chcę, Ŝeby ta informacja na zawsze została tam, gdzie teraz się znajduje. Od czego mam zacząć? - MoŜe od naszego spotkania? - zaproponował dyrektor. - Co stało się jego przyczyną? - Dobrze, to nie zajmie duŜo czasu. - Conklin przez chwilę wpatrywał się w błyszczącą powierzchnię stołu, zaciskając dłoń na uchwycie laski, a potem podniósł wzrok i zaczął: - Wczoraj wieczorem w wesołym miasteczku na przedmieściu Baltimore została zastrzelona kobieta.., - Czytałem o tym w gazecie - przerwał DeSole, kiwając głową. Gwałtowne poruszenie wprawiło w drŜenie jego pulchne policzki. - Dobry BoŜe, czyŜbyś... - Ja teŜ o tym czytałem - wtrącił Casset, nie spuszczając z Aleksa spojrzenia swoich brązowych oczu. - To się stało tuŜ obok strzelnicy, Oczywiście, natychmiast ją zamknęli. - Widziałem artykuł, ale go nie przeczytałem - odezwał się Valentino. - Wydawało mi się, Ŝe chodziło o jakiś nieszczęśliwy wypadek. - Dostałem rano stertę wycinków prasowych, ale niczego takiego nie pamiętam - po- wiedział dyrektor. - Miałeś z tym coś wspólnego, staruszku? - JeŜeli nie, to zostało zmarnowane jedno Ŝycie. Chciałem powiedzieć, jeŜeli my nie mieliśmy z tym nic wspólnego. ~ My? - Casset zmarszczył z niepokojem brwi. - Morris Panov i ja otrzymaliśmy wczoraj od Jasona Bourne'a jedno brzmiące telegramy z prośbą o stawienie się w wesołym miasteczku o wpół do dziesiątej wieczorem. Spotkanie, podobno w jakiejś nadzwyczaj waŜnej sprawie, miało nastąpić przy strzelnicy, ale Ŝadnemu z nas nie wolno było pod Ŝadnym pozorem wcześniej się z nim kontaktować. Obaj niezaleŜnie od siebie doszliśmy do wniosku, Ŝe ma nam do przekazania coś, czego jego Ŝona nie powinna wiedzieć, i chodziło mu o to, Ŝeby jej nie niepokoić. Zjawiliśmy się na miejscu niemal jedno- cześnie, ale ja pierwszy zobaczyłem Panova i stwierdziłem, Ŝe coś się tu nie zgadza. Wyda- wało się logiczne, Ŝeby najpierw spotkać się, porozmawiać, a dopiero potem pójść na spotka- nie. Tymczasem zabroniono nam tego zrobić. Uznałem, Ŝe sprawa jest śmierdząca, i zrobiłem wszystko, Ŝeby korzystając z zamieszania, jak najszybciej nas stamtąd wyciągnąć. - Wywołałeś w tłumie panikę - domyślił się Casset - Tylko to przyszło mi do głowy i tylko do tego nadaje się ta przeklęta laska, nie licząc oczywiście podtrzymywania mnie w pozycji pionowej. Waliłem we wszystkie kolana, pisz- czele, brzuchy i cycki, jakie nawinęły mi się pod rękę. Udało nam się uciec, ale ta nieszczęsna kobieta została zabita. - Jak sądzisz, o co mogło chodzić? - zapytał Valentino.

15 - Nie mam pojęcia, Val. Nie ulega wątpliwości, Ŝe to była pułapka, ale jaka? Jeśli to, co myślałem wtedy i co myślę teraz, ma jakikolwiek sens, to w jaki sposób wynajęty zabójca mógł chybić z tak niewielkiej odległości? Strzelano z miejsca połoŜonego w lewo i w górę ode mnie, lecz połoŜenie ciała kobiety i duŜa ilość krwi świadczą o tym, Ŝe została trafiona w ruchu. Morderca nie stał przy strzelnicy, bo broń jest tam przykuta łańcuchami do lady, a po- za tym taką ranę moŜe spowodować tylko pocisk duŜego kalibru, nie te ich zabawki. JeŜeli zabójca chciał sprzątnąć Morrisa albo mnie, nie chybiłby aŜ tak bardzo, zakładając oczywi- ście, Ŝe moje rozumowanie jest prawidłowe. - Czy myśli pan o Carlosie, panie Conklin? - zapytał dyrektor CIA. - Carlos? - wykrzyknął DeSole. - A cóŜ, na litość boską, Carlos moŜe mieć wspólnego z zabójstwem w Baltimore? - Jason Bourne - odpowiedział mu krótko Casset - Tak, wiem, ale to wszystko nie trzyma się kupy! Bourne był zabójcą, który przeniósł się z Azji do Europy, rzucił wyzwanie Szakalowi i przegiął, a następnie, jak sam pan to przed chwilą powiedział, sir, wrócił na Daleki Wschód, gdzie zginął cztery czy pięć lat temu... Tymczasem Aleks mówi o nim jak o kimś Ŝywym, od kogo on i Panov dostali telegramy... Na Boga, co mogą mieć wspólnego z wczorajszym wieczorem martwy zabójca i najbardziej nieuchwytny terrorysta na świecie? - Nie było cię tutaj kilka minut temu, Steve - odparł spokojnie Casset. - Wygląda na to, Ŝe mogą mieć, i to bardzo duŜo. - W takim razie przepraszam. - Wydaje mi się, Ŝe powinien pan zacząć od początku, panie Conklin - odezwał się dy- rektor. - Kim właściwie jest Jason Bourne? - Człowiekiem, który nigdy nie istniał - odparł emerytowany oficer wywiadu.

16 Rozdział 3 Prawdziwy Jason Bourne był całkowitym śmieciem, niezrównowaŜonym umysłowo włóczęgą z Tasmanii, który wplątał się w wojnę w Wietnamie jako uczestnik operacji, o któ- rej nawet dzisiaj nikt nie chce głośno mówić. Przeprowadzono ją przy uŜyciu zbieraniny mor- derców, przemytników i złodziei, najczęściej zbiegłych z więzień. Na wielu ciąŜyły nawet wyroki śmierci, lecz znali doskonale kaŜdy cal Azji Południowo Wschodniej i działali na ob- szarze kontrolowanym przez nieprzyjaciela, finansowani oczywiście przez nas. - „Meduza"... - szepnął Steven DeSole. - Wszystkie dokumenty zagrzebano najgłębiej, jak tylko moŜna. To nie byli ludzie, tylko zwierzęta, zabijający bez celu i bez uzasadnienia; kradli nieprzeliczone miliony. Barbarzyńcy. - Większość z nich, ale nie wszyscy - poprawił go Conklin. – Jednak oryginalny Bour- ne dokładnie odpowiadał temu opisowi. NaleŜałoby dodać tylko jeden szczegół: zdradę. Człowiek dowodzący jedną z najbardziej ryzykownych misji - właściwie nie tyle ryzykowną, co po prostu samobójczą - przyłapał Bourne'a z radiostacją, kiedy ten podawał nieprzyjacie- lowi dokładną pozycję oddziału. Zastrzelił go na miejscu, a ciało pozostawił w bagnistej dŜungli Tam Quan, Ŝeby zgniło. Jason Bourne zniknął z powierzchni ziemi. - Lecz zdaje się, Ŝe wkrótce ponownie się na niej pojawił - zauwaŜył dyrektor, opierając dłonie na stole. Aleks skinął głową. - Owszem. Tyle tylko, Ŝe w innym ciele i w innym celu. Człowiek, który zabił Bourne'a w Tam Quan, przybrał jego nazwisko i zgodził się wziąć udział w operacji ochrzczonej przez nas kryptonimem „Treadstone-71". Nazwa wzięła się od budynku przy Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy w Nowym Jorku, gdzie przeszedł ostre szkolenie. Na papierze operacja wy- glądała znakomicie, lecz zakończyła się klęską z powodu, którego nie byliśmy w stanie ani przewidzieć, ani nawet wziąć pod uwagę. Po niemal trzech latach wcielania się w postać bez- litosnego mordercy i po przeniesieniu się do Europy, Ŝeby, jak to trafnie ujął Steve, rzucić Szakalowi wyzwanie na jego własnym terytorium, nasz człowiek został ranny i utracił pa- mięć. Na wpół martwy został wyłowiony z Morza Śródziemnego przez rybaków i odwieziony na małą wysepkę Port Noir. Nie miał pojęcia kim jest. Wiedział tylko, Ŝe potrafi znakomicie posługiwać się bronią, włada kilkoma orientalnymi językami i według wszelkiego prawdopo- dobieństwa jest bardzo wykształconym człowiekiem. Z pomocą pewnego angielskiego leka- rza, notabene alkoholika, zaczął na podstawie okruchów wspomnień i własnych cech psycho- fizycznych odtwarzać swoje dotychczasowe Ŝycie, odzyskując stopniowo toŜsamość. Było to cholernie trudne zadanie, a my, którzy zmontowaliśmy całą operację i stworzyliśmy mit, nie okazaliśmy mu najmniejszej pomocy. Nie wiedząc, co się stało, doszliśmy do wniosku, Ŝe na- prawdę przeistoczył się w bezlitosnego zabójcę, którego wymyśliliśmy, by wywabić Carlosa z kryjówki, i zwrócił się przeciwko nam. Ja sam usiłowałem zabić go w ParyŜu, i choć mógł mi wtedy wpakować kulę w głowę nie zrobił tego Wreszcie dotarł do nas jedynie dzięki nadzwy- czajnym cechom charakteru pewnej spotkanej w Zurychu Kanadyjki, która jest teraz jego Ŝo- ną. Ta dama ma więcej rozumu i odwagi niŜ jakakolwiek inna kobieta. Teraz ona, jej mąŜ dwoje dzieci znaleźli się znowu w samym środku koszmaru. Muszą uciekać, Ŝeby uratować Ŝycie. - Czy chce pan nam przez to powiedzieć, Ŝe zabójca znany jako Jason Bourne był je- dynie wymysłem? - wykrztusił dyrektor, kiedy wreszcie udało mu się pokonać bezwład otwartych ze zdumienia, szlachetnych w rysunku ust. - śe wcale nie był tym, za kogo wszy- scy go uwaŜali?

17 - Zabijał wtedy, kiedy musiał ratować własne Ŝycie, ale nie był mordercą. Stworzyli- śmy jego mit wyłącznie po to, Ŝeby sprowokować Szakala i po zbyć się go. - Dobry BoŜe! - wykrzyknął Casset - W jaki sposób? - Poprzez celowo rozpowszechniane na Dalekim Wschodzie fałszywe informacje. Kie- dy tylko została zamordowana jakaś waŜniejsza osoba, wszystko jedno, w Tokio, Hongkongu, Malau czy Korei, natychmiast przerzucaliśmy tam Bourne'a, podsuwając sfabrykowane do- wody i rozsyłając wiadomość, Ŝe właśnie on jest za to odpowiedzialny. W końcu stał się prawdziwą legendą. Przez trzy lata Ŝył w brudnym świecie narkotyków, zwalczających się gangów i przestępstw, a wszystko tylko w jednym celu: by pewnego dnia wrócić do Europy i rzucić wyzwanie Carlosowi, odbierając mu lukratywne kontrakty. Chodziło o to, Ŝeby wywa- bić Szakala na otwarte pole i posłać mu kulę w łeb. Cisza, jaka zapanowała w sali konferencyjnej, była pełna napięcia. Przerwał ją DeSole głosem niewiele donośniejszym od szeptu: - Jaki człowiek mógł podjąć się takiego zadania? Conklin spojrzał na niego i odpowie- dział głuchym tonem: - Taki, dla którego Ŝycie nie miało juŜ większego sensu, być moŜe owładnięty nawet pragnieniem śmierci... Przyzwoity człowiek, popchnięty w ramiona „Meduzy" przez nie dają- ce mu spokoju nienawiść i rozgoryczenie. Były oficer CIA umilkł. Jego cierpienie aŜ nadto rzucało się w oczy. - Mów dalej, Aleks - odezwał się łagodnie Valentino. - To chyba jeszcze nie wszystko, prawda? - Oczywiście, Ŝe nie. - Conklin zamrugał raptownie powiekami, wracając do teraźniej- szości. - Właśnie myślałem, jak okropnie musi się teraz czuć z tymi wszystkimi wspomnie- niami... Jest tu jeszcze pewna analogia, której nie wziąłem wcześniej pod uwagę: Ŝona i dzie- ci. - Jaka analogia? - zapytał pochylony nad stołem Casset, ze wzrokiem utkwionym nie- ruchomo w twarzy Conklina. - Wiele lat temu, podczas wojny w Wietnamie, nasz człowiek mieszkał w Phnom Penh i był znakomicie zapowiadającym się naukowcem, Ŝonatym z Tajlandką, którą poznał jeszcze w Stanach, w szkole średniej. Wraz z dwojgiem dzieci mieszkali nad samym brzegiem rzeki. Pewnego dnia, kiedy kobieta i dzieciaki pływali w pobliŜu domu, nadleciał zabłąkany myśli- wiec z Hanoi i zabił całą trójkę. Nasz człowiek niemal oszalał: rzucił wszystko, przeniósł się do Sajgonu i wstąpił do „Meduzy". Nie potrafił myśleć o niczym innym jak tylko o zabijaniu. Od tej pory nazywał się Delta Jeden - w „Meduzie" nikt nie uŜywał prawdziwych nazwisk. UwaŜano go za najlepszego dowódcę działających na zapleczu oddziałów wroga, choć często przekraczał rozkazy, stosując taktykę spalonej ziemi. - Mimo to najwyraźniej był bardzo poŜyteczny - zauwaŜył Valentino. - Obchodziła go tylko jego prywatna wojna, im bliŜej Hanoi, tym lepiej. Wydaje mi się, Ŝe podświadomie szukał pilota, który zabił jego rodzinę... To jest właśnie ta analogia. Wiele lat temu miał Ŝonę i dwoje dzieci i wszyscy troje zostali zabici na jego oczach. Teraz ma inną Ŝonę i inne dzieci, ale musi z nimi uciekać przed Szakalem, bo grozi im śmiertelne niebez- pieczeństwo. Naprawdę nie wiem, jak on to wytrzyma. Czterej męŜczyźni siedzący po przeciwnej stronie stołu popatrzyli na siebie; przez dłuŜ- szą chwilę Ŝaden z nich sienie odzywał, dając w ten sposób Conklinowi czas na ochłonięcie z emocji. - Operacja mająca na celu wciągnięcie Carlosa w pułapkę musiała mieć miejsce ponad dziesięć lat temu - przerwał milczenie dyrektor CIA - natomiast wydarzenia w Hongkongu są znacznie świeŜszej daty. Czy te dwie sprawy mają ze sobą jakiś związek? Co moŜe nam pan powiedzieć o Hongkongu, nie wdając się w szczegóły ani nie wymieniając Ŝadnych nazwisk? Aleks zacisnął dłoń na lasce z taką siłą, Ŝe zbielały mu palce.

18 - Była to bez wątpienia zarazem najbardziej obrzydliwa i niezwykła operacja, o jakiej kiedykolwiek słyszałem. Z niekłamaną ulgą mogę stwierdzić, Ŝe my w Langley nie braliśmy udziału w przygotowaniu jej załoŜeń. Podejrzewam, Ŝe wymyślono ją w samym piekle. Kiedy mnie w nią wprowadzono, poczułem autentyczne mdłości, zresztą tak samo jak McAllister, który siedział w niej od samego początku. Właśnie dlatego ryzykował potem własnym Ŝyciem i o mało nie skończył jako trup tuŜ za granicą chińską w Makau. Jego przeintelektualizowane poczucie przyzwoitości nie mogło pozwolić na to, Ŝeby porządny człowiek dał się zabić w imię jakiejś obrzydliwej strategii. - To powaŜne oskarŜenie - zauwaŜył Casset. - Co się właściwie stało? - Nasi ludzie zaaranŜowali porwanie Ŝony Bourne'a, dzięki której ten człowiek odzyskał pamięć i wrócił do normalnego Ŝycia. Pozostawili ślad prowadzący go za nią do Hongkongu. - Po co, na litość boską? - wykrzyknął Valentino. - Bo na tym polegała strategia, doskonała i zarazem odraŜająca... Jak juŜ wspomniałem, Jason Bourne stał się w Azji prawdziwą legendą. Co prawda zniknął bez śladu z Europy, lecz w niczym nie umniejszyło to sławy, jaką cieszył się na Dalekim Wschodnie, Nagle, nie wia- domo z jakiego powodu, w Makau zaczął działać płatny morderca, który przybrał nazwisko Jason Bourne, Zabójstwa następowały jedno po drugim, rzadko w odstępie tygodnia, nieraz wręcz co parę dni. Za kaŜdym razem na miejscu zdarzenia znajdowano te same ślady, a poli- cja otrzymywała od swoich informatorów takie same doniesienia: Fałszywy Bourne zabrał się na serio do roboty, poznawszy uprzednio i rozpracowawszy wszystkie sztuczki, jakich uŜywał jego pierwowzór. - Kto w związku z tym lepiej nadawał się do tego, Ŝeby go wytropić i unieszkodliwić, niŜ ten, kto wymyślił te sztuczki? - przerwał dyrektor. - I czy moŜna wyobrazić sobie lepszy sposób, Ŝeby zmusić go do działania, niŜ uprowadzenie jego Ŝony? Ale dlaczego? Co sprawi- ło, Ŝe Waszyngton tak bardzo się w to zaangaŜował? PrzecieŜ nie mieliśmy z tym nic wspól- nego. - W grę wchodziło znacznie powaŜniejsze niebezpieczeństwo. Wśród klientów fałszy- wego Bourne'a znalazł się pewien szaleniec z Pekinu, zdrajca, który chciał rozpętać na Dale- kim Wschodzie potworną burzę. Pragnął za wszelką cenę doprowadzić do zerwania chińsko brytyjskiego układu w sprawie Hongkongu, zmusić Pekin do wprowadzenia blokady kolonii i pogrąŜyć cały rejon w nieopisanym chaosie. - To by oznaczało wojnę - stwierdził spokojnie Casset. – Chińczycy zajęliby Hong- kong, a wszystkie państwa musiałyby opowiedzieć się za którąś ze stron... Tak, to by była po prostu wojna. - W epoce strategicznej broni nuklearnej - uzupełnił dyrektor. - Jak daleko zaszły spra- wy, panie Conklin? - W masakrze, jaka miała miejsce w Koulunie, zginął wicepremier Chińskiej Republiki Ludowej. Morderca zostawił Ha miejscu zbrodni swoją wizytówkę: Jason Bourne. - BoŜe! On musiał zostać powstrzymany! - wybuchnął dyrektor, kurczowo ściskając w palcach fajkę. - I został - odparł Aleks, opierając laskę o krawędź stołu. - Przez jedynego człowieka, który mógł tego dokonać: przez naszego Jasona Bourne'a... To wszystko, co mogę wam teraz powiedzieć. Jeszcze tylko powtórzę, Ŝe ten człowiek znów jest teraz w kraju z Ŝoną i dziećmi, ścigany przez Carlosa. Szakal nie spocznie, dopóki nie będzie miał całkowitej pewności, Ŝe jedyny człowiek, który moŜe go rozpoznać, nie Ŝyje. Musicie uruchomić wszystkie dojścia, jakie mamy w ParyŜu, Londynie, Rzymie, Madrycie... Szczególnie w ParyŜu. Ktoś musi coś wiedzieć. Gdzie jest teraz Carlos? Gdzie ma swoje przyczółki w Stanach? Jeden z nich na pewno jest tutaj, w Waszyngtonie, bo udało mu się odnaleźć mnie i Panova! - Emerytowany funkcjonariusz CIA bezwiednie połoŜył dłoń na uchwycie laski, wpatrując się w okno niewi- dzącym spojrzeniem. - Nie rozumiecie? - zapytał cicho, jakby mówił do same go siebie. - Nie

19 moŜemy do tego dopuścić! Po prostu nie moŜemy! W sali ponownie zapadła cisza, podczas której ludzie kierujący Centralną Agencją Wy- wiadowczą wymienili szybkie spojrzenia. Choć Ŝaden z nich nie odezwał się ani słowem, osiągnęli porozumienie, spojrzenia trzech par oczu spoczęły bowiem na Cassecie. MęŜczyzna skinął głową, przyjmując wybór, i zwrócił się do Conklina: - Aleks, zgadzam się, Ŝe wszystkie poszlaki wskazują na Carlosa, ale zanim uruchomi- my naszych ludzi w Europie, musimy mieć co do tego absolutną pewność. Nie moŜemy sobie pozwolić na wszczęcie fałszywego alarmu, bo wtedy pokaŜemy Szakalowi, jak bardzo wraŜ- liwi jesteśmy na punkcie wszystkiego, co dotyczy Jasona Bourne'a. Z tego, co mówiłeś, wy- nikało, Ŝe szansa na zwabienie go podczas operacji „Treadstone-71" istniała tylko dlatego, Ŝe od ponad dziesięciu lat w jego pobliŜu nie kręcił się Ŝaden z naszych agentów. Conklin przyglądał się uwaŜnie skupionej, wyrazistej twarzy Charlesa Casseta. - Chcesz mi zasugerować, Ŝe jeśli się mylę i Szakal nie ma z tym nic wspólnego, to na- ruszymy gojącą się od trzynastu lat ranę, podsuwając mu jednocześnie kuszącą propozycję wyrównania dawnych rachunków. - Chyba właśnie to miałem na myśli. - Niegłupio to wykombinowałeś, Charlie... Rzeczywiście, opieram się wyłącznie na poszlakach. Co prawda przeczucie mówi mi, Ŝe mam rację, ale poszlaki nie są jeszcze dowo- dami... - Wolałbym zaufać twojemu przeczuciu niŜ raportom dziesięciu naszych najlepszych analityków... - Ja teŜ - wtrącił się Valentino. - Pięć albo sześć razy wyciągnąłeś na szych ludzi z bez- nadziejnych sytuacji, kiedy wszystko wskazywało na to, Ŝe mylisz się w swoich ocenach. Jednak mimo to muszę przyznać, Ŝe obawy Charliego nie są zupełnie bezpodstawne. Przypu- śćmy, Ŝe to jednak nie Car-los? Nie tylko skierujemy na fałszywy trop naszych ludzi w Euro- pie, ale co gorsza, zmarnujemy masę czasu. - W takim razie zostawmy Europę w spokoju... - mruknął Aleks jakby do samego sie- bie. - Przynajmniej na razie. Zajmijmy się tymi sukinsynami, których mamy tutaj. Trzeba ich zidentyfikować, przechwycić i wyciągnąć z nich wszystko, co wiedzą. Chwycili juŜ mój trop, więc mogę stanowić przynętę. - To by wymagało znacznego zmniejszenia ochrony, jaką przewidziałem dla pana i dok- tora Panova - zauwaŜył dyrektor. - Więc proszę ją zmniejszyć, sir. - Aleks spoglądał na przemian na Casseta i Valentina. -Damy sobie radę, jeśli wy dwaj zechcecie mnie wysłuchać i zrobić, co wam powiem! - oświadczył podniesionym głosem. - Nie bardzo wiemy, co to właściwie moŜe być - mruknął Casset. – Ślad prowadzi za granicę, ale jak na razie wszystko dzieje się tutaj, u nas... Powinniśmy chyba włączyć w to FBI... - Nie ma mowy! - krzyknął Conklin. - Nie moŜe o tym wiedzieć nikt oprócz osób, któ- re są teraz w tym pokoju! - Daj spokój, Aleks - powiedział Valentino, kręcąc powoli głową. - Jesteś na emerytu- rze. Nie moŜesz juŜ wydawać rozkazów. - Dobrze, skoro tego chcecie! - oświadczył Conklin, podnosząc się Ŝ trudem z krzesła i opierając na lasce. - Idę stąd prosto do Białego Domu, do przewodniczącego Agencji Bezpie- czeństwa Narodowego, niejakiego McAllistera! - Proszę siadać! - odezwał się nie znoszącym sprzeciwu tonem dyrektor CIA. – Jestem na emeryturze. Nie moŜe pan juŜ wydawać mi rozkazów. - Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Po prostu chodzi mi o pańskie Ŝycie. O ile do- brze rozumiem, pańskie propozycje opierają się na wątpliwym załoŜeniu, jakoby ten, kto strzelał do pana wczoraj wieczorem, chciał chybić, Ŝeby następnie schwytać pana podczas

20 ogólnego zamieszania. - To dość daleko idący wniosek... - Oparty na doświadczeniu zdobytym podczas kilkudziesięciu operacji, jakimi kierowa- łem zarówno tu, jak i w marynarce, w miejscach, których nie widział pan nigdy nawet na ma- pie, a ich nazw nie potrafiłby pan za nic wymówić - powiedział twardym, rozkazującym to- nem dyrektor, oparłszy łokcie na poręczach fotela. - Dla pańskiej informacji, Conklin, nie spadłem z drzewa w mundurze admirała prosto na stanowisko dowódcy Wywiadu Marynarki. Bytem przez kilka lat jednym z SEALs i brałem udział w wypadach z okrętów podwodnych do portów w Kesongu i Hajfongu. Znałem osobiście kilku drani z „Meduzy" i kaŜdego z nich chętnie bym własnoręcznie wykończył. Teraz pan opowiada mi o jedynym, który na to nie za- słuŜył, który stał się fałszywym Jasonem Bourne'em, i chętnie odciąłby pan sobie jaja i wy- pruł serce, Ŝeby tylko nic mu się nie stało i Ŝeby nie wszedł Szakalowi pod lufę... Niech pan wreszcie przestanie pieprzyć, Conklin, tylko powie mi jasno i wyraźnie: chce pan ze mną pra- cować czy nie? Na twarzy Aleksa pojawił się lekki uśmiech. Podeszły wiekiem męŜczyzna usiadł po- woli na swoim miejscu. - Wspomniałem panu, sir, Ŝe nie miałem nic przeciwko pańskiej nominacji. Wtedy kie- rowałem się tylko intuicją, ale teraz juŜ wiem, dlaczego: był pan człowiekiem z pierwszej li- nii... Będę z panem pracował. - Znakomicie - powiedział dyrektor. - Otoczymy pana dyskretną opieką i będziemy się modlić, Ŝeby rzeczywiście chcieli pana Ŝywego, bo przecieŜ nie damy rady obstawić kaŜdego okna i dachu. Mam nadzieję, Ŝe zdaje pan sobie sprawę z ryzyka. - Tak. Chcę teŜ pogadać z Mo Panovem, bo dwa kawałki przynęty są znacznie lepsze od jednego. - Nie moŜesz go włączać, Aleks - sprzeciwił się Casset. - Nie jest jednym z nas. Zresz- tą dlaczego miałby się zgodzić? - Dlatego, Ŝe jest jednym z nas i naprawdę będzie lepiej, jeśli się do niego zwrócę. Gdybym tego nie zrobił, wstrzyknąłby mi strychninę wymieszaną z wirusami grypy. Musicie wiedzieć, Ŝe on takŜe był w Hongkongu z pobudek bardzo podobnych do moich. Wiele lat temu, w ParyŜu, chciałem zabić mego najlepszego przyjaciela, bo popełniłem okropny błąd, uwierzywszy w to, Ŝe zdradził, podczas gdy on tylko utracił pamięć. W kilka dni później Morris Panov, jeden z najlepszych psychiatrów w tym kraju, lekarz nie znoszący tak teraz po- pularnego psychoanalitycznego bełkotu, został poproszony o to, Ŝeby na podstawie hipote- tycznego opisu zachowań wydać opinię o pewnym człowieku. Chodziło o głęboko zakonspi- rowanego agenta, chodzącą bombę zegarową z głową wypełnioną tysiącem tajemnic, który nagle nie wytrzymał napięcia... Na podstawie diagnozy postawionej przez Mo w ciągu kilku- nastu sekund niewinny, pozbawiony pamięci człowiek o mało co nie został rozwalony na strzępy w zasadzce, którą przygotowaliśmy na Siedem dziesiątej Pierwszej Ulicy Kiedy to, co z mego zostało, jednak przeŜyło, Panov zaŜądał, Ŝeby wyznaczyć go jako jedynego psychia- trę. Nigdy sobie nie wybaczył tamtego błędu. Go byście zrobili, będąc w jego sytuacji, gdy- bym nie powtórzył wam tego, o czym teraz mówimy? - Masz rację - skinął głową DeSole. - Zastrzyk strychniny z wirusami grypy. - Gdzie teraz jest Panov? - zapytał Casset. - W hotelu Brookshire w Baltimore, pod nazwiskiem Morris. Phillip Morris. Odwołał na dzisiaj wszystkie wizyty, bo ma grypę. - W takim razie trzeba brać się do roboty - stwierdził dyrektor CIA, otwierając leŜący przed nim duŜy notatnik w Ŝółtych okładkach. - Przy okazji, Aleks: Ŝaden człowiek z pierw- szej linii nie przejmuje się stopniami ani stanowiskami i nie będzie ufał nikomu, kto nie potra- fi przekonująco zwracać się do niego po imieniu. Jak dobrze wiesz, nazywam się Holland, a na imię mam Peter. Od tej chwili ty jesteś Aleks, a ja Peter, rozumiesz?

21 - Rozumiem... Peter. W SEALs musiał być z ciebie niezły sukinsyn. - Dopóki jestem tu, gdzie jestem - mam na myśli miejsce, nie stanowisko - moŜemy przyjąć, Ŝe byłem po prostu kompetentny. - Pierwsza linia - mruknął z satysfakcją Conklin. - Skoro jednak zrezygnowaliśmy z dyplomatycznych konwenansów, mogę ci w zaufa- niu powiedzieć, Ŝe istotnie byłem cholernym sukinsynem. Oczekuję działania profesjonalne- go, a nie emocjonalnego, czy to jasne? - Ja zawsze jestem profesjonalistą, Peter. Emocjonalne zaangaŜowanie w zadanie nie jest niczym szkodliwym, ale realizacja wymaga zimnej krwi i zachowania dystansu. Nigdy nie byłem w SEALs, ty cholerny sukinsynu, lecz ja równieŜ jestem tu, gdzie jestem, choć sta- ry i kulawy, a to oznacza, Ŝe takŜe jestem kompetentny. Na twarzy Hollanda pojawił się niemal młodzieńczy uśmiech, nie pasujący zupełnie do przyprószonych siwizną skroni. Był to uśmiech zawodowca zadowolonego z tego, Ŝe nie musi juŜ zaprzątać sobie głowy problemami dowódcy i moŜe znaleźć się z powrotem w świecie, w którym czuje się najlepiej. - Wygląda na to, Ŝe uda nam się jakoś dogadać - powiedział, a potem, jakby chcąc się pozbyć ostatniej oznaki dyrektorskiego prestiŜu, połoŜył na stole fajkę, wyciągnął z kieszeni pudełko papierosów, wsadził jednego do ust i zapaliwszy go, zaczął pisać w notatniku. - Do diabła z FBI - oświadczył. - Będziemy korzystać wyłącznie z naszych ludzi, ale najpierw sprawdzimy kaŜdego z nich pod mikroskopem. Charles Casset, szczupły, nadzwyczaj inteligentny kandydat do objęcia w przyszłości funkcji dyrektora CIA, usiadł głębiej na krześle i westchnął. - Dlaczego mam niemiłe przeczucie, Ŝe ani na chwilę nie będę mógł was spuścić z oka? - Dlatego Ŝe w głębi duszy jesteś analitykiem, Charlie – odpowiedział Holland. Zadaniem kontrolowanej obserwacji jest zdemaskowanie tych, którzy śledzą poddany jej obiekt, i ewentualne ich przechwycenie, w zaleŜności od strategii postępowania. W tym wypadku chodziło o schwytanie w pułapkę agentów Szakala, którzy zwabili Conklina i Pa- nova do wesołego miasteczka w Baltimore. W wyniku trwającej całą noc i niemal cały na- stępny dzień pracy udało się skompletować grupę operacyjną złoŜoną z ośmiu agentów, usta- lić dokładnie trasy, którymi w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin mieli się poru- szać Conklin i Panov (zabezpieczane przez zmieniających się często, uzbrojonych profesjona- listów), a wreszcie obmyślić moŜliwie najdogodniejsze miejsce i termin spotkania: wczesnym świtem w Smithsonian Institution. Właśnie wtedy Dionaea muscipula1 miała zatrzasnąć swój kielich. Conklin przystanął w niewielkim, słabo oświetlonym holu na parterze domu, w którym mieszkał, i mruŜąc z wysiłku oczy, spojrzał na zegarek: dokładnie 2.35 w nocy. Pchnąwszy cięŜkie drzwi, wyszedł, utykając, na wymarłą ulicę. Zgodnie z planem skierował się w lewo, utrzymując ustalone tempo marszu; miał dotrzeć do rogu ulicy nie później i nie wcześniej niŜ o 2.38. Nagle drgnął nerwowo, w zacienionej bramie po prawej stronie dostrzegł bowiem sylwetkę jakiegoś człowieka. Zmuszając się do zachowania spokoju, sięgnął do rękojeści ukrytej pod połą marynarki automatycznej beretty. W opracowanym z największą dokładno- ścią planie nie było miejsca dla kryjącego się w bramie człowieka! W chwilę potem jednak odpręŜył się, doznając jednocześnie uczucia ulgi i czegoś w rodzaju wyrzutów sumienia; sto- jąca w cieniu postać okazała się odzianym w mocno sfatygowane ubranie starym męŜczyzną, jednym z bezdomnych, których tak wielu Ŝyło w tym obfitującym we wszelakie dobra kraju. 1 Dionaea muscipula (łac.) - drapieŜna roślina, odŜywiająca się owadami zwabionymi do swego kielicha (przyp. tłum.).

22 Dotarłszy do rogu, Aleks usłyszał ciche, pojedyncze pstryknięcie palcami; przeszedł na drugą stronę alei i ruszył przed siebie chodnikiem, mijając wylot wąskiej, bocznej uliczki. Wylot uliczki... Kolejna sylwetka, jeszcze jeden stary człowiek w zniszczonym ubraniu, drepczący chwiejnie na granicy cienia. Odrzucona przez społeczeństwo jednostka, strzegąca swojej be- tonowej jaskini. W kaŜdej innej sytuacji Conklin podszedłby do nieszczęśnika i dał mu kilka dolarów, ale nie teraz. Czekała go długa droga, którą musiał przebyć w określonym niemal co do minuty czasie. ZbliŜając się do skrzyŜowania, Morris Panov wciąŜ jeszcze nie mógł dojść do siebie po niezwykłej rozmowie telefonicznej, jaką odbył dziesięć minut temu. Usiłował przypomnieć sobie szczegóły tajemniczego planu, jaki mu przekazano, i bał się spojrzeć na zegarek, by sprawdzić, czy trzyma się ustalonego harmonogramu, powiedziano mu bowiem wyraźnie, Ŝe- by tego nie robił... Dlaczego oni nie ubywają zwykłych określeń, takich jak „około tej i tej godziny" albo „w przybliŜeniu o..", tylko bez przerwy mówią o jakimś „przedziale czasowym, jakby lada chwila miało dojść do inwazji obcych wojsk na Waszyngton? Mimo to szedł nadal równym krokiem, przecinając ulice, przez które kazano mu przejść, i mając nadzieję, Ŝe jakiś niewidzialny zegar utrzymuje go w granicach tych cholernych „przedziałów czasowych" usta- lonych na trawniku w miejscowości Vienna w stanie Wirginia, gdzie kazano mu chodzić w tę i z powrotem między dwoma wetkniętymi w ziemię kołkami. Wirginia.,. Dla Davida Webba zrobiłby dosłownie wszystko, ale to przecieŜ jest czyste szaleństwo! Nie, oczywiście, Ŝe nie. Gdyby tak było, nie zwróciliby się do niego. Go to? Ukryta w cieniu twarz, zwrócona w jego stronę tak samo jak te dwie przedtem! Przycupnięty na krawęŜniku stary męŜczyzna, spoglądający na niego błyszczącymi od alko- holu oczami. Tamci takŜe byli starzy, nawet bardzo starzy, poruszający się z najwyŜszym tru- dem, i wszyscy wpatrywali się w niego! BoŜe, powinien chyba powściągnąć wodze wyobraź- ni. PrzecieŜ miasta roiły się od starych, całkowicie nieszkodliwych ludzi, którzy znaleźli się na ulicy z powodu choroby lub ubóstwa. Jeszcze jeden! Między zamkniętymi stalowymi kra- tami wejściami do dwóch sklepów. Ten równieŜ go obserwował. Przestań! Masz juŜ przywi- dzenia! Czy jednak na pewno? Oczywiście, Ŝe tak. Idź tak jak do tej pory, tylko tego od ciebie oczekują. Dobry BoŜe, nawet tam, po drugiej stronie ulicy... Idź! Rozległy, oświetlony blaskiem księŜyca teren wokół Smithsonian Institution sprawiał, Ŝe dwie sylwetki, które spotkały się na skrzyŜowaniu ścieŜek, a następnie skierowały się ku pobliskiej ławce, wydawały się karykaturalnie małe. Conklin usiadł powoli, opierając się na lasce, podczas gdy Mo Panov rozglądał się nerwowo dookoła, jakby w oczekiwaniu na coś zupełnie niespodziewanego. Była 3.28 nad ranem, a jedynymi odgłosami, jakie docierały do ich uszu, było przytłumione cykanie świerszczy i delikatny szelest poruszanych powiewami letniego wiatru gałęzi. Po chwili Panov usiadł ostroŜnie obok Aleksa. - Widziałeś coś po drodze? - zapytał Conklin. - Nie jestem pewien - odparł psychiatra. - Czuję się tak samo zagubiony jak w Hong- kongu, ale tam przynajmniej wiedzieliśmy, dokąd idziemy i z kim mamy się spotkać. Wy wszyscy naprawdę macie świra. Aleks uśmiechnął się lekko. - Sam sobie zaprzeczasz, Mo. Powiedziałeś mi przecieŜ, Ŝe jestem juŜ zdrowy. - Naprawdę? Ach, tamto to była zaledwie natrętna depresja maniakalna granicząca z przedwczesnym otępieniem, a to jest prawdziwy obłęd! Spójrz na zegarek, dochodzi wpół do czwartej rano. Normalni ludzie śpią o tej porze w łóŜkach. Aleks spojrzał na twarz Panova, oświetloną przyćmionym blaskiem odległej latarni. - Powiedziałeś, Ŝe nie jesteś pewien. Co to znaczy? - AŜ wstyd mi o tym mówić. Zbyt często powtarzałem pacjentom, Ŝe wymyślają sobie

23 róŜne rzeczy po to, by uzasadnić swój irracjonalny lęk. - O czym ty gadasz, do diabła? - Chodzi o swoiste przeniesienie... - Daj spokój, Mo! - przerwał mu Conklin. - Co cię zaniepokoiło? Co zobaczyłeś? - Ludzi... Przygarbionych, poruszających się powoli, z trudem... Nie tak jak ty, Aleks, ze względu na jakąś ułomność, ale z racji wieku. Starych, zniszczonych Ŝyciem ludzi, kryją- cych się w bocznych uliczkach i snujących się wzdłuŜ murów. Spotkałem ich czterech lub pięciu. Raz czy dwa niewiele brakowało, Ŝebym wezwał waszą obstawę, ale w ostatniej chwi- li opanowałem się i powiedziałem sobie: człowieku, jesteś przewraŜliwiony, bierzesz bez- domnych nieszczęśników za kogoś, kim nie są, i widzisz rzeczy, których nie ma. - Nieprawda! - szepnął z naciskiem Conklin. - To, co widziałeś, istniało naprawdę, bo ja widziałem to samo! Takich samych starych ludzi w zniszczonych ubraniach, poruszających się jeszcze wolniej ode mnie... Co to moŜe oznaczać? Czego oni chcą? Kim są? Kroki. Powolne, niepewne, a w chwilę potem w opustoszałej alejce pojawili się dwaj niewysocy, starzy męŜczyźni. Na pierwszy rzut oka niczym się nie róŜnili od członków ro- snącej szybko armii bezdomnych nędzarzy, lecz zaraz potem uwagę obserwatora zwracała ich nieco większa pewność siebie Jakby tej powolnej wędrówce przyświecał jednak jakiś cel. Za- trzymali się sześć metrów od ławki, z twarzami ukrytymi w głębokim cieniu. - To dziwna godzina i niezwykłe miejsce jak na spotkanie dwóch tak elegancko ubra- nych dŜentelmenów - odezwał się stojący po lewej stronie. Miał wysoki głos i dziwny akcent. - Czy jesteście pewni, Ŝe wolno wam zajmować miejsce odpoczynku tych, którym powodzi się znacznie gorzej niŜ wam? - Dookoła jest wiele wolnych ławek - odparł uprzejmie Aleks. - Czy ta jest zarezerwo- wana? - Tutaj nie rezerwuje się miejsc - powiedział drugi starzec. Mówił po angielsku wyraź- nie i poprawnie, lecz nie ulegało wątpliwości, Ŝe nie jest to jego ojczysty język. - Po co tu przyszliście? - A co to pana obchodzi? - zapytał Conklin. - To prywatne spotkanie w interesach. - Interesy o tej porze i w tym miejscu? - zdziwił się pierwszy męŜczyzna, rozglądając się dookoła. - Powtarzam jeszcze raz, Ŝe to nie raz, interes i Ŝe byłoby lepiej, gdy byście zostawili nas w spokoju. - CóŜ, interes to interes - mruknął drugi starzec. - O co mu chodzi, do diabła? - szepnął do Conklina zdumiony Panov. - Spokojnie - odparł jeszcze ciszej Aleks. - Zaraz się dowiemy. - Emerytowany oficer wywiadu uniósł głowę i spojrzał na dwóch intruzów. - Proponuję, panowie, Ŝebyście juŜ sobie poszli. - Interes to interes - powtórzył stojący po prawej stronie odziany w łach many męŜczy- zna i skierował na chwilę głowę w stronę swego towarzysza. - Nie wydaje mi się, Ŝebyśmy mogli ubić ze sobą jakiś interes, więc... - Tego nigdy nie wiadomo - przerwał Conklinowi pierwszy starzec, kręcąc powoli głową. - Co by pan powiedział na to, gdybyśmy mieli panu do przekazania wiadomość z Ma- kau? - Co takiego? - nie wytrzymał Panov. - Zamknij się, Mo! - szepnął Aleks, nie spuszczając oczu z nieznajomego. - A cóŜ my moŜemy mieć wspólnego z Makau? - zapytał obojętnym tonem. - Chce się z wami spotkać wielki taipan. Największy w całym Hongkongu. - Po co? - śeby dać wam duŜo pieniędzy. W zamian za pewną przysługę.

24 - Jaką przysługę? - Mamy wam przekazać, Ŝe zabójcą powrócił. Taipan chce, Ŝebyście go znaleźli - Słyszałem juŜ kiedyś tę historię. Jest nudna, a w dodatku stara. - O tym będzie pan rozmawiał z wielkim taipanem, nie z nami. On czeka na was. - Gdzie? - W ogromnym hotelu. - W którym? - Mamy przekazać, Ŝe jest tam duŜy, zamsze zatłoczony hol, a nazwa ma związek z przeszłością tego kraju. - Jest tylko jeden taki hotel: Mayflower. - Conklin skierował te słowa do wszytego w klapę marynarki mikrofonu. - Skoro pan tak twierdzi. - Pod jakim nazwiskiem jest tam zameldowany? - Zameldowany? - Musiał wcześniej zarezerwować pokój, tak jak wy rezerwujecie tutaj ławki. O kogo mamy pytać? - O nikogo. Sekretarz taipana spotka was w holu. - Czy to ten sam sekretarz, który spotkał się z wami? - Proszę? - Kto kazał wam nas śledzić? - Nie wolno nam o tym mówić i nic nie powiemy. - Brać ich! - ryknął Conklin przez ramię i w tej samej chwili alejkę zalały strumienie światła mocnych reflektorów, wydobywając z ciemności orientalne rysy obu męŜczyzn. Zza drzew i krzewów wyszło dziewięciu funkcjonariuszy CIA z dłońmi ukrytymi pod połami ma- rynarek. Śmiercionośne narzędzia pozostały jednak na swoim miejscu, poniewaŜ nic nie wskazywało na to, Ŝeby miała zajść konieczność uŜycia broni. W sekundę później, nim ktokolwiek zdąŜył się zorientować, taka konieczność jednak zaszła. Gdzieś w ciemności otaczającej oświetloną blaskiem reflektorów alejkę rozległy się dwa strzały i dwa pociski rozerwały gardła skośnookich posłańców. Funkcjonariusze Agencji rzucili się na ziemię, a Conklin chwycił Panova za ramię i powalił go na Ŝwir przed ławką, będącą jedyną dostępną dla nich w tej chwili ochroną/Oddział z Langley zerwał się niemal natychmiast na nogi i wchodzący w jego skład weterani wielu niebezpiecznych operacji, wśród nich były komandos a obecnie dyrektor CIA Peter Holland, popędzili zygzakiem z od- bezpieczoną bronią w kierunku miejsca, z którego padły strzały. Po chwili ciemność rozdarł wściekły okrzyk. - Cholera! - zaklął Holland, świecąc latarką między pniami drzew. -Uciekli. - Skąd pan wie? - Spójrz na trawę, synu, i na ślady butów To byli fachowcy. Przystanęli tylko na chwi- lę, Ŝeby oddać strzałka potem od razu rzucili się do ucieczki. Widzisz te smugi na trawie? Właśnie tędy biegli. MoŜecie dać sobie spokój. JuŜ ich tutaj nie ma, bo gdyby byli, wstrzelili- by nas przez okna do środka budynku. - Nie ma co, prawdziwy fachowiec - mruknął Aleks do zdumionego i przestraszonego Panova, podnosząc się z trudem z ziemi. Psychiatra podszedł szybkim krokiem do leŜących nieruchomo Azjatów. - Mój BoŜe, obaj nie Ŝyją! -wykrzyknął, ujrzawszy rozszarpane pociskami gardła. - Tak samo jak w wesołym miasteczku! - To wiadomość - skinął głową Conklin, krzywiąc się z niesmakiem. -NaleŜało posypać ślady solą - dodał tajemniczo. - Co ty wygadujesz? - zapytał Panov, spoglądając ze zdumieniem na byłego funkcjona-

25 riusza wywiadu. - Nie byliśmy wystarczająco ostroŜni. - Aleks! - ryknął Holland, podbiegając do ławki. - Słyszałem cię, ale to, co się stało, przekreśla pomysł z hotelem - wysapał. - Nie moŜesz tam iść. Nie pozwalam ci. - To przekreśla więcej niŜ tylko ten jeden pomysł. To nie Szakal, tylko Hongkong! Przesłanki były prawidłowe, ale zawiodło mnie przeczucie. - Go chcesz teraz zrobić? - zapytał spokojnie dyrektor CIA, - Nie wiem - odparł z bólem w głosie Conklin.- Pomyliłem się... Przede wszystkim spróbuję dotrzeć do naszego człowieka. - Rozmawiałem z Davidem... To znaczy z nim, przed godziną - odezwał się Panov. - Rozmawiałeś? - wykrzyknął Aleks. - Jak? PrzecieŜ jest późno, a ty byłeś w domu, nie w biurze! - Jak wiesz, mam automatyczną sekretarkę - odparł psychiatra. - Gdybym odbierał wszystkie telefony po północy, rano nigdy nie wstałbym do pracy. Tym razem jednak włączy- łem głos, bo i tak nie spałem, a poza tym szykowałem się do wyjścia. Powiedział tylko: „Skontaktuj się ze mną", i rozłączył się, zanim zdąŜyłem doskoczyć do słuchawki. Oczywi- ście, natychmiast do niego zadzwoniłem. - Zadzwoniłeś do niego? Ze swojego telefonu? - No... tak - odparł z wahaniem Panov. - Był ostroŜny i mówił bardzo szybko. Chciał nas poinformować, Ŝe „M" - tak właśnie ją nazwał, „M" -odlatuje z dziećmi z samego rana, Zaraz potem odłoŜył słuchawkę. - W takim razie moŜemy załoŜyć, Ŝe mają juŜ jego nazwisko i adres '- powiedział Hol- land. - Niewykluczone, Ŝe przechwycili równieŜ samą wiadomość. - Co najwyŜej rejon, w jakim mieszka - odezwał się Conklin. – Być moŜe takŜe wia- domość, ale nie ma mowy o Ŝadnym adresie ani nazwisku. - Najdalej rano będą mieli... - JeŜeli zajdzie potrzeba, to najdalej rano on będzie juŜ w drodze na Ziemię Ognistą. - BoŜe, co ja zrobiłem! - jęknął Panov. - Dokładnie to samo, co kaŜdy inny zrobiłby na twoim miejscu – odparł Aleks. - O drugiej w nocy dzwoni do ciebie ktoś, kogo masz i na kim ci zaleŜy, więc kontaktujesz się z nim najszybciej; jak tylko moŜesz. Teraz musimy tego dokonać powtórnie, nawet jeszcze szybciej. Wiemy juŜ, Ŝe to nie Carlos, ale ktoś dysponujący takŜe ogromnymi moŜliwościami, większymi, niŜ moŜna było sądzić. - Skorzystaj z telefonu w moim wozie - zaproponował Holland. - Prze łączę go na za- strzeŜoną częstotliwość. Nikt nie przechwyci rozmowy. - Chodźmy! - rzucił Conklin i pokuśtykał najszybciej jak potrafił, w kierunku zaparko- wanego przy trawniku samochodu dyrektora. - David? Mówi Aleks. - Masz niesamowite wyczucie, przyjacielu. Właśnie wychodziliśmy i gdyby Jamie nie doszedł do wniosku, Ŝe musi jeszcze się załatwić, bylibyśmy juŜ w samochodzie. - Mo nic ci nie powiedział? U ciebie nikt nie odbierał, więc zadzwoniłem do niego. - Mo jest odrobinę... wstrząśnięty. Sam mi powiedz. - Czy ten telefon jest bezpieczny? Co do jego miałem pewne wątpliwości. - Najbardziej, jak to tylko moŜliwe. - Wysyłam Marie i dzieci na południe. Daleko na południe. Jest wściekła jak diabli, ale juŜ wynająłem rockwella na lotnisku Logan, wszystko szybko i bez Ŝadnych kłopotów dzięki ustaleniom, które poczyniłeś cztery lata temu. Komputery pracowały, aŜ miło, i wszyscy byli bardzo uczynni. Startują o szóstej, zanim