kawiarenka

  • Dokumenty795
  • Odsłony113 130
  • Obserwuję142
  • Rozmiar dokumentów1.6 GB
  • Ilość pobrań70 919

Sparks Nicholas - Kronika pewnej miłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :772.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kawiarenka
EBooki

Sparks Nicholas - Kronika pewnej miłości.pdf

kawiarenka EBooki Nicholas Sparks
Użytkownik kawiarenka wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 122 stron)

NICHOLAS SPARKS KRONIKA PEWNEJ MIŁOŚCI

CUDA Kim jestem? I jak, ciekawi mnie, skończy się ta opowieść? Słońce juŜ wzeszło i siedzę przy oknie, zasnutym mgłą mijającego Ŝycia. Ładny dziś przedstawiam sobą widok: dwie koszule, grube spodnie, szalik owinięty dwa razy wokół szyi, z końcami wepchniętymi pod gruby sweter, wydziergany przed trzydziestu wiosnami przez moją córkę. Termostat w pokoju nastawiony jest na najwyŜszą temperaturę, tuŜ za mną stoi mniejszy grzejnik. Stęka, sapie i wypluwa z siebie gorące powietrze niczym jakiś baśniowy smok, a mimo to cały się trzęsę z zimna, które nigdy nie ustępuje, a zbierało się od osiemdziesięciu lat. Osiemdziesiąt łat - myślę czasami i choć się z tym godzę, nadal mnie zdumiewa, Ŝe od prezydentury George'a Busha ani razu nie było mi ciepło. Zastanawiam się, czy wszyscy w moim wieku tak się czują. Moje Ŝycie? Niełatwo je opisać. Nie okazało się tak wspaniałe, jak to sobie wymarzyłem, ale teŜ nie skończyłem jako chłopiec na posyłki. Podejrzewam, Ŝe moŜna by je porównać do rynku obligacji: dość stabilne, więcej zysków niŜ strat, z czasem wykazujące tendencję zwyŜkową. Trafny zakup, szczęśliwy zakup, a przekonałem się, Ŝe nie kaŜdy moŜe to powiedzieć o swoim Ŝyciu. Lecz nie dajcie się zwieść. Nie jestem wyjątkowy, co do tego nie mam wątpliwości. Jestem zwyczajnym człowiekiem o zwyczajnych myślach i wiodłem zwyczajne Ŝycie. Nikt nie postawił pomnika ku mej czci, a moje imię szybko pójdzie w zapomnienie, lecz kochałem - całym sercem i duszą - a to moim zdaniem wystarczająco duŜo. Romantycy nazwaliby to opowieścią o miłości, cynicy - tragedią. Mnie się wydaje, Ŝe znajdzie się tu trochę jednego i drugiego, lecz niezaleŜnie od punktu widzenia, który wybierzecie, historia ta obejmuje znaczną część mego Ŝycia i drogi, którą obrałem. Nie narzekam na tę drogę ani na to, dokąd mnie zawiodła. Na inne rzeczy, owszem, skarg by się znalazło dosyć, ale moją ścieŜkę zawsze uwaŜałem za dobrą i szedłem nią bez wahania. Niestety, z czasem coraz trudniej nią kroczyć. Prosta jest jak dawniej, lecz teraz pojawiły się na niej kamienie i Ŝwir. nazbierało ich z biegiem czasu. Jeszcze trzy lata temu łatwo było je ignorować, ale nie teraz. Ciało niszczy choroba; nie jestem juŜ ani silny, ani zdrowy, a moje dni przypominają egzystencję sflaczałego balona: pozbawione Ŝycia, gąbczaste, z dnia na dzień coraz bardziej miękkie. Kaszlę, mruŜę oczy i sprawdzam godzinę na zegarku. Uświadamiam sobie, Ŝe pora ruszać. Wstaję z fotela pod oknem i człapię przez pokój, zatrzymując się przy biurku, Ŝeby wziąć notatnik, który czytałem juŜ setki razy. Nie przerzucam kartek, tylko wsuwam go pod

pachę i dalej idę tam, dokąd muszę pójść. Przemierzam posadzkę z białych płytek, przyprószonych nieco szarością. Podobną do moich włosów i włosów większości mieszkańców tego domu, choć dziś rano tylko ja idę korytarzem. Reszta siedzi samotnie w pokojach, wyłącznie w towarzystwie telewizorów, ale oni, tak samo jak ja, do tego przywykli. Wystarczy człowiekowi dać dość czasu, a do wszystkiego przywyknie. Z oddali dobiega mnie przytłumiony szloch i doskonale wiem, kto to płacze. Wtedy zauwaŜają mnie pielęgniarki, uśmiechamy się do siebie, pozdrawiamy. To moje przyjaciółki i często gawędzimy, ale jestem przekonany, Ŝe nie pojmują ani mnie, ani tego, przez co codziennie przechodzę. Szepczą między sobą, kiedy je mijam. - Znowu idzie - słyszę. - Mam nadzieję, Ŝe to się dobrze skończy. Lecz nie mówią tego głośno. Zapewne uwaŜają, Ŝe bolałaby mnie ta rozmowa o tak wczesnej porze, i - o ile siebie znam - mają rację. W chwilę potem dochodzę do pokoju. Drzwi, jak zwykle, zostawiły uchylone. Siedzą tam dwie siostry, które równieŜ witają mnie uśmiechem. - Dzień dobry - mówią pogodnie. Przystaję na chwilę, by zapytać o dzieci, szkołę i nadchodzące wakacje. Przez jakiś czas gawędzimy, nie zwracając uwagi na płacz. Pielęgniarki juŜ do niego przywykły, zobojętniały. Ja zresztą teŜ. Potem zapadam się w fotelu, który tak do mnie przywykł, Ŝe dopasował się do mego ciała. Pielęgniarki juŜ kończą; jest ubrana, ale nadal płacze. Wiem, Ŝe się uspokoi, gdy wyjdą. Poranne obrządki zawsze wytrącają ją z równowagi, a dzisiejszy ranek nie naleŜy do wyjątków. W końcu pielęgniarki odsuwają parawan i opuszczają pokój. Obie muskają mnie z uśmiechem, przechodząc obok. Zastanawiam się, co to oznacza. Siedzę przez moment, wpatrując się w nią, lecz ona nie odpowiada spojrzeniem. Rozumiem to, wszak nie wie, kim jestem. UwaŜa mnie za obcego. Potem opuszczam głowę i w duchu modlę się o siłę, której - wiem o tym - będę potrzebował. Zawsze głęboko wierzyłem w Boga i w potęgę modlitwy, choć - jeśli mam być szczery - ma wiara składa się z listy pytań, na które po śmierci z pewnością zaŜądam odpowiedzi. No, juŜ jestem gotowy. Okulary na nos, lupa z kieszeni. Na chwilę odkładam ją na stolik, Ŝeby otworzyć notatnik. Dwukrotnie muszę polizać sękaty palec, zanim w końcu uda mi się odwrócić dobrze juŜ zniszczoną okładkę i otworzyć na pierwszej stronie. Potem biorę do ręki lupę. Zawsze na moment przedtem, nim zacznę czytać, serce mi się ściska i myślę: Co dziś się wydarzy?

Nie wiem, bo nigdy nie mogę tego przewidzieć, i w głębi ducha zdaję sobie sprawę, Ŝe to bez znaczenia. Sił dodaje mi liczenie na szansę, nie pewność, lecz swego rodzaju zakład z samym sobą. I choć moŜecie nazwać mnie marzycielem albo głupcem, czy jeszcze kimś innym, wierzę, Ŝe wszystko się moŜe zdarzyć. Rozumiem, Ŝe fakty i nauka sprzysięgły się przeciwko mnie. Lecz nauka nie stanowi odpowiedzi na wszystko; to wiem, nauczyłem się tego w swym długim Ŝyciu. I dzięki temu zostaje mi wiara, Ŝe cuda - nawet najbardziej niewytłumaczalne i niewiarygodne - istnieją i zdarzają się, kpiąc sobie z naturalnego porządku rzeczy. Dlatego po raz kolejny, tak jak to czynię co dzień, zaczynam czytać jej na głos notatnik - w nadziei, Ŝe cud, który zmienił me Ŝycie, zdarzy się kolejny raz. I moŜe - powtarzam: moŜe - tak się stanie.

DUCHY Był rok 1946, początek października, i Noah Calhoun z ganku swojego domu w stylu kolonialnym oglądał zachodzące słońce. Lubił przesiadywać tu wieczorami, zwłaszcza po dniu cięŜkiej pracy, i pozwalać myślom błądzić, nie narzucając im określonego kierunku. Właśnie tak odpoczywał - zwyczaj ten przejął po ojcu. Najbardziej lubił patrzeć na drzewa i ich odbicie w rzece. W Północnej Karolinie drzewa pięknie wyglądają późną jesienią: mienią się wszystkimi odcieniami zieleni, Ŝółci, złota i czerwieni. Ich niesamowite kolory płoną w słońcu i chyba juŜ po raz setny Noah Calhoun zastanawiał się, czy pierwsi właściciele rezydencji spędzali wieczory, myśląc o tym samym. Dom postawiono w 1772 roku, stanowił jeden z najstarszych i największych budynków w New Bern. Początkowo był rezydencją właścicieli plantacji. Noah Calhoun kupił go tuŜ po zakończeniu wojny, poświęciwszy jedenaście miesięcy i małą fortunę na jego renowację. Parę tygodni temu pewien dziennikarz z Raleigh napisał o nim artykuł; twierdził, Ŝe to jeden z najwspanialej odbudowanych majątków, jakie widział. Przynajmniej budynek. Reszta posiadłości to zupełnie co innego i właśnie na pracy nad nią Noah spędził większość dnia. Dwunastoakrowy majątek z jednej strony oblewały wody Brices Creek i Noah naprawiał drewniany płot, otaczający posiadłość z pozostałych trzech boków, sprawdzając, czy nie jest spróchniały albo naruszony przez termity, i w razie potrzeby wymieniając deski. Zostało mu jeszcze sporo roboty, zwłaszcza na zachodniej granicy, i dziś, odkładając narzędzia, pomyślał, Ŝe trzeba będzie zamówić więcej drewna. Wszedł do domu, wypił szklankę słodkiej herbaty, potem wziął prysznic. Zawsze się mył pod koniec dnia, woda spłukiwała z niego brud i zmęczenie. Potem gładko zaczesał włosy, włoŜył spłowiałe dŜinsy i niebieską koszulę, nalał sobie kolejną porcję słodkiej herbaty i udał się na ganek, gdzie teraz siedział, jak zwykle o tej porze dnia. Wyciągnął ręce nad głową, opuścił je, po czym kilka razy ruszył barkami. Czuł się dobrze, czysto, świeŜo. Zmęczone mięśnie dawały o sobie znać i wiedział, Ŝe jutro będzie trochę obolały, ale cieszył się, Ŝe zrobił większość tego, co sobie zaplanował. Sięgnął po gitarę, co przypomniało mu o ojcu i kolejny raz uświadomiło, jak bardzo mu go brak. Przeciągnął palcami po strunach, dostroił dwie i znowu sprawdził. Tym razem instrument brzmiał prawie tak, jak trzeba. Noah zaczął grać. Cicho, spokojnie. Najpierw

nucił, potem, gdy otoczył go zmierzch, zaśpiewał. Grał i śpiewał, dopóki słońce nie zniknęło, a niebo nie poczerniało. Skończył trochę po siódmej i oparł się wygodniej w fotelu, Ŝeby się pobujać. Z przyzwyczajenia zerknął w górę i zobaczył Oriona, Wielką Niedźwiedzicę, konstelację Bliź- niąt i Gwiazdę Polarną, migoczące na jesiennym niebie. W myślach zaczął obliczać stan swoich finansów, ale po chwili dał spokój. Wiedział, Ŝe wydał na dom prawie wszystkie oszczędności i juŜ wkrótce będzie musiał znowu się rozejrzeć za pracą, lecz odepchnął tę myśl i postanowił się rozkoszować ostatnimi miesiącami renowacji, nie zatruwając ich martwieniem się o jutro. Nie wątpił, Ŝe wszystko się jakoś ułoŜy. Zawsze się układało. Poza tym myślenie o pieniądzach go nudziło. JuŜ dawno nauczył się radować prostymi rzeczami - rzeczami, których nie moŜna kupić - i nie był w stanie zrozumieć ludzi, którzy tego nie potrafią. To kolejny zwyczaj odziedziczony po ojcu. W tej samej chwili podeszła do niego Ciem, jego suka myśliwska, i szturchnęła go w rękę wilgotnym nosem, zanim umościła się u jego nóg. - Cześć, malutka, co tam słychać? - spytał, pogładziwszy ją po łbie. Zapiszczała cicho i podniosła ku niemu łagodne, okrągłe ślepia. W wypadku samochodowym straciła łapę, ale nadal sprawnie się poruszała i dotrzymywała mu towarzystwa w spokojne wieczory, takie jak ten. Noah miał trzydzieści jeden lat - nie tak znów wiele, ale był na tyle dojrzały, by czuć się samotny. Odkąd tu się sprowadził, nie umawiał się z dziewczynami, nie spotkał Ŝadnej, która choć odrobinę by go zainteresowała. Wiedział, Ŝe to wyłącznie jego wina. Było w nim coś, co sprawiało, Ŝe utrzymywał dystans między sobą a kobietą, która próbowała się do niego zbliŜyć. I chyba nawet nie potrafiłby tego zmienić, choćby i próbował. Ale czasem, tuŜ przed zapadnięciem w sen, zastanawiał się, czy na zawsze ma pozostać samotny. Wieczór płynął dalej, ciepły, przyjemny. Wsłuchany w muzykę świerszczy i szelest liści, Noah myślał, Ŝe odgłosy natury są bardziej rzeczywiste i budzą więcej uczuć niŜ przedmioty, takie jak samochody czy samoloty. Natura dawała więcej, niŜ brała, a jej dźwięki zawsze uświadamiały człowiekowi, kim powinien być. W czasie wojny wielokrotnie, zwłaszcza po większych przeŜyciach, wracał myślą do tych prostych odgłosów. - Dzięki temu nie oszalejesz - powiedział ojciec na poŜegnanie, gdy Noah odpływał. - To muzyka Boga, która przeniesie cię do domu. Dopił herbatę, wszedł do środka, znalazł ksiąŜkę i w drodze powrotnej zapalił światło na ganku. Usiadłszy w fotelu, spojrzał na tomik. Był stary, okładka miała wystrzępione brzegi, a strony poplamiło błoto i woda. Źdźbła trawy Walta Whitmana. Towarzyszyły mu w

czasie wojny, kiedyś nawet przyjęły wycelowaną w niego kulę. Przetarł z kurzu okładkę. Potem otworzył ksiąŜkę w przypadkowym miejscu i przeczytał słowa, które przed sobą zobaczył: Północ widna - to godzina twoja, o duszo, wolny twój lot w niewymowne. W oderwaniu od ksiąg, ze sztukami w rozbracie, po dniu wypełnionym, dokonawszy roboty, Unosząca się całkowicie i w oddal ostatnią, milcząca, zdumiona, zadumana o tym, co miłujesz najbardziej: Noc, sen, gwiazdy i śmierć1 *. Uśmiechnął się do siebie. Nie wiedział czemu, lecz Whitman zawsze kojarzył mu się z New Bern i Noah cieszył się, Ŝe wrócił. Choć nie było go tu przez czternaście lat, uwaŜał je za swój dom, znał tu mnóstwo ludzi, większość jeszcze z czasów młodości. Nic dziwnego. Wszak mieszkańcy południowych miasteczek nigdy się nie zmieniali, najwyŜej odrobinę starzeli. Teraz jego najlepszym przyjacielem był Gus, siedemdziesięcioletni Murzyn mieszkający w pobliŜu. Spotkali się parę tygodni po tym, jak Noah kupił dom - Gus zjawił się z domową nalewką i gulaszem z królika; spędzili wieczór, upijając się i opowiadając sobie swe dzieje. Od tamtej pory Gus odwiedzał go kilka razy w tygodniu, zazwyczaj po ósmej. Od czasu do czasu musiał się wyrwać z domu, w którym mieszkało czworo jego dzieci i jedenaś- cioro wnucząt, i Noah doskonale go rozumiał. Zwykle Gus przynosił harmonijkę ustną i pogawędziwszy, grali razem parę piosenek. Zdarzało się, Ŝe muzykowali tak godzinami. Gus zastępował Noahowi rodzinę. Właściwie nikogo poza nim juŜ nie miał, a przynajmniej od śmierci ojca przed rokiem. Noah był jedynakiem - matka zmarła na grypę, gdy miał dwa lata - i choć kiedyś chciał się oŜenić, nigdy tego nie zrobił. Ale raz się zakochał, to wiedział na pewno. Jeden, jedyny raz, dawno temu. I to uczucie przemieniło go na zawsze. Prawdziwa miłość potrafi to zrobić z człowiekiem, a jego miłość była prawdziwa. Nadciągnęły chmury znad wybrzeŜa, srebrząc się w poświacie księŜyca. Gdy zgęstniały, odchylił głowę, kładąc ją na oparciu bujanego fotela. Automatycznie odpychał się 1 Walt Whitman: Północ widna, przeł. Stefan Napiórski.

nogami, fotel kołysał się rytmicznie, a myśli, jak niemal co wieczór, popłynęły ku wspomnieniu podobnego ciepłego zmierzchu sprzed czternastu lat. To było tuŜ po maturze w 1932 roku, pierwszy wieczór jarmarku. Wszyscy mieszkańcy miasta wylegli na ulice, bawiąc się na barbakojach albo oddając się grom hazar- dowym. W powietrzu wisiała wilgoć - z jakiegoś powodu doskonale to zapamiętał. Przyszedł sam i kiedy przedzierał się przez tłum w poszukiwaniu przyjaciół, wypatrzył Fina i Sarę, z którymi dorastał, rozmawiających z jakąś nieznajomą dziewczyną. Pamiętał, Ŝe pomyślał: Ładna, a gdy w końcu do nich dotarł, spojrzała na niego zamglonymi oczami, które potem ciągle do niego wracały. - Cześć - odezwała się zwyczajnie, podając mu rękę. - Finley wiele mi o tobie opowiadał. Zwyczajny początek, coś, co łatwo byłoby zapomnieć, gdyby dotyczyło kogoś innego niŜ ona. Ledwo jednak ujął jej rękę i zajrzał w te niesamowite, szmaragdowe oczy, nim jeszcze zaczerpnął tchu, wiedział z całą pewnością, Ŝe oto dziewczyna, której mógłby szukać przez resztę Ŝycia i nigdy juŜ nie znaleźć. Wydawała mu się tak wspaniała, tak idealna - a letni wiatr szumiał w gałęziach drzew. Od tamtej chwili wszystko poszło jak burza. Fin powiedział Noahowi, Ŝe dziewczyna przyjechała z rodziną do New Bern na wakacje, bo ojciec pracował u R.J. Reynoldsa, a choć Noah tylko kiwał głową, jej spojrzenie sprawiało, Ŝe to milczenie wydawało się normalne. Wtedy Fin parsknął śmiechem, bo widział, co się święci, a Sara zaproponowała, Ŝeby kupili sobie wiśniowej coli, po czym cała czwórka się bawiła, dopóki tłumy nie zrzedły i nie pozamykano straganów. Spotkali się następnego dnia i kolejnego, a wkrótce stali się nierozłączni. Co rano, z wyjątkiem niedzieli, kiedy musiał iść do kościoła, w zawrotnym tempie robił wszystko, co do niego naleŜało, a potem ruszał prosto do Fort Totten Park, gdzie czekała na niego ona. PoniewaŜ była gościem i nigdy przedtem nie spędziła wakacji w miasteczku, dni wypełniały im zajęcia zupełnie jej nie znane. Nauczył ją, jak nakładać przynętę i łowić okoniopstrągi na płyciznach, zabierał na wyprawy w gęstwiny Croatan Forest. Pływali łodzią, oglądali letnie burze i Noahowi wydawało się, Ŝe znają się od zawsze. Ale i on się czegoś uczył. Na potańcówce w remizie to ona pokazała mu, jak się tańczy walca i charlestona, a choć przez pierwsze kilka utworów deptali sobie po palcach, jej cierpliwość wkrótce została wynagrodzona i tańczyli razem do końca zabawy. Potem odprowadził ją do domu, a gdy poŜegnawszy się, stali na ganku, pierwszy raz ją pocałował, zastanawiając się, czemu tak długo zwlekał. Któregoś dnia zaprosił ją do tego domu, nie

zwaŜając na jego opłakany stan, i zapowiedział Ŝe kiedyś go kupi i wyremontuje. Godzinami rozmawiali o swoich marzeniach - on pragnął zwiedzić świat, ona zostać malarką - aŜ wreszcie pewnej parnej sierpniowej nocy oboje stracili dziewictwo. Kiedy wyjechała trzy tygodnie później, zabrała ze sobą cząstkę Noaha i resztę lata. W deszczowy poranek odprowadzał ją wzrokiem, gdy opuszczała miasto. Poprzedniej nocy nie zmruŜył oka, a potem wrócił do domu i spakował torbę. Następny tydzień spędził samotnie na Harkers Island. Noah przeczesał ręką włosy i zerknął na zegarek. Dwanaście po ósmej. Wstał i wyszedł przed dom, spoglądając na drogę. Ani śladu Gusa, pewnie dziś się nie zjawi. Wrócił na ganek i usiadł w fotelu. Pamiętał, jak pierwszy raz wspominał o niej Gusowi. Stary potrząsnął głową i zaczął się śmiać. - Więc przed tym duchem uciekasz. Kiedy spytał, co Gus ma na myśli, Murzyn odparł: - No, rozumiesz: duch, wspomnienie. Patrzyłem, jak harujesz dzień i noc, tyrasz bez wytchnienia. Ludzie robią to z trzech powodów: albo postradali rozum, albo są głupi, albo próbują zapomnieć. Wiedziałem, Ŝe w twoim wypadku chodziło o to ostatnie. Zastanawiałem się tylko, o czym chcesz zapomnieć. Zastanowił się nad słowami Gusa. Oczywiście przyjaciel miał rację. New Bern stało się dlań miejscem nawiedzonym. Nawiedzonym przez ducha wspomnień. Wystarczyło, Ŝe przeszedł przez Fort Totten Park, a widział ją tam: jak czeka na ławce albo stoi przy wejściu - zawsze uśmiechnięta, blond włosy miękko opadające na ramiona, szmaragdowe oczy. A gdy wieczorem siadał na ganku z gitarą, widział ją przy sobie, jak w ciszy słucha muzyki jego dzieciństwa. To samo się powtarzało, ilekroć zajrzał do drogerii Gastona, kina Masonie, a nawet gdy szedł przez miasto. Gdziekolwiek spojrzał, dostrzegał jej obraz lub rzeczy, które znowu przywoływały ją do Ŝycia. Zdawał sobie sprawę, Ŝe to dziwaczne. W końcu dorastał w New Bern. Spędził tu pierwsze siedemnaście lat Ŝycia. Gdy jednak myślał o rodzinnym mieście, pamiętał tylko ostatnie lato, wspólnie spędzone lato. Pozostałe wspomnienia stanowiły jedynie szczątki, urywki z dzieciństwa, które rzadko kiedy wzbudzały w nim jakieś uczucia - o ile w ogóle wzbudzały. Któregoś wieczoru zwierzył się z tego Gusowi, a ten nie tylko zrozumiał, ale nawet mu to wyjaśnił. - Tata mawiał, Ŝe kiedy człowiek pierwszy raz się zakochuje, jego Ŝycie nieodwołalnie

się zmienia i choćby nie wiedzieć jak się próbowało, to uczucie nigdy nie zniknie. Ta dziewczyna, o której opowiadasz, była twoją pierwszą miłością. I cokolwiek byś zrobił, zostanie z tobą. Na zawsze. Noah potrząsnął głową, a gdy obraz dziewczyny zniknął, wrócił do Whitmana. Czytał przez godzinę, od czasu do czasu podnosił wzrok, przyglądając się szopom i oposom przemykającym nad odnogą rzeki. Wpół do dziesiątej zamknął ksiąŜkę, poszedł do sypialni na górze i opisał swój dzień w pamiętniku, umieszczając w nim zarówno osobiste rozwaŜania, jak i relację z domowych zajęć. Czterdzieści minut później spał. Ciem wdrapała się na górę, obwąchała śpiącego męŜczyznę, pokręciła w kółko, aŜ wreszcie zwinęła się w kłębek u stóp łóŜka. Nieco wcześniej tego samego wieczoru, sto mil od Noaha, ona kołysała się na huśtawce na ganku domu swoich rodziców. Siedzenie było odrobinę wilgotne po ulewnym, siekącym deszczu, ale niebo się przecierało i przez pojedyncze chmury spoglądała ku gwiazdom, zastanawiając się, czy podjęła właściwą decyzję. Zmagała się z nią od kilku dni - i dziś wieczorem stoczyła ze sobą kolejną walkę - w końcu jednak uznała, Ŝe nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby wypuściła z rąk okazję. Lon nie znał prawdziwego powodu jej jutrzejszego wyjazdu. W ubiegłym tygodniu wspomniała mimochodem, Ŝe moŜe wyskoczy na wybrzeŜe zajrzeć do sklepów ze starociami. - Tylko na parę dni - wyjaśniła. - Poza tym muszę się oderwać od tych przygotowań weselnych. Źle się czuła kłamiąc, ale nie mogła mu wyznać prawdy. Ten wyjazd nie miał z nim nic wspólnego i postąpiłaby nieuczciwie, Ŝądając od Lona, by to zrozumiał. Po zaledwie dwugodzinnej podróŜy z Raleigh, stolicy stanu, tuŜ przed jedenastą znalazła się na miejscu. Wynajęła pokój w małej gospodzie, rozpakowała walizki, powiesiła w szafie sukienki, resztę rzeczy pochowała do szuflad. Zjadła szybko lunch, spytała kelnerkę, gdzie znajdzie najbliŜsze sklepy z antykami, i przez następne kilka godzin robiła zakupy. O wpół do piątej wróciła do pokoju. Siadła na skraju łóŜka, wzięła słuchawkę i zadzwoniła do Lona. Nie mógł długo rozmawiać, bo spieszył się do sądu, ale zanim się rozłączyli, podała mu numer telefonu gospody i obiecała, Ŝe zadzwoni jutro. Dobrze - pomyślała, odkładając słuchawkę. Zwykła rozmowa, nic nadzwyczajnego. Nic, co wzbudziłoby w nim podejrzenia. Lona znała juŜ od czterech lat. Poznali się w 1942, kiedy świat od dawna był pogrąŜony w wojnie, a Ameryka dopiero od roku. KaŜdy starał się spełnić patriotyczny

obowiązek, więc i ona zgłosiła się jako ochotniczka do szpitala w mieście. Potrzebowano jej tam i ceniono za pracę, ale zadanie okazało się trudniejsze, niŜ początkową sądziła. Do domów wróciły pierwsze grupy rannych młodych Ŝołnierzy i całe dnie spędzała wśród przygnębionych męŜczyzn i poszarpanych ciał. Gdy w jej Ŝyciu pojawił się Lon, który ze swym naturalnym wdziękiem przedstawił się na jakimś przyjęciu boŜonarodzeniowym, zobaczyła w nim człowieka, którego właśnie potrzebowała: kogoś, kto z ufnością spogląda w przyszłość i ma poczucie humoru, rozpraszające wszystkie jej lęki. Przystojny, inteligentny i ambitny, osiem lat od niej starszy, prowadził udaną praktykę adwokacką. Namiętnie oddawał się pracy, wygrywając sprawy i jednocześnie zyskując sławę. Doskonale rozumiała to jego pragnienie sukcesu, gdyŜ zarówno ojciec, jak i większość męŜczyzn z kręgów, w których się obracała, byli stworzeni na ten sam obraz i podobieństwo. Lona takŜe wychowano w podobny sposób, w zamkniętym środowisku południowców, gdzie nazwisko i osiągnięcia często stanowiły najwaŜniejsze kryterium, brane pod uwagę przy zawieraniu małŜeństwa. W niektórych wypadkach stanowiły wręcz jedyne kryterium. Choć juŜ od dzieciństwa buntowała się w duchu przeciw takim regułom i spotykała z męŜczyznami, których najłagodniej dawało się określić mianem niespokojnych duchów, pociągała ją lekkość i swoboda Lona. Po pewnym czasie go pokochała. Choć pracował całymi dniami, okazywał jej dobroć. Był prawdziwym dŜentelmenem: dojrzałym i odpowiedzialnym, a w tych okropnych dniach wojny, gdy potrzebowała kogoś, kto by się nią opiekował, nigdy jej nie zawiódł. Czuła się przy nim bezpieczna i wiedziała, Ŝe on teŜ ją kocha, dlatego przyjęła jego oświadczyny. Kiedy o tym myślała, ogarniało ją poczucie winy, Ŝe tu się znalazła; wiedziała, Ŝe powinna się spakować i wyjechać. JuŜ raz to zrobiła - dawno temu - i była pewna, Ŝe gdyby teraz opuściła miasto, nigdy nie zebrałaby dość sił, by znowu tu wrócić. Wzięła torebkę i juŜ ruszała do drzwi, kiedy sobie przypomniała, jaki to zbieg okoliczności ją tu przywiódł. OdłoŜyła torebkę, po raz kolejny sobie uświadamiając, Ŝe jeśli w tym momencie wyjedzie, do końca Ŝycia będzie się zastanawiać, co by było, gdyby... I chyba nie potrafiłaby Ŝyć z tą świadomością. Przeszła do łazienki przyszykować sobie kąpiel. Sprawdziwszy temperaturę wody, wróciła do komódki, równocześnie wyjmując z uszu złote kolczyki. Sięgnęła po kosmetyczkę, otworzyła ją, wzięła maszynkę do golenia i kostkę mydła, a potem rozebrała się przed toaletką. JuŜ jako nastolatkę nazywaną ją piękną. Naga przyjrzała się sobie w lustrze. Ciało miała jędrne, proporcjonalne, piersi krągłe, brzuch płaski, a nogi smukłe. Po matce odziedziczyła wysokie kości policzkowe, gładką skórę i jasne włosy, lecz największy atut

stanowił jej wyłączną własność: „oczy niczym fale oceanu”, jak je nazywał Lon. Z maszynką i mydłem w ręku przeszła do łazienki, zakręciła kran, połoŜyła ręcznik w pobliŜu, by móc po niego sięgnąć, i wyciągnęła się w wannie. Woda ją odpręŜała, więc głębiej się w niej zanurzyła. Miała za sobą cięŜki dzień, plecy ją bolały, ale cieszyła się, Ŝe tak szybko uporała się z zakupami. Musi wrócić do Raleigh z namacalnymi dowodami i dwie rzeczy, które wybrała, wystarczą za alibi. Przypomniała sobie, Ŝe powinna zapytać o inne sklepy w okolicach Beaufort, ale nagle pomyślała, Ŝe chyba nie musi się tak asekurować. Lon nie naleŜał do ludzi skłonnych do szpiegowania. Namydliła się i zaczęła golić nogi. Równocześnie myślała o rodzicach i o tym, co by powiedzieli na jej zachowanie. Z pewnością by go nie pochwalili, zwłaszcza matka. Nigdy nie zaaprobowała tego, co się stało owego lata, które tu spędzili, i teraz teŜ by tego nie zaakceptowała, niezaleŜnie od tłumaczeń, jakich by jej udzieliła córka. Jeszcze trochę się pomoczyła w wannie, w końcu wyszła z wody i wytarła się ręcznikiem. Stanąwszy przed szafą, zastanawiała się, co na siebie włoŜyć, wreszcie zdecydowała się na długą Ŝółtą sukienkę, lekko rozchylającą się na przodzie - fason bardzo często spotykany na Południu. Przymierzyła ją, przejrzała się w lustrze, obracając na wszystkie strony. Sukienka świetnie leŜała, wyglądała w niej kobieco, lecz mimo to uznała, Ŝe jest nieodpowiednia. Zdjęła ją więc i odwiesiła do szafy. Następnie wybrała mniej szykowną i mniej uwodzicielską sukienkę: jasnoniebieską, z odrobiną koronki, zapinaną z przodu na guziki. Choć nie prezentowała się w niej równie dobrze jak w tej pierwszej, stwierdziła, Ŝe wygląda za to bardziej stosownie. Delikatnie się umalowała: tylko odrobina cienia do powiek i tusz do rzęs, by pokreślić oczy. Potem perfumy, nie za duŜo. Wyjęła parę kolczyków w kształcie kółek i wpięła je w uszy, potem wsunęła na nogi skórzane sandały na niskim obcasie, w których chodziła po południu. Rozczesała jasne włosy, upięła je i przejrzała się w lustrze. Nie, za duŜo tego dobrego - pomyślała i z powrotem je rozpuściła. Teraz lepiej. Skończywszy, cofnęła się o krok i jeszcze raz bacznie się sobie przyjrzała. Dobrze wyglądała: nie za strojnie, ale teŜ i bez zbytniej swobody. Nie chciała przesadzić w Ŝadną stronę. W końcu nie wiedziała, czego się spodziewać. Minęło wiele czasu - najprawdopodobniej za wiele - i mogło się wydarzyć mnóstwo najróŜniejszych rzeczy, takŜe i takich, jakich wolała nie przyjmować do wiadomości. Spojrzała na dłonie. DrŜały. Roześmiała się w duchu. Dziwne. Zwykle nie bywała taka nerwowa. Zawsze, juŜ od dzieciństwa, cechowała ją pewność siebie, zresztą podobnie jak Lona. Zdawała sobie sprawę, Ŝe czasami stawało się to przeszkodą, zwłaszcza na randkach,

gdyŜ onieśmielała większość swoich rówieśników. Wzięła torebkę, kluczyki do samochodu, potem sięgnęła po klucz od pokoju. Przez chwilę w zamyśleniu obracała go w dłoniach. Sprawy zaszły tak daleko, nie wycofuj się w ostatniej chwili. JuŜ ruszała do drzwi, ale z powrotem usiadła na łóŜku. Zerknęła na zegarek. Prawie szósta. Wiedziała, Ŝe musi za chwilę wyjść - nie chciała się zjawić po zmierzchu - ale potrzebowała jeszcze trochę czasu. - Do licha - szepnęła - co ja wyprawiam? Nie powinno mnie tu w ogóle być. Nie mam powodu, Ŝeby tu przyjeŜdŜać. Ale jeszcze kiedy mówiła te słowa, zdała sobie sprawę, Ŝe to nieprawda. Miała powód. W najgorszym razie otrzyma odpowiedź na swe pytanie. Otworzyła torebkę i przeszukała zawartość, aŜ znalazła złoŜony wycinek z gazety. Wyjąwszy go wolno, niemal z naboŜeństwem, ostroŜnie, by nie podrzeć, rozłoŜyła go i wpatrywała się w niego przez chwilę. - Właśnie dlatego - powiedziała w końcu do siebie. - Właśnie o to tu chodzi.

ŚWIATŁO Noah wstał o piątej i jak to miał w zwyczaju, godzinę popływał kajakiem po Brices Greek. Potem włoŜył ubranie robocze, odgrzał kilka wczorajszych bułek, złapał parę jabłek i zalał to wszystko dwoma kubkami kawy. Znowu pracował przy ogrodzeniu, naprawiając większość słupków, które wymagały wymiany. Utrzymywało się „indiańskie łato”, temperatura sięgała dwudziestu ośmiu stopni, tak Ŝe w południe Noah był zmęczony, zgrzany i cieszył się, Ŝe moŜe sobie zrobić przerwę. Lunch zjadł nad brzegiem rzeki, Ŝeby móc obserwować cefale. Lubił patrzeć, jak wyskakują trzy, cztery razy i prześlizgują się w powietrzu, nim znikną w mętnej wodzie. Nie wiedział czemu, ale nieodmiennie zachwycał go fakt, Ŝe instynkt tych zwierząt pozostał taki sam od tysięcy, moŜe nawet i dziesiątek tysięcy lat. Czasem zastanawiał się, czy ludzkie instynkty zmieniły się w tym czasie, i zawsze dochodził do wniosku, Ŝe nie. Przynajmniej w podstawowych, najbardziej pierwotnych kwestiach. O ile mógł się przekonać, człowiek zawsze był agresywny, nieustannie dąŜył do dominacji, przejęcia kontroli nad światem i wszystkim, co go zamieszkuje. Najlepiej świadczyła o tym wojna w Europie i na Dalekim Wschodzie. Trochę po trzeciej skończył pracę i poszedł na przystań. Zajrzał do komórki, wyciągnął wędkę, wabiki i trochę Ŝywej przynęty, którą zawsze miał na podorędziu, przyczepił haczyk i zarzucił wędkę. Wędkowanie zawsze prowokowało go do zadumy nad własnym Ŝyciem. Tak teŜ było i teraz. Pamiętał, Ŝe po śmierci matki spędzał dni w kolejnych domach i z jakiegoś powodu bardzo się jąkał, tak Ŝe inne dzieci się z niego wyśmiewały. Odzywał się coraz rzadziej, aŜ w końcu jako pięcioletni chłopiec w ogóle przestał mówić. Kiedy zaczął chodzić do szkoły, nauczyciele uznali go za opóźnionego w rozwoju i poradzili, by go wypisać. Jednak ojciec postanowił sam zająć się tą sprawą. Nadal posyłał Noaha do szkoły, a po lekcjach kazał mu przychodzić do magazynu, w którym pracował, i układać drewno. - Dobrze nam zrobi, jeśli będziemy spędzać razem trochę czasu - mówił, gdy pracowali ramię w ramię. – Dokładnie tak, jak kiedyś ja i mój tato. Podczas tych wspólnych godzin ojciec opowiadał chłopcu o ptakach i zwierzętach, albo zapoznawał go z dziejami i legendami Północnej Karoliny. Nie minęło kilka miesięcy, a Noah znowu mówił, choć niezbyt dobrze, więc ojciec postanowił nauczyć go czytać poezję. - Jeśli potrafisz przeczytać na głos, będziesz równieŜ umiał powiedzieć, co tylko

zechcesz. I ponownie okazało się, Ŝe miał rację. Rok później Noah zapomniał o jąkaniu. Nadal jednak codziennie zaglądał do składu drewna, po prostu dlatego, Ŝe był tam ojciec, a wieczorami, gdy tato kołysał się w fotelu bujanym, czytał na głos dzieła Whitmana i Tennysona. Kiedy trochę podrósł, większość weekendów i wakacji spędzał samotnie. Na swojej pierwszej łodzi zgłębiał Croatan Forest, płynąc i po dwadzieścia mil w górę Brices Greek. Kiedy nie mógł się juŜ dalej posuwać łodzią, resztę trasy do morza przemierzał pieszo. Wędrówki i obozowanie pod gołym niebem stały się jego pasją. Godzinami siedział w cieniu drzew, gwiŜdŜąc cicho, grając na gitarze bobrom, gęsiom i czaplom. Poeci wiedzieli, Ŝe takie oddalenie od świata ludzi i pobyt na łonie natury słuŜą duszy, a on utoŜsamiał się z poetami. Zawsze był cichy i spokojny, ale dzięki latom przerzucania belek w składzie drewna doskonale rozwinął się fizycznie, a sukcesy sportowe przyczyniły się do jego popularności. Chętnie grywał w futbol i biegał, lecz choć większość jego kolegów z druŜyny razem spędzała wolny czas, rzadko się do nich przyłączał. Postronny obserwator uznałby go za gbura; większość po prostu uwaŜała, Ŝe Noah dojrzał szybciej niŜ jego rówieśnicy. W szkole chodził z kilkoma dziewczynami, lecz Ŝadna nie wywarła na nim większego wraŜenia. Z wyjątkiem jednej. A ta się zjawiła juŜ po dyplomie. Allie. Jego Allie. Pamiętał, jak po ich pierwszym spotkaniu na jarmarku rozmawiał o niej z Finem. Kolega się wtedy roześmiał, po czym przepowiedział, jak to się skończy: po pierwsze, Ŝe Allie i Noah się w sobie zakochają, a po drugie, Ŝe nic z tego nie wyjdzie. Linka się napręŜyła i Noah liczył, Ŝe złowi jakiegoś okoniopstrąga, lecz szarpnięcie się nie powtórzyło, więc wyciągnął linę, załoŜył kolejną przynętę i znowu zarzucił. Okazało się, Ŝe obie przepowiednie Fina się sprawdziły. Prawie zawsze, kiedy Allie chciała się spotkać z Noahem, musiała się uciekać do wybiegów. Nie Ŝeby jej rodzice go nie lubili - tylko Ŝe pochodził z innej warstwy, zbyt ubogiej, i nigdy by nie zaakceptowali powaŜniejszego związku ich córki z kimś takim. - Nic mnie nie obchodzi, co oni myślą – zapewniła Allie. - Kocham cię i zawsze będę cię kochać. Znajdziemy jakiś sposób, Ŝeby być razem. A mimo to nie znaleźli. Na początku września tytoń został zebrany i Allie nie miała wyboru, musiała wraz z rodziną wrócić do Winston-Salem. - Lato się kończy, ale nie to, co nas połączyło - powiedział jej tego ranka, gdy się Ŝegnali. - Nasza miłość nigdy nie przeminie.

Jednak przeminęła. Z powodów, które nie do końca rozumiał, jego listy pozostały bez odpowiedzi. Wreszcie postanowił opuścić New Bern, w nadziei, Ŝe zapomni o Allie, a takŜe dlatego, Ŝe szalejący wielki kryzys zmusił go do poszukiwania pracy gdzie indziej. Początkowo udał się do Norfolk; przez pół roku pracował tam w stoczni, dopóki go nie zwolniono. Potem przeniósł się do New Jersey, gdyŜ słyszał, Ŝe tamtejsza gospodarka nieco lepiej się trzyma. Zdobył pracę w punkcie skupu złomu. Właściciel, śyd, niejaki Morris Goldman, przekonany, Ŝe w Europie wybuchnie wojna i Ameryka zostanie w nią wciągnięta, chciał zgromadzić jak największe ilości złomu. Noaha jednak nie obchodziły motywy postępowania właściciela. Cieszył się, Ŝe ma zajęcie. Lata dźwigania drewna w składzie przygotowały go do takiej harówki i pracował uczciwie. Dzięki temu w ciągu dnia mógł zapomnieć o Allie, a poza tym uwaŜał, Ŝe powinien tak robić. Tato zawsze powtarzał: - Solidnie zapracuj na swoją dniówkę. Inaczej będziesz postępował jak złodziej. Taki stosunek do pracy zyskał uznanie Goldmana. - Szkoda, Ŝe nie jesteś śydem - mawiał. - Bo poza tym świetny z ciebie chłopak. Była to najwyŜsza pochwała, jaka mogła paść z jego ust. Noah dalej myślał o Allie, zwłaszcza wieczorami. Pisał do niej raz w miesiącu, ale nigdy nie doczekał się odpowiedzi. Wreszcie napisał ostatni list i zmusił się do pogodzenia z faktem, Ŝe tamto wspólnie spędzone lato to jedyne, co kiedykolwiek ich połączyło. Mimo to Allie nieustannie mu towarzyszyła. Trzy lata po ostatnim liście pojechał do Winston-Salem, licząc, Ŝe ją tam znajdzie. Odszukał jej dom, okazało się, Ŝe się stamtąd wyprowadziła. Porozmawiał z sąsiadami, a w końcu zadzwonił do zakładów RJR. Dziewczyna, która odebrała telefon, była tam zatrudniona od niedawna, ale na jego prośbę zajrzała do akt. Okazało się, Ŝe ojciec Allie nie pracował juŜ w tej firmie i nie zostawił adresu do korespondencji. Ta podróŜ stanowiła pierwszą i ostatnią próbę odnalezienia ukochanej. Przez następne osiem lat nie opuścił Goldmana. Początkowo był jednym z dwunastu pracowników, lecz po kilku latach, w miarę jak firma się rozwijała, awansował. W” 1940 roku doskonale juŜ znał się na rzeczy i organizował cały skup złomu, kierując trzydziestoma pracownikami. Składnica stała się jedną z największych firm tego rodzaju na Wschodnim WybrzeŜu. W tym okresie spotykał się z róŜnymi kobietami. Dość powaŜnie zaangaŜował się w związek z jedną z nich, kelnerką z pobliskiego baru, która miała piękne, niebieskie oczy i

jedwabiste, czarne włosy. ChociaŜ chodzili ze sobą dwa lata i spędzili razem wiele miłych chwil, nigdy nie czuł do niej tego co do Allie. Ale teŜ i jej nie zapomniał. Była od niego kilka lat starsza i właśnie od niej się dowiedział, jak przypodobać się kobiecie, gdzie naleŜy jej dotykać, jak całować i pieścić, co szeptać. Czasem spędzali razem cały dzień w łóŜku, tuląc się do siebie i uprawiając miłość, która obojgu przynosiła pełne zaspokojenie. Wiedziała, Ŝe nie będą ze sobą na zawsze. Raz, juŜ pod koniec ich związku, powiedziała: - Chciałabym móc ci dać to, czego szukasz, ale nie wiem, co to jest. Coś w sobie tłumisz, zamykasz się przed wszystkimi, równieŜ i przede mną. Tak jakbyś to nie ze mną tak naprawdę był. Myślami jesteś przy innej. Próbował zaprzeczyć, ale mu nie wierzyła. - Jestem kobietą, wyczuwam takie rzeczy. Czasem, gdy na mnie spoglądasz... wiem, Ŝe widzisz inną. Jakbyś ciągle czekał, aŜ ona niespodziewanie się zmaterializuje i wyrwie cię Ŝ tego wszystkiego... Miesiąc później odwiedziła go w pracy i powiedziała, Ŝe poznała innego. Zrozumiał. Rozstali się w przyjaźni, a następnego roku dostał od niej kartkę z wiadomością, Ŝe wyszła za mąŜ. Od tamtej pory nie miał od niej znaku Ŝycia. Kiedy pracował w New Jersey, mógł odwiedzać ojca raz do roku, koło BoŜego Narodzenia. Łowili ryby i rozmawiali, od czasu do czasu urządzali wyprawę na wybrzeŜe i rozbijali obóz nad oceanem w pobliŜu Ocracoke. . W grudniu 1941 roku, kiedy Noah miał dwadzieścia sześć lat, Ameryka przystąpiła do wojny - dokładnie tak, jak przewidział Goldman. W styczniu Noah wszedł do gabinetu szefa i poinformował go, Ŝe zaciąga się do wojska, po czym wyjechał do New Bern poŜegnać się z ojcem. Pięć tygodni później znalazł się na poligonie. Tam dostał list od Goldmana, który dziękował mu za wierną pracę i przesyłał dokument uprawniający do niewielkiego procentu od ceny składnicy, w razie gdyby ta kiedyś przeszła w inne ręce. „Bez Ciebie nigdy bym tego nie osiągnął - pisał Goldman. - Jesteś wspaniałym młodzieńcem, najlepszym pracownikiem, jakiego kiedykolwiek miałem - choć nie śydem”. Następne trzy lata Noah spędził w piechocie Trzeciej Armii Pattona. Z piętnastoma kilogramami na plecach przemierzył pustynie Afryki Północnej i lasy Europy, zawsze na linii ognia. Widział, jak giną jego towarzysze; widział, jak wielu z nich grzebano tysiące mil od domu. Kiedyś, chowając się w jakiejś norze nad Renem, wymyślił sobie, Ŝe to Allie otacza go swą opieką.

Wspominał zakończenie wojny w Europie, a potem, kilka miesięcy później, na Dalekim Wschodzie. TuŜ przed powrotem do cywila dostał list z New Jersey od prawnika Morrisa Goldmana. Podczas spotkania dowiedział się, Ŝe pracodawca zmarł rok wcześniej, a jego firma została sprzedana. Noah otrzymał czek na prawie siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Nie wiedzieć czemu, był dziwnie mało poruszony tym faktem. Tydzień potem wrócił do New Bern i kupił dom. Pamiętał, jak oprowadzał po nim ojca, pokazując, co zamierza zrobić, jakie zmiany wprowadzi. Ojciec źle wyglądał: zanosił się kaszlem, oddychał ze świstem, lecz na pełne niepokoju pytania syna odpowiedział, Ŝe nie ma powodów do obaw, bo to zwyczajne przeziębienie. Niecały miesiąc później zmarł na zapalenie płuc i spoczął przy swojej Ŝonie na tutejszym cmentarzu. Noah regularnie przynosił kwiaty na grób, od czasu do czasu zostawiał list. Lecz kaŜdego wieczoru przynajmniej chwilę poświęcał na wspomnienia, a potem modlił się za człowieka, który nauczył go tego, co w Ŝyciu najwaŜniejsze. Zwinąwszy linkę, odłoŜył wędkę do komórki i wrócił do domu. Czekała juŜ tam sąsiadka, Martha Shaw, która przyszła mu podziękować za pomoc i przyniosła trzy bochenki domowego chleba oraz trochę ciastek. Jej mąŜ zginął na wojnie, zostawiając ją z trójką dzieci i rozsypującą się chałupą, w której miała je wychować. ZbliŜała się zima i Noah spędził u Marthy kilka dni, naprawiając dach, wstawiając szyby, reperując palenisko. Miał nadzieję, Ŝe dzięki temu jakoś przetrwają najgorsze. Po jej wyjściu wsiadł do poobijanej półcięŜarówki i pojechał odwiedzić Gusa. Zawsze do niego wstępował, kiedy wybierał się na zakupy, bo rodzina przyjaciela nie miała samochodu. Jedna z córek Gusa wskoczyła do kabiny i pojechała razem z nim. Zrobili zakupy u Capersa. Po powrocie do domu Noah nie od razu wyjął sprawunki. Najpierw wziął prysznic, znalazł butelkę budweisera i tomik poezji Dylana Thomasa, po czym usiadł na ganku. Ciągle jeszcze nie mieściło jej się to w głowie, choć dowód trzymała w rękach. Znalazła go w gazecie u rodziców, w niedzielę, trzy tygodnie temu. Poszła do kuchni po kawę, a gdy wróciła do stołu, ojciec uśmiechnął się i pokazał jej niewielkie zdjęcie. - Pamiętasz? Podał córce gazetę. Zerknęła zrazu obojętnie, lecz coś przykuło jej wzrok i zmusiło, by dokładniej przyjrzeć się fotografii. - NiemoŜliwe - szepnęła, a gdy ojciec popatrzył na nią z ciekawością, nie zwracając na niego uwagi, usiadła i bez słowa przeczytała artykuł. Jak przez mgłę pamięta, Ŝe przyszła matka i siadła naprzeciwko. A gdy juŜ córka

odłoŜyła gazetę, starsza kobieta wpatrywała się w nią z tym samym wyrazem twarzy, co przed chwilą ojciec. - Nic ci nie jest? - spytała matka znad filiŜanki kawy. -Wyglądasz nieco blado. - Nie od razu odpowiedziała - nie mogła - i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, Ŝe ręce jej drŜą. Właśnie wówczas to się zaczęło. - I tu się skończy, tak albo inaczej - szepnęła znowu. ZłoŜyła wycinek, schowała go do torebki. Przypomniała sobie, jak tamtego dnia, wychodząc od rodziców, zabrała gazetę, by wyciąć artykuł. Wieczorem, przed pójściem do łóŜka, ponownie go przeczytała, starając się zrozumieć, co oznacza ten zbieg okoliczności, a następnego ranka jeszcze raz go przestudiowała, jakby się chciała upewnić, Ŝe to nie sen. Tak oto, po trzech tygodniach długich samotnych spacerów, po trzech tygodniach zmagania się ze sobą, tu przyjechała. Właśnie dlatego. Na pełne niepokoju pytania odpowiadała, Ŝe jej dziwaczne zachowanie to skutek napięcia. Wymówka była idealna. Wszyscy to rozumieli, takŜe Lon - i dlatego nie protestował, gdy postanowiła wyjechać na kilka dni. Przygotowania weselne stanowiły dla wszystkich olbrzymi stres. Na ślub zaproszono prawie pięćset osób, w tym gubernatora, jednego senatora i ambasadora Peru. UwaŜała, Ŝe zdecydowanie za duŜo tych gości, lecz ich zaręczyny stały się sensacją i od pół roku wzmianki o przygotowaniach do ślubu nieustannie pojawiały się w rubrykach ploteczek z wyŜszych sfer. Od czasu do czasu nachodziło ją pragnienie, by uciec z Łonem i poślubić go bez całej tej pompy. Wiedziała jednak, Ŝe on by się na to nie zgodził. Jako młody, ambitny prawnik o ambicjach politycznych uwielbiał znajdować się w centrum uwagi. Głęboko zaczerpnęła tchu i wstała. - Teraz albo nigdy - szepnęła, wzięła rzeczy i ruszyła do drzwi. Zawahała się jeszcze raz tylko przez ułamek sekundy, w końcu nacisnęła klamkę i zeszła na dół. Kierownik uśmiechnął się do niej, kiedy go mijała. Wychodząc z hotelu i otwierając drzwiczki samochodu, czuła na sobie jego wzrok. Siadła za kierownicą, po raz ostatni przejrzała się w lusterku, potem uruchomiła silnik i skręciła w główną ulicę. Wcale jej nie zdziwiło, Ŝe nadal tak dobrze pamięta drogę. Choć nie była tu od lat, miasteczko nie naleŜało do największych i bez trudu odnajdowała starą trasę. Przejechawszy staromodny most zwodzony nad rzeką Trent, skręciła w Ŝwirową drogę i rozpoczęła ostatni etap podróŜy. Niziny zachwyciły ją jak dawniej. W przeciwieństwie do Piedmontu, w którym się wychowała, okolice były równinne, lecz miały tę samą Ŝyzną glebę, idealną do uprawy

bawełny i tytoniu. Właśnie z tych dwóch upraw i handlu drewnem utrzymywały się miasteczka w tej części stanu. Jadąc drogą za miastem, podziwiała piękno natury, które tak przyciągało ludzi w te strony. Dla niej nic tu się nie zmieniło. Rozproszone promienie słońca przeświecały przez dęby i drzewa hikorowe wysokie na trzydzieści metrów, złocące się barwami jesieni. Po lewej stronie srebrzysty strumień tulił się do drogi, by milę dalej wpaść do innej, większej rzeki. Wysypana Ŝwirem droga wiła się wśród gospodarstw, załoŜonych jeszcze przed wojną secesyjną, ona zaś wiedziała, Ŝe część ich właścicieli Ŝyła tak jak ich pradziadowie. Niezmienność tych stron przywołała falę wspomnień; poczuła, Ŝe serce jej się ściska, gdy jeden po drugim poznawała drogowskazy, tak dawno juŜ zapomniane. Słońce wisiało tuŜ nad szczytami drzew, gdy droga zakręciła i przemknęła obok starego kościoła, od lat juŜ opuszczonego, ale nadal jakoś się jeszcze trzymającego. W czasie tamtych wakacji przed laty zwiedzała go, szukając śladów wojny między stanami, i teraz, gdy go mijała, wspomnienie owego dnia oŜyło, jakby to było wczoraj. Potem ujrzała przed sobą dąb rosnący nad brzegiem rzeki i wspomnienia przybrały na sile. Drzewo wyglądało dokładnie tak samo jak kiedyś: niskie, grube gałęzie zwisały nad ziemią, spowite hiszpańskim mchem niczym welonem. Pamiętała, jak pewnego upalnego lipcowego dnia siedziała pod tym dębem z kimś, kto spoglądał na nią z pragnieniem i tęsknotą, które usunęły w cień wszystko inne. Właśnie w tamtej chwili po raz pierwszy się zakochała. Chłopak był od niej dwa lata starszy i podczas owej wędrówki w czasie wolno odtwarzała w pamięci jego postać. Pamiętała, Ŝe zawsze jej się wydawało, Ŝe wygląda na starszego, niŜ był w rzeczywistości. Ogorzałe policzki przywodziły na myśl farmera, który wraca do domu po dniu spędzonym na polu. Miał szorstkie ręce i szerokie bary człowieka, który zarabia na Ŝycie cięŜką pracą, a w kącikach ciemnych oczu, które zdawały się odczytywać kaŜdą jej myśl, pojawiały się pierwsze, delikatne zmarszczki. Był silny i wysoki, miał kasztanowe włosy, moŜna by go nazwać na swój sposób przystojnym, ale ona najlepiej zapamiętała jego glos. Tamtego dnia jej czytał; czytał, kiedy leŜeli na trawie pod drzewem - cicho, płynnie, melodyjnie. Ktoś z takim głosem powinien pracować w radiu. Pamiętała, Ŝe przymykała oczy, słuchając z uwagą, a czytane przez niego słowa dźwięczały w powietrzu i dotykały jej duszy. Wciąga mnie w mgłę i w mrok Odchodzę jak powietrze, potrząsam białymi lokami

w uciekającym słońcu2 *... Przerzucał podniszczone strony starych ksiąŜek, tomików, które czytał setki razy. Deklamował przez chwilę, potem przerywał i rozmawiali. Zwierzała mu się z tego, co pragnęłaby osiągnąć, dzieliła swymi nadziejami i marzeniami, a on słuchał z uwagą i obiecywał, Ŝe to wszystko się spełni. A sposób, w jaki to mówił, sprawiał, Ŝe mu wierzyła i w takich chwilach uświadamiała sobie, jak wiele dla niej znaczy. Czasem, gdy go o to poprosiła, opowiadał o sobie albo wyjaśniał, dlaczego wybrał ten, a nie inny wiersz, mówił, co o nim myśli. A czasami tylko się w nią wpatrywał, intensywnie, w napięciu, jak tylko on potrafił. Oboje patrzyli, jak zachodzi słońce i jedli przy świetle gwiazd. Robiło się późno i wiedziała, Ŝe rodzice byliby wściekli, gdyby odkryli, gdzie się podziewa. Wtedy jednak to się dla niej nie liczyło. Myślała wyłącznie o tym, jak wyjątkowy to dzień i jak wyjątkowy chłopak, a gdy parę minut potem ruszyli w stronę domu, wziął ją za rękę, i teraz przypominała sobie, jak ten dotyk grzał ją przez całą drogę powrotną. Kolejny zakręt i wreszcie zobaczyła przed sobą dom. Wyglądał zupełnie inaczej niŜ przed laty. Przyhamowała i samochód wolno toczył się długim, obrzeŜonym szeregiem drzew podjazdem prowadzącym do latarni, która swoim światłem przywołała ją tu aŜ z Raleigh. Jechała wolno, wytęŜając wzrok, i głęboko zaczerpnęła tchu, gdy zobaczyła męŜczyznę siedzącego na ganku i przyglądającego się samochodowi. Ubrany był swobodnie. Z daleka wyglądał tak samo jak przed laty. Przez moment, gdy słońce zaświeciło za jego plecami, wydało jej się, Ŝe w ogóle zniknął z pola widzenia. Samochód powoli zbliŜał się do domu, w końcu zatrzymał się pod dębem ocieniającym front. Nie odrywając wzroku od męŜczyzny, przekręciła kluczyk w stacyjce. Silnik umilkł. MęŜczyzna zszedł z ganku i swobodnym, pewnym krokiem ruszył w stronę dziewczyny, lecz znieruchomiał, gdy zobaczył, kto wysiada w wozu. Przez dłuŜszą chwilę oboje tylko się w siebie wpatrywali, niezdolni nic zrobić ani powiedzieć. Licząca sobie dwadzieścia dziewięć lat, obracająca się w wyŜszych sferach, zaręczona z innym, Allison Nelson, która przybyła w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ją pytania. I trzydziestojednoletni marzyciel, Noah Calhoun, którego nawiedził duch, prześladujący go od lat. 2 Walt Whitman: Nakrapiany jastrząb spada w dół..., przeł. Ludmiła Marjańska.

SPOTKANIE Oboje wpatrywali się w siebie bez ruchu. Noah milczał, z jego twarzy niczego nie dawało się wyczytać i przez ułamek sekundy Allie się obawiała, Ŝe jej nie poznał. Nagle ogarnęły ją wyrzuty sumienia, Ŝe tak się zjawiła bez ostrzeŜenia, co zresztą tylko utrudniło sytuację. Sądziła, Ŝe tak będzie łatwiej, Ŝe będzie wiedziała, co powiedzieć. Tymczasem nie. Wszystko, co w tym momencie przychodziło jej na myśli, wydawało się niestosowne, jakieś puste. Wróciły wspomnienia tamtych wakacji sprzed lat i patrząc na Noaha, Allie uświadomiła sobie, jak niewiele się zmienił od owego czasu. Dobrze wygląda - pomyślała. Pod koszulą byle jak wepchniętą w stare, spłowiałe dŜinsy widziała te same silne bary, płaski brzuch i wąskie biodra. I nadal był opalony, jakby całe lato pracował na dworze, a choć włosy miał nieco rzadsze i jaśniejsze, niŜ zapamiętała, wyglądał dokładnie tak samo jak tamtego lata. Kiedy wreszcie odzyskała panowanie nad sobą, głęboko zaczerpnęła tchu i uśmiechnęła się do męŜczyzny. - Witaj, Noah. Dobrze znowu cię widzieć. Te słowa go zaskoczyły. Popatrzył na nią zdziwiony. Pokręcił głową, w końcu na jego twarzy powoli zjawił się uśmiech. - Ty teŜ... - wydusił. Potarł ręką brodę. Dopiero wtedy zauwaŜyła, Ŝe jest nie ogolony. - To naprawdę ty? Nie wierzę własnym oczom... Usłyszała w jego głosie zdumienie i w tej samej chwili, ku jej zaskoczeniu, wszystko nabrało sensu: była tu, widziała go. Poczuła, Ŝe się coś w niej porusza - coś znajomego, coś przemoŜnego, od czego na moment zakręciło jej się w głowie. Nie spodziewała tego, nie chciała, by to się stało. PrzecieŜ jest zaręczona. Nie po to tu przyjechała... a jednak... A jednak... A jednak uczucie nie dało się stłumić i przez krótką chwilę znowu miała piętnaście lat. I czuła się tak, jak od lat się nie czuła: jakby wszystkie jej marzenia mogły się spełnić. Jakby nareszcie znalazła się w domu. Bez słowa przytulili się do siebie. Wydawało się to czymś zupełnie naturalnym i oczywistym. Noah otoczył ją ramionami, przyciągając do siebie. Obejmowali się mocno, by

się upewnić, Ŝe to prawda. Czternaście lat rozłąki znikało w zapadającym zmierzchu. Stali tak długo, w końcu Allie odsunęła się, by spojrzeć na Noaha. Z bliska dostrzegła zmiany, których nie zauwaŜyła na pierwszy rzut oka. Oto stał przed nią dojrzały męŜczyzna, z jego twarzy zniknęła chłopięca miękkość rysów. Drobne zmarszczki wokół oczu się pogłębiły, na brodzie pojawiła się blizna, której przedtem nie było. Wydał jej się trochę odmieniony: mniej niewinny, ostroŜniejszy, a mimo to dotyk jego ramion uświadomił jej, jak bardzo za nim tęskniła od chwili rozstania. Kiedy wreszcie się od siebie odsunęli, w oczach Allie błyszczały łzy. Roześmiała się nerwowo. - Wszystko w porządku? - spytał Noah, a w jego głosie brzmiało tysiąc innych pytań. - Przepraszam, nie chciałam się tak rozkleić... - powiedziała wycierając kąciki oczu. - Nic się nie stało - odparł z uśmiechem. - Ciągle jeszcze nie wierzę, Ŝe to naprawdę ty. Jak mnie znalazłaś? Cofnęła się, próbując nad sobą zapanować, jeszcze raz otarła łzy. - Kilka tygodni temu przeczytałam w lokalnej gazecie artykuł o twoim domu i musiałam przyjechać, Ŝeby jeszcze raz się z tobą zobaczyć. Uśmiechnął się promiennie. - Cieszę się, Ŝe to zrobiłaś. TeŜ odrobinę się cofnął. - BoŜe, wyglądasz fantastycznie. Jesteś jeszcze ładniejsza niŜ kiedyś. Krew napłynęła jej do twarzy. Dokładnie tak samo jak przed czternastu laty. - Dziękuję. Ty teŜ świetnie wyglądasz. Bo i wyglądał, bez dwóch zdań. Czas dobrze się z nim obszedł. - No więc? Co porabiasz? Dlaczego przyjechałaś? Te pytania przywołały ją do porządku, uświadamiając, co się moŜe stać, jeśli nie będzie uwaŜała. Nie trać panowania nad sytuacją - ostrzegła się w duchu. Im dłuŜej to potrwa, tym trudniejsze się stanie. A nie chciała, by było jej jeszcze cięŜej. Ale, BoŜe, te oczy. Te łagodne, ciemne oczy. Odwróciła się i głęboko zaczerpnęła tchu, zastanawiając się, jak to powiedzieć. Gdy wreszcie przemówiła, jej głos brzmiał spokojnie: - Noahu, nie chcę, byś opacznie to zrozumiał. Rzeczywiście chciałam się z tobą spotkać, ale nic poza tym. - Zawahała się przez moment. - Przyjechałam tu dlatego, Ŝe muszę ci coś powiedzieć.

- Co? Spuściła wzrok i przez chwilę milczała, zaskoczona, Ŝe nie moŜe tego z siebie wydusić. W przeciągającej się ciszy Noah czuł, jak ściska mu się Ŝołądek. Cokolwiek to będzie, na pewno nie okaŜe się przyjemne. - Nie wiem, jak to powiedzieć. Początkowo sądziłam, Ŝe będę potrafiła, ale teraz juŜ nie jestem tego taka pewna... Nagle powietrze rozciął ostry skrzek szopa i spod ganku wyskoczyła Ciem, ujadając gniewnie. Oboje się odwrócili, słysząc zamieszanie, i Allie skwapliwie wykorzystała tę okazję, aby zmienić temat. - To twój pies? Noah potaknął. Skurcz Ŝołądka nie ustępował. - Suka. Wabi się Clementine. Ale tak, jest moja od czubka nosa do końca ogona. Patrzyli, jak Ciem potrząsa łbem, przeciąga się i rusza w stronę, z której dobiegł hałas. Allie zdumiona zauwaŜyła, Ŝe suka kuleje. - Co jej się stało w łapę? - spytała, grając na zwłokę. - Parę miesięcy temu potrącił ją samochód. Weterynarz, doktor Harrison, spytał, czybym jej nie przygarnął, bo dawny właściciel nie chciał zabrać suki z powrotem. A gdy ją zobaczyłem... CóŜ, nie mogłem pozwolić, by ją uśpiono. - Zawsze miałeś dobre serce - powiedziała, próbując się uspokoić. Umilkła i spojrzała na budynek. - Wspaniale się spisałeś z renowacją. Dom wygląda cudownie, wiedziałam, Ŝe kiedyś powróci do dawnej chwały. Noah popatrzył w tę samą stronę. Zastanawiał się, do czego ma prowadzić ta rozmowa o niczym i co Allie przed nim ukrywa. - Dziękuję, miło mi to słyszeć. Choć przyznam, Ŝe to był kawał roboty. Nie wiem, czy drugi raz bym się na to zdecydował. - Oczywiście, Ŝe byś się zdecydował. Doskonale wiedziała, co czuł do tego miejsca. Wszak znała wszystkie jego uczucia i myśli - przynajmniej dawno temu. I w chwili, gdy to pomyślała, uświadomiła sobie, jak wiele się od tamtej pory zmieniło. W tym momencie byli sobie zupełnie obcy. Wystarczyło na niego spojrzeć. Czter- naście lat rozłąki to długo. Za długo. - Co się stało, Allie? Odwrócił się w jej stronę, zmuszając, by na niego spojrzała, lecz ona nadal patrzyła na dom.

- Wyszłam na idiotkę, prawda? - powiedziała, próbując się uśmiechnąć. - Co masz na myśli? - To wszystko. Ten przyjazd ni z tego, ni z owego, to, Ŝe nie wiem, co chcę powiedzieć. Pewnie uwaŜasz, Ŝe zupełnie postradałam rozum. - Wcale nie - odparł łagodnie. Ujął dłoń Allie, a ona jej nie cofnęła i stali tak obok siebie. - Choć nie wiem dlaczego, ale widzę, Ŝe to dla ciebie bardzo trudne - podjął. - MoŜe byśmy się przespacerowali? - Tak jak dawniej? - Czemu nie? Myślę, Ŝe obojgu nam to dobrze zrobi. Zawahała się i zerknęła na drzwi wejściowe. - Nie musisz się nikomu opowiadać? Pokręcił głową. - Nie, nikomu. Mieszkamy tu tylko we dwoje, ja i Ciem. ChociaŜ spytała, w głębi duszy właśnie takiej odpowiedzi oczekiwała, a jednak sama nie wiedziała, co o tym sądzić. Nagle to, co musi mu powiedzieć, stało się jeszcze trudniejsze. Łatwiej by jej było, gdyby Noah kogoś miał. Ruszyli w stronę rzeki i skręcili na ścieŜkę biegnącą wzdłuŜ brzegu. Allie cofnęła rękę, co zaskoczyło Noaha, i odsunęła się na tyle, by nie mogli się przypadkowo dotknąć. Przyglądał się jej. Nadal była ładna: gęste włosy, śliczne oczy. Poruszała się tak wdzięcznie, wydawało się, Ŝe sunie nad ziemią. Noah widywał juŜ piękne kobiety, niejedna wpadła mu w oko, lecz brakowało im tego, co go w kobiecie najbardziej pociągało. Inteligencji, pewności siebie, hartu ducha, namiętności, jednym słowem - cech, które świad- czyły o wielkości i które teŜ sobie przypisywał. Wiedział, Ŝe Allie je posiada, i jak dawniej czuł, Ŝe kryją się tuŜ pod powierzchnią. „Uosobienie poezji” - te słowa zawsze mu przychodziły na myśl, kiedy opisywał Allie innym. - Kiedy tu wróciłeś? - spytała. ŚcieŜka się skończyła, szli po porośniętym trawą wzgórku. - W grudniu. Przez jakiś czas pracowałem na Północy, potem spędziłem trzy lata w Europie. Zerknęła na niego pytająco. - Wojna? Skinął głową. - Tak podejrzewałam, Ŝe tam pojedziesz. Cieszę się, Ŝe wyszedłeś z tego cało. - Ja teŜ.