A N I T A
A M I R R E Z V A N I
K R E W K W I A T Ó W
Mojej irańskiej, litewskiej
i amerykańskiej rodzinie
Prolog
Najpierw nie było, a potem było. Przed Bogiem nie było nikogo.
Była sobie kiedyś wiejska kobieta, która bardzo pragnęła
dziecka. Próbowała wszystkiego - zbierała zioła, jadła surowe
żółwie jaja, spryskiwała wodą nowo narodzone kocięta - bez
rezultatu. W końcu wybrała się na odludny cmentarz, gdzie stał
starożytny kamienny lew, i otarła się brzuchem o pachwinę
posągu. Lew zadrżał, a kobieta powędrowała do domu pełna
nadziei, że jej największe marzenie się spełni. Nie minął nawet
miesiąc, gdy poczuła się brzemienna.
Urodziła dziewczynkę, która od pierwszych dni życia była świa-
tłem dla oczu rodziców. Jej ojciec co tydzień brał ją na górskie
przechadzki, traktując jak wyczekiwanego syna. Matka uczyła ją
robić barwniki z szafranu, koszenili, łupin granatów i orzechów, a
także wiązać dywany z różnobarwnej wełny. Nie minęło wiele
czasu, a dziewczynka znała już wszystkie matczyne wzory i
wiązania, we wsi zaś zaczęto ją uważać za najlepszą młodą
tkaczkę.
Kiedy miała lat czternaście, rodzice uznali, że czas wydać ją za
mąż. Aby zdobyć pieniądze na posag, ojciec harował ciężko w
polu,
licząc na obite żniwo, a matka przędła wełnę, aż palce jej stward-
niały. Jednak ich wysiłki nie przyniosły dość pieniędzy.
Dziewczyna pomyślała, że mogłaby pomóc rodzicom, tkając
dywan, jakiego oczy nie widziały. Dość już wiejskich czerwieni i
brązów - jej dywan miał się mienić turkusem jak letnie niebo.
Dziewczyna wybrała się do farbiarza Ibrahima i poprosiła go, by
wyjawił jej tajemnicę turkusowego barwnika. Ibrahim kazał jej
najpierw wspiąć się na wzgórze i poszukać rośliny o postrzępio-
nych liściach, a potem dodać coś, „ co jest w niej samej ".
Dziewczyna nie wiedziała, co miał na myśli, a on nie chciał jej dać
dalszych wskazówek.
Zebrała liście, o których mówił farbiarz, i ugotowała je. Wyszedł
z tego wywar w kolorze brudnej purpury. Kiedy matka zobaczyła
płyn, zaczęła wypytywać córkę o szczegóły. Dziewczyna zaczęła
się jąkać, widząc, jak brwi matki unoszą się w gniewie.
- Poszłaś sama do Ibrahima?
- Bibi, nie gniewaj się - odpowiedziała dziewczyna. - Dzisiaj rano
zgubiłam gdzieś swój rozum. Pewnie zostawiłam go kozom...
Kiedy do domu wrócił ojciec, matka opowiedziała mu, co się
stało:
- Jeśli ludzie zaczną plotkować, nikt się z nią nie ożeni - biadała.
- Czy ona ma pstro w głowie?
- Zawsze miała! - wykrzyknął zagniewany ojciec.
Przez resztę wieczoru dziewczyna chodziła ze spuszczoną głową,
nie śmiejąc podnieść oczu na rodziców.
Przez kilka dni jej Bibi i Baba przyglądali się bacznie, jak córka
boryka się z zagadką turkusu. Pewnego popołudnia, pasąc w
górach kozy, dziewczyna usiadła za wielkim głazem, by trochę
odpocząć. Nagłe wpadł jej do głowy niespodziewany pomysł.
Czyżby Ibrahimowi o to właśnie chodziło? Bo przecież miała to w
sobie!
Kiedy wróciła do domu, sporządziła jeszcze jeden garnek
purpurowego wywaru. Idąc zaś do wychodka, wzięła z sobą starą
miskę. Wróciwszy, zmieszała swój mocz z purpurowym
barwnikiem i wełną.
Nazajutrz rano uniosła pokrywkę naczynia i z jej ust wyrwał się
okrzyk triumfu, bo zawartość garnka była tak turkusowa jak
rajskie sadzawki. Wzięła kosmyk turkusowej wełny i pobiegła
dofarbiarni Ibrahima. Nie weszła do środka - pomna zakazu ojca -
tylko zawiązała wełnę na kołatce przy drzwiach.
Dziewczyna sprzedała swój turkusowy dywan wędrownemu
handlarzowi imieniem Hasan, któremu jej dzieło tak się
spodobało, Że zapłacił za nie srebrem, jeszcze zanim ukończyła
pracę. Matka opowiedziała o wszystkim sąsiadkom i po wsi
rozniosła się sława zręcznych dłoni dziewczyny.
Teraz, kiedy miała już odpowiedni posag, mogła wyjść za mąż, a
uroczystości ślubne trwały trzy dni i trzy noce. Kiedy zachodziła w
ciążę, mąż karmił ją ogórkami w occie, i w ciągu siedmiu łat
urodziła siedmiu synów. Księga jej życia zapisywana była
najpogodniejszym atramentem, i tak miało być, z woli Boga, aż do
czasu, gdy...
— To nie było tak - przerwałam, poprawiając na plecach gruby koc,
bo do wnętrza wpadł powiew zimnego wiatru. Moja matka Mahin i ja
siedziałyśmy jedna przy drugiej, a obok, w odległości paru kroków,
spali obcy, choć zżyci z nami ludzie.
— Masz rację, ale ja lubię tak to opowiadać — odparła matka,
wciskając kosmyk siwych włosów pod znoszony szal. — Bo tego
właśnie chcę dla ciebie...
- Rzeczywiście, to dobre zakończenie - zgodziłam się — ale
opowiedz, jak to się naprawdę skończyło!
- Z tymi wszystkimi smutnymi zdarzeniami?
-Tak.
— Kiedy chce mi się od nich płakać...
— Mnie też!
Na jej twarzy pojawiły się bruzdy bólu. Przez chwilę siedziałyśmy
obydwie bez słowa, zatopione we wspomnieniach. Kropla marznącego
deszczu spadła na brzeg mojej bawełnianej sukni. Przytuliłam się do
matki, by uciec przed wodą kapiącą z dziurawego dachu. Mała lampka
oliwna, przy której siedziałyśmy, nie dawała żadnego ciepła. Jeszcze
niedawno nosiłam suknie z grubego atłasu tkanego w czerwone róże, a
pod nimi jedwabne szarawary. Czerniłam brwi kühlem*,
perfumowałam ubrania kadzidłem i czekałam na kochanka, który
zdzierałby ze mnie suknie w komnacie ciepłej jak letnie popołudnie.
Dziś trzęsłam się z zimna w bawełnianej sukience, która kiedyś była
niebieska, a teraz wyglądała jak szara.
Moja matka zaniosła się kaszlem dobiegającym z głębi trzewi. Ten
dźwięk rozdzierał mi serce. Modliłam się, by wyzdrowiała.
— Moja córko, i tak nie mogę dojść do końca tej opowieści, bo ona
się jeszcze nie skończyła.
Odetchnęłam głęboko.
— Bogu niech będą dzięki! — odpowiedziałam i wpadłam na pewną
myśl, choć nie byłam pewna, czy to dobry pomysł. Matka zawsze
miała głos jak górski miód. Słynęła w naszej wsi ze snucia opowieści o
białowłosym Zalu, wychowanym przez ptaka, Dżamszidzie, który
wynalazł sztukę tkacką, i głupim Mulle Nasreddinie, któremu nic się
nie udawało.
— A może tym razem ja sama opowiem tę historię? — spytałam
niepewnie.
* Czernidło do oczu, popularne na Bliskim Wschodzie. Najlepszy
kuhl produkowano w Iranie — przyp. tłum.
Matka patrzyła na mnie przez chwilę zdziwiona, jakbym dopiero się
zjawiła, a potem oparła się mocniej o stare poduszki pod ścianą.
— No cóż, jesteś już dorosła — powiedziała. - W ciągu ostatnich
miesięcy wydoroślałaś o parę lat. Zapewne gdybyś nie uczyniła tego,
co zrobiłaś, nigdy nie zmieniłabyś się tak bardzo...
Choć przemarzłam do kości, oblałam się rumieńcem. Rzeczywiście
— nie byłam już dzieckiem. Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że
mogłabym kłamać albo nie mówić całej prawdy. Nie myślałam, że
mogłabym zdradzić kogoś, kogo kochałam, i porzucić kogoś, kto mnie
strzegł, choć niewystarczająco. Nie przyszłoby mi do głowy, że
potrafię wystąpić przeciw własnej rodzinie i że o mało nie przywiodę
do śmierci człowieka, który kochał mnie najbardziej.
Spojrzenie mojej matki było łagodne i wyczekujące.
- No więc spróbuj, opowiedz to — powiedziała. Pociągnęłam łyk
herbaty i zaczęłam mówić.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wiosną tego roku, kiedy miałam wyjść za mąż, na niebie pokazała się
kometa. Była jaśniejsza od wszystkich, które dotąd widzieliśmy, i
wyglądała znacznie groźniej. Noc za nocą przebiegała przez
nieboskłon, rozsiewając zimne białe ziarna smutku — a my chcieliśmy
odczytać jej złowrogie przesłanie. Hadżdż Ali, najbardziej uczony
człowiek z naszej wsi, wybrał się do Isfahanu po almanach gwiezdny,
abyśmy mogli się dowiedzieć, jakie czekają nas nieszczęścia.
Wieczorem tego dnia, kiedy powrócił, ludzie ze wsi zebrali się, by
wysłuchać przepowiedni na najbliższe miesiące. Stałam razem z
rodzicami w pobliżu starego cyprysu, jedynego drzewa, jakie rosło w
naszej wsi, na którego gałęziach powiewały skrawki materiału
symbolizujące ludzkie przyrzeczenia. Wszyscy z posępnymi twarzami
wpatrywali się w niebo. Byłam na tyle niska, że widziałam spód białej
brody Hadżdż Alego, która wyglądała teraz jak wiecheć pustynnej
trawy. Moja matka Mahin pokazała Ścinacza Głów, który żarzył się
czerwono:
— Spójrzcie, jak rozpalony jest Mars. To jeszcze wzmaga złą wolę
komety!
Wielu naszych sąsiadów zauważyło już tajemnicze znaki albo
słyszało o nieszczęściach sprowadzonych przez kometę. Na północny
Iran spadła zaraza, zabijając tysiące ludzi. Trzęsienie ziemi w
Dugabadzie uwięziło w ruinach domu pannę młodą wraz z
towarzyszącymi jej kobietami na moment przed spotkaniem z panem
młodym. W mojej własnej wsi czerwone insekty, których nigdy
wcześniej nie widzieliśmy, oblazły zboża.
Goli, moja najlepsza przyjaciółka, przyszła ze swoim mężem,
znacznie od niej starszym. Na powitanie ucałowała mnie w oba
policzki.
-Jak się czujesz? — spytałam.
— Marnie. - Jej dłoń przesunęła się po wydatnym już brzuchu.
Wiedziałam, że niepokoi się losem nowego życia, które nosiła w
sobie.
W niedługim czasie zeszła się cała wieś, prócz starców i chorych.
Większość kobiet miała na sobie jasne rozkloszowane tuniki na
wąskich spodniach i szale na głowach. Mężczyźni zaś ubrani byli na
biało - w długie tuniki, spodnie i turbany. Tylko Hadżdż Ali nosił
czarny turban wskazujący na odległe pokrewieństwo z Prorokiem.
Mahometem, i miał z sobą, jak zawsze, astrolabium.
— Dobrzy ludzie z wioski — zaczął głosem przypominającym
łomotanie kół na kocich łbach. - Pozwólcie, że najpierw wspomnę
chwałę pierwszych towarzyszy Proroka, z Alim, królem wyznawców,
na czele...
— Pokój z nim! — odpowiedzieli wszyscy.
— Przepowiednie na ten rok rozpoczynają się od marnych wieści dla
naszych wrogów. Na północnym wschodzie Uzbecy
będą cierpieć od plagi robactwa, które zniszczy im całą pszenicę. Na
północnym zachodzie pojawią się bandy dezerterów plądrujących
ziemie otomańskie. Jeszcze dalej na zachód nieznane choroby staną się
zmorą królestw chrześcijańskich... Mój ojciec Ismail pochylił się ku
mnie i szepnął:
— Zawsze to jakaś pociecha słyszeć, że naszym nieprzyjaciołom źle
się wiedzie. Dobre i to!
Roześmialiśmy się oboje — tak to już jest.
Kiedy Hadżdż Ali czytał na głos z almanachu, serce biło mi
niecierpliwie, jakbym się wspinała górską ścieżką. Bardzo byłam
ciekawa, jakie są prognozy dla tegorocznych małżeństw. To było dla
mnie najważniejsze. Zaczęłam skubać frędzelki przy szalu na głowę.
Był to nawyk, którego matka na próżno usiłowała mnie oduczyć.
Hadżdż Ali wyjaśniał tymczasem, że żadne nieszczęścia nie grożą w
tym roku książkom ani dziełom kaligrafii. Na południu dojdzie do
trzęsień ziemi, ale niezbyt silnych. Zostaną natomiast stoczone bitwy
tak wielkie, że od przelanej krwi zabawi się na czerwono Morze
Kaspijskie.
Hadżdż Ali pomachał teraz almanachem przed tłumem, co robił
zawsze, gdy czytane przepowiednie były szczególnie groźne.
Pomocnik Alego, trzymający lampę oliwną, uskoczył w bok.
- Najgorsze może ze wszystkiego jest to, że dojdzie w tym roku do
wielkiego i niewyjaśnionego upadku obyczajów wśród kobiet, upadku,
który da się jedynie wytłumaczyć wpływem komety.
Pomiędzy ludźmi dał się słyszeć pomruk — zaczęli już wspominać te
przypadki upadku obyczajów, których byli świadkami od początku
roku. Usłyszałam, jak Zajnab oburzała się:
— Ona wzięła więcej wody ze studni, niż się jej należało! Zajnab,
żona Gulama, nigdy nie miała dobrego zdania o nikim.
Hadżdż Ali doszedł wreszcie do tematu, który obchodził mnie
najbardziej:
— Co do małżeństw, to prognozy są mieszane. Almanach nie mówi
nic o związkach, które będą zawarte w najbliższych miesiącach, ale
małżeństwa z końca roku będą pełne namiętności i niesnasek.
Spojrzałam z obawą na moją matkę, bo miałam wyjść za mąż właśnie
pod koniec roku, po ukończeniu czternastu lat. W jej oczach
dostrzegłam zakłopotanie — najwyraźniej nie spodobało się jej to, co
usłyszała.
Hadżdż Ali dobrnął do ostatniej strony almanachu, podniósł oczy i
rozejrzał się. Chwila milczenia wystarczyła, by znów przyciągnąć
uwagę słuchaczy.
— Ostatnia przepowiednia jest najbardziej niepokojąca. Otóż przez
cały ten rok irańskie kobiety nie będą zdolne do zgody...
— A czy one kiedykolwiek były do tego zdolne? — usłyszałam głos
Gulama i śmiech, jaki się rozległ w tłumie.
Ojciec spojrzał z uśmiechem na moją matkę i jej twarz rozjaśniła się,
bo oboje się kochali. Ludzie zawsze mówili, że traktował ją tak czule,
jakby była jego drugą żoną.
— Kobiety będą cierpieć wskutek własnej przewrotności - ostrzegał
Hadżdż Ali. - Wiele z nich dotknie przekleństwo bezpłodności, a te,
którym uda się wydać na świat nowe życie, będą jęczeć w
niezwyczajnych bólach.
Wymieniłam spojrzenie z Goli. Moja przyjaciółka bała się porodu,
tak jak ja obawiałam się o moje przyszłe małżeństwo. Modliłam się, by
kometa zniknęła wreszcie z nieba nad naszą wioską i zostawiła nas w
spokoju.
Widząc, że drżę, ojciec poprawił na moich ramionach koc z jagnięcej
wełny, a matka wzięła moją dłoń i roztarła ją, by mnie rozgrzać. Tam,
gdzie stałam, w środku wioski, otaczały mnie znajome sylwetki
domów. Niedaleko wznosił się nasz mały meczet z kopułą mieniącą się
glazurowanymi płytkami. Obok był hammam - pełen światła i pary - a
dalej drewniane stragany niewielkiego bazaru, gdzie w każdy czwartek
wieśniacy sprzedawali i kupowali owoce, warzywa, lekarstwa, dywany
oraz narzędzia. Od budynków publicznych odchodziła dróżka,
biegnąca między domami z suszonej cegły, gdzie chroniły się te dwie
setki dusz zamieszkujące naszą wieś. Dróżka kończyła się u stóp góry.
Dalej pięły się bruzdy ścieżek, którymi moje kozy wspinały się na
pastwiska. Widok tego wszystkiego dawał mi poczucie
bezpieczeństwa — i kiedy matka ścisnęła mi dłoń, odwzajemniłam ów
gest porozumienia. Później jednak zabrałam rękę, bo nie chciałam
wydać się dziecinna.
— Baba — wyszeptałam cicho do ojca — co będzie, jeśli ostrzeżenia
Hadżdż Alego dotyczące małżeństw okażą się słuszne?
— Twój mąż wyścieli ci ścieżkę życia płatkami róż — odpowiedział.
- A jeśli w czymkolwiek ci uchybi... — zamilkł na moment, a jego oczy
zaiskrzyły się, jakby pomyślał o czymś strasznym — to zawsze możesz
wrócić do nas...
Za kobietą, która uciekała od męża do rodzinnego domu, ciągnęły się
docinki, wstyd i hańba, ale ojciec wydawał się tym nie przejmować.
Zmrużył swoje dobre oczy i uśmiechnął się do mnie.
Hadżdż Ali zakończył wiec krótką modlitwą. Część zebranych
dyskutowała jeszcze w rodzinnym gronie o usłyszanych
przepowiedniach, inni ruszyli do domów. Wydawało się, że
Goli ma ochotę trochę porozmawiać, ale jej mąż stwierdził, że czas do
domu. Szepnęła tylko, że od ciężaru brzucha bolą ją nogi - i
powiedziała „do widzenia".
Wracaliśmy do domu błotnistą drożyną, która przecinała wioskę.
Domy tłoczyły się po obydwu jej stronach — tak było i cieplej i
bezpieczniej. Znałam tę drogę tak dobrze, że trafiłabym z zamkniętymi
oczami. Dalej były już tylko zarośla i łachy piasku. Mój ojciec
otworzył drewniane rzeźbione wrota i zaraz weszliśmy do
jednoizbowego wnętrza naszego domu. Ściany wzniesiono z gliny
zmieszanej ze słomą, ale rozjaśniono je tynkiem, który moja matka
utrzymywała w lśniącej czystości. Małe drzwi prowadziły na
ogrodzony ze wszystkich stron dziedziniec, gdzie mogliśmy cieszyć
się słońcem z dala od obcych oczu.
Moja matka i ja zdjęłyśmy z głów szale i powiesiłyśmy je na
wieszakach koło drzwi. Wszyscy zrzuciliśmy buty. Potrząsnęłam
włosami, które sięgały mi do pasa. Dotknęłam „na szczęście"
zakrzywionych rogów koziorożca wiszących przy drzwiach. Było to
trofeum mojego ojca zdobyte podczas jednej z naszych piątkowych
wycieczek. Od tamtej pory rogi stanowiły dumę naszego domu, a
przyjaciele ojca chwalili go często, że jest zwinny jak koziorożec.
Usiadłam wraz z ojcem na czerwono-brązowym dywanie, który
utkałam, gdy miałam dziesięć lat. Ojciec przymknął na chwilę oczy.
Wydawał się bardzo zmęczony.
- Wybierzemy się gdzieś jutro? - spytałam. Ojciec otworzył oczy.
- Oczywiście, moja mała - odpowiedział. Rano musiał pracować w
polu, ale za nic nie zrezygnowałby z naszych popołudniowych
przechadzek, chyba że z boskiego nakazu. — Niedługo będziesz
bardzo zajętą panną młodą...
Odwróciłam oczy. Nie mogłam sobie wyobrazić, że go zostawię.
Matka dorzuciła do pieca suszonego nawozu, żeby zagotować wodę
na herbatę.
— Niespodzianka! — powiedziała, stawiając przed nami talerz
świeżo upieczonych ciasteczek z ciecierzycy. Pachniały olejkiem
różanym.
— Niech twoje ręce nie zaznają bólu — podziękował ojciec. To były
moje ulubione słodycze - i zjadłam ich o wiele
za dużo. Wkrótce poczułam się zmęczona i rozłożyłam swój materac.
Usnęłam, kiedy rodzice jeszcze rozmawiali. Gruchali jak gołąbki — i
wydaje mi się, że widziałam, jak ojciec obejmuje i całuje mamę.
Nazajutrz po południu stałam przy bramie, przyglądając się
strumieniowi mężczyzn wracających z pól. Czekałam na ojca. Zawsze
lubiłam przygotować mu herbatę, zanim jeszcze wszedł do domu.
Matka krzątała się koło pieca; piekła chleb na wieczorny posiłek.
Ojca wciąż nie było, więc wróciłam do domu. Rozłupałam parę
orzechów i włożyłam je do małej czarki. Potem wstawiłam do naczynia
z wodą irysy, które właśnie zebrałam. Znów wyjrzałam na drogę, bo
miałam chęć na spacer. Gdzie on się podziewał? Wielu mężczyzn
wróciło już z pól i teraz spłukiwali z siebie kurz na przydomowych
podwórkach.
— Potrzeba nam trochę wody — powiedziała matka, więc chwyciłam
gliniany dzban i pomaszerowałam do studni. Po drodze wpadłam na
farbiarza Ibrahima, który spojrzał na mnie jakoś dziwnie.
— Idź do domu — powiedział mi. — Twoja matka cię potrzebuje.
Byłam bardzo zdziwiona.
— Właśnie wysłała mnie po wodę!
— Teraz to bez znaczenia — odparł. — Powiedz jej, że to ja kazałem
ci wrócić.
Pobiegłam do domu najszybciej jak mogłam, dźwigając dzban. Kiedy
już dochodziłam, spostrzegłam czterech mężczyzn dźwigających jakiś
tobół. Może na polu wydarzył się jakiś wypadek? Ojciec od czasu do
czasu przynosił opowieści o ludziach zranionych podczas młócki,
kopniętych przez muła albo rannych w bójce. Pewnie i tym razem
opowie nam przy herbacie, co się stało.
Mężczyźni poruszali się niezgrabnie - widać było im ciężko. Twarzy
niesionego człowieka nie widziałam zza ramion dźwigających.
Odmówiłam modlitwę za jego szybkie wyzdrowienie, bo dla rodziny to
duży ciężar, kiedy mężczyzna jest zbyt chory, aby pracować w polu.
Kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że ofiara ma turban zawiązany w
taki sam sposób, jak to robił mój ojciec. Ale co z tego - powiedziałam
sobie szybko. Wielu mężczyzn tak wiąże turbany.
Niosący z przodu zmylili na chwilę krok i mężczyzna omal wysunął
im się z rąk. Głowa zwisła jakby ledwie trzymała się ciała, a kończyny
wydawały się całkiem bezwładne. Upuściłam dzban, który roztrzaskał
się u moich stóp.
— Bibi! — krzyknęłam. - Pomocy!
Matka wybiegła z domu, otrzepując ręce z mąki. Kiedy zobaczyła
ojca, zaczęła przenikliwie zawodzić. Kobiety mieszkające w
sąsiedztwie wyległy z domów i otoczyły ją niczym sieć. Gdy miotała
się z bólu, trzymały ją delikatnie, odgarniając włosy z jej twarzy.
Mężczyźni wnieśli ojca do domu i położyli na materacu. Jego skóra
była chorobliwie żółta, a z kącika ust spływała ślina. Matka przytknęła
palce do jego nozdrzy.
- Chwała Bogu, jeszcze oddycha — westchnęła.
Naghi, który pracował z ojcem w polu, nie wiedział, gdzie podziać
oczy, kiedy opowiadał, co się wydarzyło.
- Wyglądał na zmęczonego, ale przed południem pracował jak
zwykle. Aż tu nagle złapał się za głowę i padł na ziemię, dysząc ciężko.
Więcej już się nie poruszył.
- Niech Bóg zachowa twojego męża — powiedział któryś z
mężczyzn. Kiedy zrobili już wszystko, by cierpiącemu było w miarę
wygodnie, obcy opuścili nasz dom, odmawiając pod nosem modlitwy
za zdrowie chorego.
Matka z posępną miną zdjęła ojcu płócienne buty i wygładziła jego
tunikę. Pod głowę podłożyła mu poduszkę. Dotknęła jego dłoni i
stwierdziła, że nie ma gorączki. Powiedziała mi jednak, bym wzięła
koc i starannie okryła tatę.
Nowiny o moim ojcu szybko rozniosły się po wsi i do domu zaczęli
ściągać nasi przyjaciele, by zaoferować pomoc. Kolsum przyniosła
krople deszczu, które zebrała podczas pierwszej wiosennej ulewy.
Kroplami tymi — pobłogosławionymi przez mułłę — spryskała nasz
dom, by zagościło w nim zdrowie. Ibrahim zaczął na podwórku
recytować Koran. Przyszła też Goli z małym synkiem na ręku.
Przyniosła gorący chleb i duszoną soczewicę. Naparzyłam herbaty, by
wszyscy mogli się ogrzać. Klęczałam przy ojcu i obserwowałam jego
twarz, modląc się, by poruszył oczami albo zrobił jakiś grymas -
pragnęłam jakiegokolwiek potwierdzenia, że w jego ciele wciąż tli się
życie.
Rabii, wiejski medyk, przybył już po zapadnięciu zmroku. Na
ramionach dźwigał płócienne worki z ziołami. Odłożył je przy
drzwiach i ukląkł, by zbadać ojca przy migotliwym świetle lampy
oliwnej. Zmrużył oczy, wpatrując się w twarz chorego.
- Potrzebuję więcej światła — powiedział. Pożyczyłam od sąsiadów
jeszcze dwie lampy i ustawiłam
je przy materacu. Medyk uniósł głowę ojca i ostrożnie rozwinął
turban. Głowa wydawała się ciężka i opuchnięta. W świetle lamp miała
barwę popiołu. Nawet gęste szpakowate włosy sterczały sztywno
niczym przysypane popiołem.
Rabii dotknął nadgarstka i szyi ojca, a kiedy nie znalazł tego, czego
szukał, przyłożył ucho do piersi pacjenta. W tym momencie Kolsum
spytała szeptem moją matkę, czy nie napiłaby się jeszcze herbaty
Medyk poprosił wszystkich o ciszę, a kiedy wreszcie podniósł się znad
chorego, stwierdził z ponurą twarzą:
- Jego serce bije, ale bardzo słabo.
- Ali, książę między ludźmi, daj siłę mojemu mężowi - zawołała
matka.
Rabii sięgnął po swoje worki i wyjął pęczek ziół. Wyjaśnił Kolsum,
jak sporządzić z nich wywar wzmacniający serce. Obiecał też, że rano
znów przyjdzie, by sprawdzić, jak się ojciec czuje.
- Niech Bóg spuści na was deszcz dobrodziejstw — powiedział na
pożegnanie.
Kolsum zaczęła obierać zioła z łodyg i szypułek. Potem wrzuciła je
do garnka i zalała gorącą wodą.
Wychodząc od nas, Rabini przykazał Ibrahimowi, który wciąż był na
podwórzu:
- Nie przerywaj modlitw! - A potem dodał cichym głosem,
słyszalnym jednak z wnętrza: - Bóg może go zabrać do siebie tej nocy.
Poczułam w ustach rdzawy posmak. Przytuliłam się do matki i tak
trwałyśmy przez chwilę, ze smutkiem w oczach.
Ojciec zaczął wydawać charczące dźwięki. Usta miał wciąż
bezwładne, wargi rozchylone, a jego oddech brzmiał
jak szum zeschłych liści zamiatanych wiatrem. Moja matka pochyliła
się nad ojcem i załkała:
— Mężu mój kochany...
Kolsum przyjrzała się ojcu i zaraz potem odprowadziła matkę z
powrotem w pobliże pieca, bo nic nie można było zrobić.
— Zostawmy go w spokoju, aż lekarstwo zadziała — poradziła.
Kiedy wywar przestygł, Kolsum przelała go do płytkiej czarki. Potem
usiadła przy ojcu i zręcznie wlała lekarstwo do ust chorego. Ale i tak
większość płynu spłynęła mu po twarzy na materac. Ojciec kaszlał i
krztusił się, tak że na chwilę stracił oddech. Kolsum, zawsze tak
spokojna, odstawiła czarkę drżącymi dłońmi i powiedziała matce:
— Zanim znów podamy mu lekarstwo, powinniśmy poczekać, aż
otworzy oczy.
Matce przekrzywił się szal na głowie, ale nie zauważyła tego.
— Trzeba mu dać to lekarstwo - powiedziała słabo, ale Kolsum
stwierdziła, że miarowy oddech jest ważniejszy.
Głos Ibrahima na podwórku stał się ochrypły i Kolsum spytała mnie,
czy nie należałoby ugościć farbiarza. Nalałam herbaty i podałam mu ją
przed domem, wraz z daktylami. Podziękował mi wzrokiem, ale nie
przerwał recytacji, jakby siła słów Koranu mogła utrzymać mego ojca
przy życiu.
Wracając do środka, wpadłam na ojcowski kij wędrowny, wiszący na
haku koło drzwi,. Pamiętałam, jak podczas naszej ostatniej
przechadzki pokazał mi starożytną rzeźbę bogini pod wodospadem.
Posuwaliśmy się wolniutko po skalnej półce, aż dotarliśmy do reliefu
ukrytego za ścianą wody. Bogini miała na głowie wysoką koronę, która
wydawała się pełna
obłoków. Jej kształtną kibić osłaniała cienka materia, a szyję zdobił
sznur dużych kamieni. Stóp nie było widać — jej szata zdawała się
niknąć w spienionych strumieniach wody. Potężne, niczym u
mężczyzny, ramiona miała rozpostarte, jakby panowała nad
wodospadem. Ojciec tego dnia był zmęczony, ale maszerował, sapiąc
głośno, po stromych ścieżkach, by pokazać mi ten cudowny widok.
Teraz jego oddech był jeszcze cięższy — skrzypiał, jakby miał się
wyrwać z ciała. Jego dłonie zaczęły się poruszać jak małe niespokojne
myszy Dotarły do piersi i zacisnęły się na tunice. Długie palce
zbrązowiały mu od pracy w polu, a za paznokciami widać było brud,
który usunąłby przed wejściem do domu, gdyby był zdrowy.
— Przyrzekam, że poświęcę się pielęgnowaniu ojca, jeśli zostawisz
go z nami — wyszeptałam do Boga. — Będę się modliła co dzień i nie
będę narzekała na głód podczas postnego miesiąca ramazan, nawet po
cichu.
Chory westchnął głęboko, jakby wciąż walczył z chorobą gdzieś w
głębi ciała, gdzie zachowała się jeszcze resztka witalności. Kolsum
usiadła przy nas i poprowadziła modlitwę, podczas gdy ja i matka
wpatrywałyśmy się w ręce ojca i słuchałyśmy jego udręczonego
oddechu. Powiedziałam matce, jak zmęczony się wydawał podczas
naszej ostatniej wycieczki i spytałam, czy ta wyprawa mogła osłabić
jego serce.
Wzięła moją twarz w obie dłonie i powiedziała:
— Ależ skąd, raczej go wzmocniła.
W najczarniejszej porze nocy oddech ojca uspokoił się, a dłonie
przestały walczyć. Matka poprawiła na nim koc. Jej twarz wydawała
się spokojniejsza.
— Niech sobie odpocznie — powiedziała.
Wyszłam na podwórko graniczące z domem sąsiadów, by zanieść
herbatę Ibrahimowi. Przeniósł się pod daszek, gdzie
rozpięty był na warsztacie mój niedokończony turkusowy dywan.
Matka sprzedała go niedawno Hasanowi, wędrownemu handlarzowi
jedwabiu, który miał po niego wrócić. Jednak źródło turkusowego
barwnika, który tak zachwycił Hasana, było wciąż ścisłą tajemnicą,
dzieloną jedynie z ojcem, więc oblałam się rumieńcem, kiedy
przypomniałam sobie, jak się zaniepokoił moją samotną wizytą w
farbiarni Ibrahima.
Wróciłam na posterunek u boku ojca. Ta straszna noc powoli
dobiegała końca, a światło dnia mogło przynieść jakąś radosną
niespodziankę — może oczy ojca się otworzą i będzie mógł wypić
swoje lekarstwo? Może pewnego dnia znów będziemy mogli wybrać
się na wycieczkę i śpiewać razem? Nic nie sprawiłoby mi większej
radości - nawet gdyby fałszował.
Przed świtem, gdy słychać było jedynie potok modlitw Ibrahima,
poczułam, że moje powieki robią się coraz cięższe. Drzemałam jakiś
gdy się obudziłam, zobaczyłam, że twarz ojca jest wciąż spokojna.
Potem znów zasnęłam. O świcie zbudziło mnie łagodnie ćwierkanie
wróbli. Przypomniały mi się ptaki, które obserwowaliśmy w górach,
jak znosiły źdźbła traw do budowy gniazd. Na dobre rozbudziło mnie
dopiero turkotanie wozu na drodze. Ludzie zaczęli się wyłaniać z
domów, śpiesząc do codziennych zajęć przy studni, na pastwisku czy
w polu. Ibrahim wciąż się modlił, choć głos miał już suchy i chrapliwy.
Matka zapaliła lampę przy materacu ojca, który nie poruszał się od
chwili, gdy zapadł w sen. Wpatrywała się w jego twarz i podkładała
palce pod nozdrza, by sprawdzić, czy oddycha. Później przesunęła je
na zwiotczałe wargi chorego. Obserwowałam matczyną twarz,
czekając aż z jej wyrazu będę mogła wyczytać, że wyczuła oddech.
Matka nie patrzyła na mnie. W ciszy podniosła głowę, a potem wydała
z siebie straszliwy skowyt. Modlitwa Ibra-
hima urwały się; farbiarz wszedł do izby, pochylił się nad ciałem i
sam sprawdził oddech, a potem kucnął przy ojcu i wziął w obie dłonie
jego głowę, kołysząc lekko.
Matka zaczęła teraz głośno lamentować, targając włosy. Szal spadł jej
z głowy i leżał obok ojca. Wciąż był zawiązany i zachowywał kształt
jej głowy.
Chwyciłam rękę ojca i ścisnęłam ją, ale był zimna i bezwładna. Kiedy
podniosłam jego ciężkie ramię, dłoń zawisła w nadgarstku. Zmarszczki
na jego twarzy pogłębiły się; wydawał się zagniewany, jakby musiał
walczyć ze złym dżinem.
Wydałam krótki, ostry krzyk - i padłam na ciało ojca. Kol-sum i
matka pozwoliły mi pozostać tak przez chwilę, ale potem Kolsum
odciągnęła mnie łagodnie.
Ojciec i ja wiedzieliśmy, że nasze wspólne życie musi się niedługo
skończyć, ale zawsze myślałam, że to ja odejdę, ozdobiona weselnym
srebrem, z jego błogosławieństwem dźwięczącym mi w uszach.
Dni po śmierci ojca były ponure, ale dalsza przyszłość okazała się
jeszcze posępniejsza.
Nie mając nikogo, kto mógłby pracować przy żniwach, dostałyśmy
mało ziarna z udziału ojca, choć nasi sąsiedzi usiłowali być hojni. A
mając mało zboża, niewiele mogłyśmy wymienić na opał, buty albo
farbę do wełny. Żeby dostać więcej ziarna, sprzedawałyśmy kozy, a to
oznaczało brak sera. Za każdym razem, kiedy pozbywałyśmy się kozy,
moja matka płakała.
Z końcem ciepłej pory roku zaczęłyśmy odczuwać niedostatek. Rano
jadłyśmy zwykle chleb z serem albo jogurtem domowej roboty, ale z
biegiem czasu nasze posiłki stawały się coraz skromniejsze. Wkrótce
nie mogłyśmy sobie pozwolić
na najmniejszy kawałek mięsa. Matka zaczęła wymieniać na jedzenie
rzeczy po ojcu — najpierw jego ubrania, potem buty i turbany, a w
końcu jego laskę.
Inni ludzie zwróciliby się w takiej sytuacji o pomoc do rodziny, ale
matka i ja nie miałyśmy nikogo. Dziadkowie dawno umarli, nawet ich
nie pamiętałam. Dwaj bracia matki polegli na wojnie z otomańską
Turcją. Jedyny krewny ze strony ojca, daleki kuzyn imieniem
Gostaham, był synem mojego dziadka i jego pierwszej żony. Od
młodych lat mieszkał w Isfahanie i dawno nie mieliśmy od niego
żadnych wieści.
Kiedy przyszły chłody, zaczęło się życie o cienkiej kromce chleba i
marynowanej marchwi, która została nam z poprzedniego roku. Co
dzień dokuczał mi głód, ale wiedząc, że matka nic nie może na to
poradzić, starałam się nie narzekać, że ssie mnie w żołądku. Wciąż
czułam się zmęczona, a prace, które dawniej nie sprawiały mi kłopotu -
takie jak przyniesienie wody ze studni — teraz były niemalże ponad
moje siły.
Ostatnim cennym przedmiotem, jaki nam pozostał, był mój
turkusowym dywan. Ledwie zawiązałam ostatnie frędzel-ki na jego
brzegu, zjawił się Hasan, by dopłacić resztę ceny i zabrać kobierzec z
sobą. Był zaskoczony naszymi czarnymi tunikami i szalami na
głowach. Kiedy dowiedział się, dlaczego chodzimy w żałobie, spytał
matkę, czy mógłby nam jakoś pomóc. Obawiając się, że nie
przetrwamy zimy, matka poprosiła go, by odszukał w Isfahanie
naszego jedynego kuzyna Gostahana i powiedział mu, w jakiej
pożałowania godnej sytuacji się znalazłyśmy.
Jakiś miesiąc później dotarł do nas list ze stolicy. Przywiózł go
handlarz osłów podążający do Szirazu. Matka poprosiła Hadżdż Alego,
by przeczytał nam list na głos, bo żadna z nas nie umiała czytać. Nasz
kuzyn Gostaham pisał,
że czuje wielki smutek z powodu straty, która na nas spadła, i
zaprasza nas do siebie, byśmy zamieszkały w Isfahanie, póki nasze
sprawy nie przybiorą lepszego obrotu.
Tak oto pewnego zimowego dnia dowiedziałam się, że po raz
pierwszy w życiu mam opuścić rodzinny dom i wyruszyć w daleką
podróż. Nawet gdyby matka kazała mi pojechać do chrześcijańskich
krajów na zachodzie, gdzie nieokrzesane bezwstydne kobiety pokazują
swoje piersi obcym mężczyznom, jedzą nieczyste mięso świni i kąpią
się ledwie raz w roku, nie byłabym wiele bardziej przerażona.
We wsi szybko dowiedziano się o naszym wyjeździe. Już po południu
zaczęły się do nas schodzić kobiety z małymi dziećmi. Zsunąwszy z
głów szale, potrząsały włosami i pozdrawiały się, zanim zasiadły na
dywanie. Dzieci, które umiały się samodzielnie bawić, zebrały się w
swoim kąciku.
- Niech to będzie już ostatnie wasze zmartwienie — powiedziała
Kolsum, ledwie weszła do domu, i ucałowała matkę w oba policzki.
W oczach mamy pojawiły się łzy.
- To przez kometę - westchnęła Kolsum ze współczuciem. — Nawet
święta woda nie mogła pokonać jej wpływu.
- Mężu mój — odezwała się matka, jak gdyby ojciec wciąż żył —
dlaczego zawsze twierdziłeś, że wszystko będzie dobrze? Po co
prowokowałeś kometę?
Zajnab skrzywiła się na te słowa:
- Mahin, czy nie pamiętasz tej historii o pewnym muzułmaninie, który
w podróży z Isfahanu do Terbizu próbował wyprzedzić anioła śmierci?
I co? Kiedy tylko przybył na miejsce, Azrael podziękował mu tylko za
to, że zjawił się dokładnie o czasie. Twój mąż nie zrobił nic złego - po
prostu stawił się na wezwanie Boga.
Matka zgarbiła się nieco, jak zawsze, gdy czuła żal.
— Nigdy nie myślałam, że będę musiała opuścić mój jedyny dom -
westchnęła.
— Jak Bóg da, twój los odmieni się w Isfahanie — powiedziała
Kolsum i pokazała liście ruty, które przyniosła, aby ochronić nas przed
złym omenem. Rzuciła je na węgle z pieca i wkrótce ich cierpki zapach
oczyścił powietrze w całym domu.
Wraz z matką częstowałam gości herbatą i daktylami przyniesionymi
przez Kolsum, bo same nie miałyśmy nic. Podałam czarkę herbaty
Safie, najstarszej kobiecie z naszej wsi, która siedziała w kącie z
bulgocącą fajką wodną w ustach.
— Co wiecie o swojej nowej rodzinie ? — spytała starowina.
To było kłopotliwe pytanie - i w pokoju na chwilę zapadło milczenie.
Wszyscy wiedzieli, że mój dziadek ożenił się z matką mojego ojca
wiele lat temu, kiedy odwiedził swych przyjaciół w naszej wsi. Miał
już wtedy jedną żonę i mieszkał z nią oraz Gostahamem w Szirazie. Po
tym, jak babka urodziła mojego ojca, od czasu do czasu przyjeżdżał i
przysyłał pieniądze, ale nie utrzymywał z rodziną bliższych kontaktów.
— Wiemy bardzo mało - zaczęła matka. — Nie widziałam
Gostahama od ponad dwudziestu pięciu lat. Spotkałam go tylko raz,
kiedy zatrzymał się w naszej wiosce po drodze do Szirazu, miasta
poetów, gdzie mieszkali jego rodzice. Już wtedy należał do
najlepszych twórców dywanów w stolicy.
— A jego żona? — spytała Safa, wydmuchując dym.
— Nic o niej nie wiemy prócz tego, że urodziła dwie córki. Safa
chrząknęła z aprobatą.
—Jeśli jej mężowi dobrze się powodzi, to na pewno prowadzi wielki
dom. Mam tylko nadzieję, że jest hojna i sprawiedliwa w podziale
pracy.
Jej słowa uświadomiły mi, że nie będziemy już paniami swojego
życia. Jeśli my lubimy chleb dobrze wypieczony i chrupiący, a ona nie
- to będziemy jadły taki, jaki jej smakuje. Niezależnie od tego, co
będziemy myślały, trzeba będzie trzymać jej stronę. Safa zauważyła
chyba mój niepokój, bo przestała na chwilę ćmić fajkę i spróbowała
mnie pocieszyć:
— Przyrodni brat twojego ojca musi mieć dobre serce, inaczej nie
posłałby po was. Żyjcie dobrze z jego żoną, a wszystko się ułoży.
— Insz Allah — powiedziała matka głosem, w którym dźwięczała
niepewność.
Spoglądałam wokół po znajomych twarzach — były tu przyjaciółki
moje i matki, kobiety będące dla mnie jak babki i ciotki w latach, kiedy
dorastałam. Nie mogłam sobie wyobrazić życia bez nich - bez Safy o
twarzy pomarszczonej jak wyschnięte jabłko, bez Kolsum, szczupłej i
zwinnej, słynącej ze znajomości ziół, i bez Goli, mojej najlepszej
przyjaciółki.
Goli siedziała koło mnie z niedawno urodzoną córeczką na ręku.
Kiedy dziecko zaczęło płakać, rozluźniła tunikę i dała mu pierś do
ssania. Policzki Goli i jej córki były tak samo różowe — obie
wyglądały na zdrowe i zadowolone. Chciałam całym sercem, by i moje
życie tak wyglądało.
Gdy niemowlę skończyło ssać, Goli podała mi je. Poczułam świeży
zapach, podobny do kiełkującej pszenicy, i wyszeptałam małej do
uszka:
— Nie zapomnij mnie.
Poklepałam ją po malutkim policzku, zazdroszcząc jej w duchu, że
ma jeszcze przed sobą pierwsze słowa i niepewne kroki.
A N I T A A M I R R E Z V A N I K R E W K W I A T Ó W
Mojej irańskiej, litewskiej i amerykańskiej rodzinie
Prolog Najpierw nie było, a potem było. Przed Bogiem nie było nikogo. Była sobie kiedyś wiejska kobieta, która bardzo pragnęła dziecka. Próbowała wszystkiego - zbierała zioła, jadła surowe żółwie jaja, spryskiwała wodą nowo narodzone kocięta - bez rezultatu. W końcu wybrała się na odludny cmentarz, gdzie stał starożytny kamienny lew, i otarła się brzuchem o pachwinę posągu. Lew zadrżał, a kobieta powędrowała do domu pełna nadziei, że jej największe marzenie się spełni. Nie minął nawet miesiąc, gdy poczuła się brzemienna. Urodziła dziewczynkę, która od pierwszych dni życia była świa- tłem dla oczu rodziców. Jej ojciec co tydzień brał ją na górskie przechadzki, traktując jak wyczekiwanego syna. Matka uczyła ją robić barwniki z szafranu, koszenili, łupin granatów i orzechów, a także wiązać dywany z różnobarwnej wełny. Nie minęło wiele czasu, a dziewczynka znała już wszystkie matczyne wzory i wiązania, we wsi zaś zaczęto ją uważać za najlepszą młodą tkaczkę. Kiedy miała lat czternaście, rodzice uznali, że czas wydać ją za mąż. Aby zdobyć pieniądze na posag, ojciec harował ciężko w polu,
licząc na obite żniwo, a matka przędła wełnę, aż palce jej stward- niały. Jednak ich wysiłki nie przyniosły dość pieniędzy. Dziewczyna pomyślała, że mogłaby pomóc rodzicom, tkając dywan, jakiego oczy nie widziały. Dość już wiejskich czerwieni i brązów - jej dywan miał się mienić turkusem jak letnie niebo. Dziewczyna wybrała się do farbiarza Ibrahima i poprosiła go, by wyjawił jej tajemnicę turkusowego barwnika. Ibrahim kazał jej najpierw wspiąć się na wzgórze i poszukać rośliny o postrzępio- nych liściach, a potem dodać coś, „ co jest w niej samej ". Dziewczyna nie wiedziała, co miał na myśli, a on nie chciał jej dać dalszych wskazówek. Zebrała liście, o których mówił farbiarz, i ugotowała je. Wyszedł z tego wywar w kolorze brudnej purpury. Kiedy matka zobaczyła płyn, zaczęła wypytywać córkę o szczegóły. Dziewczyna zaczęła się jąkać, widząc, jak brwi matki unoszą się w gniewie. - Poszłaś sama do Ibrahima? - Bibi, nie gniewaj się - odpowiedziała dziewczyna. - Dzisiaj rano zgubiłam gdzieś swój rozum. Pewnie zostawiłam go kozom... Kiedy do domu wrócił ojciec, matka opowiedziała mu, co się stało: - Jeśli ludzie zaczną plotkować, nikt się z nią nie ożeni - biadała. - Czy ona ma pstro w głowie? - Zawsze miała! - wykrzyknął zagniewany ojciec. Przez resztę wieczoru dziewczyna chodziła ze spuszczoną głową, nie śmiejąc podnieść oczu na rodziców. Przez kilka dni jej Bibi i Baba przyglądali się bacznie, jak córka boryka się z zagadką turkusu. Pewnego popołudnia, pasąc w górach kozy, dziewczyna usiadła za wielkim głazem, by trochę odpocząć. Nagłe wpadł jej do głowy niespodziewany pomysł. Czyżby Ibrahimowi o to właśnie chodziło? Bo przecież miała to w sobie!
Kiedy wróciła do domu, sporządziła jeszcze jeden garnek purpurowego wywaru. Idąc zaś do wychodka, wzięła z sobą starą miskę. Wróciwszy, zmieszała swój mocz z purpurowym barwnikiem i wełną. Nazajutrz rano uniosła pokrywkę naczynia i z jej ust wyrwał się okrzyk triumfu, bo zawartość garnka była tak turkusowa jak rajskie sadzawki. Wzięła kosmyk turkusowej wełny i pobiegła dofarbiarni Ibrahima. Nie weszła do środka - pomna zakazu ojca - tylko zawiązała wełnę na kołatce przy drzwiach. Dziewczyna sprzedała swój turkusowy dywan wędrownemu handlarzowi imieniem Hasan, któremu jej dzieło tak się spodobało, Że zapłacił za nie srebrem, jeszcze zanim ukończyła pracę. Matka opowiedziała o wszystkim sąsiadkom i po wsi rozniosła się sława zręcznych dłoni dziewczyny. Teraz, kiedy miała już odpowiedni posag, mogła wyjść za mąż, a uroczystości ślubne trwały trzy dni i trzy noce. Kiedy zachodziła w ciążę, mąż karmił ją ogórkami w occie, i w ciągu siedmiu łat urodziła siedmiu synów. Księga jej życia zapisywana była najpogodniejszym atramentem, i tak miało być, z woli Boga, aż do czasu, gdy... — To nie było tak - przerwałam, poprawiając na plecach gruby koc, bo do wnętrza wpadł powiew zimnego wiatru. Moja matka Mahin i ja siedziałyśmy jedna przy drugiej, a obok, w odległości paru kroków, spali obcy, choć zżyci z nami ludzie. — Masz rację, ale ja lubię tak to opowiadać — odparła matka, wciskając kosmyk siwych włosów pod znoszony szal. — Bo tego właśnie chcę dla ciebie... - Rzeczywiście, to dobre zakończenie - zgodziłam się — ale opowiedz, jak to się naprawdę skończyło! - Z tymi wszystkimi smutnymi zdarzeniami? -Tak.
— Kiedy chce mi się od nich płakać... — Mnie też! Na jej twarzy pojawiły się bruzdy bólu. Przez chwilę siedziałyśmy obydwie bez słowa, zatopione we wspomnieniach. Kropla marznącego deszczu spadła na brzeg mojej bawełnianej sukni. Przytuliłam się do matki, by uciec przed wodą kapiącą z dziurawego dachu. Mała lampka oliwna, przy której siedziałyśmy, nie dawała żadnego ciepła. Jeszcze niedawno nosiłam suknie z grubego atłasu tkanego w czerwone róże, a pod nimi jedwabne szarawary. Czerniłam brwi kühlem*, perfumowałam ubrania kadzidłem i czekałam na kochanka, który zdzierałby ze mnie suknie w komnacie ciepłej jak letnie popołudnie. Dziś trzęsłam się z zimna w bawełnianej sukience, która kiedyś była niebieska, a teraz wyglądała jak szara. Moja matka zaniosła się kaszlem dobiegającym z głębi trzewi. Ten dźwięk rozdzierał mi serce. Modliłam się, by wyzdrowiała. — Moja córko, i tak nie mogę dojść do końca tej opowieści, bo ona się jeszcze nie skończyła. Odetchnęłam głęboko. — Bogu niech będą dzięki! — odpowiedziałam i wpadłam na pewną myśl, choć nie byłam pewna, czy to dobry pomysł. Matka zawsze miała głos jak górski miód. Słynęła w naszej wsi ze snucia opowieści o białowłosym Zalu, wychowanym przez ptaka, Dżamszidzie, który wynalazł sztukę tkacką, i głupim Mulle Nasreddinie, któremu nic się nie udawało. — A może tym razem ja sama opowiem tę historię? — spytałam niepewnie. * Czernidło do oczu, popularne na Bliskim Wschodzie. Najlepszy kuhl produkowano w Iranie — przyp. tłum.
Matka patrzyła na mnie przez chwilę zdziwiona, jakbym dopiero się zjawiła, a potem oparła się mocniej o stare poduszki pod ścianą. — No cóż, jesteś już dorosła — powiedziała. - W ciągu ostatnich miesięcy wydoroślałaś o parę lat. Zapewne gdybyś nie uczyniła tego, co zrobiłaś, nigdy nie zmieniłabyś się tak bardzo... Choć przemarzłam do kości, oblałam się rumieńcem. Rzeczywiście — nie byłam już dzieckiem. Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że mogłabym kłamać albo nie mówić całej prawdy. Nie myślałam, że mogłabym zdradzić kogoś, kogo kochałam, i porzucić kogoś, kto mnie strzegł, choć niewystarczająco. Nie przyszłoby mi do głowy, że potrafię wystąpić przeciw własnej rodzinie i że o mało nie przywiodę do śmierci człowieka, który kochał mnie najbardziej. Spojrzenie mojej matki było łagodne i wyczekujące. - No więc spróbuj, opowiedz to — powiedziała. Pociągnęłam łyk herbaty i zaczęłam mówić.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Wiosną tego roku, kiedy miałam wyjść za mąż, na niebie pokazała się kometa. Była jaśniejsza od wszystkich, które dotąd widzieliśmy, i wyglądała znacznie groźniej. Noc za nocą przebiegała przez nieboskłon, rozsiewając zimne białe ziarna smutku — a my chcieliśmy odczytać jej złowrogie przesłanie. Hadżdż Ali, najbardziej uczony człowiek z naszej wsi, wybrał się do Isfahanu po almanach gwiezdny, abyśmy mogli się dowiedzieć, jakie czekają nas nieszczęścia. Wieczorem tego dnia, kiedy powrócił, ludzie ze wsi zebrali się, by wysłuchać przepowiedni na najbliższe miesiące. Stałam razem z rodzicami w pobliżu starego cyprysu, jedynego drzewa, jakie rosło w naszej wsi, na którego gałęziach powiewały skrawki materiału symbolizujące ludzkie przyrzeczenia. Wszyscy z posępnymi twarzami wpatrywali się w niebo. Byłam na tyle niska, że widziałam spód białej brody Hadżdż Alego, która wyglądała teraz jak wiecheć pustynnej trawy. Moja matka Mahin pokazała Ścinacza Głów, który żarzył się czerwono:
— Spójrzcie, jak rozpalony jest Mars. To jeszcze wzmaga złą wolę komety! Wielu naszych sąsiadów zauważyło już tajemnicze znaki albo słyszało o nieszczęściach sprowadzonych przez kometę. Na północny Iran spadła zaraza, zabijając tysiące ludzi. Trzęsienie ziemi w Dugabadzie uwięziło w ruinach domu pannę młodą wraz z towarzyszącymi jej kobietami na moment przed spotkaniem z panem młodym. W mojej własnej wsi czerwone insekty, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy, oblazły zboża. Goli, moja najlepsza przyjaciółka, przyszła ze swoim mężem, znacznie od niej starszym. Na powitanie ucałowała mnie w oba policzki. -Jak się czujesz? — spytałam. — Marnie. - Jej dłoń przesunęła się po wydatnym już brzuchu. Wiedziałam, że niepokoi się losem nowego życia, które nosiła w sobie. W niedługim czasie zeszła się cała wieś, prócz starców i chorych. Większość kobiet miała na sobie jasne rozkloszowane tuniki na wąskich spodniach i szale na głowach. Mężczyźni zaś ubrani byli na biało - w długie tuniki, spodnie i turbany. Tylko Hadżdż Ali nosił czarny turban wskazujący na odległe pokrewieństwo z Prorokiem. Mahometem, i miał z sobą, jak zawsze, astrolabium. — Dobrzy ludzie z wioski — zaczął głosem przypominającym łomotanie kół na kocich łbach. - Pozwólcie, że najpierw wspomnę chwałę pierwszych towarzyszy Proroka, z Alim, królem wyznawców, na czele... — Pokój z nim! — odpowiedzieli wszyscy. — Przepowiednie na ten rok rozpoczynają się od marnych wieści dla naszych wrogów. Na północnym wschodzie Uzbecy
będą cierpieć od plagi robactwa, które zniszczy im całą pszenicę. Na północnym zachodzie pojawią się bandy dezerterów plądrujących ziemie otomańskie. Jeszcze dalej na zachód nieznane choroby staną się zmorą królestw chrześcijańskich... Mój ojciec Ismail pochylił się ku mnie i szepnął: — Zawsze to jakaś pociecha słyszeć, że naszym nieprzyjaciołom źle się wiedzie. Dobre i to! Roześmialiśmy się oboje — tak to już jest. Kiedy Hadżdż Ali czytał na głos z almanachu, serce biło mi niecierpliwie, jakbym się wspinała górską ścieżką. Bardzo byłam ciekawa, jakie są prognozy dla tegorocznych małżeństw. To było dla mnie najważniejsze. Zaczęłam skubać frędzelki przy szalu na głowę. Był to nawyk, którego matka na próżno usiłowała mnie oduczyć. Hadżdż Ali wyjaśniał tymczasem, że żadne nieszczęścia nie grożą w tym roku książkom ani dziełom kaligrafii. Na południu dojdzie do trzęsień ziemi, ale niezbyt silnych. Zostaną natomiast stoczone bitwy tak wielkie, że od przelanej krwi zabawi się na czerwono Morze Kaspijskie. Hadżdż Ali pomachał teraz almanachem przed tłumem, co robił zawsze, gdy czytane przepowiednie były szczególnie groźne. Pomocnik Alego, trzymający lampę oliwną, uskoczył w bok. - Najgorsze może ze wszystkiego jest to, że dojdzie w tym roku do wielkiego i niewyjaśnionego upadku obyczajów wśród kobiet, upadku, który da się jedynie wytłumaczyć wpływem komety. Pomiędzy ludźmi dał się słyszeć pomruk — zaczęli już wspominać te przypadki upadku obyczajów, których byli świadkami od początku roku. Usłyszałam, jak Zajnab oburzała się:
— Ona wzięła więcej wody ze studni, niż się jej należało! Zajnab, żona Gulama, nigdy nie miała dobrego zdania o nikim. Hadżdż Ali doszedł wreszcie do tematu, który obchodził mnie najbardziej: — Co do małżeństw, to prognozy są mieszane. Almanach nie mówi nic o związkach, które będą zawarte w najbliższych miesiącach, ale małżeństwa z końca roku będą pełne namiętności i niesnasek. Spojrzałam z obawą na moją matkę, bo miałam wyjść za mąż właśnie pod koniec roku, po ukończeniu czternastu lat. W jej oczach dostrzegłam zakłopotanie — najwyraźniej nie spodobało się jej to, co usłyszała. Hadżdż Ali dobrnął do ostatniej strony almanachu, podniósł oczy i rozejrzał się. Chwila milczenia wystarczyła, by znów przyciągnąć uwagę słuchaczy. — Ostatnia przepowiednia jest najbardziej niepokojąca. Otóż przez cały ten rok irańskie kobiety nie będą zdolne do zgody... — A czy one kiedykolwiek były do tego zdolne? — usłyszałam głos Gulama i śmiech, jaki się rozległ w tłumie. Ojciec spojrzał z uśmiechem na moją matkę i jej twarz rozjaśniła się, bo oboje się kochali. Ludzie zawsze mówili, że traktował ją tak czule, jakby była jego drugą żoną. — Kobiety będą cierpieć wskutek własnej przewrotności - ostrzegał Hadżdż Ali. - Wiele z nich dotknie przekleństwo bezpłodności, a te, którym uda się wydać na świat nowe życie, będą jęczeć w niezwyczajnych bólach. Wymieniłam spojrzenie z Goli. Moja przyjaciółka bała się porodu, tak jak ja obawiałam się o moje przyszłe małżeństwo. Modliłam się, by kometa zniknęła wreszcie z nieba nad naszą wioską i zostawiła nas w spokoju.
Widząc, że drżę, ojciec poprawił na moich ramionach koc z jagnięcej wełny, a matka wzięła moją dłoń i roztarła ją, by mnie rozgrzać. Tam, gdzie stałam, w środku wioski, otaczały mnie znajome sylwetki domów. Niedaleko wznosił się nasz mały meczet z kopułą mieniącą się glazurowanymi płytkami. Obok był hammam - pełen światła i pary - a dalej drewniane stragany niewielkiego bazaru, gdzie w każdy czwartek wieśniacy sprzedawali i kupowali owoce, warzywa, lekarstwa, dywany oraz narzędzia. Od budynków publicznych odchodziła dróżka, biegnąca między domami z suszonej cegły, gdzie chroniły się te dwie setki dusz zamieszkujące naszą wieś. Dróżka kończyła się u stóp góry. Dalej pięły się bruzdy ścieżek, którymi moje kozy wspinały się na pastwiska. Widok tego wszystkiego dawał mi poczucie bezpieczeństwa — i kiedy matka ścisnęła mi dłoń, odwzajemniłam ów gest porozumienia. Później jednak zabrałam rękę, bo nie chciałam wydać się dziecinna. — Baba — wyszeptałam cicho do ojca — co będzie, jeśli ostrzeżenia Hadżdż Alego dotyczące małżeństw okażą się słuszne? — Twój mąż wyścieli ci ścieżkę życia płatkami róż — odpowiedział. - A jeśli w czymkolwiek ci uchybi... — zamilkł na moment, a jego oczy zaiskrzyły się, jakby pomyślał o czymś strasznym — to zawsze możesz wrócić do nas... Za kobietą, która uciekała od męża do rodzinnego domu, ciągnęły się docinki, wstyd i hańba, ale ojciec wydawał się tym nie przejmować. Zmrużył swoje dobre oczy i uśmiechnął się do mnie. Hadżdż Ali zakończył wiec krótką modlitwą. Część zebranych dyskutowała jeszcze w rodzinnym gronie o usłyszanych przepowiedniach, inni ruszyli do domów. Wydawało się, że
Goli ma ochotę trochę porozmawiać, ale jej mąż stwierdził, że czas do domu. Szepnęła tylko, że od ciężaru brzucha bolą ją nogi - i powiedziała „do widzenia". Wracaliśmy do domu błotnistą drożyną, która przecinała wioskę. Domy tłoczyły się po obydwu jej stronach — tak było i cieplej i bezpieczniej. Znałam tę drogę tak dobrze, że trafiłabym z zamkniętymi oczami. Dalej były już tylko zarośla i łachy piasku. Mój ojciec otworzył drewniane rzeźbione wrota i zaraz weszliśmy do jednoizbowego wnętrza naszego domu. Ściany wzniesiono z gliny zmieszanej ze słomą, ale rozjaśniono je tynkiem, który moja matka utrzymywała w lśniącej czystości. Małe drzwi prowadziły na ogrodzony ze wszystkich stron dziedziniec, gdzie mogliśmy cieszyć się słońcem z dala od obcych oczu. Moja matka i ja zdjęłyśmy z głów szale i powiesiłyśmy je na wieszakach koło drzwi. Wszyscy zrzuciliśmy buty. Potrząsnęłam włosami, które sięgały mi do pasa. Dotknęłam „na szczęście" zakrzywionych rogów koziorożca wiszących przy drzwiach. Było to trofeum mojego ojca zdobyte podczas jednej z naszych piątkowych wycieczek. Od tamtej pory rogi stanowiły dumę naszego domu, a przyjaciele ojca chwalili go często, że jest zwinny jak koziorożec. Usiadłam wraz z ojcem na czerwono-brązowym dywanie, który utkałam, gdy miałam dziesięć lat. Ojciec przymknął na chwilę oczy. Wydawał się bardzo zmęczony. - Wybierzemy się gdzieś jutro? - spytałam. Ojciec otworzył oczy. - Oczywiście, moja mała - odpowiedział. Rano musiał pracować w polu, ale za nic nie zrezygnowałby z naszych popołudniowych przechadzek, chyba że z boskiego nakazu. — Niedługo będziesz bardzo zajętą panną młodą...
Odwróciłam oczy. Nie mogłam sobie wyobrazić, że go zostawię. Matka dorzuciła do pieca suszonego nawozu, żeby zagotować wodę na herbatę. — Niespodzianka! — powiedziała, stawiając przed nami talerz świeżo upieczonych ciasteczek z ciecierzycy. Pachniały olejkiem różanym. — Niech twoje ręce nie zaznają bólu — podziękował ojciec. To były moje ulubione słodycze - i zjadłam ich o wiele za dużo. Wkrótce poczułam się zmęczona i rozłożyłam swój materac. Usnęłam, kiedy rodzice jeszcze rozmawiali. Gruchali jak gołąbki — i wydaje mi się, że widziałam, jak ojciec obejmuje i całuje mamę. Nazajutrz po południu stałam przy bramie, przyglądając się strumieniowi mężczyzn wracających z pól. Czekałam na ojca. Zawsze lubiłam przygotować mu herbatę, zanim jeszcze wszedł do domu. Matka krzątała się koło pieca; piekła chleb na wieczorny posiłek. Ojca wciąż nie było, więc wróciłam do domu. Rozłupałam parę orzechów i włożyłam je do małej czarki. Potem wstawiłam do naczynia z wodą irysy, które właśnie zebrałam. Znów wyjrzałam na drogę, bo miałam chęć na spacer. Gdzie on się podziewał? Wielu mężczyzn wróciło już z pól i teraz spłukiwali z siebie kurz na przydomowych podwórkach. — Potrzeba nam trochę wody — powiedziała matka, więc chwyciłam gliniany dzban i pomaszerowałam do studni. Po drodze wpadłam na farbiarza Ibrahima, który spojrzał na mnie jakoś dziwnie. — Idź do domu — powiedział mi. — Twoja matka cię potrzebuje. Byłam bardzo zdziwiona.
— Właśnie wysłała mnie po wodę! — Teraz to bez znaczenia — odparł. — Powiedz jej, że to ja kazałem ci wrócić. Pobiegłam do domu najszybciej jak mogłam, dźwigając dzban. Kiedy już dochodziłam, spostrzegłam czterech mężczyzn dźwigających jakiś tobół. Może na polu wydarzył się jakiś wypadek? Ojciec od czasu do czasu przynosił opowieści o ludziach zranionych podczas młócki, kopniętych przez muła albo rannych w bójce. Pewnie i tym razem opowie nam przy herbacie, co się stało. Mężczyźni poruszali się niezgrabnie - widać było im ciężko. Twarzy niesionego człowieka nie widziałam zza ramion dźwigających. Odmówiłam modlitwę za jego szybkie wyzdrowienie, bo dla rodziny to duży ciężar, kiedy mężczyzna jest zbyt chory, aby pracować w polu. Kiedy podeszłam bliżej, zauważyłam, że ofiara ma turban zawiązany w taki sam sposób, jak to robił mój ojciec. Ale co z tego - powiedziałam sobie szybko. Wielu mężczyzn tak wiąże turbany. Niosący z przodu zmylili na chwilę krok i mężczyzna omal wysunął im się z rąk. Głowa zwisła jakby ledwie trzymała się ciała, a kończyny wydawały się całkiem bezwładne. Upuściłam dzban, który roztrzaskał się u moich stóp. — Bibi! — krzyknęłam. - Pomocy! Matka wybiegła z domu, otrzepując ręce z mąki. Kiedy zobaczyła ojca, zaczęła przenikliwie zawodzić. Kobiety mieszkające w sąsiedztwie wyległy z domów i otoczyły ją niczym sieć. Gdy miotała się z bólu, trzymały ją delikatnie, odgarniając włosy z jej twarzy. Mężczyźni wnieśli ojca do domu i położyli na materacu. Jego skóra była chorobliwie żółta, a z kącika ust spływała ślina. Matka przytknęła palce do jego nozdrzy.
- Chwała Bogu, jeszcze oddycha — westchnęła. Naghi, który pracował z ojcem w polu, nie wiedział, gdzie podziać oczy, kiedy opowiadał, co się wydarzyło. - Wyglądał na zmęczonego, ale przed południem pracował jak zwykle. Aż tu nagle złapał się za głowę i padł na ziemię, dysząc ciężko. Więcej już się nie poruszył. - Niech Bóg zachowa twojego męża — powiedział któryś z mężczyzn. Kiedy zrobili już wszystko, by cierpiącemu było w miarę wygodnie, obcy opuścili nasz dom, odmawiając pod nosem modlitwy za zdrowie chorego. Matka z posępną miną zdjęła ojcu płócienne buty i wygładziła jego tunikę. Pod głowę podłożyła mu poduszkę. Dotknęła jego dłoni i stwierdziła, że nie ma gorączki. Powiedziała mi jednak, bym wzięła koc i starannie okryła tatę. Nowiny o moim ojcu szybko rozniosły się po wsi i do domu zaczęli ściągać nasi przyjaciele, by zaoferować pomoc. Kolsum przyniosła krople deszczu, które zebrała podczas pierwszej wiosennej ulewy. Kroplami tymi — pobłogosławionymi przez mułłę — spryskała nasz dom, by zagościło w nim zdrowie. Ibrahim zaczął na podwórku recytować Koran. Przyszła też Goli z małym synkiem na ręku. Przyniosła gorący chleb i duszoną soczewicę. Naparzyłam herbaty, by wszyscy mogli się ogrzać. Klęczałam przy ojcu i obserwowałam jego twarz, modląc się, by poruszył oczami albo zrobił jakiś grymas - pragnęłam jakiegokolwiek potwierdzenia, że w jego ciele wciąż tli się życie. Rabii, wiejski medyk, przybył już po zapadnięciu zmroku. Na ramionach dźwigał płócienne worki z ziołami. Odłożył je przy drzwiach i ukląkł, by zbadać ojca przy migotliwym świetle lampy oliwnej. Zmrużył oczy, wpatrując się w twarz chorego.
- Potrzebuję więcej światła — powiedział. Pożyczyłam od sąsiadów jeszcze dwie lampy i ustawiłam je przy materacu. Medyk uniósł głowę ojca i ostrożnie rozwinął turban. Głowa wydawała się ciężka i opuchnięta. W świetle lamp miała barwę popiołu. Nawet gęste szpakowate włosy sterczały sztywno niczym przysypane popiołem. Rabii dotknął nadgarstka i szyi ojca, a kiedy nie znalazł tego, czego szukał, przyłożył ucho do piersi pacjenta. W tym momencie Kolsum spytała szeptem moją matkę, czy nie napiłaby się jeszcze herbaty Medyk poprosił wszystkich o ciszę, a kiedy wreszcie podniósł się znad chorego, stwierdził z ponurą twarzą: - Jego serce bije, ale bardzo słabo. - Ali, książę między ludźmi, daj siłę mojemu mężowi - zawołała matka. Rabii sięgnął po swoje worki i wyjął pęczek ziół. Wyjaśnił Kolsum, jak sporządzić z nich wywar wzmacniający serce. Obiecał też, że rano znów przyjdzie, by sprawdzić, jak się ojciec czuje. - Niech Bóg spuści na was deszcz dobrodziejstw — powiedział na pożegnanie. Kolsum zaczęła obierać zioła z łodyg i szypułek. Potem wrzuciła je do garnka i zalała gorącą wodą. Wychodząc od nas, Rabini przykazał Ibrahimowi, który wciąż był na podwórzu: - Nie przerywaj modlitw! - A potem dodał cichym głosem, słyszalnym jednak z wnętrza: - Bóg może go zabrać do siebie tej nocy. Poczułam w ustach rdzawy posmak. Przytuliłam się do matki i tak trwałyśmy przez chwilę, ze smutkiem w oczach. Ojciec zaczął wydawać charczące dźwięki. Usta miał wciąż bezwładne, wargi rozchylone, a jego oddech brzmiał
jak szum zeschłych liści zamiatanych wiatrem. Moja matka pochyliła się nad ojcem i załkała: — Mężu mój kochany... Kolsum przyjrzała się ojcu i zaraz potem odprowadziła matkę z powrotem w pobliże pieca, bo nic nie można było zrobić. — Zostawmy go w spokoju, aż lekarstwo zadziała — poradziła. Kiedy wywar przestygł, Kolsum przelała go do płytkiej czarki. Potem usiadła przy ojcu i zręcznie wlała lekarstwo do ust chorego. Ale i tak większość płynu spłynęła mu po twarzy na materac. Ojciec kaszlał i krztusił się, tak że na chwilę stracił oddech. Kolsum, zawsze tak spokojna, odstawiła czarkę drżącymi dłońmi i powiedziała matce: — Zanim znów podamy mu lekarstwo, powinniśmy poczekać, aż otworzy oczy. Matce przekrzywił się szal na głowie, ale nie zauważyła tego. — Trzeba mu dać to lekarstwo - powiedziała słabo, ale Kolsum stwierdziła, że miarowy oddech jest ważniejszy. Głos Ibrahima na podwórku stał się ochrypły i Kolsum spytała mnie, czy nie należałoby ugościć farbiarza. Nalałam herbaty i podałam mu ją przed domem, wraz z daktylami. Podziękował mi wzrokiem, ale nie przerwał recytacji, jakby siła słów Koranu mogła utrzymać mego ojca przy życiu. Wracając do środka, wpadłam na ojcowski kij wędrowny, wiszący na haku koło drzwi,. Pamiętałam, jak podczas naszej ostatniej przechadzki pokazał mi starożytną rzeźbę bogini pod wodospadem. Posuwaliśmy się wolniutko po skalnej półce, aż dotarliśmy do reliefu ukrytego za ścianą wody. Bogini miała na głowie wysoką koronę, która wydawała się pełna
obłoków. Jej kształtną kibić osłaniała cienka materia, a szyję zdobił sznur dużych kamieni. Stóp nie było widać — jej szata zdawała się niknąć w spienionych strumieniach wody. Potężne, niczym u mężczyzny, ramiona miała rozpostarte, jakby panowała nad wodospadem. Ojciec tego dnia był zmęczony, ale maszerował, sapiąc głośno, po stromych ścieżkach, by pokazać mi ten cudowny widok. Teraz jego oddech był jeszcze cięższy — skrzypiał, jakby miał się wyrwać z ciała. Jego dłonie zaczęły się poruszać jak małe niespokojne myszy Dotarły do piersi i zacisnęły się na tunice. Długie palce zbrązowiały mu od pracy w polu, a za paznokciami widać było brud, który usunąłby przed wejściem do domu, gdyby był zdrowy. — Przyrzekam, że poświęcę się pielęgnowaniu ojca, jeśli zostawisz go z nami — wyszeptałam do Boga. — Będę się modliła co dzień i nie będę narzekała na głód podczas postnego miesiąca ramazan, nawet po cichu. Chory westchnął głęboko, jakby wciąż walczył z chorobą gdzieś w głębi ciała, gdzie zachowała się jeszcze resztka witalności. Kolsum usiadła przy nas i poprowadziła modlitwę, podczas gdy ja i matka wpatrywałyśmy się w ręce ojca i słuchałyśmy jego udręczonego oddechu. Powiedziałam matce, jak zmęczony się wydawał podczas naszej ostatniej wycieczki i spytałam, czy ta wyprawa mogła osłabić jego serce. Wzięła moją twarz w obie dłonie i powiedziała: — Ależ skąd, raczej go wzmocniła. W najczarniejszej porze nocy oddech ojca uspokoił się, a dłonie przestały walczyć. Matka poprawiła na nim koc. Jej twarz wydawała się spokojniejsza. — Niech sobie odpocznie — powiedziała. Wyszłam na podwórko graniczące z domem sąsiadów, by zanieść herbatę Ibrahimowi. Przeniósł się pod daszek, gdzie
rozpięty był na warsztacie mój niedokończony turkusowy dywan. Matka sprzedała go niedawno Hasanowi, wędrownemu handlarzowi jedwabiu, który miał po niego wrócić. Jednak źródło turkusowego barwnika, który tak zachwycił Hasana, było wciąż ścisłą tajemnicą, dzieloną jedynie z ojcem, więc oblałam się rumieńcem, kiedy przypomniałam sobie, jak się zaniepokoił moją samotną wizytą w farbiarni Ibrahima. Wróciłam na posterunek u boku ojca. Ta straszna noc powoli dobiegała końca, a światło dnia mogło przynieść jakąś radosną niespodziankę — może oczy ojca się otworzą i będzie mógł wypić swoje lekarstwo? Może pewnego dnia znów będziemy mogli wybrać się na wycieczkę i śpiewać razem? Nic nie sprawiłoby mi większej radości - nawet gdyby fałszował. Przed świtem, gdy słychać było jedynie potok modlitw Ibrahima, poczułam, że moje powieki robią się coraz cięższe. Drzemałam jakiś gdy się obudziłam, zobaczyłam, że twarz ojca jest wciąż spokojna. Potem znów zasnęłam. O świcie zbudziło mnie łagodnie ćwierkanie wróbli. Przypomniały mi się ptaki, które obserwowaliśmy w górach, jak znosiły źdźbła traw do budowy gniazd. Na dobre rozbudziło mnie dopiero turkotanie wozu na drodze. Ludzie zaczęli się wyłaniać z domów, śpiesząc do codziennych zajęć przy studni, na pastwisku czy w polu. Ibrahim wciąż się modlił, choć głos miał już suchy i chrapliwy. Matka zapaliła lampę przy materacu ojca, który nie poruszał się od chwili, gdy zapadł w sen. Wpatrywała się w jego twarz i podkładała palce pod nozdrza, by sprawdzić, czy oddycha. Później przesunęła je na zwiotczałe wargi chorego. Obserwowałam matczyną twarz, czekając aż z jej wyrazu będę mogła wyczytać, że wyczuła oddech. Matka nie patrzyła na mnie. W ciszy podniosła głowę, a potem wydała z siebie straszliwy skowyt. Modlitwa Ibra-
hima urwały się; farbiarz wszedł do izby, pochylił się nad ciałem i sam sprawdził oddech, a potem kucnął przy ojcu i wziął w obie dłonie jego głowę, kołysząc lekko. Matka zaczęła teraz głośno lamentować, targając włosy. Szal spadł jej z głowy i leżał obok ojca. Wciąż był zawiązany i zachowywał kształt jej głowy. Chwyciłam rękę ojca i ścisnęłam ją, ale był zimna i bezwładna. Kiedy podniosłam jego ciężkie ramię, dłoń zawisła w nadgarstku. Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się; wydawał się zagniewany, jakby musiał walczyć ze złym dżinem. Wydałam krótki, ostry krzyk - i padłam na ciało ojca. Kol-sum i matka pozwoliły mi pozostać tak przez chwilę, ale potem Kolsum odciągnęła mnie łagodnie. Ojciec i ja wiedzieliśmy, że nasze wspólne życie musi się niedługo skończyć, ale zawsze myślałam, że to ja odejdę, ozdobiona weselnym srebrem, z jego błogosławieństwem dźwięczącym mi w uszach. Dni po śmierci ojca były ponure, ale dalsza przyszłość okazała się jeszcze posępniejsza. Nie mając nikogo, kto mógłby pracować przy żniwach, dostałyśmy mało ziarna z udziału ojca, choć nasi sąsiedzi usiłowali być hojni. A mając mało zboża, niewiele mogłyśmy wymienić na opał, buty albo farbę do wełny. Żeby dostać więcej ziarna, sprzedawałyśmy kozy, a to oznaczało brak sera. Za każdym razem, kiedy pozbywałyśmy się kozy, moja matka płakała. Z końcem ciepłej pory roku zaczęłyśmy odczuwać niedostatek. Rano jadłyśmy zwykle chleb z serem albo jogurtem domowej roboty, ale z biegiem czasu nasze posiłki stawały się coraz skromniejsze. Wkrótce nie mogłyśmy sobie pozwolić
na najmniejszy kawałek mięsa. Matka zaczęła wymieniać na jedzenie rzeczy po ojcu — najpierw jego ubrania, potem buty i turbany, a w końcu jego laskę. Inni ludzie zwróciliby się w takiej sytuacji o pomoc do rodziny, ale matka i ja nie miałyśmy nikogo. Dziadkowie dawno umarli, nawet ich nie pamiętałam. Dwaj bracia matki polegli na wojnie z otomańską Turcją. Jedyny krewny ze strony ojca, daleki kuzyn imieniem Gostaham, był synem mojego dziadka i jego pierwszej żony. Od młodych lat mieszkał w Isfahanie i dawno nie mieliśmy od niego żadnych wieści. Kiedy przyszły chłody, zaczęło się życie o cienkiej kromce chleba i marynowanej marchwi, która została nam z poprzedniego roku. Co dzień dokuczał mi głód, ale wiedząc, że matka nic nie może na to poradzić, starałam się nie narzekać, że ssie mnie w żołądku. Wciąż czułam się zmęczona, a prace, które dawniej nie sprawiały mi kłopotu - takie jak przyniesienie wody ze studni — teraz były niemalże ponad moje siły. Ostatnim cennym przedmiotem, jaki nam pozostał, był mój turkusowym dywan. Ledwie zawiązałam ostatnie frędzel-ki na jego brzegu, zjawił się Hasan, by dopłacić resztę ceny i zabrać kobierzec z sobą. Był zaskoczony naszymi czarnymi tunikami i szalami na głowach. Kiedy dowiedział się, dlaczego chodzimy w żałobie, spytał matkę, czy mógłby nam jakoś pomóc. Obawiając się, że nie przetrwamy zimy, matka poprosiła go, by odszukał w Isfahanie naszego jedynego kuzyna Gostahana i powiedział mu, w jakiej pożałowania godnej sytuacji się znalazłyśmy. Jakiś miesiąc później dotarł do nas list ze stolicy. Przywiózł go handlarz osłów podążający do Szirazu. Matka poprosiła Hadżdż Alego, by przeczytał nam list na głos, bo żadna z nas nie umiała czytać. Nasz kuzyn Gostaham pisał,
że czuje wielki smutek z powodu straty, która na nas spadła, i zaprasza nas do siebie, byśmy zamieszkały w Isfahanie, póki nasze sprawy nie przybiorą lepszego obrotu. Tak oto pewnego zimowego dnia dowiedziałam się, że po raz pierwszy w życiu mam opuścić rodzinny dom i wyruszyć w daleką podróż. Nawet gdyby matka kazała mi pojechać do chrześcijańskich krajów na zachodzie, gdzie nieokrzesane bezwstydne kobiety pokazują swoje piersi obcym mężczyznom, jedzą nieczyste mięso świni i kąpią się ledwie raz w roku, nie byłabym wiele bardziej przerażona. We wsi szybko dowiedziano się o naszym wyjeździe. Już po południu zaczęły się do nas schodzić kobiety z małymi dziećmi. Zsunąwszy z głów szale, potrząsały włosami i pozdrawiały się, zanim zasiadły na dywanie. Dzieci, które umiały się samodzielnie bawić, zebrały się w swoim kąciku. - Niech to będzie już ostatnie wasze zmartwienie — powiedziała Kolsum, ledwie weszła do domu, i ucałowała matkę w oba policzki. W oczach mamy pojawiły się łzy. - To przez kometę - westchnęła Kolsum ze współczuciem. — Nawet święta woda nie mogła pokonać jej wpływu. - Mężu mój — odezwała się matka, jak gdyby ojciec wciąż żył — dlaczego zawsze twierdziłeś, że wszystko będzie dobrze? Po co prowokowałeś kometę? Zajnab skrzywiła się na te słowa: - Mahin, czy nie pamiętasz tej historii o pewnym muzułmaninie, który w podróży z Isfahanu do Terbizu próbował wyprzedzić anioła śmierci? I co? Kiedy tylko przybył na miejsce, Azrael podziękował mu tylko za to, że zjawił się dokładnie o czasie. Twój mąż nie zrobił nic złego - po prostu stawił się na wezwanie Boga.
Matka zgarbiła się nieco, jak zawsze, gdy czuła żal. — Nigdy nie myślałam, że będę musiała opuścić mój jedyny dom - westchnęła. — Jak Bóg da, twój los odmieni się w Isfahanie — powiedziała Kolsum i pokazała liście ruty, które przyniosła, aby ochronić nas przed złym omenem. Rzuciła je na węgle z pieca i wkrótce ich cierpki zapach oczyścił powietrze w całym domu. Wraz z matką częstowałam gości herbatą i daktylami przyniesionymi przez Kolsum, bo same nie miałyśmy nic. Podałam czarkę herbaty Safie, najstarszej kobiecie z naszej wsi, która siedziała w kącie z bulgocącą fajką wodną w ustach. — Co wiecie o swojej nowej rodzinie ? — spytała starowina. To było kłopotliwe pytanie - i w pokoju na chwilę zapadło milczenie. Wszyscy wiedzieli, że mój dziadek ożenił się z matką mojego ojca wiele lat temu, kiedy odwiedził swych przyjaciół w naszej wsi. Miał już wtedy jedną żonę i mieszkał z nią oraz Gostahamem w Szirazie. Po tym, jak babka urodziła mojego ojca, od czasu do czasu przyjeżdżał i przysyłał pieniądze, ale nie utrzymywał z rodziną bliższych kontaktów. — Wiemy bardzo mało - zaczęła matka. — Nie widziałam Gostahama od ponad dwudziestu pięciu lat. Spotkałam go tylko raz, kiedy zatrzymał się w naszej wiosce po drodze do Szirazu, miasta poetów, gdzie mieszkali jego rodzice. Już wtedy należał do najlepszych twórców dywanów w stolicy. — A jego żona? — spytała Safa, wydmuchując dym. — Nic o niej nie wiemy prócz tego, że urodziła dwie córki. Safa chrząknęła z aprobatą. —Jeśli jej mężowi dobrze się powodzi, to na pewno prowadzi wielki dom. Mam tylko nadzieję, że jest hojna i sprawiedliwa w podziale pracy.
Jej słowa uświadomiły mi, że nie będziemy już paniami swojego życia. Jeśli my lubimy chleb dobrze wypieczony i chrupiący, a ona nie - to będziemy jadły taki, jaki jej smakuje. Niezależnie od tego, co będziemy myślały, trzeba będzie trzymać jej stronę. Safa zauważyła chyba mój niepokój, bo przestała na chwilę ćmić fajkę i spróbowała mnie pocieszyć: — Przyrodni brat twojego ojca musi mieć dobre serce, inaczej nie posłałby po was. Żyjcie dobrze z jego żoną, a wszystko się ułoży. — Insz Allah — powiedziała matka głosem, w którym dźwięczała niepewność. Spoglądałam wokół po znajomych twarzach — były tu przyjaciółki moje i matki, kobiety będące dla mnie jak babki i ciotki w latach, kiedy dorastałam. Nie mogłam sobie wyobrazić życia bez nich - bez Safy o twarzy pomarszczonej jak wyschnięte jabłko, bez Kolsum, szczupłej i zwinnej, słynącej ze znajomości ziół, i bez Goli, mojej najlepszej przyjaciółki. Goli siedziała koło mnie z niedawno urodzoną córeczką na ręku. Kiedy dziecko zaczęło płakać, rozluźniła tunikę i dała mu pierś do ssania. Policzki Goli i jej córki były tak samo różowe — obie wyglądały na zdrowe i zadowolone. Chciałam całym sercem, by i moje życie tak wyglądało. Gdy niemowlę skończyło ssać, Goli podała mi je. Poczułam świeży zapach, podobny do kiełkującej pszenicy, i wyszeptałam małej do uszka: — Nie zapomnij mnie. Poklepałam ją po malutkim policzku, zazdroszcząc jej w duchu, że ma jeszcze przed sobą pierwsze słowa i niepewne kroki.