ks-konfeks

  • Dokumenty295
  • Odsłony17 670
  • Obserwuję20
  • Rozmiar dokumentów410.8 MB
  • Ilość pobrań11 927

Carmack Cora - Coś do stracenia 3 - Coś do ocalenia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Carmack Cora - Coś do stracenia 3 - Coś do ocalenia.pdf

ks-konfeks EBooki coś do stracenia
Użytkownik ks-konfeks wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 193 stron)

Tytuł oryginału: Finding it Redakcja: Julia Holewińska Skład i łamanie: EKART Projekt graficzny okładki: Joanna Wasilewska Zdjęcie szarfy © Zhudifeng | Dreamstime.com Zdjęcie pary: © Geoffery Gordon Goldswain | Dreamstime.com Text copyright © 2013 by Cora Carmack By arrangement with the author. All rights reserved. Polish language translation copyright © 2015 by Wydawnictwo Jaguar Sp. Jawna ISBN 978-83-7686-356-6 Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2015 Adres do korespondencji: Wydawnictwo Jaguar Sp. Jawna ul. Kazimierzowska 52 lok. 104 02-546 Warszawa www.wydawnictwo-jaguar.pl Wydanie pierwsze w wersji e-book Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22

Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Podziękowania Przypisy

Dla Kristin, wybitnie spostrzegawczej towarzyszki podróży. Pamiętasz, jak utknęłyśmy na całą noc na dworcu? I jak wzięłyśmy taksówkę z Niemiec do Holandii? I jak rozwaliłam mikrofalę w Hiszpanii i mało nie umarłam? Dzięki, że byłaś ze mną. I za wszystko inne.

Rozdział 1 Każdy z nas zasługuje na wielką przygodę. Przynajmniej jedną w życiu. Na moment, do którego można później wracać, mrucząc pod nosem: o tak, wtedy właśnie czułam, że żyję. Wielkie przygody mają swoje wymagania. Nie przytrafiają się wtedy, gdy martwimy się przyszłością albo tkwimy głęboko w przeszłości. Należą do teraźniejszości i zawsze, zaklinam się, zawsze, pojawiają się niezapowiedziane i w niesprzyjających okolicznościach. Prawdziwa przygoda jest jak otwarte na oścież okno. Musisz odważyć się wejść na parapet i skoczyć. Rodzicom powiedziałam, że wybieram się do Europy, by zwiedzić kawałek świata i dorosnąć. Nie, żeby tata słuchał mnie dłużej niż przez piętnaście sekund. Z kamienną twarzą rzuciłam, że mam zamiar wydawać jego kasę i wkurzać go na każdym kroku, ale nawet tego nie zarejestrował. Wykładowcom wyjaśniłam, że zamierzam zbierać doświadczenia, które z całą pewnością uczynią mnie lepszą aktorką. Kumple myśleli, że jadę imprezować. Tak naprawdę chodziło o wszystko po trochu. Albo o coś zupełnie innego. Czasem towarzyszyło mi dziwne uczucie pustki, natrętne niczym bzyczący przy uchu komar. Czegoś mi brakowało. I chciałam to coś znaleźć. Bo przecież musiało być coś więcej! Skończyłam college i nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że oto najlepsze lata życia mam już za sobą. Jeśli wielkie przygody dzieją się tu i teraz, to chciałam być tu i teraz, żyć chwilą, nie oglądać się za siebie i nie myśleć o jutrze. Po dwóch tygodniach szlajania się po wschodniej Europie, mogłabym uchodzić za eksperta w dziedzinie tymczasowości. Szpilki nieustannie klinowały się pomiędzy kamieniami, gdy maszerowałam w dół wyłożonej kocimi łbami ulicy. Równowagę zachowywałam tylko dzięki wsparciu dwóch młodych Węgrów, których poznałam wcześniej tego wieczora… A może raczej ostatniej nocy? Nieważne. Człapaliśmy za pozostałą dwójką. Nawet trzeźwa jak świnia nie byłam w stanie zapamiętać i poprawnie wymówić węgierskich imion. Okej, teraz nie byłam tak zupełnie trzeźwa. Pomyliłam Tamása z Istvánem. A może nie? Może to akurat był András? Chrzanić to. Wyglądali podobnie. Śniadzi, ciemnoocy i ciemnowłosi, seksowni jak diabli. Znali nawet kilka słów po angielsku. Ameryka. Ładna. Pić. Taniec. I tyle. Ale czy naprawdę potrzebowali ich więcej?

Udało mi się przynajmniej zapamiętać imię Kataliny. Poznałam ją kilka dni wcześniej i od tamtej chwili byłyśmy prawie nierozłączne. Nasza znajomość opierała się na wymianie dóbr. Ona pokazywała mi Budapeszt, ja opłacałam nasze ekscesy kartą kredytową tatusia. Raczej się nie zorientował. A nawet jeśli, to przecież zawsze powtarzał, że ludzie, którzy twierdzą, że pieniądze nie dają szczęścia, nie umieją ich wydawać. Przyswoiłam ważną życiową lekcję. Dzięki, tato. – Kelsey – zaczęła Katalina. Miała zabójczy, egzotyczny akcent, którego szczerze jej zazdrościłam. Lata college’u i scenicznych występów sprawiły, że z mojego teksańskiego zaśpiewu nic nie zostało. Szlag. – Witamy w ruinach!1 W ruinach? Odkleiłam się od Istvána (czyli od tego gościa, którego nazywałam Istvánem), żeby się rozejrzeć. Staliśmy pośrodku pustej ulicy, gdzieś pomiędzy rozpadającymi się budynkami. Wiedziałam, że nie należy oceniać książki po okładce i tak dalej, ale w ciemnościach okolica przypominała scenerię rodem z filmu o apokalipsie zombie. Przelotnie zastanowiłam się, jak brzmi słowo „mózg” po węgiersku. Stara żydowska dzielnica, przypomniałam sobie. Katalina mówiła, że wybieramy się do starej żydowskiej dzielnicy. Miejsce nie wyglądało, jakby znajdował się tu jakikolwiek lokal. Rozejrzałam się po obdrapanych fasadach i pomyślałam, że jeśli spotka mnie tu koniec, to przynajmniej odejdę pełna wrażeń. Wciąż jeszcze pamiętałam poprzednią noc… Zachichotałam i już miałam podzielić się swoimi światłymi przemyśleniami z towarzystwem, gdy dotarło do mnie, że i tak byśmy się nie dogadali. Może przeceniłam zdolności językowe Kataliny? Powinnam była się upewnić, że wie, co oznacza słowo „bar”. Wskazałam palcem na jeden ze zrujnowanych, pozbawionych jakichkolwiek szyldów czy neonów frontów i zapytałam: – Pić? Dla pewności udałam, że wychylam szklankę. – Igen. Pić – potwierdził radośnie jeden z facetów. Igen znaczyło tak. Tyle już załapałam. Jeszcze ze dwie imprezy i będę mogła wpisać sobie węgierski do CV. Ruszyłam za Kataliną i Andrásem (byłam na siedemdziesiąt pięć procent pewna, że to András) do wnętrza budynku, walcząc z niepokojącym wrażeniem, że za moment cała ta kamienna konstrukcja zwali mi się na łeb. Wyższy z Węgrów opiekuńczo otoczył mnie ramieniem. – Tamás? – zaryzykowałam. Musiałam zgadnąć, bo wyszczerzył zęby. Zanotować: ten z sylwetką modela i stuwatowym uśmiechem zdolnym rozpuścić górę lodową to Tamás.

Uniósł dłoń i powolnym ruchem odgarnął mi z twarzy włosy. Spojrzałam na niego i poczułam rozkoszny ucisk w dole brzucha. Bariera językowa? Wolne żarty! Cóż znaczyła niemożność prowadzenia filozoficznej debaty wobec spojrzenia tych ciemnych oczu, wobec palącego dotyku spragnionych, przyciśniętych do moich bioder dłoni… Nic. Zupełnie nic. Wszystko mówiło mi, że to będzie fantastyczna noc. Gdy zagłębiliśmy się w bebechach budynku, poczułam, że podłoga pod moimi stopami zaczyna wibrować echem muzyki. Łomot narastał z każdym krokiem, aż wreszcie znaleźliśmy się w sporej sali. Zamrugałam, zaskoczona. To był najbardziej porąbany, najdziwaczniejszy lokal, w jakim do tej pory byłam. Ściany wyburzono, ale nie trudzono się z wyniesieniem gruzu – kawały betonu walały się po podłodze, oświetlone jedynie blaskiem niewielkich latarenek i choinkowych lampek. Meble, każdy z innej bajki, porozstawiano bez ładu i składu. Był tu nawet przerobiony na kącik jadalny, pozbawiony niektórych części samochód. – Okej? – zapytała Katalina. Przywarłam mocniej do Tamása i skinęłam głową. – Jest bosko. Chłopak pociągnął mnie w stronę baru. Wyciągnęłam dwieście forintów i za ekwiwalent dziesięciu dolców kupiłam drinki dla wszystkich. Ceny były niesamowite. Powinnam rozważyć emigrację. I rozważyłabym, gdyby nie jedna, bardzo bolesna dla mnie kwestia. Z jakiegoś nieznanego mi powodu w Europie serwowali tequilę z cytryną, a nie z limonką. Za każdym razem, gdy zamawiałam shoty, barmani patrzyli na mnie, jakbym życzyła sobie szczyn słonia… Żaden z nich nie potrafił pojąć magicznej mocy mojej ulubionej trucizny. Mogłabym milczeć jak zaklęta, a moje alkoholowe preferencje i tak wydałyby mnie jako turystkę. Z limonką, czy z cytryną, zawsze najbardziej lubiłam tequilę. Później Tamás kupił mi gin z tonikiem, mieszankę, z którą zapoznałam się kilka dni wcześniej i która sprawiła, że brak margarity w tej części świata stał się jakby mniej bolesny. Oczy chłopaka rozwarły się szeroko, gdy wypiłam drink duszkiem, zupełnie jak lemoniadę w gorący teksański dzień. Oblizałam wargi i przyjęłam kolejną szklankę, tym razem od Istvána. Tamás gestem zachęcił mnie do powtórzenia wyczynu. Gin z tonikiem był słodki i kwaskowy jednocześnie. Zdecydowanie wolałabym tequilę, ale kim byłam, by odrzucić zaproszenie? Nagrodzili mnie oklaskami. Zawsze lubiłam wzbudzać zachwyt. Chwyciłam chłopaków za ramiona i odciągnęłam ich od baru. Sąsiednia sala była pełna tańczących ludzi i właśnie tam chciałam się znaleźć. Katalina i András podążyli

za nami. Oryginalny wystrój wnętrza sprawiał trochę problemów. Na drodze do upragnionego parkietu leżała zgrabna kupka gruzu. Nawet nie musiałam patrzeć na moje zabójcze turkusowe szpilki, żeby wiedzieć, że żadną miarą nie uda mi się wyminąć jej z gracją. Tamás był wyższy, ale to István dysponował potężniejszą muskulaturą, więc to na nim się uwiesiłam. Zrozumiał mnie w mgnieniu oka. Bez słowa (w obojętnie jakim języku) i bez wysiłku wziął mnie na ręce i przycisnął do szerokiej piersi. Miałam nosa, że tej nocy wybrałam obcisłe dżinsy zamiast krótkiej kiecki. – Köszönöm – powiedziałam, choć to raczej on powinien mi dziękować za nieograniczoną możliwość podziwiania mojego dekoltu. Nie przeszkadzało mi to, że się gapi. Świat utonął w głośnej muzyce i czułam przyjemne ciepło po wypitym wcześniej alkoholu. Moja beznadziejna rodzina była tysiące kilometrów ode mnie, w tym samym miejscu, co problemy i wątpliwości. Zbyt daleko, by się nimi martwić. Byłam, gdzie chciałam być, i robiłam to, czego pragnęłam. Och, oczywiście, nie miałam złudzeń dotyczących nowych znajomych. Najprawdopodobniej szlajali się ze mną tylko dla kasy i seksu, ale… Chcieli mnie. A lepiej być chcianym dla czegoś niż nie być chcianym w ogóle. Takie jest życie. Coś za coś. Wiedziałam o tym i akceptowałam to. István objął mnie mocniej ramionami i prawie rozpłynęłam się pod jego dotykiem. Ojciec lubił powtarzać, a raczej wrzeszczeć, że niczego w życiu nie potrafię docenić. Błąd. Potrafiłam docenić męskie ciało w całej jego morderczej doskonałości. István grał w piłkę nożną i cały składał się z twardych mięśni i napiętych ścięgien. Gdy opuszczał mnie niechętnie na parkiet, przesunęłam dłonie na jego biodra i przygryzając wargi, spojrzałam na niego spod opuszczonych rzęs. Jeśli poprawnie odczytałam wyraz jego twarzy, trafiłam w dziesiątkę. Nie byliśmy jednak sami. Poczułam za sobą obecność Tamása i pomyślałam, że w sumie nigdzie się nie spieszę. Zatraciłam się w muzyce, alkoholu i przyjemności bycia uwięzioną pomiędzy dwoma fantastycznymi egzemplarzami gatunku homo sapiens. Czas nie miał znaczenia, liczył się w oddechach, dotyku rąk i kroplach potu. Później były kolejne drinki, kolejne piosenki przechodzące płynnie jedna w drugą, kolejne barwy rozbłyskujące pod zamkniętymi powiekami. Przez tych kilka chwil, minut, może godzin, po prostu byłam. Jak białe, czekające na zamalowanie płótno. Bagaż został za drzwiami. Przyszłość nie istniała. Perfekcyjna noc. Między dwoma boskimi ABSami nie ma miejsca na zmartwienia. O! To mogłoby być moje nowe motto!

Wcisnęłam w rękę Istvána kilka banknotów i pokazałam na migi, by kupił kilka drinków, a potem, gdy zniknął, obróciłam się ku Tamásovi. Tak długo tkwił przyciśnięty ciasno do moich pleców, że zapomniałam o tym, jak bardzo jest wysoki. Odchyliłam się lekko, by spojrzeć mu w twarz, a wtedy jego dłonie płynnym ruchem ześlizgnęły się na mój tyłek. – Ktoś jest strasznie szczęśliwy, że ma mnie tylko dla siebie – mruknęłam z krzywym uśmiechem. Przyciągnął mocno moje biodra i poczułam, że naprawdę jest cholernie szczęśliwy. – Piękna Amerykanka – powiedział. No tak. Nie ma sensu tracić energii na dowcipną gadkę, której koleś zupełnie nie zrozumie. Miałam lepszy pomysł. Zarzuciłam mu ramiona na szyję i uniosłam głowę w uniwersalnym komunikacie „pocałuj mnie”. Tamás nie tracił czasu. W ogóle. Od zera do setki w ciągu sekundy. Nie zdążyłam nawet mrugnąć, a jego język zapoznawał się już z dolnymi partiami mojego gardła. Czułam się, jakby zaatakował mnie jakiś jaszczur. Obydwoje byliśmy nieźle zalani, może dlatego nie zorientował się, że jest na świetnej drodze, żeby przywołać mój ostatni posiłek. Wycofałam się ostrożnie, a wtedy chwycił zębami moją dolną wargę. Nigdy nie miałam nic przeciwko podgryzaniu, ale Tamás przyssał się do mnie i nie przestawał ciągnąć. Stał i ssał bez końca, aż zaczęłam liczyć w myślach, ciekawa, kiedy mu się znudzi. Kiedy dojechałam do piętnastu (PIĘTNASTU!) sekund, zauważyłam jakiegoś gościa, który siedział przy barze i obserwował moje dylematy z szerokim uśmiechem. Życzyłam mu w duchu wszystkiego najgorszego. Pozbierałam się wreszcie i odsunęłam. Moja biedna, sponiewierana warga odzyskała wolność z głośnym „pop”. Uniosłam dłoń, prawie pewna, że po starciu z węgierskim odkurzaczem moje usta wyglądają jak po wyjątkowo nieudanym zabiegu w gabinecie chirurgii plastycznej, a wtedy Tamás zaatakował mój policzek, szczękę i szyję. Jego wilgotny język skojarzył mi się z wielkim, ciepłym ślimakiem i cały rozkoszny spokój, spowodowany alkoholem, diabli wzięli. Nagle stałam się boleśnie świadoma tego, że stoję pośrodku zrujnowanego budynku z obślinioną twarzą, a obserwujący mnie z pewnej odległości nieznajomy śmieje się tak, że mało nie spadnie ze stołka. Gdyby chociaż był brzydki, mogłabym to jakoś (tfu!) przełknąć. Niestety, był boski. Czasem teraźniejszość bywa parszywa.

Rozdział 2 Nieznajomy miał ogorzałą, lekko oliwkową karnację, ciemne oczy i przystrzyżone krótko włosy. Przypominał żołnierza, co od razu wywołało u mnie ciąg skojarzeń związany z atakami na cudze, w tym również moje, terytorium. Wyglądał na wysokiego i miał w sobie jakiś ogień. Niestety, jedynym płonącym elementem krajobrazu byłam w tej chwili ja. I nie płonęłam z pożądania, a ze wstydu. Dlaczego świadkiem mojego upokorzenia musiał być taki przystojniak? Zupełnie, jakby mógł czytać mi w myślach, facet zaczął się śmiać jeszcze głośniej. Wyrwałam się Tamásowi i uniosłam ręce. – Łazienka! – wybełkotałam. Najwyraźniej nic mu to nie mówiło, bo znów próbował mnie objąć. – Nie! – Energicznie pokręciłam głową. – Toaleta? Zmarszczył brwi, a potem wymownym gestem przyłożył sobie dłoń do ucha. – Toaleta! – ryknęłam pełną piersią. W dalszym ciągu nie był pewien, co chcę powiedzieć, za to jakaś grupka ludzi nieopodal przestała tańczyć i zaczęła mi się przyglądać. Kątem oka widziałam, że facet przy barze ma kolejny atak wesołości. Jeszcze minuta i wypluje sobie płuco. Niech to szlag! Założyłabym się, że on akurat rozumiał po angielsku. Obróciłam się na pięcie i zwiałam, co zapewne uczyniło całą scenę jeszcze zabawniejszą, ale miałam to w nosie. Chciałam tylko spłukać wstyd kolejnym drinkiem. Usiłowałam przeleźć przez kupę śmieci, ale kupa śmieci nie chciała tkwić w bezruchu, a w niebotycznych obcasach czułam się wielka jak Wieża Eiffla. Byłam bardziej zalana, niż mi się wydawało. Chwiejąc się niebezpiecznie, usiłowałam zmusić świat do odzyskania równowagi. Bezskutecznie. Podparłam się ręką, żeby nie upaść. – Co się stało? Żadnych miejscowych do pomocy? Spojrzałam w bok, obawiając się najgorszego. Najgorsze stało się faktem. Myślałam, że to niemożliwe, ale z bliska żołnierz był nawet przystojniejszy. A może to była zasługa jego niskiego, głębokiego głosu? Amerykanin, poznałam po akcencie. Patrzył na mnie na poły rozbawionym, na poły zniesmaczonym wzrokiem, ale nawet to pozbawione ciepłych uczuć spojrzenie sprawiało, że coś w moim brzuchu zaczęło tańczyć salsę.

Albo to nie jego spojrzenie, tylko reakcja na alkohol. Albo jedno i drugie. – Nie potrzebuję nikogo do pomocy! – warknęłam. – Radzę sobie świe… Chciałam się wyprostować, ale obcasy mnie zdradziły. Poczułam, że kostka wygina się nieprzyjemnie, a wszystko wokół się chwieje. W ułamku sekundy przeszłam od pozycji dumnie wyprostowanej do siedzenia na kupce gruzu. Ze zdumieniem spojrzałam na otarte do krwi ręce. Wciąż jeszcze usiłowałam zrozumieć, czy to ja poruszam się z prędkością światła, czy cały świat zwolnił, gdy przestałam siedzieć, a zaczęłam latać. Wytrzeszczyłam oczy i ujrzałam silną, pokrytą lekkim zarostem szczękę i miękki zarys pełnych warg. A potem oczy – chmurne, o przeszywającym spojrzeniu. Ich wyraz przypomniał mi dorastanie w otoczeniu wiernych kościoła i to niepokojące uczucie, że wszechwiedzący Bóg dostrzega wszystko to, co starałam się przed nim ukryć. – Jesteś jak Bóg – wymamrotałam i dokładnie w tej samej chwili zamarzyłam o tym, by zassać z powrotem te słowa. Facet roześmiał się. – Tego nikt mi jeszcze nie mówił. – To znaczy… – zaczęłam, choć nie wiedziałam, co to znaczy i co właściwie chcę powiedzieć. Za dużo picia. – Postaw mnie. Nie potrzebuję pomocy. – Twoja opinia w tej kwestii niezbyt mnie interesuje – oznajmił kategorycznym tonem. Oto historia mojego życia. Wszyscy wiedzą lepiej ode mnie, czego chcę i czego potrzebuję. – Okej – zgodziłam się, przewracając oczami. – Noś mnie przez całą noc. Dla mnie bomba. Położyłam mu głowę na ramieniu i umościłam się wygodniej. Miałam już zarzucić mu rękę na szyję, gdy nagle moje stopy dotknęły ziemi. Syknęłam, czując przeszywający nogę ból. No cóż. Powinnam była trzymać gębę na kłódkę. Ukrywając zawód, wzruszyłam ramionami i obrałam kurs na bar. Facet pojawił się przede mną tak szybko, że nieomal wyrżnęłam czołem w jego klatkę piersiową. To była imponująca klatka piersiowa. Może nie powinnam była hamować? – Jak tak możesz? – zapytał. – Tak bez podziękowania… Zmierzyłam go gniewnym spojrzeniem, znacznie bardziej trzeźwa niż trzy minuty wcześniej. – Wybacz, ale nie zwykłam dziękować ludziom za coś, co zrobili wbrew mojej woli – warknęłam. – A teraz, wybaczysz… Wyminęłam go i pomachałam do barmana, który, niebiosom niech będą dzięki,

mówił po angielsku. Zamówiwszy tequilę, wdrapałam się na stołek. – Jeszcze wodę dla tej pani – usłyszałam tuż koło ucha. Facet, jak gdyby nigdy nic, usiadł obok mnie. Czekając na drinka, obserwowałam go kątem oka. O tak, był przystojny. I nie próbował mnie upić. Więcej – chciał mnie otrzeźwić. Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś takiego. To było niepokojące i nie wzbudzało mojego zaufania. Pokręcone? Może. Ale nauczyłam się, że jeśli na samym początku znajomości nie rozgryzę człowieka, to ta niewiedza zemści się na mnie, gryząc mnie w tyłek w najmniej odpowiednim momencie. Na dodatek gość zaciskał szczęki, jakby był wściekły i za nic nie mogłam pojąć, po jaką cholerę przysiadł się do mnie, skoro tak strasznie go wkurzam. – Strasznie jesteś nachalny – burknęłam. I niebezpieczny. I atrakcyjny. – A ty jesteś strasznie pijana, księżniczko – odparował. Roześmiałam się. – Skarbie, dopiero się rozkręcam. Kiedy zacznę gadać o tym, że nie czuję policzków i zacznę się do ciebie kleić, dopiero wtedy będę strasznie pijana. Brwi nieznajomego uniosły się lekko, gdy usłyszał o klejeniu się, ale nie odezwał się ani słowem. Barman postawił przede mną shota i wodę. Ruszyłam na tę wielką wyprawę, bo chciałam przeżyć przygodę, chciałam żyć tu i teraz, bez bagażu i rozkładu jazdy. Picie wody nie wydawało mi się sposobem na realizację moich planów. Odsunęłam od siebie szklankę i sięgnęłam po tequilę. Jednym haustem. Tu i teraz. Po moim ciele rozlała się fala przyjemnego ciepła. Nawet ta cytryna, słodsza od limonki, nie była taka zła… Pomachałam do barmana, wskazując na pusty kieliszek. – Wiesz, że to nie pomoże – odezwał się nagle nieznajomy, wyrywając mnie raz jeszcze z przyjemnego otumanienia. – Jeśli chcesz wymazać wspomnienie tamtego pocałunku, daruj sobie. Takie wydarzenia zostają w pamięci aż do śmierci. Skrzywiłam się i mimowolnie potarłam dłonią policzek, po którym łaził ślimak Tamása. – Nie musisz mi mówić – jęknęłam. Kiedy podsunął mi pod nos wzgardzoną szklankę wody, uniosłam wzrok. Patrzył na mnie chłodnym, twardym spojrzeniem, ale na dnie jego oczu dostrzegałam uśmiech, którego próżno było szukać na ustach. A usta miał zaprawdę fascynujące. – Wiesz, mógłbyś mi pomóc wymazać to wspomnienie w inny sposób – zasugerowałam niewinnie. Facet obrócił się i oparł plecami o bar. Poczułam dreszcz, gdy przypadkiem musnął mnie ramieniem. Okej, był wkurzający. I autorytarny. Ale był również wielki,

muskularny i pociągający, a niczego więcej nie potrzebowałam. Mojego ciała nie interesował rodzaj narastającego pomiędzy nami napięcia. Napięcie to napięcie. Gapił się na parkiet, mogłam więc bezkarnie go podziwiać. A potem krótko podsumować. Ciacho. – Wiesz… – zaczął po dłuższej chwili, patrząc na mnie kątem oka. – Mógłbym to zrobić. Tak! Zróbmy to! – Ale o wiele zabawniejsze jest wspominanie twojej miny. Zdusiłam prychnięcie. Super. Po lekkim drganiu ramion poznawałam, że facet znowu się ze mnie śmieje. – Zapewniam cię, że jest kilka o wiele bardziej zabawnych rzeczy – wymruczałam, muskając lekko jego rękę. To go uciszyło. Przestał obserwować parkiet i zaczął studiować mnie. Jego wzrok przebiegł po moich obutych w mordercze obcasy nogach i zatrzymał się na podkreślonych opiętymi dżinsami biodrach. Kiedy w zamyśleniu przesunął kciukiem po dolnej wardze, gotowa byłam rzucić mu się w ramiona. Prawie. Zamiast tego, ściągnęłam łopatki. Wzrok nieznajomego w jednej sekundzie przeniósł się na moją klatkę piersiową. Bingo! Zawsze działa. Podziękowałam w duchu niezawodnej w podtrzymywaniu sekretów Victorii i już miałam uśmiechnąć się triumfalnie, gdy facet po prostu odwrócił wzrok i na powrót skoncentrował się na parkiecie. Co do cholery? Nie spojrzał mi w twarz. I na moje cycki też się specjalnie nie gapił. Czułam się trochę urażona. A moje dziewczynki, Marilyn i Monroe też czuły się bardzo urażone. Właśnie o to mi chodziło z tym brakiem zaufania do facetów, którzy chcą, żebym była trzeźwa. Za mało spałam i za dużo wypiłam, żeby go rozszyfrować. Gość był boski, ale trochę ciężkostrawny. Alkohol i poczucie niepewności to kiepskie połączenie. – To było bardzo interesujące – oznajmiłam. – A teraz będę spadać. – Do tej parkietowej przyssawki? Serio? Rzuciłam mu przez ramię zabójczy uśmiech. – Chcesz złożyć kontrofertę? Spodziewałam się, że po raz kolejny spotkam się z reakcją godną kamienia, ale tym razem jego oczy rozbłysły, a mięsień na szczęce zaczął niepokojąco pulsować. Nieznajomy odepchnął się od baru i przez moment wyglądał, jakby miał zamiar pójść za mną. Prawie się na niego rzuciłam. Prawie! A więc wcale nie był tak obojętny, jak udawał. Świetnie. To czyniło go nawet

bardziej interesującym. Przygryzłam wargę i z satysfakcją spostrzegłam, że natychmiast skoncentrował wzrok na moich ustach. Nie przestając sugestywnie się uśmiechać, zawróciłam w stronę kontuaru. Może ta woda jednak na coś się przyda? Pochyliłam się lekko, sięgając po wciąż stojącą na barze szklankę. Nasze klatki piersiowe otarły się o siebie. Gość wciąż świetnie nad sobą panował, ale zdradziło go podskakujące w trakcie przełykania śliny jabłko Adama. Stając przed nim ze szklanką w dłoni, starałam się zdusić wypełzający mi na usta szeroki uśmiech. Przygryzłam lekko słomkę i spojrzałam na faceta spod rzęs, przekrzywiając lekko głowę. Odchrząknął, nie odrywając wzroku od moich warg. – Daj znać, gdybyś zmienił zdanie – wymruczałam. Czując narastającą gdzieś w dole brzucha ekscytację, obróciłam się na pięcie i kołysząc biodrami, ruszyłam w stronę części tanecznej. Tym razem udało mi się samodzielnie pokonać kupę gruzu, choć wymagało to sporego wysiłki. Kiedy wreszcie przestałam wgapiać się w betonową przeszkodę, mój wzrok padł na Tamása. Cholera! Wahałam się przez moment, ale na szczęście w ciemnościach zamajaczył również István. Ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty na kolejne spotkanie z pijawką, obrałam kurs na przystojnego piłkarza. Nie oponował, gdy zarzuciłam mu ręce na szyję i wymanewrowałam tak, by odgradzał mnie od Tamása. Niestety, nie minęły nawet trzy sekundy, a myślałam znowu wyłącznie o bezczelnym nieznajomym, który wciąż tkwił przy barze i przeszywał mnie morderczym spojrzeniem. O tak, naprawdę był interesujący. Uśmiechnęłam się pod nosem i pociągnęłam kolejny łyk wody. Pora na małe przedstawienie. Nie spuszczając z oka Ponurego Żołnierza, przesunęłam dłonią po twardej piersi Istvána, a potem odrzuciłam zamaszyście włosy i przywarłam do niego bliżej. Tańcząc, wykonywałam zmysłowe ruchy. Głównie na użytek jednoosobowej publiczności. Nawet z tej odległości widziałam, że nieznajomy zacisnął dłonie w pięści. Obróciłam się plecami do Istavána i przesuwając dłońmi po krzywiznach swojego ciała, posłałam facetowi wymowne spojrzenie. To nie będzie trudne. Duże, ciepłe ręce Istavána objęły mnie w pasie, a potem ześlizgnęły się na brzuch. Pochylając głowę na jego ramię, przymknęłam oczy. To było dobre. Właściwe. Tequila wreszcie zaczęła działać. Tak właśnie chciałam się czuć. Wyzwolona, obojętna wobec problemów całego świata. Chciałam dryfować bezwładnie, poza czasem i miejscem. Zapomnieć, kim jestem.

Do pełni szczęścia brakowało mi tylko jednego. Z trudem otworzyłam ciężkie od alkoholu i podniecenia powieki. Zamrugałam kilka razy, bo świat docierał do mnie jakby przez mgłę i wreszcie, gdy rzeczywistość odzyskała kontury, spojrzałam w stronę baru i celu. Ponury Żołnierz zniknął. Rzuciłam okiem w kierunku miejsca, gdzie spostrzegłam go po raz pierwszy, ale tam również go nie było. Rozejrzałam się w tłumie, wypatrując szerokich ramion i oliwkowej skóry, ale nie mogłam go dostrzec. Rozpłynął się w nocy, w ludzkiej ciżbie, a wraz z jego odejściem, przepadła również najciekawsza opcja spędzenia reszty wieczoru. Szlag! Przegięłam z tym udawaniem trudnej do zdobycia! Powinnam była rzucić się na niego przy pierwszej okazji. Westchnęłam. Pokonana, zdusiłam uczucie zawodu. Trudno. Został jeszcze István… Tyle tylko, że nagle dotyk jego gorących dłoni i ciepły oddech muskający kark znacznie straciły na atrakcyjności. Kiedy obróciłam się przodem do Istvána, uznał to za zachętę i próbował mnie pocałować. Nagle poczułam jego usta na policzku. Cofnęłam się o krok, kręcąc głową. Rany, co mnie napadło? Kątem oka spojrzałam na resztkę wody i uznałam, że może potrzebuję po prostu kolejnego drinka. Samotne podróżowanie nie było łatwe. Samotność oznaczała zbyt wiele ciszy, a cisza sprzyjała rozmyślaniom. Nie chciałam rozmyślać. Grzebanie we własnej głowie podejrzanie przypominało ciężką pracę. Najlepszym antidotum na harówkę zawsze była zabawa. Kiedy znaleźliśmy się przy barze, István wyszczerzył zęby i powiedział: – Piękna Amerykanka, pij. Może byłoby fajniej, gdyby facet znał kilka słów więcej. Zamówiłam kolejkę shotów. W innych okolicznościach zrobiłabym całe przedstawienie z solą, cytryną i alkoholem, ale teraz wydawało mi się to zbyt absorbujące i niewarte zachodu. Już unosząc kieliszek do ust, wiedziałam, że to był kiepski pomysł. Żołądek podjechał mi go gardła, ślinianki pracowały pełną parą, a jednak zaparłam się i wypiłam do dna. I na tym postanowiłam poprzestać – póki jeszcze miałam wszystko pod kontrolą. Pieprzenie! Byłam daleka od kontrolowania czegokolwiek. Pięć minut później shot kopnął mnie z siłą słonia, a raczej przewalił się po mnie z siłą całego stada. Nogi miałam jak z gumy, a ziemia przypominała wzburzone morze. Każdy krok groził upadkiem, każda kolejna fala muzyki masakrowała mi mózg. Skąpana w powodzi wielobarwnych świateł, otoczona przez podrygujących ludzi, miałam wrażenie, że znajduję się w ostatnim kręgu piekieł.

– Potrzebuję powietrza – wyjęczałam słabo, bo nawet mówienie sprawiało mi problem. – Tańczyć? – zapytał István. O Boże, tylko nie to! – Nie chcę tańczyć. Chcę… – Nie kończąc zdania, zaczęłam przepychać się między ludźmi w stronę wyjścia z budynku. Musiałam przypominać piłkę, gdy odbijałam się od grupki do grupki, niezdolna do zrobienia kilku prostych kroków. Gdy wreszcie wypadłam na zewnątrz, z ulgą nabrałam w płuca potężny haust chłodnego, nocnego powietrza. I to prawie mnie zabiło. Przytrzymując się dłonią fasady budynku, zrobiłam to, czego bardzo nie chciałam robić. Zwymiotowałam. Na ulicy. W mrocznym, wyludnionym, czekającym na inwazję zombie zaułku. Świetnie. Nagle, pomiędzy jednym zwrotem, a drugim, posłyszałam za sobą kroki i czyjeś ręce odgarnęły do tyłu zwieszające się po obydwu stronach mojej twarzy włosy. Zrewidowałam pogląd. Zaułek nie był do cna wyludniony. Zamrugałam, bo oczy zaszły mi łzami i krzywiąc się, spojrzałam przez ramię na dobrą duszę. Spodziewałam się Istvána albo Kataliny. Nic z tego. Ponury Żołnierz, który porzucił mnie i moje przedstawienie w najlepszym momencie, powrócił w najgorszym możliwym. W jego oczach nie pozostał nawet cień uśmiechu. Zombie. Chciałam, żeby dopadły mnie zombie.

Rozdział 3 Bałam się, że jeśli otworzę usta, znowu zacznę rzygać. Świat wirował w szalonym tempie wokół jednego punktu. Tym punktem była niezaprzeczalnie urodziwa i okraszona wyrazem zdegustowania twarz nieznajomego. Zupełnie jakby ktoś chciał na zawsze utrwalić mi w pamięci ten moment skrajnego upokorzenia. – Wszystko okej? – zapytał facet grobowym tonem. Ni diabła. – Jasne – mruknęłam, odpychając się od ściany. Udało mi się utrzymać na nogach, ruszyłam więc przed siebie. – Dokąd idziesz? – Dokądkolwiek. Byle dalej stąd. Temperatura znacznie spadła, a lekkie powiewy wiatru przyjemnie chłodziły moją spoconą skórę. Ponury Żołnierz mnie wyminął. – Poczekaj! – zażądał. – Serio? Powinien zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Normalni ludzie tak właśnie robią, spotykając na swej drodze kogoś, kto robi z siebie kompletnego kretyna. Udają, że nie widzą, i przyspieszają kroku. Facet zatrzymał się przede mną. Jego twarz kryła się w cieniu, nie mogłam więc niczego z niej wyczytać. Tak jakby światło mogło w czymś pomóc. – Nie puszczę cię samej – oznajmił. Aha, to taki typ… Nie mógł po prostu odpuścić? Łeb mi pękał, a w ustach czułam smak czegoś zbyt obrzydliwego, by to nazwać. Nigdy nie sądziłam, że nadejdzie taki moment, kiedy będę sobie życzyła, by zajebiście przystojny facet dał mi święty spokój, ale zawsze jest ten pierwszy raz. – Już mówiłam, że czuję się dobrze – mruknęłam. – Złe rzeczy przytrafiają się nie tylko ludziom, którzy czują się kiepsko. Czy Ponury Żołnierz był tak naprawdę księciem z bajki, który maskował prawdziwą tożsamość wojskową fryzurą… Powinno mnie to zniechęcić. Normalnie nie cierpiałam tych ekstraordynaryjnie opiekuńczych facetów. Dlaczego więc coś w środku mnie zapragnęło poczuć się oczarowane? To przez ten zarost. Zawsze miałam słabość do niedogolonych typów.

– Słuchaj – zaczęłam z rezygnacją. – Kapuję. Serio. Chcesz mnie chronić, to bardzo miłe i w ogóle. I nawet seksowne. Ale naprawdę nie potrzebuję opiekunki, bądź więc tak miły i schowaj na moment zbroję. Myślałam, że brzmię bardzo dorośle i poważnie. No cóż, byłam zalana. Facet miał wyraźne problemy z wzięciem mnie na poważnie. Przewrócił oczyma. – Już ci mówiłem, że mało mnie interesuje twoja opinia w pewnych kwestiach – przypomniał. – Świetnie! To co? Zamierzasz łazić za mną, czy mi się to podoba, czy nie? Wykrzywił usta w dziwnym grymasie i dostrzegłam, że hamuje wesołość. Miał boskie usta. – Dokładnie to mam zamiar zrobić. Ktoś powinien odstawić cię do domu. O Boże, byłam pewna, że naprawdę ma zamiar to zrobić – grzecznie odholować żałosną, zalaną w cztery litery panienkę do hostelu, by tam, na piętrowym łóżku, przeżywała na nowo koszmar minionej nocy. W życiu! – Nie idę do domu – oznajmiłam, wymijając go. – Znajdź sobie jakąś inną damę w potrzebie. Uśmiechnął się w dziwny, niepokojący sposób i przesunął dłonią po przyciętych na jeża włosach. Ruszyłam przed siebie. – Jesteś trudna! – zawołał. Tym razem to ja się uśmiechnęłam. Obróciłam się, a potem, idąc tyłem, rozłożyłam ręce i ryknęłam na całe gardło, aż echo potoczyło się po ulicach: – Pewnie, że jestem! Gdyby na świecie istniało jakieś muzeum trudnych ludzi, byłabym głównym eksponatem. Chciałam powiedzieć to głośno, ale chodzenie wspak okazało się kiepskim pomysłem. Potknęłam się i z ledwością utrzymałam równowagę. Mój żołądek nie był mi wdzięczny i opadł gdzieś w okolice kolan. Nie spojrzałam na Ponurego Żołnierza, świadoma, że musiałam wyglądać jeszcze bardziej idiotycznie, niż się czułam, a czułam się aż nadto idiotycznie. Przynajmniej udało mi się jakoś powstrzymać kolejną falę mdłości. Z alkoholem jest jeden problem. Kiedy urąbiesz się na wesoło, jesteś przeszczęśliwy, ale kiedy zaliczysz zjazd, próżno szukać na świecie czegoś gorszego. I nie chodzi tylko o problemy z żołądkiem. Może i byłam trudna, ale wiedziałam, że jeśli wrócę teraz do obskurnego hostelu, do łóżka z wyłażącymi sprężynami, do poprzecieranych koców i chrapiących pod niebiosa współlokatorów, wpadnę w gargantuiczny dół. Hostele mają w teorii ułatwiać poznawanie nowych ludzi, a tak naprawdę większość z nich to najbardziej samotne miejsca na ziemi. Wszystko jest tam tymczasowe. Lokatorzy, relacje międzyludzkie, nawet ciepła woda. Odbijałam się od

jednego do drugiego i chwilami miałam wrażenie, że jestem jak ta pechowa roślinka, próbująca zapuścić korzenie w asfalcie. O nie… Musiałam choć trochę wytrzeźwieć, w przeciwnym razie przeżyję załamanie, przy którym wybuch supernowej to pikuś. Najlepszym sposobem na pozbycie się z organizmu choć części tequili (i ginu) był spacer. Byle nie tyłem. Zdążyłam przejść kilka metrów, a samozwańczy ochroniarz znalazł się u mego boku. Prychnęłam i próbowałam przyspieszyć, ale szpilki nie pozwoliły mi rozwinąć satysfakcjonującej prędkości. Wolałam nie ryzykować kolejnego upadku. A poza tym, choć nikomu bym się do tego nie przyznała, cieszyłam się, że nie jestem sama. – Jak się nazywasz? – zapytałam. Spojrzał na mnie, unosząc brew. – Pytasz dopiero teraz? Wzruszyłam ramionami. – W miejscach takich, jak to – wskazałam palcem na bar, z którego wyszliśmy – imiona nie są specjalnie ważne. A poza tym, tak szczerze, niespecjalnie mnie to obchodzi. Tak tylko sobie wmawiałam. I jemu. – Więc po co pytasz? Skoro imiona nie są ważne i skoro cię to nie obchodzi? – Po pierwsze, nie jesteśmy już w barze. A po drugie uparłeś się mi towarzyszyć, więc zadaję pytania, żeby jakoś wypełnić ciszę, nim cała ta sytuacja stanie się jeszcze bardziej dziwaczna. Poza tym, gdy mówię, nie myślę o tym, że prawdopodobnie jesteś seryjnym mordercą. – Od rycerza do seryjnego mordercy. Nieźle – ocenił. – Mogłeś tylko udawać miłego faceta – zauważyłam. – Generalnie wyglądasz dość niebezpiecznie. – Zawsze jesteś taka szczera? – Prawie nigdy. To przez tequilę, zatyka mi filtry. Coś wesołego rozbłysło w jego oczach. Może to z powodu nadmiaru procentów, ale ni diabła nie mogłam rozgryźć tego gościa. Być może powinnam się tym niepokoić, ale byłam zbyt zajęta utrzymywaniem się w pionie i oddychaniem. – Powiem ci, jak się nazywam, jeśli ty powiesz mi coś o sobie. – Co takiego? Numer PIN? – Coś, cokolwiek. Coś ważnego i szczerego. Nie byłam w stanie iść zupełnie prosto, zupełnie jakby facet miał jakąś tajemną moc przyciągania mnie do siebie. Albo to była tequila. Albo jedno i drugie. Kiedy nasze ramiona zetknęły się ze sobą, poczułam, jakby kopnął mnie prąd. Zupełnie bezmyślnie kłapnęłam pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy.

– Szczerze? Jestem zmęczona. Facet roześmiał się. – Niedługo świt – przypomniał. Potrząsnęłam głową. – Nie chodzi mi o takie zmęczenie. – To o jakie? – O takie… Takie prawdziwe, dogłębne. Takie, którego nie możesz odespać. Jestem zmęczona… byciem. Milczał przez dłuższą chwilę, a potem zwolnił i kątem oka dostrzegłam, że patrzy na mnie. – Nie okazujesz tego – powiedział. – Nie okazuję wielu rzeczy. Kolejne trzy kroki w absolutnej ciszy. – To pewnie też jest męczące. Po jaką cholerę mu o tym wszystkim mówiłam? Spojrzałam na niego i w tej samej chwili zrozumiałam, że nie powinnam była odrywać wzroku od podłoża. Jeden z obcasów zaklinował się pomiędzy kamieniami i po raz drugi tej nocy moja kostka zaczęła się wykręcać. Rozpaczliwie sięgnęłam ręką, by przytrzymać się ramienia Ponurego, ale byłam zbyt wolna. Na szczęście miał świetny refleks. Chwycił mnie za łokieć, a drugą ręką objął mnie w pasie i uniósł bez wysiłku. Z zakłopotaniem poczułam, że na twarz wypływa mi rumieniec. Nie miałam nic przeciwko odgrywaniu głupiej blondynki, gdy służyło to moim celom, ale nienawidziłam być chodzącym stereotypem. – Jak się mają twoje policzki? – zapytał ni w pięć, ni w dziewięć. Otworzyłam usta i zastygłam w bezruchu, aż za bardzo świadoma dotyku jego długich palców spoczywających na mojej talii, skąd bez wysiłku mogłyby się prześlizgnąć niżej… Stop. Nawet samo myślenie o tym sprawiało, że moje serce chciało opuścić klatkę piersiową. – Wciąż je czujesz? A! O to chodziło! Mój wewnętrzny płomień trochę przygasł. Trochę. Dłoń trzymająca mnie za łokieć uniosła się i musnęła moją twarz w przypomnieniu. Płomień odzyskał werwę. – One, cóż… – Przełknęłam głośno ślinę. – Tylko trochę zdrętwiały. Przez moment przyszpilał mnie spojrzeniem. W jego oczach było coś, czego nie spodziewałabym się ujrzeć u faceta, którego poznałam ledwie kilka kwadransów wcześniej. Zwłaszcza że część tego „poznawania” przypadła na wymiotny epizod w ciemnej uliczce. Upewnił się, że stoję mocno na nogach i dopiero wtedy mnie puścił. – Twoja kolej – powiedziałam, walcząc z chęcią przyciągnięcia go z powrotem.

– Moje policzki mają się świetnie. Posłałam mu krzywy uśmiech. – Chodziło mi o imię. Pokiwał głową i ruszył przed siebie, niezbyt szybko, tak bym mogła dotrzymać mu kroku. Tym razem patrzyłam, gdzie stawiam stopy. – Większość ludzi nazywa mnie Hunt2. Udało mi się z nim zrównać. – Ja też mam cię tak nazywać? Jestem większością ludzi? Wsunął dłonie do kieszeni i lekko przyspieszył, rzucając mi przez ramię nieodgadnione spojrzenie. Potem zapatrzył się w pustą ulicę, jakby na jej końcu znajdowało się coś niezaprzeczalnie fascynującego. – Szczerze? Nie wiem, kim jesteś. A to co niby miało znaczyć? Nie wiedział, jakiego rodzaju kobietą jestem? To mogłam mu akurat wyjaśnić… Wnosząc po napięciu jego ramion, chodziło mu raczej o coś znacznie poważniejszego. Ponieważ nie miałam bladego pojęcia, co mogłabym odpowiedzieć, nawet nie próbowałam tego robić. Poza tym dość już wypaplałam. Dokąd szliśmy? Nie wiedziałam. Po prostu przemierzaliśmy starą żydowską dzielnicę w zupełnym milczeniu. Gdy skręcałam w jakąś boczną uliczkę, on podążał za mną. Pozwoliłam błądzić nie tylko ciału, ale i myślom. Podziwiałam gotycką architekturę. Zastanawiałam się, gdzie jeszcze mogłabym pojechać. Aż Hunt na nowo przykuł moją uwagę. Hunt. Co to za imię? Drapieżne. Dokładnie takie. Powinnam czuć strach, sama, w obcym nieście z nieznajomym, a jednak nie byłam w stanie wykrzesać z siebie choćby jednej iskry lęku. Swoją drogą, ojciec zwykł powtarzać, że proszę się o kłopoty. Miał rację. Lista rzeczy, które powinnam czuć albo robić, była długa i wciąż czekała na realizację. Zaczynało świtać, gdy wyszliśmy wreszcie z plątaniny zaułków na otwartą przestrzeń. Znaleźliśmy się nad rzeką, która przecinała miasto na dwie części, i zdążyliśmy akurat na spektakl brzasku. Przystanęłam, by podziwiać widok – zaróżowione niebo i złotawy poblask odbijającego się w wodzie słońca. Nie pamiętałam nazwy rzeki, wiedziałam jednak, że mój hostel musi być niedaleko. No tak, mimo moich obiekcji, Hunt jednak odprowadził mnie prawie pod drzwi. Myśl o powrocie do pokoju wciąż była mi wstrętna. Przełknęłam zgęstniałą nagle ślinę, zdecydowana kontynuować minioną noc również za dnia. – Niedaleko jest klub otwarty do szóstej – powiedziałam, wskazując palcem na południe.

Hunt obrzucił mnie nieprzychylnym spojrzeniem. – Wydaje mi się, że jak na jedną noc, masz już dość. Ton jego głosu sprawił, że wewnętrznie aż się skuliłam. Miał rację. Wystarczyłby jeden drink, żebym znowu wypluwała sobie żołądek. A jednak to coś w mojej głowie, ta brzęcząca niby komar pustka, to coś domagało się, bym zrobiła cokolwiek. Robienie jest bezpieczniejsze od myślenia… Porzuciłam więc Hunta i ruszyłam biegiem w stronę nabrzeża. – Dokąd idziesz?! – krzyknął za mną. Obróciłam się i znowu idąc tyłem, wrzasnęłam: – Nie mam pojęcia! Już miałam się uśmiechnąć, gdy nagle dopadł mnie i złapał za łokieć. Zabolało, gdy pociągnął mnie na chodnik. – Odbiło ci? Nie włazi się na ulicę, nie patrząc, czy coś nie jedzie! Wyrwałam się z jego uścisku. – Wyluzuj! – warknęłam. – O tej godzinie i tak nikogo tu nie ma. W tym samym momencie wszechświat pokazał mi środkowy palec i ulicą przemknął na pełnym gazie jakiś sportowy wóz. Powiew wiatru wzburzył mi włosy. Hunt zacisnął szczęki i uniósł wymownie brew. Nie wiedziałam, czy mam go chęć odepchnąć, czy pocałować. – Nic nie mów – mruknęłam i odwróciłam się, nim z jego ust padło nieśmiertelne „a nie mówiłem”. – Jestem trudna, wiem. – Podbiegłam kilka kroków w stronę rzeki. – Ale jestem w tym świetna. Sięgnęłam w dół i pozbyłam się butów. Beton był chłodny i nieprzyjemnie chropowaty, ale olałam to. Z pantoflami w dłoni poszłam w stronę rzeki. A potem wydarłam się po to tylko, żeby usłyszeć, jak mój głos odbija się echem ponad powierzchnią wody. – Jesteś stuknięta – powiedział Hunt tonem, który mi się nie spodobał. Zupełnie jakby było mu mnie żal. – Poprawka. Jestem zabawna. Rzeka przyciągała mnie niczym magnes. Zostawiłam za sobą Hunta i stanęłam na samym brzegu. Przez moment zabawiałam się myślą, czy nie zanurzyć się w ciemnej toni, uznałam jednak, że niedługo zaroi się tu od ludzi. Poza tym nie miałam pojęcia, co w niej pływa. Głęboka i ciemna jak świeży siniec, rzeka pulsowała stłumioną energią, stałam więc i po prostu się w nią wpatrywałam. Była piękna, cicha, spokojna i niezgłębiona. Nawet promienie słońca przedarły się jedynie przez jej wierzchnią warstwę. Poniżej niepodzielnie rządziła ciemność. Coś przykuło moją uwagę. Niewielkie kształty na krawędzi chodnika biegnącego tuż nad brzegiem rzeki. Zaciekawiona, ruszyłam w ich kierunku. To były buty. Całe

mnóstwo metalowych butów. Zamrugałam, szukając w tym wszystkim sensu. To musiała być jakiegoś rodzaju rzeźba, ale jej znaczenie mi umykało. Buty, wszystkie puste, jakby porzucone przez właścicieli, różniły się kształtami i rozmiarami. Część z nich mogła należeć do mężczyzn, inne do kobiet, dostrzegłam również takie, które mogłyby pasować na nogi dziecka. Jedne zupełnie proste, inne dość wyrafinowane. Chciałam stanąć pomiędzy nimi, ale coś mnie powstrzymało. Nagle rzeka wydała mi się straszliwie smutna, zupełnie jakby ciążyło nad nią widmo utraty. A buty… Musiały mieć jakieś znaczenie. – To pomnik ofiar holocaustu – powiedział Hunt zza moich pleców. Oddech zamarł mi w gardle. Tak. To miało sens. Te buty. Wiedziałam, że są tylko kopią, tylko symbolem, a jednak mówiły do mnie. Śpiewały. Człowiek nie zdaje sobie sprawy z własnej małości, póki nie stanie oko w oko z czymś o wiele większym. Żyjemy tak, jakbyśmy byli centrum wszechświata, a tak naprawdę każdy z nas jest tylko maleńką drobinką większej całości. Stałam na brzegu tej smutnej rzeki, zastanawiając się, jak mam przetrwać dorosłe życie i… Boże… W tej chwili samo słowo „przetrwanie” wywoływało we mnie niesmak. Jak mogłam go używać w obliczy pomnika tych, którym się nie udało? Nie mogłam. Nie miałam prawa. Och, zawsze wiedziałam, że jestem szczęściarą. W czepku urodzona i tak dalej. Otrzymałam dar, ale wraz z nim dostałam coś jeszcze – presję otoczenia. Dbaj o to, co masz, nie uroń ani kropelki. Świetnie. Starałam się. Chciałam coś osiągnąć. Coś pokochać. Coś znaczyć. Nie wiedziałam tylko co i jak. Wszyscy moi znajomi realizowali swoje marzenia i planowali przyszłość, a ja nie potrafiłam znaleźć czegoś, w co mogłabym się zaangażować z podobnym ogniem, nie umiałam naprawdę szczerze czegoś zapragnąć. Nieomalże pół życia spędziłam, wcielając się w różne postaci, starając się je zrozumieć i odegrać, nie byłam jednak w stanie dojść do ładu z samą sobą. Cała lata minęły od ostatniego razu, gdy zaangażowałam się w coś na tyle, by mi na tym naprawdę zależało. Czułam się jak jedna wielka porażka. Buty na brzegu rzeki przypomniały mi o tych wszystkich ludziach, którzy odeszli i już nie powrócą. O zmarnowanych, niezrealizowanych istnieniach. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam tak przytłaczającego uczucia tragedii. W porównaniu z nią, rany, które wyniosłam z przeszłości, wydały mi się tylko nic nieznaczącymi zadrapaniami.