kreska1234

  • Dokumenty30
  • Odsłony8 013
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów50.4 MB
  • Ilość pobrań5 073

Dean Debra - Świat w lustrze

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Dean Debra - Świat w lustrze.pdf

kreska1234 EBooki
Użytkownik kreska1234 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 120 stron)

Dean Debra Świat w lustrze

OD AUTORKI Ta książka to powieść. Starając się nie przeinaczać prawdy historycznej, wymyślałam jedynie między wierszami. Opowieści tej nie powinno się czytać jak wiernego odtworzenia historycznych wydarzeń czy postaci, które się w niej pojawiają.

MOJEJ MATCE, BEVERLY A. TAYLOR

Bo jeśli zaprawdę Go miłujemy... przebudzimy się jako Umiłowani w każdym zakątku naszego ciała. Święty Symeon Nowy Teolog

Pałac z lodu

ROZDZIAŁ PIERWSZY * Tak, to był jej dom, wiele lat temu, kiedy jeszcze była Ksenią. Przedmioty, które tu widzicie – parę sprzętów, książek i pamiątek – należą do mnie. Większość sprzedałam i porozdawałam; pozostały nieliczne. Piórko. Kamyk z białą obwódką. Ptasia czaszka. Popatrzcie, jaka delikatna, cieńsza od porcelany. Skrawek złotej lamówki z rękawa sukni dworskiej. Osiągnęłam już taki wiek, że zdaję sobie sprawę, jak niewiele warte były wszystkie te rzeczy, które posiadałam. Czuję nawet na duszy ich brzemię. Ale wysiłek, by pozbyć się tego wszystkiego... Jak powiedziała kiedyś Ksenia, rzeczy z tego świata czepiają się nas niczym bluszcz. Tak się składa, że te słowa podwójnie trafnie opisują przywiązanie do tego, co niematerialne – lęków i zgryzot, rozumu, który cenię ponad miarę, wspomnień, które zdają się sumą mnie całej. Nie jestem szaleńcem bożym i nie zamierzam się ich wyrzekać. Najwcześniejsze wspomnienie – ciemność, a w owej ciemności dźwięk cerkiewnych dzwonów bijących jak oszalałe – związane jest z jej przybyciem. Gramolę się z łóżka, które dzielę z niańką. Wyprawa w głąb zdradzieckiego mroku. Podchodzę do okna. Migocze letni zmierzch. Pomarańcz, fiolet, czerwień – zorza polarna pulsuje i rozbłyska – a na ulicy jakiś człowiek pada na kolana i czyni znak krzyża. Ludzie krzyczą, słów nie sposób rozpoznać, ale czuje się, że są przesycone niepokojem. W zasięgu wzroku pojawia się biały koń bez jeźdźca. Chwiejnie galopuje; podrywa przednie nogi, stając dęba, a następnie pędzi dalej. Ogon i grzywa furkoczą za nim jak poszarpane żagle. Przerażona, wracam do łóżka i przytulam się do Olgi. Kolejny obraz to drzwi naszej sypialni, które otwierają się z hukiem. Staje w nich olbrzymi wilk i obwieszcza ze spokojem, że jego dom się pali. Przez długie lata uważałam, że to był wyjątkowo realistyczny sen. Dopiero dużo później usłyszałam, jak moja niania opowiada o dawno minionych czasach – jak to starsi ludzie mają w zwyczaju i sama zresztą obecnie tak czynię – i rozpoznałam w jej historii pewne elementy mojego snu. Późnym latem 1736, w szóstym roku panowania Jej Cesarskiej Mości Anny Iwanowny i w czwartym roku mojego życia, wybuchł straszliwy pożar. Mówiło się, że ogień zaprószono w stajni niedaleko obecnej ulicy Sadowej, ale przeszedł po mieście jak burza. Ludzie uciekali z domów, zabierając jedynie to, co mogli unieść, ikony i zastawę stołową, garść biżuterii, co tam w panice zdołali pochwycić. Widziano jakiegoś mężczyznę, który ciągnął po ulicy swoje łóżko. Pewną staruszkę odnaleziono w koszuli nocnej, z gęgającą gęsią, którą przyciskała do piersi. W owych czasach nie było straży ogniowej. Nie dało się czerpać wody z kanałów. W rezultacie ponad dwa tysiące domów poszło z dymem. Zorza polarna, którą niby dostrzegłam, była tak naprawdę łuną nad dzielnicą Admiralicyjną, w całości ogarniętą płomieniami. Wilkiem, który niby przemówił, była Ksenia. Jej matka uciekła z ich domu, niosąc na rękach córkę, pięć rubli w aksamitnej sakiewce i kiełbasę, która wisiała na drzwiczkach spiżarki. Mostem pontonowym przekroczyła Newę, a za nią podążały starsza córka i służąca. Szła, aż dotarła do zaprzyjaźnionego domu, który należał do kuzyna jej męża. Na naszym progu stanęły w środku nocy. Służący przyniósł Ksenię do mojego łóżka. Trzymał ją na ramieniu, wciąż owiniętą w derkę z wilczury.

– Panienka krzyczała na jej widok – powiedziała mi potem Olga. – Nie dało rady panienki uspokoić. Po pożarze miejsce Olgi w moim łóżku zajęły Ksenia i jej siostra Nadia. Ich ojciec, podobnie jak i mój, walczył gdzieś tam z Turkami i na czas gdy miasto się odbudowywało, obie zamieszkały u nas. Według słów Olgi, przez następne tygodnie sypiałam niespokojnie, nawiedzana przez senne koszmary. Ja pamiętam odgłos wycia. W tamtych latach Petersburg był dużo mniejszym miastem, błotnistym, świeżo powstałym,które ocieniał las. A i teraz nocą wciąż można usłyszeć wilki. Nie mogłam się powstrzymać, a ponieważ zabrakło mi niańki, mocno wtulałam się w Ksenię. Kwiliłam jej cicho o swoim strachu przed wilkami, które przyjdą nas pożreć. – Nie są głodne – szeptała. – Śpiewają. Nie dałam się tak łatwo uspokoić. To nie brzmiało jak śpiew. – Bo nie jesteś wilkiem. Posłuchaj. Ona śpiewa o tym, jaka czuje się samotna. – Długi skowyt rzeczywiście brzmiał jak skarga. Po chwili dołączył drugi głos. – Widzisz, odpowiada jej towarzysz. To musi być dla niej bardzo piękny dźwięk. – Oplotła mnie ramionami. – Jestem tutaj, Daszeńko. Nie jesteś sama. – Wymawiając słowo „sama”, podniosła głos, tak że zabrzmiało to jak wycie. Zachichotałam. – Teraz ty – dodała. – Co? – Też musisz zaśpiewać. Odpowiedziałam na jej wycie, aż w końcu Nadia fuknęła na nas, żebyśmy były cicho i dały jej spać. W zamierzeniu miały przebywać u nas do powrotu ich ojca, ale w następnym roku zginął podczas szturmu na Oczaków. W jednej chwili ich przyszłość została wywrócona do góry nogami. Zostały z nami, a ja zapomniałam, że kiedykolwiek istniał czas bez nich. Gdy jesteśmy dziećmi, bierzemy świat takim, jaki jest, bez zadawania zbędnych pytań. Tak było i z Ksenią. Nie wydawała mi się dziwna, choć nawet sam wygląd ją wyróżniał: wysoka i chuda jak szczapa, nos i podbródek raczej zbyt ostro zarysowane, jasne włosy tak bujne, że nieustannie wymykały się wstążkom i grzebykom. Kiedy szła, kosmyki unosiły się i okalały jej głowę, upodabniając ją do zwiewnego, beztroskiego dmuchawca. Można się było pokusić o odgadnięcie na podstawie zasad fizjonomiki jej charakteru, biorąc też pod uwagę oczy, niespotykanie jasne, ale bez wyraźnej barwy, czasami zielone, ale w innym świetle orzechowe. Przypomina mi się eksponat, jaki będąc dziećmi, widziałyśmy w gabinecie osobliwości. Urządzenie było podobne do lunety, jednakże spoglądając przez okular, nie miało się przed oczami rozciągającego się za szkłem zwyczajnego świata. Horyzont w przedziwny sposób wypełniały odłamki szkła w jasnych barwach, bajeczna mozaika, którą można było zniweczyć i bez końca formować w nowe wzory, po prostu obracając małym pokrętłem. Wydawało się niemożliwością, żeby wąska mosiężna tuba zawierała cudo równie przeogromne i wspaniałe, a jednak tak właśnie było. Pamiętam, jak parę dni po naszej wizycie w owym muzeum Ksenia podniosła z ziemi piórko i była tak oszołomiona, jakby znalazła co najmniej rubin. Podniosła je pod światło. – Spójrz. To pióro kruka, pomyślałam. Moja twarz musiała zdradzać brak entuzjazmu. – Jest czarne, ale zobacz, co się zaraz stanie. – Powoli obracała piórko między palcami. – Widzisz, że jest niebieskie? A teraz szmaragdowe... – Opalizująca powierzchnia pióra mieniła się kolorami. – A teraz fioletowe! A nawet czerwone. Zupełnie jak kalejdoskop!

Wówczas zrozumiałam, że było to zadziwiające piórko. Gdy zaczęłam papugować jej zachwyt, wręczyła mi je bez zmrużenia oka. – Masz. Jest twoje – powiedziała. W identyczny sposób ofiarowała mi później czaszkę ptaka i kamyk do puszczania kaczek, i rozmaite owady oraz polne kwiaty – mój własny gabinet cudów i osobliwości. Coś, co w jednej chwili rozpalało jej ciekawość, w następnej było już tylko wspomnieniem, ale w momencie gdy pochłaniało ją bez reszty, nie dawała sobie niczego wyperswadować, nawet najbardziej lekkomyślnych czynów. Pewnego razu zjadła w lesie grzyby, zamiast przynieść je najpierw, by Olga sprawdziła, czy nie są trujące. Na ulicy podchodziła do wyliniałych psów i kotów. Obłaskawiała nawet te, które ostrzegały ją warczeniem czy wyprężonym grzbietem. Żaden nigdy jej nie ugryzł, ale nagrodą za pozbawioną wszelakich uprzedzeń przyjaźń był spowijający ją zapach czosnku, którym Olga nieustannie smarowała jej pokryte grzybicą dłonie. Któregoś lata, gdy przebywałyśmy w wiejskiej posiadłości należącej do mojej rodziny, Ksenia uznała, że widok rzeki z pewnego konkretnego konaru sięgającego nad wodę musi być niezrównany. Zawiązała sobie fartuszek wokół talii i chwiejąc się, zaczęła wspinaczkę po drzewie, coraz wyżej i wyżej. – Och, Dasza – wykrzyknęła. – Tu jest nawet piękniej, niż myślałam. Pewnie w taki właśnie sposób anioły oglądają ziemię. Ciekawe, czy da się zobaczyć nasz dom. – Chybotała się niczym gąsienica, aż przepełzła wzdłuż konaru, wysoko ponad rwącym nurtem. – Jestem aniołem – oznajmiła i szeroko rozłożyła ręce, jak skrzydła. Gdy spadła, zniknęła pod wodą, która zamknęła się nad nią. Wbiegłam do rzeki i znieruchomiałam, kiedy woda sięgnęła mi do połowy łydki. Nieco dalej, w dole rzeki, Ksenia pojawiła się ponownie, z trudem łapiąc powietrze i młócąc rękami wodę, następnie znów zniknęła pod powierzchnią i już nie wypłynęła. Niczym zmieniona w słup soli żona Lota wpatrywałam się w miejsce, gdzie widziałam ją po raz ostatni, gdy nagle usłyszałam, jak woła: – Tu jestem. Odwróciwszy głowę, zobaczyłam, jak chwiejnym krokiem nadchodzi ścieżką wzdłuż rzeki. Mokry fartuszek lepił się do jej ociekającej wodą skóry, a ona na zmianę krztusiła się i śmiała. – Jestem upadłym aniołem. Świat, który zamieszkują anioły, musi mieć również swoje demony. Jeśli chodzi o dzieci, hierarchię w naszej małej społeczności ustalało się wedle wieku. O rok starsza siostra Kseni Nadia mogła nam rozkazywać albo też uderzyć nas bez powodu i nie krępowała się specjalnie, korzystając z obu tych przywilejów. Jedną z zabaw było odgrywanie historii, które zasłyszałyśmy od naszych matek. Nadia wcielała się w wielką księżnę albo niemiecką księżniczkę, Ksenia była jej młodszą siostrą albo damą dworu, a mnie przypadała rola służącej. Mój braciszek Wania był, w zależności od potrzeb, spanielem albo małpką. W każdej jednak konfiguracji nasza gra sprawiała, że Nadia stawała się bezbrzeżnie wymagająca i kapryśna. Potrafiła wysłać jedną z nas po wstążkę do włosów czy tacę ze słodyczami, lecz gdy wracałyśmy z wyimaginowanym przedmiotem, wstążka niezmiennie okazywała się niewłaściwego koloru – prosiła o zieloną, nie żółtą – słodycze były podłej jakości albo też chciała, żeby przyniesiono jej papugę, a nie małpkę. Któregoś razu kazała mi przynieść list, przysłany jej niedawno przez adoratora. Posłusznie wyszłam z pokoju, odczekałam chwilę, po czym wróciłam z wyimaginowaną korespondencją.

– No i? Gdzie on jest? – spytała Nadia. – Tutaj, o pani – odpowiedziałam, udając, że trzymam coś między kciukiem i palcem wskazującym. – Nie bądź durna. List, który mam na myśli, leży w szufladzie toaletki. Przewiązany niebieską wstążką. Przerywając zabawę, wyszłam z roli. – Chodzi ci o list od mojego ojca? – wyszeptałam, niczym aktor zwracający się o pomoc do suflera. Rzuciła mi piorunujące, pełne gniewu spojrzenie. – Mój list. Przynieś go natychmiast, nim stracę cierpliwość. Tkwiłam w bezruchu, zastanawiając się, czy wyjść na korytarz i spróbować ponownie. Upomniała mnie, wymierzając mi policzek. – No idź! – zakrzyknęła. Pobiegłam do garderoby matki i otworzyłam szufladę. Wewnątrz znajdowała się chustka przedniej jakości, z haftowanego lnu, którą podarowała jej wielka księżna Anna Pietrowna, gdy matka, w związku z zamążpójściem, kończyła u niej służbę. Obok leżał plik listów napisanych przez mojego ojca. Najnowszy dotarł ledwie wczoraj. Matka posłała po popa, żeby go jej przeczytał i spisał odpowiedź, a następnie położyła go tutaj, razem z poprzednimi. Zawahałam się. Czasami pozwalano mi otworzyć szufladę i popatrzeć na chustkę, ale nigdy nie wolno mi było grzebać w środku. Gdyby ktoś mnie przyłapał, zostałabym ukarana, lecz jeśli wróciłabym do Nadii bez listu, spotkałby mnie podobny los. Kładąc na szali oba niebezpieczeństwa, postanowiłam ujść przed tym, które było bardziej namacalne. Wzięłam cienką kopertę z wierzchu i poszłam z powrotem do Nadii. – Proszę, o pani. Wzięła ode mnie list i otworzyła go. Zerkając z ciekawością na pismo, odczytała na głos: – „Do najpiękniejszej damy w całej Rosji...”. – Tak jest tam napisane? – spytałam. – Oczywiście. – Ale naprawdę? – Masz mnie za kłamczuchę? Nie wiedziałam, w jaki sposób Nadia mogła nauczyć się czytać. Niemniej jednak, będąc najmłodszym dzieckiem, przyjmowałam bez zastrzeżeń, że wszyscy inni posiadają wiedzę, która dla mnie jest niedostępna. – „Do najpiękniejszej damy w całej Rosji” – zaczęła ponownie. Dalsza część listu zawierała podziw, wyrażany przez ojca w wielu kwiecistych zdaniach. Zaklinał matkę, by przesłała mu jakiś znak potwierdzający, że jego uczucie jest odwzajemnione. Nie pamiętałam ojca, mimo że był w naszym domu w pewien sposób nieustannie obecny. Jego imię powtarzało się w codziennych modlitwach, a podejmując jakąkolwiek decyzję, matka wspominała go, zastanawiając się na głos, czy Mikołaj Fiedosiejewicz pochwaliłby jej postępowanie, czy też nie. – „Jeżeli nie darzysz mnie uczuciem – czytała dalej Nadia – z pewnością zginę”. Byłam oczarowana, słysząc te słowa. Zerkałam ponad jej ramieniem, żeby też je zobaczyć. – Co to? – spytałam, wskazując intrygujący kształt, jakby odbicie łódki w wodzie. – To? To oznacza „prześlij”. – A to? – „Zginę”. To proste – powiedziała Nadia. – Patrz. – Wolno przesuwała palcem pod

rządkiem tajemniczych kresek i zakrętasów, wypowiadając ich znaczenie. – „Do najpiękniejszej księżniczki całej Wszechrusi”. Teraz ty. Czytaj. Starałam się dopasować znaki do słów, ale to, co w jednej linijce znaczyło „prześlij”, w następnej było już czymś innym. – Nie potrafię. – To te same słowa – odparła ze złością Nadia. – „Do najpiękniejszej księżniczki...”. Po prostu powtarzaj po mnie. Ale ja chciałam przeczytać list dla siebie. Gapiłam się w miejsce, które wskazała Nadia, i widziałam coś, co wyglądało jak kłębek czarnych włosków. Mąka, w której tkwią wołki zbożowe. Pułk maleńkiego wojska na świeżym śniegu. Ale ani krztyny znaczenia. Robaczki na stronie jęły mi się rozmazywać. – Spójrz! – Nadia wskazała mokrą atramentową plamę na papierze. – Zniszczyłaś go. Zaczęłam płakać na całego. – Cicho bądź – burknęła Nadia. – Usłyszą cię. Jej ostrzegawczy ton spowodował jedynie, że moje zawodzenie stało się głośniejsze. Ściągnęła z nogi but i podniosła w groźnym geście. – Powiedziałam „cicho”. Mam ci sprawić cięgi? Również Ksenia próbowała mnie uciszyć. – Daszeńko, nie bierz sobie tego do serca. To było tylko udawane. Nadia też nie umie czytać. Kiedy Nadia odwróciła się i uderzyła ją w twarz, Ksenia nie wybuchła płaczem ani nawet nie drgnęła. W dziwny sposób to rozgniewało Nadię jeszcze bardziej. Zaczęła z coraz większą siłą okładać Ksenię, jakby próbowała wydusić z niej jakąkolwiek reakcję. Zamknęłam oczy, ale nie mogłam zagłuszyć dźwięku skórzanego buta, raz po raz uderzającego w ciało Kseni. Potem uderzenia zwolniły, aż wreszcie ucichły. Kiedy zerknęłam przez palce, obie stały tak jak poprzednio. Nadia, z butem wzniesionym ponad głową, a Ksenia patrząca jej prosto w twarz. Ale Ksenia... Jak mam to opisać? Choć ciało jej znaczyły pręgi, wyraz twarzy miała taki, jakby zjadła coś delikatnego i słodkiego, czego smak wciąż jeszcze trwał na języku. Nadii zaczęła trząść się ręka. Nie zdołała wytrzymać jasnego spojrzenia oczu Kseni, musiała odwrócić wzrok. Powoli opuściła rękę, jak gdyby spełniała polecenie Kseni. Wówczas nie byłam w stanie tego dostrzec, podobnie jak nie da się rozpoznać wzoru na gobelinie, oglądając go od tyłu. Rycerz, łabędź, wieniec z kwiatów – od spodu są jedynie plamą koloru, wątkiem i osnową ze splątanych nitek, podebranych, a następnie znów puszczonych. Mijamy je na ulicach, biedne nieszczęśnice, które postradały rozum i rozmawiają z powietrzem. To kobiety pozbawione mężów lub dzieci, bez żadnej historii, która nadałaby im znaczenie. O ile było nam wiadomo, istniały od zawsze. Jedna z nich, którą Olga nazywała Błogosławioną, mieszkała na schodach cerkwi. Zawsze tkwiła w tym samym miejscu, opatulona brudnym kożuchem. Olga przynosiła jej kaszę albo śledzia i kładła przy nogach, ale staruszka nigdy jej za jedzenie nie podziękowała ani nawet nie dała znać spojrzeniem, że nas rozpoznaje. Patrzyła prosto przed siebie, jak koń, który śpi na stojąco, albo pomstowała na niewidzialne istoty, oskarżając je o najgorsze zbrodnie. Olga twierdziła, że winnyśmy okazywać tej kobiecie litość, ale starowina była przerażająca, taka brudna i bezzębna. Przypominało to próbę wzbudzenia w sobie współczucia dla ropuchy czy wilka. Pewnego ranka, gdy wychodziłyśmy z cerkwi, staruszka nagle wyciągnęła rękę i złapała Ksenię. Ksenia szarpnęła się, by uciec, ale stara trzymała mocno i patrząc jej w oczy, próbowała jakby siłą woli zmusić ją do bezruchu.

– Ta mała widzi – oświadczyła. Olga przeżegnała się. – Co? Co widzi, o Błogosławiona? Staruszka puściła nadgarstek Kseni. – Sama ją spytaj. Ale oczy Kseni były szeroko otwarte ze strachu. Wpatrywała się w Błogosławioną, nie mówiąc ani słowa. Wówczas myślałam, że obawia się tej starej kobiety. Teraz zastanawiam się, czy nie bała się bardziej tego, co staruszka w niej zobaczyła.

ROZDZIAŁ DRUGI * Jestem być może jedną z ostatnich żyjących osób, które na własne oczy widziały pałac błazna carycy Anny Iwanowny. Jednak tę historię znają wszyscy. Przekazywana z ust do ust, opowiadana dzieciom przez niańki, okryła się patyną charakterystyczną dla baśni. Dostrzegałam czasami, jak mój syn Matwiej uśmiecha się pobłażliwie, gdy mówię gościom, że byłam tam i że wszystko to jest prawdą. Trudno go winić. Nawet mnie owe wspomnienia wydają się niedorzeczne, mimo że dokładnie oddają to, co się wydarzyło. We wczesnej młodości przyszła caryca została przeznaczona na żonę niemieckiego księcia. Małżeństwo zaaranżował jej stryj, car Piotr Wielki. Sprowadził księcia do Rosji na olśniewającą ceremonię zaślubin. Po kilku tygodniach szalonego świętowania, ostatniej nocy przed wyjazdem nowożeńców do ojczyzny pana młodego, car wyzwał księcia na pojedynek w piciu. Piotr słynął z mocnej głowy i gdyby książę o tym wiedział, być może nie przyjąłby wyzwania. Choć z drugiej strony pokora nie jest cechą możnowładców. Pan młody upił się do nieprzytomności, zachorował i podczas podróży powrotnej do Kurlandii, ze swą świeżo poślubioną małżonką u boku, zmarł. Choć Anna Iwanowna błagała stryja, by zezwolił jej na powrót do Petersburga, car zgoła sobie tego nie życzył i tak oto musiała żyć przez dwadzieścia lat w obcym i nieprzyjaznym kraju, dopóki Piotr nie umarł, a wtedy ona mogła wrócić do domu jako cesarzowa Rosji. Ponieważ sama owdowiała w okrutnych okolicznościach, a potem racja stanu uniemożliwiła jej poślubienie mężczyzny, którego kochała, ulubioną rozrywką carycy stało się aranżowanie małżeństw wśród podwładnych. Dlatego właśnie uczciła swoje urodziny oraz zakończenie wojny z Turkami, żeniąc błazna z jedną ze swych dwórek. Ślub odbył się w zapusty, w samym środku okrutnej zimy, jakiej najstarsi petersburżanie nie pamiętali. Ludzie – podobnie jak zwierzęta – zamarzali na poboczach dróg. Ptaki spadały z nieba niczym kamienie. Niemal równie zadziwiające było to, że tej zimy powrócił z wojny mój ojciec. Miałam wówczas osiem lat. Jego pojawienie się było dla mnie prawdziwym szokiem. Wraz z Bogiem tworzył niewidzialne centrum naszego życia, a w moim dziecięcym rozumku ojcowie ziemski i niebieski stopili się w jedno. Wyglądał też całkiem tak, jak wyobrażałabym sobie Boga: wysoki, z siwą brodą, masywnym torsem, stanowczy i budzący respekt. A dodatkowo grozę budziło to, że nie miał kawałka lewej małżowiny usznej. Powściągliwie przywitał się z matką, a gdy pokazała mu syna, który urodził się pod jego nieobecność, pomacał łydeczki i ramionka Wani, jakby sprawdzał nowego konia, i z aprobatą pokiwał głową. – Silny chłopak. Matka wyciągnęła mnie zza swej sukni i pchnęła do przodu. – To jest Dasza. Zmierzył mnie uważnym spojrzeniem. Byłam pewna, że słyszy głośne walenie mego serca. Przygotowywałam się, że i mnie zechce poddać inspekcji, ale najwyraźniej okazało się to zbyteczne. – A to córki Grigorija Iwanowicza, Nadia i Ksenia.

Ksenia rzuciła się do ojca z otwartymi ramionami, wołając do niego: „Wujaszku Kola”. Nie wiem, czy był zaskoczony, czy też nie, czy było mu miło, czy wręcz przeciwnie, ale wyraz jego twarzy praktycznie się nie zmienił. Jednak po chwili wahania ucałował ją i pogłaskał po główce. Widząc to, również Nadia nadstawiła policzek do pocałunku. Następnie ojciec odwrócił się z powrotem w moją stronę, wyczekująco. Ujmując mnie za ramiona swoimi wielkimi rękami, pochylił się z wyżyn swego wzrostu. Miałam przed oczami czerwony strzęp jego ucha, a zarostem przeorał mi policzek. Wybuchłam płaczem. – Co się dzieje? – zapytał. – Wszystkiego się boi – powiedziała Nadia. Nigdy nie zapomnę, jak jego oczy zmętniały, niczym ścięta mrozem sadzawka. Mógł mylnie zinterpretować moją nieśmiałość jako brak uczucia, ale to nie było tak. Zawsze krążyłam po korytarzu przed drzwiami pokoju, w którym akurat był, zahipnotyzowana jego głosem – dudnieniem, które zdawało się dochodzić z piwnicy – ale gdy tylko czułam na sobie jego spojrzenie, kamieniałam. Ksenia oczywiście w ogóle się go nie bała. Wręcz przeciwnie, była przesadnie wylewna w swych uczuciach i za każdym razem kiedy wracał do domu, rzucała się do niego z okrzykiem: „Wujaszku Kola! Wujaszku Kola!”. Wydawało mi się, że ojciec, choć nie był niemiły, nie bardzo wiedział, co począć z tak natarczywie okazywanym uczuciem ze strony, bądź co bądź, po prostu kolejnej osoby na jego utrzymaniu. Najłatwiej przyszło mu pokochać Nadię, która była najmniej zaangażowana emocjonalnie. Przynosiła mu kapcie i fajkę, a on nagradzał ją głaskaniem po głowie, myślami będąc gdzie indziej, i nazywał ją swoim małym porucznikiem. Wraz z powrotem ojca ciche porządki, które dawniej rządziły w domu, zastąpił hałaśliwy chaos. Matka oraz ciotka Gala, podekscytowane ponownym wejściem w kręgi towarzyskie, zostawiały nas, dzieci, prawie wyłącznie pod opieką służących. Godziny posiłków ustalano według zajęć ojca w pułku, a wieczorami odbywały się kolacje i tańce, które pochłaniały matkę i ciotkę do białego rana. Jednakże czasami, kiedy się ubierały, pozwalano nam przebywać w ich pokojach. Pomagałyśmy wiązać krynoliny i sznurować gorsety i przysłuchiwałyśmy się plotkom o tym, kto był w co ubrany albo kto z kim tańczył ubiegłej nocy. Już kilka tygodni przed samym wydarzeniem większość ich rozmów dotyczyła przygotowań do ślubu błazna. O ile potrafiłam ułożyć sobie to wszystko w głowie, zrozumiałam, że wcześniej był on jednym z doradców carycy, lecz dopuścił się jakiegoś czynu, który sprawił, że popadł w niełaskę, a nawet został skazany na śmierć. Jednak caryca, zamiast wysyłać go na szafot, zmiłowała się i pozbawiwszy tytułu, uczyniła zeń błazna i podczaszego. A teraz zamierzała ożenić go z jedną ze swych służących. Zaplanowano iście spektakularną ceremonię. Ze wszystkich zakątków imperium ściągnięto setki przedstawicieli egzotycznych ludów, którzy mieli poprowadzić orszak weselny. Na okoliczność zaślubin wznoszono na środku zamarzniętej rzeki jakąś konstrukcję, odgrodzoną od gapiów wysokim drewnianym płotem. Rankiem w dniu ślubu Olga zabrała nas, żebyśmy mogły popatrzeć na jadącego w paradzie ojca. Pomimo siarczystego mrozu, wzdłuż Newskiego Prospektu zgromadził się tłum świętujących ludzi. Z odległego krańca ulicy dochodziły wiwaty oraz wojskowe werble, potem zobaczyłyśmy nadciągające pułki. Oficerowie na koniach szli szóstkami, ich czerwone bryczesy i zielone płaszcze powtarzały się w nieskończoność, jak zapętlone odbicie między dwoma lustrami. Gdy mijał nas pułk Siemionowski, przyglądałyśmy się uważnie szeregom oficerów, aż wypatrzyłyśmy ojca, o głowę przewyższającego towarzyszy, który na swym gniadoszu prezentował się okazale jak posąg. Kiedy przejeżdżał obok nas, wiwatowałyśmy głośno. Wprawdzie cały czas spoglądał groźnie, ale byłam pewna, że nas zobaczył. Przedzierając się przez ciżbę, poszłyśmy za nim w dół ulicy, w jego tempie, aż dotarłyśmy do Łąki Admiralicji,

gdzie pułki łamały formacje niczym kra, zmieniając się w morze koni i umundurowanych żołnierzy. Natychmiast straciłyśmy go z oczu, ale potem Ksenia go wytropiła. Był w towarzystwie innego oficera, który często przynosił nam słodycze i którego nazywałyśmy wujaszkiem Pietią. – Wujaszku Kola! Wujaszku Pietia! – zawołała Ksenia. Siedząc na koniach, skierowali się ku nam, a żołnierze i gapie rozstępowali się niczym Morze Czerwone. Dotarli do nas i stanęli obok. Ojciec zwrócił się do Olgi: – Zdawało mi się, że widzę na ulicy moją córkę, ale powiedziałem sobie, że to z pewnością pomyłka. Nie potrafiłam stwierdzić, czy jest zadowolony, czy też nie. – Chciały zobaczyć panów jadących w paradzie. – Ja tam myślę, że przyszły obejrzeć słonia – odezwał się wujaszek Pietia. – Nieprawdaż, dziewczynki? – Spojrzał w górę ulicy. – O wilku mowa... Na środku Newskiego Prospektu wzniesiono na czterech kolumnach z szarego kamienia coś, co wyglądało jak chatka z błota i wikliny. Na niej przywiązano pasami metalową klatkę, która tworzyła jakby dodatkowe pięterko. Cała konstrukcja górowała nad gapiami i była wielkości otaczających budynków, a nie żywej istoty. Okazało się jednak, że kolumny nie stoją w miejscu, lecz niosą chatkę w naszym kierunku. Nawet gdy już zorientowałam się, że jest to zwierzę, wciąż byłam oszołomiona. Zdawało mi się, że z końca, który się do nas przybliża, zwisa długi ogon, bujający się na boki jak wahadło. Po obu stronach łba falowały płachty, niczym dwa zakurzone dywany. Słoń nie miał sierści ani futra, lecz oblekała go jakby źle dopasowana, kiepsko wygarbowana szara skóra. Poruszał się ociężale, pozostawiając w śniegu ślady tak duże i głębokie jak waza do zupy. Gdy podchodził, zauważyłam oko, spoglądające na świat z cierpliwością starego mnicha. W klatce na grzbiecie słonia siedziała młoda para. Wyglądali równie zaskakująco jak zwierz, na którym się poruszali. Kobieta była ubrana z typowym dla panny młodej przepychem, lecz twarz miała pomarszczoną jak główka starej kapusty. Uginała się też pod ciężarem wyrastającego jej z lewej łopatki garbu. Pan młody, parę dziesiątków lat młodszy, był najsmutniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziałam. Jego przygaszona twarz wyglądała znajomo. Tłum zaczął buczeć i naśladować gdakanie. – To wielkanocny kurczak! – powiedziała Ksenia. – Co masz na myśli? – zapytał wujaszek Pietia. Ksenia wytłumaczyła mu, gdzie widziałyśmy pana młodego. Podczas ostatniej Wielkanocy kazano mu siedzieć na ogromnym słomianym gnieździe przed wejściem do Pałacu Zimowego i rozdawać pisanki – prezenty od carycy. Gdy się go zagadnęło, zaczynał gdakać, poruszał miarowo podbródkiem w górę i w dół, machał rękami, a następnie wydobywał spod siebie kolorowe jajko, które wręczał temu, kto go zaczepił. Tłum najbardziej bawiła jego wielka, urażona duma: nawet gdy trzepotał rękami, imitując ruch skrzydeł, po jego twarzy niezmiennie było widać, że siłą woli próbuje wznieść się ponad własną śmieszność. – Chyba nie był zbyt zadowolony, że musi rozdawać swoje jajka – powiedziała Ksenia. Wujaszek Pietia zaśmiał się. – Mnie też by to wcale nie cieszyło. A co ty na to, Mikołaju Fiedosiejewiczu? Nie byłoby ci smutno, gdyby kazano ci rozdawać twoje jajka? Ojciec jednak odparł z powagą. – Uważam, że książę Golicyn powinien był się zastanowić, zanim ożenił się wbrew woli Jej Wysokości.

– To dlatego jest taki smutny? – spytała Ksenia. – Ta żona jest karą za poprzednią, która była papistką. Ksenia zapytała ojca, kto to jest papistka, a on wyjaśnił, że to kobieta, która słucha papieża w Rzymie. – I nie wolno ożenić się z papistką? – To grzech. A jeszcze cięższym przewinieniem jest zrobić to wbrew woli carycy. Ksenia popatrzyła na metalową klatkę. – Czy on kochał tę papistkę tak bardzo, bardzo mocno? Mina ojca stała się jeszcze bardziej poważna. – To bez znaczenia. Cena jest zbyt wysoka. – A ja myślę, że zapłacę jeszcze większą. Za państwem młodymi ciągnęła się parada niezliczonych par siedzących okrakiem na wszelkiego rodzaju zwierzętach. Wyglądało to trochę jak pochód prowadzony na arkę przez Noego, gdyby kazano mu zgromadzić również po dwójce przedstawicieli każdego ludu. Para Tatarów o śniadej cerze i skośnych oczach jechała na wielbłądach. Za nimi podążało dwoje Finów na psach, jeszcze inni jechali na bykach, osłach, miniaturowych koniach i reniferach. Jeźdźcy, ubrani w przedziwne stroje ludowe, byli tak samo różnorodni jak ich wierzchowce. Na głowie tatarskiej panny młodej, która miała kolczyk w nosie, balansował wysoki czerwony ul, przyozdobiony kawałkami blachy i monetami. Do jej sukni zaś przyczepione było pełno dzwoneczków, więc cała pobrzękiwała melodyjnie w takt jazdy. Para rudzielców z dalekiej północy była od butów po kaptur ubrana w fantazyjnie wyprawione skóry, a jeszcze inna dwójka, w której mężczyzny nie można było odróżnić od towarzyszki, miała na sobie pantalony, spódniczki i szarfy. – A to dopiero dziwaczny jegomość – powiedział wujaszek Pietia. Mężczyzna, którego wskazał, przypominał rycerza ze starych baśni. Odziany w obcisłą kamizelkę i bryczesy, niósł kołczan i łuk. Miał długie wąsy, a na głowie nakrycie z metalu, które przypominało połówkę srebrnego melona. – Kseniu, nie chciałabyś, żeby wuj kupił ci takiego męża? Nie jest to może twój książę Golicyn, ale idę o zakład, że płynie w nim książęca krew. Ksenia była dziwnie milcząca i tylko potrząsnęła głową. – Nie? A może ty, Daszeńko? Cóż to, brak chętnych na tak pierwszorzędnego kawalera? – Wujaszek Pietia zwrócił się do Nadii. – Zapomniałem się. To najstarszej siostrze należy się pierwszeństwo wyboru. – A on nie ma już żony? – spytała Nadia. – Święta racja – przyznał z udawaną powagą wujaszek Pietia. – Ma już żonę. No cóż, dziewczęta, nie rozpaczajcie. Jest tu setka innych kandydatów do żeniaczki. Jeszcze znajdziemy wam mężów. Tak naprawdę było ich nie stu, tylko tak wielu, że za ostatnią parą orszaku podążali mężczyźni zapalający latarnie, a zegar na budynku Admiralicji wybił trzecią. Teraz już to wiem, ale wówczas nie miałam pojęcia, że połowa żartu polegała na pytaniu nas o zdanie. Car Piotr ustanowił prawo, które zabraniało wydania kobiety za mąż bez jej zgody. Jednak prawo to istniało głównie poprzez jego łamanie. Żaden ojciec, uważający się za dobrego rodzica, nie pozwoliłby, żeby tak ważna decyzja jak zamążpójście zależała od uczuć dziewczyny, jej sympatii czy antypatii. Kierowanie się sercem było szaleńczo nieroztropne; aby to zrozumieć, wystarczyło popatrzeć, jak okrutny los stał się udziałem księcia Golicyna. Następnego dnia poszłyśmy nad rzekę, żeby obejrzeć przedziwną konstrukcję, którą tam wzniesiono. Nawet po tylu latach, gdy wspominam swoje pierwsze wrażenie, czuję dreszcze.

Pałac błazna oglądany z daleka zdawał się błyszczeć i unosić tuż nad powierzchnią zamarzniętej Newy: złudzenie optyczne, skarlałe odbicie carskiego pałacu, wyłaniającego się na odległym brzegu. Choć gdy się zbliżyłyśmy, miraż nie zniknął. A właściwie stał się jeszcze bardziej niezwykły. W każdym innym aspekcie, oprócz rozmiaru, stanowił imitację prawdziwego pałacu – miał solidne okna, a nawet ozdobiony rzeźbami fronton – ale w całości wykonany był z lodu. Strzegły go działa, również lodowe, które w równych odstępach czasu wystrzeliwały kryształowo połyskujące kule. Dwa rzędy szklistych drzewek pomarańczowych w donicach poprowadziły nas do frontowych drzwi. Szłyśmy wzdłuż balustrady, a przez mlecznobłękitne ściany widać było poruszające się wewnątrz zarysy sylwetek. Sprawiało to wrażenie pałacu widma, w którym tkwią dusze zawieszone pomiędzy tym życiem a następnym. Na obrzeżach ponurego lutowego popołudnia już czaiła się noc. Kolejny wystrzał z armaty huknął w powietrzu jak grom. Wspięłyśmy się po schodkach. Minąwszy portal, który przypominał przezroczysty zielonkawy marmur, weszłyśmy w chłodne błękitne światło westybulu. Zarówno całe pomieszczenie, jak i wszystko, co się w nim znajdowało, wykonane było z lodu. Przez ściany sączyło się miękkie światło. Przedmioty migotały niczym zjawy i zamiast rzucać cienie, emitowały delikatną promienistość, co w zamierzeniu miało oszukiwać zmysły. Gdy człowiek się poruszał, kształty materializowały się w powietrzu. Coś, czego z jednego miejsca niemal nie dawało się dostrzec, pojawiało się w całej okazałości, jeśli spojrzało się pod innym kątem. Na dłuższej ścianie pomieszczenia rzemieślnicy wyrzeźbili przedstawiającą polowanie na jelenia imitację gobelinu. Dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach scenę można było podziwiać, jedynie patrząc na wprost; odstąpiłam w bok i jeleń oraz łowczy zniknęli. Dałam krok z powrotem i znów się pojawili. Nie wiem, jak długo mnie to pochłaniało, ale gdy ponownie się rozejrzałam, nie było Kseni ani Olgi, ani Nadii. W odległym końcu komnaty majaczyły drzwi i choć widziałam po drugiej stronie cienie snujące się w błękitnej poświacie, poczułam dreszcz niepewności, która nie pozwoliła mi przez nie przejść. Czekałam. Gromadka ludzi zebrała się przed stolikiem; wcisnęłam się między nich. Na stoliku stał zegar, który podziwiali. Pod tarczą widać było szkliste wnętrze, a w nim skomplikowany mechanizm trybików i kół zębatych. – Nie chodzi. – Nadia stanęła nagle obok mnie. – Słucham? – spytałam. – Nie stój jak cielę. Jest z lodu i zawsze będzie wskazywał ósmą. – Myślałam, że może wybije godzinę. Powiedziała, że jestem durna. Dodając, że z Ksenią znalazły coś o wiele lepszego, zaciągnęła mnie do komnaty za westybulem. Ustawiono tam stół. Oczekujące na biesiadników, iskrzące się talerze, kieliszki i sztućce wyglądały jak wyrżnięte z kryształu górskiego. Gotowe do zapalenia lodowe świece tkwiły w lodowych kandelabrach. Na paterach leżały połyskujące kiście winogron, przezroczysty bochenek chleba i trójkątny kawałek sera. Podobnie jak w przypadku zegara, wszystkie przedmioty imitowały swoje odpowiedniki z rzeczywistego świata, lecz były pozbawione koloru i substancji, niczym dusza wyciągnięta z ciała. Wszystkie z wyjątkiem jednego: na małym stoliku w rogu pokoju zatopiono w blacie trzy karty do gry. Zwyczajne karty – dwójka kier, walet, ósemka trefl – lecz pośród przezroczystej delikatności pomieszczenia wydawały się zdumiewająco namacalne i jakby nawet chropowate. Zafascynowana przejechałam po nich palcami. – Popatrz. Są prawdziwe. Nadia wzruszyła ramionami. – I co z tego? Pewnie grali wczoraj w karty.

– Kto? – spytałam. – Właśnie to chciałam ci pokazać! Błazen i jego oblubienica spędzili tu noc poślubną – wyjaśniła, idąc ku drzwiom wiodącym do następnej komnaty. Poszłam za nią. Stała tam toaletka przyozdobiona rozmaitymi grzebykami i szczotkami, słoiczkami i flakonikami perfum, a nad nią wisiało duże lustro w rzeźbionych ramach. Było tak idealną imitacją, że odruchowo w nie zerknęłam. Zrobiło mi się niedobrze ze strachu: brakowało odbicia. Poczułam, że nogi mam jak z waty, a gdy patrzyłam w błyszczącą pustkę, w głowie pojawiła mi się niepokojąca myśl, że cała stałam się duchem. – Chodź tu – powiedziała Nadia. W samym środku komnaty wyrzeźbiono ogromne łoże z baldachimem, otoczone draperiami spływającymi do podłogi niczym zamarznięte wodospady. Nadia stanęła obok niego; ujrzałam tam również Ksenię, która zaglądała między draperie. Choć byłam pełna obaw, podeszłam, jakby popychała mnie jakaś niewidzialna siła. – Popatrz – zakomenderowała Nadia, po czym zniżyła głos do szeptu. – Rankiem znalazły ich straże. Zamarzli na śmierć, tuląc się do siebie. Trzęsąc się, zerknęłam za zasłony. Oczekiwałam, że zobaczę księcia Golicyna i jego garbatą oblubienicę, ich ramiona uwięzione w sztywnym uścisku, ciało i kości przekształcone w lód. Lecz ku mej wielkiej uldze nie było tam nic oprócz wyrzeźbionych poduszek i pościeli. – Widać, gdzie leżeli – powiedziała Nadia. Miała rację: W środku łoża lód stopił się nieco i pozostała po nim płytka niecka. Nietrudno było sobie wyobrazić kształty dwojga ludzi leżących obok siebie. Ksenia wydała zduszony jęk. Podążyłam za jej wzrokiem i ponownie spojrzałam na łóżko. Do powierzchni poduszki przymarzła kępka włosów. Ich końce, w miejscu gdzie wyrwano je wraz ze skórą głowy, były zakrwawione. Mówiło się, że przywieziono ich prosto z cerkwi, a goście carycy Anny narzekali, że kazano im wysiąść z karet i podążać za państwem młodymi po rzece, gdzie lodowaty wiatr wdzierał się pod okrycia. Utyskiwania uciął widok pałacu, migoczącego w mroźnym świetle księżyca. Gdy znaleźli się w środku, podziwiali zmyślne iluzje i prawili kwieciste komplementy pod adresem carycy i architekta Jeropkina, wychwalając ich wyśmienity pomysł. Golicyna i starą garbatą służącą delikatnie popchnięto do sypialni. Tam kazano im się rozebrać i pozostawiono nagich. Przed drzwiami ustawiono straże. Jako że zwyczaj każe ucztować, podczas gdy państwo młodzi konsumują swój związek, caryca Anna i goście pospieszyli na bankiet. Ich pochodnie odbijały się w lodzie coraz słabiej, aż znikły. Szczegóły tego, co książę Golicyn i stara służąca mówili i robili, gdy pozostawiono ich samych w ciemności, w ich potwornym grobie, pozostaną tajemnicą, podobnie jak sekrety każdej nocy poślubnej. Wiadomo jedynie, że gdy znaleziono ich następnego dnia, leżeli niczym mąż i żona, przytuleni do siebie. I choć powszechnie powtarzano pogłoski o ich śmierci, przeżyli – jeśli nawet tylko tę noc – dzięki sprytowi garbatej służącej. Gdy zdejmowała przyodziewek, ukryła w ustach perłę, którą następnie przehandlowała z jednym ze strażników w zamian za jego kożuch. Pan młody i panna młoda owinęli się nim i dzielili ciepło swych ciał. Choć stara kobieta przeziębiła się i w ciągu tygodnia zmarła, wiele lat później Ksenia doszukała się szczęśliwego zakończenia tej historii. Nieszczęsna służąca, garbata, samotna i przez wszystkie swe dni niekochana, ocaliła życie mężowi i zmarła jako zamężna kobieta. – Powinnam się modlić, żeby los był dla mnie równie łaskawy – wyznała mi Ksenia.

Nauki przedmałżeńskie

ROZDZIAŁ TRZECI * W roku 1745, trzynastym roku mego życia, odbyły się kolejne trzy śluby, lecz dla społeczności Petersburga liczył się tylko jeden. Rok wcześniej na dwór sprowadzono niemiecką księżniczkę przeznaczoną na żonę siostrzeńca carycy Elżbiety. W powszechnej opinii nie uchodziła za piękność, ale wzbudzała sympatię i zjednywała sobie zwolenników miłym obejściem oraz szczerym zapałem do nauki rosyjskiego. Oczekiwano, że ekscentrycznemu młodzieńcowi, którego los ustawił w kolejce do tronu, doda jakże potrzebnej stateczności. Uroczystość połączenia węzłem małżeńskim Katarzyny i wielkiego księcia Piotra miała być pierwszym w historii ślubem królewskim zorganizowanym w Petersburgu i caryca za punkt honoru postawiła sobie, by jego splendor dorównał niedawnym zaślubinom delfina w Wersalu. Dlatego też w wir przygotowań zostało wciągnięte całe miasto. Siergiej Naryszkin, jak głosiła plotka, wydał siedem tysięcy rubli na renowację karety, której koła inkrustowano lustrami. Krawcy byli zajęci projektowaniem nowych liberii dla paziów i lokajów Leonida Władimirowicza Bieriewskiego. Jak stolica długa i szeroka szlachetnie urodzeni rywalizowali między sobą o to, kto zdobędzie ostatnie butelki przednich win, kto najmie najlepszych muzyków i kucharzy, a zwyczajowa w takich przypadkach waluta, w postaci przekupstwa i pochlebstw, znacznie zyskała na wartości. Duch ekstrawagancji zstąpił i na nasz dom. Tego roku Nadia kończyła siedemnaście lat i miała zostać wprowadzona na salony. W oczekiwaniu na to wydarzenie ciotka Gala zakupiła pandory, sprowadzane z Paryża laleczki ubrane à la mode, tak by krawiec mógł skopiować suknię. Do domu były przynoszone bele materiału, a także sterty wstążek i lamówek, żeby nasze matki mogły im się dobrze przyjrzeć. Obie zdecydowały, że jedna dworska suknia nie wystarczy i trzeba będzie ponieść kolejne wydatki na poranne toalety, buty, wachlarze, a także na łapówki w celu pozyskania zaproszeń. – Tego może już jednak nie potrzebujemy? – zapytała ciotka Gala, wręczając matce szpulę koronkowej lamówki i wyraźnie licząc, że spotka się ze sprzeciwem. – Kołnierzyk można zostawić zwyczajny – odpowiedziała matka. – Ale bez odrobiny koronki na rękawach suknia będzie wyglądała na niewykończoną. – Zamyśliła się. – Szkoda, że Dasza jest za młoda, żeby wprowadzić ją na salony w tym roku. Dobrze by jej zrobiło, gdyby mogła zająć myśli czymś innym. – Niepotrzebnie się trapisz Daszeńką – powiedziała ciotka Gala. – Zostanie dobrą żoną i uszczęśliwi jakiegoś mężczyznę. – Tylko pod warunkiem, że najpierw wyplenimy jej złe nawyki. Gwoli ścisłości, złe nawyki, o których wspomniała matka, sprowadzały się tak naprawdę do jednego, lecz niepokoił on ją bardziej niż cała masa innych, mniejszych. Zdarzyło się kilka razy, że nakryła mnie na wpatrywaniu się w psałterz. Początkowo wzięła to za oznakę pobożności i specjalnie się nie przejęła, ale potem popełniłam błąd, przyznając się Oldze, że próbuję nauczyć się czytać. – O nie, nie, koteczku – skarciła mnie delikatnie Olga i zamknąwszy księgę, odstawiła ją na miejsce. – Od tego kobiety nie mogą mieć dzieci.

Trudno o bardziej przerażającą perspektywę. Przestroga Olgi powinna raz na zawsze wyleczyć mnie z moich ciągotek. Tak się jednak nie stało. Byłam tak głodna słów, że zaczęłam podsłuchiwać lekcje brata. Potem na długie godziny zamykałam się w garderobie, z otwartym psałterzem na kolanach i ze świecznikiem stojącym obok na podłodze. W migoczącym świetle kreski i zakrętasy na papierze zaczęły powoli zdradzać swe tajemnice. Wówczas nakryła mnie Nadia i naskarżyła mojej matce. Dostałam lanie nie tylko za nieposłuszeństwo – była to też kara za zabranie do garderoby palącej się świeczki, co naraziło życie całej rodziny. Teraz, wodząc palcem po koronce, matka lamentowała: – Jakiż mężczyzna zechce dziewczynę, która wbrew woli rodziców czyta? – Słyszałam, że ta niemiecka księżniczka bardzo lubi książki – powiedziała ciotka Gala, lecz dla matki marne to było pocieszenie. – Moja córka nie może sobie pozwolić na podobne dziwactwa. Ciotka Gala miała przebłysk natchnienia. – Może wyszykujemy ją razem z Nadią? Jest młoda, jak sama zauważyłaś, ale druga tak wyjątkowa okazja do swatania może się już nie nadarzyć. A nawet jak w tym roku nikogo nie znajdzie, będzie mogła próbować kilka lat dłużej. Ciotka zaczęła samą siebie przekonywać do tego pomysłu, argumentując, że przecież opłaci się wprowadzić na salony wszystkie trzy dziewczynki naraz. W końcu suknie, wstążki i całą resztę możemy sobie pożyczać, a za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze można będzie nająć francuskiego nauczyciela tańca. Rankiem, w dniu pierwszej lekcji, Olga ubrała nas w krynoliny i suknie naszych matek. Dodatkowo byłyśmy wystrojone w pantofelki na obcasie, wachlarze i maleńkie porcelanowe puzderka. Tak wyposażone, sprawiałyśmy wrażenie, że oto nagle wyrosłyśmy z wieku dziecięcego i nie mieścimy się już w czterech ścianach naszej sypialni. Suknie, które były opięte na przyczepionych do bioder obręczach z fiszbinów, rozdymały nas na szerokość trzech osób i musiałyśmy manewrować w małym pomieszczeniu niczym fregaty tłoczące się na Newie pod pełnymi żaglami i przy każdym nawrocie z trudem unikające kolizji. Wyjść przez drzwi mogłyśmy jedynie bokiem. Tocząc się przez korytarz, dotarłyśmy do salonu. Byłam z siebie dumna, choć pantofelki mamy zostały wypchane, żeby nie pospadały mi z nóg, a za długą suknię upięto, żebym się o nią nie potknęła. Jako świeżo upieczona dama, z podekscytowaniem oczekiwałam wrażenia, jakie wywołam na nauczycielu tańca. Gdy jednak w końcu go zapowiedziano, okazało się, że to on bardziej niż my zasługuje, by stać się obiektem podziwu. Monsieur La Roche miał patykowate nogi, zepsute zęby i perukę z końskiego włosia, tak mizerną, że spoczywała na jego własnych włosach niczym specjalnie w tym celu ubita i wypudrowana łasiczka. Przy czym, jak na Francuza przystało, zachowywał się niebywale protekcjonalnie. Gdy zostałyśmy mu przedstawione, jedynie ospałe spojrzenie, którym prześliznął się kolejno po każdej z nas, odróżniło go od portretu. Zastygły w przybranej pozie, wybąkał kilka sylab w swym ojczystym języku. Jako że monsieur La Roche nie mówił po rosyjsku, naukę prowadził w całości po francusku. Język ten znałyśmy do tej pory jedynie z pojedynczych zdań wymienianych przez nasze matki. Być może przebywanie w towarzystwie to jeden wielki teatr, ale odkryłam, że nie wystarczy przywdziać kostium. Jak w każdym przedstawieniu trzeba nauczyć się kwestii, wyryć w pamięci rozmaite postawy, jakie można przyjmować wobec innych, a wraz z nimi zawiły język wachlarza, którym ową postawę będzie się manifestować. Dotknięcie złożonym wachlarzem lewego policzka oznaczało „nie”, prawego „tak”, a jeśli następnie rozłożyło się wachlarz przed twarzą, dla adresata gestu był to sygnał, żeby podążał za nami. Z tuzin różnych znaczeń przypisano wachlowaniu się, w zależności od jego tempa i umiejscowienia wachlarza.

Za dużo wiedzy, bym mogła to zapamiętać. Sprawy dodatkowo utrudniał mi wielki lęk, że wszystko pozapominam. Nawet dygnięcie było bardziej skomplikowane, niżby się wydawało. Pochyliłam się, starannie ustawiwszy stopę, następnie wykonałam szeroki gest ręką i otworzyłam wachlarz, po czym trzymając go otwartym, w przejawie skromności skierowałam wzrok w podłogę. Odpoczywając, przygotowywałam się do ostatecznego wyzwania. Musiałam wykonać teraz wszystko w odwrotnej kolejności i odejść, podciągając kotwicę sukni i starając się sprawić wrażenie, jakbym płynęła. Boleśnie długo trwało, zanim nauczyłyśmy się jednej figury menueta i przeszłyśmy do kolejnej. Również cierpliwość Kseni była wystawiona na próbę. Ksenia miała skłonność do szerokich ruchów, typową dla osób wysokich, a także, charakterystyczną dla niej samej, pewną nadpobudliwość. Choć była w stanie okiełznać swego niespokojnego ducha, tak by wpasować się w drobne, powolne ruchy, które wpajał nam monsieur, jej twarz niczym lustro odzwierciedlała, jak wiele wysiłku ją to kosztuje. A każdy sukces wywoływał u niej eksplozję entuzjazmu i w rezultacie nauczyciel znów ją beształ. Talent naśladowczy Nadii spowodował, że na pychę monsieur La Roche’a odpowiedziała własną wyniosłością. A nawet przerosła mistrza. – Oui, c’est ça exactement! – zakrzyknął, gdy wyprostowała się z dygnięcia. Fakt, że jego pochwały nie robiły na niej wrażenia, zdawał się sprawiać mu jeszcze większą przyjemność – do perfekcji doprowadziła powściągliwość, którą podszywała każdy swój gest. Wystarczyło lekko zmienić chłodną podstawową pozę, by zasygnalizować niechęć albo też, ledwie wyczuwalnie, jej przeciwieństwo: aprobatę czy rozbawienie. Po kilku tygodniach monsieur w końcu postanowił nacieszyć się owocami swej pracy. Ustawił każdą z nas z wyimaginowanym partnerem, a sam zasiadł do wypożyczonego fortepianu i zaczął uderzać w klawisze. To był prawdziwy blamaż Kseni. Na dźwięk melodii wpadła w istny trans: ramiona uniosły się jakby niezależnie od jej woli, a głowa podrygiwała, niczym szarpana wichrem muzyki stokrotka. Podskakując na paluszkach, Ksenia sprawiała wrażenie, jak gdyby zaraz miała odfrunąć. – Non, non! – złościł się monsieur, próbując ją okiełznać, ale bez rezultatu. Ksenia sunęła po parkiecie, zatraciwszy się w tańcu. Zniecierpliwiony, posłał po koszyki, które kazał napełnić ziarnem, a następnie przywiązać je nam na czubku głowy, jak kapelusze. Miało to nas nauczyć sztywnej postawy. Tak objuczona, czułam się jak jeden z tych małych koników, które czasem widuje się na wsi, przywalone ciężarem snopów żyta. Każdy ruch moich kopytek, podkutych pantofelkami na obcasie, groził wywróceniem ładunku. Monsieur znów zaczął grać. Wcześniej, podglądając Nadię, dawałam radę wykonywać większość jego poleceń. Teraz nie byłam w stanie tego zrobić z obawy, że ruszając głową, rozsypię ziarno. Tkwiłam w miejscu, sparaliżowana strachem. Monsieur wrzasnął moje imię i pstrykając palcami, wydał polecenie. Ale ja tylko się gapiłam. Wstał od fortepianu i ruszył w moją stronę, powtarzając polecenie galijskim crescendo. Dotknęłam wachlarzem prawego policzka – tak? – a następnie całkiem ładnym gestem rozłożyłam wachlarz, desperacko próbując załagodzić gniew monsieur. Próba okazała się nieudana. – Non, non, non! Le pied gauche! – zagrzmiał, tym razem tupiąc butem z klamerką i wskazując nań dłonią. Tupnęłam i ja, usiłując go naśladować, i kilka ziarenek posypało się z kosza na podłogę. Zapominając się, spojrzałam w dół, a wokół mnie zaszemrał grad ziarna. – Petite idiot! Pas comme un cheval de fiacre! Avec la délicatesse! – Niech pan przestanie! – zakomenderowała Ksenia. – Proszę jej nie sztorcować!

Monsieur La Roche obrócił się na pięcie i myślałam, że uderzy Ksenię laską, ale ona stała niewzruszona. Z uniesionym podbródkiem wyglądała władczo niczym caryca, mimo że nigdy żadna caryca nie nosiła podobnie idiotycznego kapelusza. – Niech pan mówi do niej po rosyjsku. Nie poskarżymy. Uszło z niego powietrze. Podążył wzrokiem do Nadii, potem wokół pokoju, do Olgi i mojego braciszka Wani, który siedział przy oknie, a potem znów do mnie. Wyglądał jak złodziej przyłapany z kieszeniami pełnymi sreber swego pana. – Lewą nogą – wymamrotał, a jego wymowa natychmiast zdradziła, że jest Rosjaninem. – Delikatnie, jakbyś stąpała po rozżarzonych węglach. Dwa razy w tygodniu caryca Elżbieta urządzała w Pałacu Zimowym olśniewający bal. Na ten bardziej kameralny zapraszano około dwustu przyjaciół Jej Cesarskiej Wysokości oraz najbliższe kręgi dworskie. W przypadku większego balu liczba gości wzrastała nawet kilkakrotnie, ponieważ mógł się na nim pojawić praktycznie każdy szlachetnie urodzony mieszkaniec Petersburga, z wyjątkiem tych, którzy popadli w niełaskę. I to właśnie tam miała wybić nasza godzina próby. Podczas gdy nasze matki lawirowały wśród tłumu gości, Ksenia głodnym spojrzeniem ogarnęła całą salę. – Dasza, patrz. – Trąciła mnie łokciem i uniosła podbródek. – Kalejdoskop. Nad naszymi głowami wisiał pozłacany żyrandol, jego kryształowe elementy załamywały w feerię świateł płomień każdej świecy. Dołączyłyśmy do stojącej na uboczu grupki kobiet – żon i wdów pułku Siemionowskiego. Nasze matki od razu zabrały się do pracy, a to wyrażając współczucie z powodu podagry małżonka, a to gratulując awansu syna, i tak dalej. Można było odnieść wrażenie, że chodzi im tylko o to, by upewnić się, iż wszyscy krewni owych kobiet mają się dobrze. Prawdziwy cel był jednak następujący: któraś z zagadywanych mogła posłać pazia, by przyprowadził syna, bratanka czy też siostrzeńca stanu wolnego. – A pani najmłodszy – dopytywała się ciotka Gala – Grigorij Wasiljewicz, musi być już niemal dorosły? To tamten? – Udała zdumienie. – W niebieskiej kamizelce? Nie może być. Przecież to już prawie mężczyzna! Dzień się dłuży, ale życie jest krótkie, nieprawdaż? Jeszcze wczoraj moje maleństwa, Nadia i Ksenia, chodziły w fartuszkach, a teraz proszę tylko na nie spojrzeć. Podczas gdy matki trudziły się w naszym imieniu, od nas oczekiwano jedynie, żebyśmy zachowywały się powściągliwie i czekały w gotowości, aż nas zawołają. Jednak Ksenia nie była w stanie sprostać temu skromnemu zadaniu. Jej wzrok nieustannie wędrował na parkiet, by podążać za parami, które mijały nas, wirując w tańcu. – Och, spójrz – zawołała, wskazując ogromny wachlarz pewnej damy, wykonany z piór pawia, wspaniale rozkwitających oczko przy oczku. Żony i wdowy odwróciły się jak na komendę, najpierw patrząc na Ksenię pokazującą palcem, a potem na ową damę z pawim wachlarzem. Dwa oczka zostały wycięte z piór, by przez otwory mogły spoglądać oczy samej właścicielki. Na kobietach wachlarz nie zrobił wrażenia. – Marna podróbka. Księżna Daszkowa miała wachlarz z pozłacanymi brzegami. Powszechnie wiadomo, że wśród wielbicieli malarstwa niewielu chwyta za pędzel. Podobnie osoby, które podziwiają ognie sztuczne w kształcie płonących ptaków czy bukietów rozkwitających na nocnym niebie, nie zaprzątają sobie głowy pytaniem, jak efekt ten został osiągnięty. Ale na tym balu obserwatorki były zarazem uczestniczkami spektaklu. Nie było takiego fortelu krawca, którego by nie znały. Odróżniały zarumienione policzki od tych

pomalowanych różem. Same też kąpały się w deszczówce i nakładały pomady, puder i muszki. One również oddawały się na wiele godzin w ręce fryzjerów, a potem spały na krzesłach, żeby ochronić misterne, lepiące się konstrukcje na swoich głowach. A jednocześnie zajadle krytykowały inne kobiety. Zachwyt Kseni świadczył o jej braku wyczucia tego, co wypada, i sprawił, że wydała im się naiwna niczym prosta chłopka. Gdy dla zgromadzonych zaśpiewał solista chóru, wpatrywała się w niego ze szczerym, dziecięcym przejęciem. Z wybrzmieniem ostatniej nuty zerwała się na równe nogi i zaczęła klaskać z takim entuzjazmem, że rozbawione spojrzenia posyłali jej wszyscy w zasięgu słuchu, a potem już cała sala. Ona jedna stała, wciąż bijąc brawo. Solista skłonił się lekko w naszym kierunku, co jeszcze bardziej ją zachęciło. Zarumieniłam się w zastępstwie Kseni, której wstyd się nie imał. Obdarzona szybszym refleksem Nadia wyciągnęła rękę i mocno uszczypnęła siostrę. Ksenia krzyknęła. Nadia syknęła zza wachlarza: – Siadaj. Ale już. O ile Ksenia zaprzepaściła swoją szansę zyskania aprobaty w oczach obecnych kobiet, o tyle Nadia wynagrodziła naszym matkom ich starania, zachowując się dokładnie tak, jak została poinstruowana. Mówiła niewiele, a żadne słowo nie było szczere ani jej własne, lecz postawa, którą przećwiczyła podczas dziecięcych zabaw, a następnie doprowadziła do perfekcji pod okiem monsieur La Roche’a, nadała jej nieco znudzony wygląd kogoś o znacznie wyższej pozycji społecznej. Była proszona do tańca, a kiedy dostąpiła zaszczytu zaprezentowania się przed carycą, uczyniła to z taką swobodą, jakby wreszcie znalazła właściwe sobie miejsce. Patrząc, jak wykonuje kolejne figury tańca, poprawiłam gorset i podrapałam się zajadle. Gorset już dawno zmienił się w narzędzie tortur, które krępowało mnie i powodowało swędzenie, podczas gdy Nadia tkwiła w swoim, jakby w ogóle nie przeszkadzał jej fakt, że jest wtłoczona w fiszbiny. Zrobiła tak dobre wrażenie, że została wezwana przed oblicze hrabiny Czernyszewej. Dzięki temu wyróżnieniu jej wartość znów wzrosła, co częściowo przelało się nawet na Ksenię i na mnie. Również i nam znaleziono partnerów. Zawczasu zdecydowano, że jeśli zostanę poproszona do tańca, lepiej zrobię, jeśli odmówię, natomiast Kseni pozwolono dać się poprowadzić na parkiet, do menueta. Ludzie rozpoznawali ją – dziewczynę, która oklaskiwała śpiewaka. Wydaje mi się jednak, że nie była tego świadoma. W tańcu jej wzrok wędrował po sali w poszukiwaniu solisty chóru. Kiedy partner wyszeptał coś ponad jej ramieniem, wzdrygnęła się i popatrzyła na niego, jakby usiłowała przypomnieć sobie, skąd się znają. W tym krytycznym momencie, zamiast skręcić w lewo, podążyła w prawo, za partnerem. Stojąca obok mnie ciotka Gala westchnęła. Krąg tancerzy rozdzielił się na dwa rzędy, a Ksenia znalazła się wśród kawalerów i stała teraz naprzeciwko przedstawicielek własnej płci. Spojrzała na swój rząd, rozważyła coś szybko w głowie i niezgrabnym susem rzuciła się na drugą stronę. Wcisnęła się w środek przeciwległego rzędu i tym samym jeszcze bardziej zaburzyła szyk. Każdy z tancerzy trafił teraz na nie swoją partnerkę. Nadii nie poszczęściło się i po tym przemieszaniu tańczyła z otyłym dworzaninem, który mógłby być jej dziadkiem. Wzrok jej skamieniał. Odwróciła się i popatrzyła na Ksenię, która szczęśliwa i niczego nieświadoma zrobiła krok naprzód, ku nowemu partnerowi. Był nim solista chóru. Podobnie jak wcześniej, spojrzał na Ksenię, z rozbawieniem mrugając do niej, i rzucił parę słów. Odpowiedziała, a on zaśmiał się w głos. Wystąpili naprzód i do końca menueta nie przestawali wymieniać żartobliwych uwag. Ksenia spoglądała na niego, jak gdyby był nie człowiekiem, ale jakąś magiczną istotą. Zapomniała o stopach, o liczeniu

kroków, i gdy solista chwiejnie wirował z nią po całej sali balowej, odbijali się od pozostałych par jak kule bilardowe. Menuet był za wolny, żeby utrzymać ich w ryzach. Po zakończeniu tańca solista odprowadził Ksenię do nas. – Czy przypadkiem nie zgubiła pani córki? – Ukłonił się nisko przed ciotką Galą, elegancko, choć cokolwiek niestabilnie. Odzyskując równowagę, przedstawił się jako pułkownik Andriej Fiodorowicz Pietrow. – Co prawda, chodziła mi po głowie myśl, żeby ją zatrzymać – wyznał. – Ale nie chciałbym, żeby zabrzmiało to, jakbym był złodziejem. Oprócz uczciwości niewiele mam zalet, którymi mógłbym się pochwalić mateczce, ale może w ten właśnie sposób zasłużę sobie na ponowne zaszczycenie mnie towarzystwem pani córki. Ładna to była przemowa, a ciotka Gala i moja matka uznały, że nie może to być wyłącznie czysta kurtuazja. Skupiły się na zbadaniu, czy oprócz uczciwości pułkownikowi Pietrowowi dałoby się przypisać inne zalety. Pochodził z Małorusi, sierota po szlachcicu bez ziemi – nie był to, ogólnie biorąc, rodowód pożądany u kawalera starającego się o rękę – ale dzięki swemu słodkiemu głosowi został w młodości przyjęty do ukraińskiego chóru cerkiewnego, gdzie zaprzyjaźnił się z jednym ze śpiewaków. Jak zwykła mówić matka: „Pokaż mi swoich przyjaciół, a powiem ci, kim jesteś”. Przyjacielem pułkownika Pietrowa okazał się hrabia Aleksy Razumowski, którego dowcipnisie przezywali Nocnym Imperatorem. Wiele lat wcześniej, kiedy Elżbieta wypatrzyła młodego Razumowskiego i uczyniła zeń swego faworyta, Andriej Fiodorowicz Pietrow nieźle się ustawił, tak by skapnęły mu ze stołu Jej Wysokości cenne okruchy. Otrzymał z rąk wielkiej księżnej stanowisko w dworskim chórze, a po jej wstąpieniu na tron – stopień wojskowy i dwukrotnie wyższe pobory. Pietrow nie był pozbawiony zalet. Miał przyjemne rysy twarzy i był miły w obejściu, jak ktoś, kto od towarzyszy nie oczekuje niczego prócz wesołej zabawy. Przyjaciół mu więc nie brakowało. A wręcz wydawał się tak powszechnie lubiany, że nawet wrogowie jego przyjaciół nie mówili o nim złego słowa. Wracając powozem do domu, odpływałam, słuchając, jak nasze matki spekulują, czy ktoś z takimi koneksjami jak pułkownik Pietrow zechciałby wziąć za żonę dziewczynę, która posiada tak niewiele. – Nie ma familii, z której zdaniem musiałby się liczyć, i może spełnić własną zachciankę. – Stać go na więcej. – Oczywiście. Ale szaleńcy nie postępują wedle ogólnie przyjętych zasad. Pomyśl o małżeństwie, które w zeszłym roku zaaranżował dla najmłodszego syna hrabia Szeriemietiew. Dziewczyna nie wniosła nic prócz paru gratów i ładnej buzi. Kiedy dotarłyśmy do domu, poszłam za Ksenią i Nadią do naszego pokoju, sennie wlokąc się za nimi. Nadia była wściekła, zrywała wstążki, wyszarpywała z włosów grzebyki, znacząc nimi ślad w ciemnym korytarzu. – Myślisz tylko o sobie – wyrzucała Kseni. – Zaginasz parol na jakiegoś pijaka, a kiedy on nie chce z tobą tańczyć, robisz z siebie idiotkę i niweczysz szanse nas obu. Zakwiliłam cicho w stronę Olgi, żeby rozebrała mnie i położyła do łóżka, ale ona nie zwróciła na mnie uwagi. – Co się dzieje, koteczku? – spytała Nadię. Nadia machnęła ręką, jakby odganiała się od natrętnej muchy, i stanęła bojowo przed Ksenią. – Przyznaj się. Zrobiłaś to specjalnie. Ksenia nie zaprzeczyła temu oskarżeniu.