ks-konfeks

  • Dokumenty295
  • Odsłony17 625
  • Obserwuję20
  • Rozmiar dokumentów410.8 MB
  • Ilość pobrań11 884

Richelle Mead - Kroniki krwi 04 - Serce w płomieniach

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Richelle Mead - Kroniki krwi 04 - Serce w płomieniach.pdf

ks-konfeks EBooki kroniki krwi
Użytkownik ks-konfeks wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 266 stron)

2 TRANSLATE BY: LUDKA666

3 Dla Nicole i Alexis. Wszystkie imiona, postacie, miejsca i wydarzenia występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, organizacji, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.

4 AADDRRIIAANN NIE OSZUKUJMY SIĘ. Gdy po wejściu do pokoju zobaczy się swoją dziewczynę przeglądającą książkę z imionami dla dzieci, można znaleźć się w stanie przedzawałowym. - Może nie jestem ekspertem – zacząłem ostrożnie dobierając słowa. – Albo w sumie to jestem. I coś mi się wydaje, że jest coś, co musimy zrobić najpierw, zanim zajdzie konieczność czytania tego. Sydney Sage – wyżej wspomniana dziewczyna i światło mojego życia – nawet na mnie nie spojrzała, ale na jej ustach zagościł cień uśmiechu. - Szukam, czegoś na inicjację – oznajmiła tak zwyczajnie, jakby mówiła o manicure albo zrobieniu zakupów, a nie o dołączeniu do sabatu czarownic. – Muszę mieć „magiczne” imię, którego używa się w czasie spotkań. - Racja. Magiczne imię, inicjacja… po prostu kolejny dzień w życiu, co? Nie żebym miał prawo do krytyki, skoro byłem wampirem z fantastycznym, ale dość skomplikowanym darem do uzdrawiania i stosowania kompulsji. Tym razem udało mi się uzyskać pełny uśmiech, gdy podniosła spojrzenie. Popołudniowe słońce przenikające przez okno mojej sypialni rozświetliło jej oczy nadając im bursztynowy połysk. Rozszerzyły się w zaskoczeniu na widok trzech przyniesionych przeze mnie pudeł. - Co tam masz? - Rewolucję w muzyce – oznajmiłem z czcią stawiając pudła na podłodze. Otworzyłem górne odsłaniając gramofon. – Zobaczyłem ogłoszenie, że jakiś facet na kampusie sprzedaje całą kolekcję. – Otworzyłem pudło pełne płyt winylowych i wyciągnąłem „Rumours” Fleetwood Mac. – Teraz mogę słuchać muzyki w jej najczystszej postaci. Sydney nie wyglądała na zachwyconą, co było zaskakujące w wykonaniu kogoś, kto uważał mojego Mustanga z 1967 – którego nazwała Iwaszkinatorem – za swego rodzaju świętą relikwię. - Powiedziałabym, że muzyka cyfrowa jest tak czysta, że bardziej się nie da. To była strata pieniędzy, Adrian. Wszystkie kawałki z tych pudeł spokojnie zmieściłyby się na moim telefonie. - A tamte sześć pudeł, które jeszcze mam w samochodzie też zmieścisz? Zamrugała zaskoczona i spytała ostrożnie: - Adrian, ile to wszystko kosztowało?

5 Zbyłem jej pytanie. - Hej, wystarczy mi na opłaty za samochodu. Ledwie. – Dobrze, że mieszkanie zostało opłacone, więc nie musiałem martwić się o czynsz, ale nawet bez tego miałem sporo rachunków. – Zresztą teraz dysponuję większym budżetem, bo ktoś zmusił mnie do rzucenia palenia i zrezygnowania z happy hour. - Ty to cały dzień miałeś wesolutki1 – wytknęła przewrotnie. – Ja tylko troszczę się o twoje zdrowie. Usiadłem przy niej na łóżku. - A ja troszczę się o ciebie i pilnuję twojego uzależnienia od kofeiny. Właśnie na tym polegała umowa, którą zawarliśmy, formując coś w rodzaju naszej prywatnej grupy wsparcia. Ja rzuciłem palenie i ograniczyłem picie do jednego drinka dziennie, a ona dała sobie spokój z obsesyjnym liczeniem kalorii i poprzestawała na jednej filiżance kawy na dzień. O dziwo, miała z tym większy problem niż ja z odstawieniem alkoholu. Przez pierwsze kilka dni wydawało się, że będę musiał ją zapisać na jakiś odwyk od kofeiny. - To nie było uzależnienie – burknęła, wciąż skwaszona. – Bardziej… wybór życiowy. Parsknąłem śmiechem i zamknąłem dystans między naszymi twarzami całując ją, a cały świat dosłownie mógł przestać dla mnie istnieć. Nie liczyły się żadne imiona, książki, płyty ani nałogi. Była tylko ona i dotyk jej cudownie miękkich, lecz jednocześnie wymagających warg. W oczach reszty świata mogła się wydawać zasadnicza i zimna. Tylko ja jeden znałem prawdę o pasji i pożądaniu, które w sobie kryła… no, ja i Jill – dziewczyna, z którą łączyła mnie psychiczna więź, umożliwiająca jej zaglądanie do mojego umysłu. Gdy kładłem Sydney na łóżku nawiedziła mnie ta sama co zawsze przelotna i nieistotna myśl, że to, co robiliśmy, jest uważane za tabu. Ludzie i moroje zaprzestali międzyrasowego bratania się, gdy moja rasa ukryła się przed resztą świata w Mrocznych Wiekach. Postąpiliśmy tak ze względów bezpieczeństwa, decydując, że lepiej, aby ludzie nie zdawali sobie sprawy z naszego istnienia. Obecnie moi pobratymcy i jej (a przynajmniej ci, którzy wiedzieli o morojach) uważali takie związki za złe, a w niektórych kręgach za mroczne i wynaturzone. Ja nie dbałem o to wszystko. Obchodziła mnie tylko ona i to, jak dotykanie jej sprawiało, że cały płonąłem, podczas gdy jej spokojna i pewna obecność łagodziła szalejące we mnie burze. To oczywiście nie znaczyło, że afiszujemy się z naszym związkiem. Tak właściwie nasz romans był pilnie strzeżonym sekretem, którego utrzymanie oznaczało sporo czajenia się po kątach i ostrożnego planowania. Nawet w tej chwili czas nam się kończył i właśnie tak wyglądał nasz zwykły dzień. Jej ostatnią lekcją w szkole były niezależne studia z wyrozumiałą nauczycielką, która pozwalała jej wybyć wcześniej i pojechać do mnie. Zyskiwaliśmy w ten sposób jedną, cenną godzinę całowania się i rozmów – przez większość czasu całowaliśmy się tym zachłanniej, że musieliśmy się streszczać – a później Sydney wracała do prywatnej szkoły zanim jej upierdliwa i nienawidząca wampirów siostra, Zoe, skończyła lekcje. Sydney chyba musiała mieć jakiś wewnętrzny zegar, który mówił jej, kiedy kończy się nam czas. W mojej opinii była to nieodłączna część jej talentu do zarządzania stoma sprawami na raz. O mnie nie dało się tego powiedzieć, bo w takich chwilach moje myśli monotematycznie skupiały się na pozbyciu się jej bluzki i zastanawianiu się, czy tym razem 1 Znaczy, jak rano zaczął tankować, tak przestawał dopiero, gdy odpłynął w błogą nieświadomość ;)

6 pozwoli mi zdjąć też stanik. Jak do tej pory nici z tego. Usiadła z zaróżowionymi policzkami i potarganymi, złotymi włosami. Była tak piękna, że aż coś mnie bolało w sercu. Zawsze desperacko chciałem namalować ją w jednym z takich momentów i unieśmiertelnić ten wyraz jej oczu. Pojawiała się w nich delikatność, której normalnie u niej nie widywałem; tak całkowita i kompletna bezbronność u kogoś, kto przez resztę życia był tak powściągliwy i pragmatyczny. Nieźle sobie radziłem z pędzlem, ale uchwycenie jej na płótnie przekraczało moje umiejętności. Włożyła i zapięła swoją brązową bluzkę, kryjąc pod zbroją konserwatywnego stroju jaskrawość turkusowej koronki. W zeszłym miesiącu zrobiła rewolucję wśród swoich biustonoszy i chociaż zawsze smuciło mnie, gdy znikały, cieszyłem się, że wiem o tych sekretnych przebłyskach koloru w jej życiu. Gdy podeszła do lustra na komodzie, przywołałem odrobinę magii ducha, żeby zobaczyć jej aurę – energię otaczającą wszystkie żywe istoty. Magia wyzwoliła we mnie krótki przypływ przyjemności i moim oczom ukazało się otaczające ją jaśniejące światło. Jej aura wyglądała jak zwykle – żółty naukowca równoważyła bogata purpura namiętności i duchowości. Zamrugałem i aura zniknęła razem z toksyczną rozkoszą ducha. Skończyła przygładzać włosy i spojrzała w dół. - Co to jest? - Hmm? Podszedłem do niej i stanąłem za nią obejmując ją w talii. Wtedy zobaczyłem, co ją zainteresowało i zesztywniałem: iskrzące spinki do mankietów z rubinami i diamentami. I tym oto sposobem ciepło i radość, które przed chwilą czułem, zostały zastąpione przez zimną, ale znajomą ciemność. - Kilka lat temu dostałem je na urodziny od cioci Tatiany. Sydney podniosła jedną studiując ją okiem eksperta. Uśmiechnęła się. - Masz tu fortunę. To jest platyna. Jeśli je sprzedasz, będziesz ustawiony na resztę życia. Mógłbyś kupić tyle płyt ile tylko ci się zamarzy. - Wolałbym mieszkać w kartonowym pudle niż je sprzedać. Zauważyła zmianę w moim nastroju i odwróciła się ku mnie z pełną zmartwienia miną. - Hej, tylko żartuję. – Jej dłoń delikatnie dotknęła mojej twarzy. – Spokojnie. Wszystko w porządku. Ale wcale nie było. Nagle świat wydał mi się okrutny i pozbawiony nadziei, pusty bez mojej ciotki, królowej morojów i jedynej osoby w mojej rodzinie, która mnie nie osądzała. Poczułem gulę w gardle, a ściany zdawały się zamykać nade mną, gdy przypomniało mi się, jak została zadźgana na śmierć i jak obnosili się z tymi krwawymi zdjęciami w czasie śledztwa. Nie miało znaczenia, że morderczyni została zamknięta i oczekiwała na egzekucję. To nie zwróci życia cioci Tatianie. Już jej nie było, odeszła tam, gdzie nie mogłem za nią podążyć – przynajmniej jeszcze nie teraz – a ja zostałem tutaj, samotny, pozbawiony znaczenia i pogrążający się… - Adrian. Głos Sydney był spokojny, ale zdecydowany, a ja powoli wynurzyłem się z rozpaczy, która uderzała tak szybko i potężnie; ciemność wciąż narastała przez lata coraz

7 intensywniejszego używania ducha. Taka była cena tego rodzaju mocy, a te nagłe skoki nastrojów stawały się ostatnio coraz częstsze. Spojrzałem w jej oczy i światło wróciło do mojego świata. Wciąż tęskniłem za moją ciotką, ale miałem przy sobie Sydney, moją nadzieję i kotwicę. Nie byłem sam. Nie byłem niezrozumiany. Przełknąłem i kiwnąłem głową ze słabym uśmiechem, gdy ciemność ducha wyzwoliła mnie ze swych szponów. Na razie. - Nic mi nie jest. – Jej mina wyrażała wątpliwości, więc pocałowałem ją w czoło. – Naprawdę. Musisz się zbierać, Sage. Zoe może zacząć się zastanawiać i spóźnisz się na spotkanie z czarownicami. Jeszcze przez chwilę przyglądała mi się ze zmartwieniem nim trochę się rozluźniła. - Dobrze. Ale jeśli będziesz czegoś potrzebować… - Wiem, wiem. Zadzwonię na Miłosny Telefon. To ponownie przywołało jej uśmiech. Ostatnio w tajemnicy zainwestowaliśmy w telefony na kartę, których Alchemicy – organizacja, dla której pracowała – nie byli w stanie namierzyć. Nie żeby regularnie sprawdzali jej normalny telefon… ale mogliby zacząć, gdyby nabrali podejrzeń, że coś niecnego się wyprawia, więc nie chcieliśmy zostawiać śladu złożonego z SMSów i połączeń. - Odwiedzę cię w nocy – dodałem, a ona znów zrobiła surową minę. - Nie, Adrianie. To zbyt ryzykowne. Kolejną z zalet ducha była możliwość odwiedzania ludzi w snach. To była dogodna metoda komunikacji, skoro nie mieliśmy za dużo czasu na jawie – zwłaszcza, że ostatnio bynajmniej nie na rozmowach spędzaliśmy wspólne chwile – ale, jak każde użycie ducha, stwarzało to nieustanne zagrożenie dla mojego zdrowia psychicznego. Ona się tym zamartwiała, ale dla mnie to była niewielka cena za bycie z nią. - Bez dyskusji – zastrzegłem. – Chcę wiedzieć, jak ci poszło. I wiem, że ty też będziesz ciekawa, jak się sytuacja rozwinie. - Adrian… - Będę się streszczał – obiecałem. Zgodziła się niechętnie – wcale nie wyglądała na uszczęśliwioną – i odprowadziłem ją do drzwi. Gdy przechodziliśmy przez salon, zatrzymała się przy niewielkim terrarium przy oknie. Przyklęknęła z uśmiechem i postukała w szybę. W środku siedział smok. No, nie taki prawdziwy. Technicznie to była callistana, ale rzadko używaliśmy tego określenia. Zwykle nazywaliśmy go Skoczkiem. Sydney przyzwała go z jakiegoś demonicznego wymiaru, jako swego rodzaju pomocnika. Jego chęć pomocy zwykle objawiała się zżeraniem wszystkiego śmieciowego jedzenia w moim mieszkaniu. Oboje byliśmy z nim związani i jeśli miał być zdrowy musieliśmy się nim opiekować na zmianę, jednak rezydował głównie u mnie odkąd Sydney dostała się Zoe. Sydney otworzyła pokrywę zbiornika, a niewielka, pokryta złotą łuską istota wlazła na jej dłoń. Zagapił się na nią z uwielbieniem i wcale mu się nie dziwiłem. - Spędził sporo czasu na luzie – powiedziała. – Chcesz chwilę przerwy? Skoczek mógł egzystować w żywej postaci, ale dało się też przekształcić go w małą figurkę, co pomagało uniknąć niewygodnych pytań, gdy ktoś mnie odwiedzał. Niestety tylko ona mogła go transformować.

8 - Tak. Ciągle próbuje zjeść moje farby. I nie chcę, żeby się gapił, jak całuję cię na dowidzenia. Połaskotała smoczka pod bródką i wypowiedziała zaklęcie zmieniające go w figurkę. Definitywnie to ułatwiało życie, ale czasem dla jego zdrowia trzeba było pozwolić mu pohasać. A poza tym polubiłem tego malucha. - Wezmę go na jakiś czas – oznajmiła wsuwając go do torebki. Nawet w kamiennej formie przebywanie blisko niej dobrze na niego działało. Wolny od spojrzenia jego paciorkowatych ślepków pocałowałem ją na dowidzenia, marząc, żeby ten pocałunek nigdy się nie skończył. Ująłem jej twarz w dłonie. - Plan ucieczki numer siedemnaście – powiedziałam. – Uciekniemy i otworzymy stoisko z sokami w Fresno. - Dlaczego akurat Fresno? - Bo wygląda mi na miejsce, w którym ludzie piją dużo soków. Uśmiechnęła się i pocałowała mnie jeszcze raz. „Plany ucieczki” były naszym prywatnym żartem; wszystkie były totalnie nie z tej ziemi i ponumerowane w przypadkowy sposób. Zwykle zmyślałem je na poczekaniu. Smutna prawda: były lepiej przemyślane niż nasze prawdziwe plany. Oboje byliśmy boleśnie świadomi tego, że żyjemy chwilą obecną, a przyszłość jest jedną, wielką niewiadomą. Zakończenie tego drugiego pocałunku było równie trudne, ale w końcu ona to zrobiła, a ja patrzyłem jak odchodzi. Moje mieszkanie wydawało się mroczniejsze, gdy brakło w nim Sydney. Przyniosłem resztę pudeł z samochodu i przekopałem się przez ukryte w nich skarby. Większość albumów pochodziła z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z niewielką reprezentacją osiemdziesiątych tu i ówdzie. Nie zostały uporządkowane, a ja nawet nie próbowałem się za to zabierać. Gdy Sydney przestanie uważać je za bezwartościową zachciankę, nie będzie w stanie się powstrzymać i posegreguje je według gatunku, artysty albo koloru. Na razie ustawiłem gramofon w salonie i wybrałem losowy album: „Machine Head” Deep Purple. Wciąż miałem jeszcze kilka godzin do obiadu, wiec przykucnąłem przed sztalugami, gapiąc się na puste płótno i próbując rozkminić, jak się zabrać za wykonanie mojego obecnego zadania z zaawansowanego malarstwa farbą olejną, jakim był autoportret. Obraz niekoniecznie musiał oddawać rzeczywistość, mógł być abstrakcyjny – nie miało to znaczenia dopóki przedstawiał coś, co reprezentowało mnie. No a ja kompletnie nie wiedziałem jak się za to zabrać. Namalowanie kogokolwiek znajomego nie byłoby problemem; może nie dałbym rady uchwycić wniebowziętej Sydney w moich ramionach, ale zdołałbym odtworzyć jej aurę albo odcień jej oczu. Mógłbym namalować melancholijną, delikatną twarz mojej przyjaciółki, Jill Mastrano Dragomir, młodej księżniczki morojów. Ogniste róże byłyby niezłym hołdem dla mojej ex-dziewczyny, która rozerwała moje serce na drobne kawałki, a ja i tak wciąż ją podziwiałem. Autoportret to zupełnie inna historia. Nie miałem pojęcia, jak mam namalować siebie. Może po prostu złapałem blokadę weny albo nie znałem samego siebie. Gdy tak z rosnącą frustracją gapiłem się na płótno, musiałem zmagać się z potrzebą odwiedzenia mojego zaniedbanego barku i strzelenia sobie paru głębszych. Alkohol niekoniecznie pomagał w tworzeniu arcydzieł, ale zwykle coś tam inspirował. Niemal już czułem smak wódki… mógłbym ją zmieszać z sokiem pomarańczowym i udawać,

9 że dbam o swoje zdrowie. Palce mi drgnęły, a nogi niemal poniosły mnie do kuchni… ale oparłem się pokusie. Pełen wiary wyraz oczu Sydney wypalił się w moim umyśle, więc ponownie skupiłem się na płótnie. Mogłem tego dokonać – na trzeźwo. Obiecałem jej, że ograniczę się do jednego drinka na dzień i ten drink przyda mi się zanim pójdę do łóżka. Nie sypiałem za dobrze. Od zawsze miałem problemy z zaśnięciem, więc potrzebowałem w tym temacie każdej pomocy. Niestety moje postanowienie wytrwania w trzeźwości nie pomogło w zainspirowaniu weny i o siedemnastej płótno wciąż pozostało czyste. Wstałem i przeciągnąłem się zesztywniały, czując, że znów ogarnia mnie wcześniejsza ciemność. To była raczej złość niż smutek, z domieszką frustracji wywołanej brakiem rezultatów. Moi nauczyciele malarstwa twierdzili, że mam talent, ale w chwilach takich jak ta, czułem się jak próżniak skazany na nieuniknioną życiową porażkę, za jakiego uważała mnie większość ludzi. To dołowało tym bardziej, gdy pomyślałem o Sydney, która wiedziała wszystko o wszystkim i mogła osiągnąć sukces na każdej drodze kariery, jaka tylko jej się zamarzy. Pomijając nawet problem ludzko-wampirzych związków, nie mogłem się nie zastanawiać, co ja niby mam jej do zaoferowania. Nie potrafiłem wymienić choćby połowy z jej zainteresowań o dyskusji na ich temat nawet nie wspominając. Jeśli kiedykolwiek uda nam się zorganizować sobie jakieś normalne życie razem, to ona będzie zarabiać na rachunki, podczas gdy mnie czekało siedzenie w domu i sprzątanie… nie żebym był w tym specjalnie dobry. Gdyby chciała po prostu wracać późno do domu i cieszyć oczy niezłą fryzurą, to pewnie mógłbym się spisać względnie dobrze. Wiedziałem, że dręczące mnie lęki brały się z ducha. Nie wszystkie były prawdziwe, ale to nie ułatwiało pozbycia się ich. Dałem spokój malowaniu i wyszedłem z mieszkania, mając nadzieję, że nadchodząca noc pozwoli mi skupić się na czymś innym. Słońce zachodziło, ale w zimowy wieczór w Palm Springs dałoby się obejść nawet bez lekkiej kurtki. To była ulubiona pora morojów, gdy wciąż było jasno, ale nie na tyle, żeby stwarzało to dyskomfort. Trochę słonecznego blasku nam nie szkodziło w przeciwieństwie do strzyg – nieumarłych wampirów, które zabijały dla krwi. Słońce spalało ich, co działało na naszą korzyść, bo potrzebowaliśmy każdej możliwej pomocy w walce przeciwko nim. Pojechałem do Vista Azul, przedmieścia położonego tylko dziesięć minut od centrum. Znajdowało się tam Amberwood, czyli prywatna szkoła z internatem, do której uczęszczała Sydney i reszta naszej urozmaiconej czeredy. Normalnie to Sydney robiła za oficjalnego szofera gangu, ale tego wieczoru to mnie przypadł ten wątpliwy honor, skoro ona wymknęła się na potajemne spotkanie z sabatem. Gdy zaparkowałem, wszyscy już czekali przed dormitorium dziewczyn. Przechyliłem się ponad siedzeniem pasażera i otworzyłem drzwi. - Wszyscy na pokład – zakomenderowałem. Wcisnęli się do samochodu. Uzbierała się ich piątka, do tego byłem jeszcze ja, co dawałoby nam szczęśliwą siódemkę, gdyby towarzyszyła nam Sydney. Na początku, gdy przyjechaliśmy do Palm Springs było nas tylko czworo. Jill – nasz powód pobytu w tym mieście – wskoczyła na siedzenie przy mnie uśmiechając się szeroko. Jeśli Sydney była główną kojącą siłą w moim życiu, Jill zajmowała drugie miejsce. Miała tylko piętnaście lat, czyli siedem mniej niż ja, ale kryła się w niej gracja i mądrość, która już z niej promieniowała. Sydney była miłością mojego życia, ale Jill rozumiała mnie, jak nikt inny. Nie dało się tego uniknąć, skoro dzieliliśmy psychiczną więź, która została stworzona w zeszłym roku, gdy użyłem ducha, żeby uratować jej życie – i to dosłownie.

10 Technicznie Jill była martwa przez niecałą minutę, ale nie dało się zaprzeczyć, że umarła. Wykorzystałem moc ducha w cudotwórczym akcie uzdrawiania i wskrzesiłem ją nim kraina śmierci ją pochłonęła. Ten cud połączył nas, dając jej dostęp do moich uczuć i myśli, ale w drugą stronę to nie działało. Ludzi wskrzeszonych w ten sposób nazywano „naznaczonymi pocałunkiem cienia” i już samo to mogłoby namieszać w głowie każdemu dzieciakowi. Na domiar „szczęścia” Jill była jedną z dwóch osób z wymierającego rodu morojskiej arystokracji. Dowiedziała się o tym stosunkowo niedawno, a jej siostra, Lissa – królowa morojów i moja dobra przyjaciółka – potrzebowała jej żywej, żeby utrzymać się na tronie. Opozycja względem jej liberalnych rządów konsekwentnie dążyła do zabicia Jill, bo starożytne prawo kworum wymagało, aby monarcha posiadał przynajmniej jednego żywego członka rodu. Wtedy ktoś spłodził niezbyt genialny plan ukrycia Jill w ludzkim mieście na pustyni. No poważnie – jaki wampir mógłby chcieć tu mieszkać? Ja bez dwóch zdań często zadawałem sobie to pytanie. Troje ochroniarzy Jill upchnęło się na tylnym siedzeniu. Wszyscy byli dampirami – ta rasa została zrodzona w czasach, gdy wampiry i ludzie jeszcze praktykowali wolną miłość. Byli silniejsi i szybsi niż reszta z nas, co czyniło ich idealnymi wojownikami w bitwach przeciwko strzygom i królewskim zabójcom. Eddie Castile był de facto przywódcą grupy i od samego początku niezawodnym wsparciem dla Jill. Angeline Dawes, rudowłosa złośnica, była trochę mniej niezawodna i przez „trochę mniej” rozumiem „ani trochę”. Z drugiej strony rządziła w walce. Najnowszym dodatkiem do naszej grupy był Neil Raymond, czyli Wysoki, Sztywny i Nudny. Z niepojętych dla mnie przyczyn Jill i Angeline wydawały się uważać jego śmiertelną powagę za oznakę jakiegoś szlachetnego charakteru. Fakt, że skończył szkołę w Anglii, gdzie podłapał brytyjski akcent2 , wydawał się szczególnie rozpalać ich estrogen. Ostatnia uczestniczka imprezy tkwiła poza samochodem, nie chcąc wsiąść – Zoe Sage, siostra Sydney. Pochyliła się ku mnie i spojrzała na mnie brązowymi oczami tak podobnymi do tych Sydney tylko mniej złotymi. - Nie ma już miejsca – powiedziała. – W twoim samochodzie jest za mało siedzeń. - Nieprawda – zaprzeczyłam, a Jill przysunęła się do mnie. – Z przodu zmieszczą się trzy osoby. Ostatni właściciel zamontował nawet dodatkowe pasy. W obecnych czasach to było lepsze dla bezpieczeństwa, ale Sydney prawie dostała zawału na taką profanację, jaką były zmiany w oryginalnej konstrukcji Mustanga. - Przecież wszyscy jesteśmy rodziną, prawda? Żeby zapewnić sobie łatwy dostęp do siebie nawzajem udawaliśmy przed resztą Amberwood, że wszyscy jesteśmy rodzeństwem albo kuzynami. Dopiero, gdy pojawił się Neil Alchemicy zrezygnowali z robienia z niego krewnego, bo to zaczynało wyglądać ciut absurdalnie. Zoe przez kilka sekund gapiła się na puste siedzenie. Miejsca było dużo, ale i tak musiała ścieśnić się z Jill. Zoe spędziła w Amberwood już miesiąc, ale wciąż hołdowała wszystkim uprzedzeniom i zabobonom, jakie jej organizacja żywiła wobec morojów i dampirów. Wiedziałem wszystko na ten temat, bo kiedyś Sydney zachowywała się podobnie. Zakrawało to na ironię, bo misją Alchemików było ukrywanie świata wampirów przed przeciętnymi obywatelami z obawy, że ci nie będą w stanie oprzeć się jego pokusom. 2 Aż mi się przypomina biedny studencik, który zameldował z brytyjskim akcentem: „The recorder is out of order”, a profesorka, która kiepsko udawała tenże akcent, wściekła się, bo myślała, że ją przedrzeźnia… Ech…

11 Alchemicy żywili przekonanie, że moi pobratymcy są wybrykiem natury, który najlepiej ignorować i trzymać z daleka od ludzi, bo a nuż zarazimy ich naszym złem. Pomagali nam niechętnie, ale byli użyteczni w sytuacjach takich jak ta, gdy trzeba było coś zakulisowo załatwić z władzami ludzi i dyrekcją szkoły. Właśnie dlatego przydzielili do nas Sydney – nadzorowała życie Jill na wygnaniu, bo Alchemicy woleli uniknąć wojny domowej wśród morojów. Zoe została przysłana niedawno jako praktykantka i była jak przysłowiowy wrzód na tyłku, gdy chodziło o ukrywanie naszego związku. - Nie musisz z nami jechać, jeśli się boisz – zasugerowałem. Chyba nie mogłem powiedzieć niczego, co zmotywowałoby ją bardziej. Jej marzeniem było stanie się idealnym Alchemikiem, głównie po to, żeby zaimponować ojczulkowi Sage, który – jak wywnioskowałem po wielu historiach – był dupkiem żołędnym. Zoe wzięła głęboki oddech biorąc się w garść. Bez słowa wsunęła się na siedzenie przy Jill i zatrzasnęła drzwi przyciskając się do nich, jak się dało najciaśniej. - Sydney powinna zostawić SUVa – wymamrotała chwilę później. - Gdzie tak właściwie zaginęła Sage? To znaczy: Sage Senior – poprawiłem się wyjeżdżając z szkolnego podjazdu. – Tylko nie myślcie, że mam coś przeciwko bawieniu się w szofera. Powinnaś mi załatwić małą, czarną czapkę, Podlotku. – Szturchnąłem Jill, która odpłaciła mi tym samym. – Mogłabyś zmajstrować coś takiego w tym twoim klubie szwaczek. - Wyjechała, bo pani Terwilliger dała jej jakiś projekt – oznajmiła Zoe z dezaprobatą. – Wiecznie coś dla niej robi. Nie rozumiem, jak może spędzać tyle czasu ucząc się historii. Zoe nie miała nawet mglistego pojęcia, że rzeczony projekt polegał na zainicjowaniu Sydney na członkinię sabatu, do którego należała jej nauczycielka. Ludzka magia wciąż była dla mnie czymś dziwnym i tajemniczym – a Alchemicy uważali ją za coś przeklętego – ale najwyraźniej Sydney miała wrodzony talent. Nie byłem zaskoczony, bo ona miała talent do wszystkiego. Przezwyciężyła swoje lęki wobec magii tak samo, jak ze mną i teraz w pełni zaangażowała się w naukę rzemiosła pod okiem swojej postrzelonej, ale uroczej mentorki, Jackie Terwilliger. Powiedzieć, że Alchemicy nie byliby tym zachwyceni to niedopowiedzenie stulecia. Tak właściwie to był rzut monetą, co wkurzyłoby ich bardziej: uczenie się magii, czy romans z wampirem. Byłoby to niemal komiczne, gdybym nie martwił się, że zatwardziali fanatycy wśród Alchemików zrobią Sydney coś okropnego, jeśli sprawa się rypnie. Właśnie dlatego ostatnio zrobiło się tak niebezpiecznie, gdy Zoe wszędzie się za nią ciągnęła. - Bo Sydney taka już jest – odezwał się Eddie z tylnego siedzenia. W lusterku wstecznym zobaczyłem, że uśmiecha się lekko, ale w jego oczach czaiła się czujność, z którą skanował świat w poszukiwaniu zagrożenia. On i Neil byli wyszkoleni przez strażników, czyli dampirzą organizację twardzieli, którzy chronili morojów. – Dla niej poświęcenie zadaniu stu procent uwagi to za mało. Zoe potrząsnęła głową nie podzielając rozbawienia całej reszty. - To tylko głupi przedmiot. Wystarczy, że zda. „Nie” pomyślałem. „Ona musi się uczyć.” Sydney nie pochłaniała wiedzy tylko ze względu na swoją profesję. Robiła to, bo kochała naukę. Nic nie uszczęśliwiłoby jej bardziej niż pogrążenie się w ferworze naukowych badań na uniwersytecie, gdzie mogłaby zgłębiać wiedzę. Zamiast tego skończyła w rodzinnym fachu i wykonywała wszystkie rozkazy

12 Alchemików. Już ukończyła szkołę średnią, ale pełna zapału do nauki podchodziła do jeszcze jednego ostatniego roku równie poważnie jak za pierwszym razem. „Kiedyś, gdy to wszystko się skończy i Jill będzie bezpieczne, uciekniemy razem.” Nie wiedziałem gdzie i nie miałem pojęcia jak, ale Sydney zajmie się takimi detalami technicznymi. Uwolni się do Alchemików i zostanie panią doktor Sydney Sage, z tytułem i wszystkim, a ja… cóż, czymś się zajmę. Poczułem drobną dłoń na ramieniu i rzuciłem przelotne spojrzenie Jill przyglądającej mi się współczująco jadeitowymi oczami. Ona znała moje myśli i marzenia. Uśmiechnąłem się do niej blado. Przejechaliśmy przez miasto, a później znaleźliśmy się na przedmieściach Palm Springs kierując się do domu Clarence’a Donahue – jedynego moroja na tyle głupiego, żeby mieszkać na pustyni… przynajmniej dopóki my się nie pojawiliśmy zeszłej jesieni. Staruszek był poniekąd czubkiem, ale na tyle sympatycznym, że przyjął zbieraninę morojów i dampirów, a nawet pozwolił nam korzystać z usług swojej karmicielki/gosposi. Moroje nie musieli zabijać jak strzygi, ale potrzebowaliśmy krwi przynajmniej dwa razy na tydzień. Na szczęście świat obfitował w chętnych ludzi, którzy pozwalali pić z siebie w zamian za życie spędzone w odlocie, który oferowały endorfiny w wampirzych ukąszeniach. Znaleźliśmy Clarenca w salonie, siedzącego w wielkim, skórzanym fotelu i czytającego jakąś starą księgę przez lupę. Spojrzał na nas zaskoczony. - Przyjechaliście już w czwartek! Co za miła niespodzianka. - Jest piątek, panie Donahue – wskazała delikatnie Jill pochylając się, żeby pocałować go w policzek. Spojrzał na nią z sympatią. - Naprawdę? A nie byliście u mnie wczoraj? Cóż, to bez znaczenia. Dorothy na pewno was ugości. Dorothy – jego podstarzała gosposia – wyglądała na bardzo zadowoloną. Trafiła jej się żyła złota, gdy Jill i ja wprowadziliśmy się do Palm Springs. Starsi moroje nie potrzebowali tyle krwi, co młodzi i chociaż Clarence od czasu do czasu dostarczał jej endorfin, to nasze regularne wizyty dawały je niemal nieustanny odlot. Jill podeszła do Dorothy. - Mogę się napić teraz? Starsza kobieta przytaknęła gorliwie i obie wyszły poszukać jakiegoś bardziej prywatnego miejsca. Zoe zrobiła pełną odrazy minę, ale nic nie powiedziała. Jej wyraz twarzy i to jak trzymała się na odległość od reszty tak bardzo przypominał zachowanie Sydney na początku, że prawie się uśmiechnąłem. Angeline praktycznie podskakiwała na kanapie. - Co jest na obiad? Miała niezwykły południowy akcent, bo dorastała w górskiej komunie morojów, dampirów i ludzi, którzy z tego, co wiedziałem, jako jedyni swobodnie żyli razem bez oporów przed międzyrasowymi małżeństwami. Bardziej szacowna reszta populacji obserwowała te praktyki z mieszanką zgrozy i fascynacji. To mogło być kuszącą okazją dla nas, ale nigdy nawet nie brałem pod uwagę zamieszkania wśród nich w moich fantazjach z Sydney. Nienawidziłem obozowania w dziczy.

13 Nikt nie odpowiedział i Angeline rozejrzała się po wszystkich. - No co? Dlaczego jedzenia jeszcze tu nie ma? Dampiry nie piły krwi i mogły jeść normalne jedzenie, jak ludzie. Moroje też potrzebowali stałych pokarmów, ale w o wiele mniejszych ilościach. Ten zajebisty metabolizm dampirów potrzebował mnóstwa energii, żeby funkcjonować. Te nasze regularne zebrania stały się czymś w rodzaju rodzinnego obiadu opierającego się na normalnym jedzeniu, a nie tylko krwi. To był całkiem niezły sposób udawania, że wiedziemy normalne życie. - Zawsze jest jedzenie – wytknęła na wypadek, jakbyśmy sami nie wiedzieli. – Smakowało mi tamto indiańskie jedzenie, które mieliśmy kiedyś… Ta masala3 , czy co to było… Chociaż może nie powinniśmy tego zamawiać dopóki nie zaczną tego nazywać jedzeniem Rdzennych Amerykan. To niezbyt uprzejme. - Sydney zwykle zajmuje się jedzeniem – powiedział Eddie, ignorując typową tendencję Angeline do popadania w skrajności. - Wcale nie zwykle – poprawiłem. – Zawsze. Spojrzenie Angeline przesunęło się na Zoe. - Dlaczego nie przypomniałaś nam, że powinniśmy coś kupić? - Bo to nie mój obowiązek! – Zoe zadarła brodę do góry. – Naszym zadaniem jest utrzymanie przykrywki Jill i dopilnowanie, żeby nikt jej nie namierzył. Nie do mnie należy karmienie was. - W którym znaczeniu? – spytałem. Wiedziałem doskonale, że to wredne z mojej strony, ale nie potrafiłem się powstrzymać. Chwilę jej zajęło wyłapanie podwójnego znaczenia i najpierw zbladła, a później poczerwieniała ze złości. - Ani jedno ani drugie! Nie jestem waszym zaopatrzeniowcem i Sydney też nie jest. Nie mam pojęcia, dlaczego ona zawsze załatwia dla was takie sprawy. Powinna zajmować się wyłącznie tym, co niezbędne do waszego przetrwania. Zamawianie pizzy nie należy do tej kategorii. Udałem, że ziewam, rozwalając się wygodnie na kanapie. - Może wykombinowała, że jeśli będziemy dobrze nakarmieni, wy dwie przestaniecie wyglądać tak apetycznie. Zoe była zbyt przerażona, żeby odpowiedzieć, a Eddie obdarzył mnie miażdżącym spojrzeniem. - Wystarczy. Zamówienie pizzy to nie problem. Ja się tym zajmę. Zanim skończył dzwonić Jill zdążyła wrócić z rozbawioną miną. Wyglądało na to, że podpatrzyła naszą rozmowę. Więź nie była aktywna cały czas, ale najwyraźniej dziś połączenie było mocne. Gdy problem jedzenia został rozwiązany zapanowała zaskakująco przyjacielska atmosfera… no, Zoe była wyjątkiem, bo tylko obserwowała i czekała. Angeline i Eddie byli dla siebie zadziwiająco mili, chociaż niedawno zerwali ze sobą w takich sobie 3 Masala – mieszanka różnych ziół i przypraw. Najbardziej popularna masala to curry i graam masala oraz masala ćhaj. Przyprawy masala są mielone i palone na sucho, a w ich skład wchodzi głównie pieprz, kminek, goździki i kardamon.

14 okolicznościach. Ona nie traciła czasu i teraz uganiała się za Neilem, a nawet jeśli Eddie wciąż był zraniony, to nie okazywał tego, ale akurat to było dla niego typowe. Sydney twierdziła, że cichcem durzy się w Jill, co było kolejną z rzeczy, które skutecznie ukrywał. Dałbym swoje błogosławieństwo ich związkowi, ale Jill – tak samo jak Angeline – udawała, że zakochała się w Neilu. Obie dziewczyny robiły to tylko na pokaz, ale nikt – nawet Sydney – mi nie wierzył. - Pasuje ci to, co zamówiliśmy? – spytała go Angeline. – Nie powiedziałeś, na co masz ochotę. Neil pokręcił głową ze stoicką miną. Jego ciemne włosy były obcięte boleśnie krótko i efektywnie. To był jeden z tych nonsensów, które Alchemicy po prostu uwielbiali. - Nie mogę tracić czasu na spory o pepperoni i pieczarki. Zrozumiałabyś, gdybyś chodziła do mojej szkoły w Devonshire. Kiedyś na drugim roku zostawili nas samych na wrzosowisku, żebyśmy nauczyli się przetrwać zdani tylko na siebie. Spróbuj przeżyć trzy dni jedząc gałązki i wrzos, to przestaniesz wybrzydzać na jedzenie. Angeline i Jill wydały odgłosy zachwytu, jakby nigdy w życiu nie słyszały nic bardziej hardcorowego i męskiego. Dla odmiany Eddie zrobił minę wyrażającą podzielany przeze mnie dylemat, czy facet naprawdę ma kij tak głęboko w tyłku, jak się wydaje, czy po prostu jest geniuszem z powalającymi tekstami na podryw. Zadzwonił telefon Zoe. Spojrzała na wyświetlacz i zerwała się zaalarmowana. - Tata dzwoni. Nie oglądając się odebrała i wybiegła z pokoju. Może i prorok ze mnie nie był, ale poczułem zimny dreszcz przebiegający mi wzdłuż kręgosłupa. Ojczulek Sage nie należał do miłych i przyjacielskich facetów, który zadzwoniłby, żeby spytać jak leci w czasie godzin pracy, gdy wiedział, że Zoe pełni swe obowiązki Alchemika. Jeśli coś się działo z nią, dotyczyło to też Sydney. I to mnie martwiło. Niemal nie słyszałem, o czym rozmawiają pozostali, odliczając chwile do powrotu Zoe. Gdy w końcu wróciła jej pobladła twarz powiedziała mi, że miałem rację. Stało się coś złego. - Coś nie tak? – dopytywałem się. – Czy u Sydney wszystko w porządku? Trochę za późno uświadomiłem sobie, że nie powinienem okazywać nadmiernej troski o Sydney. Nawet nasi przyjaciele nie wiedzieli o naszym związku, ale na szczęście uwaga wszystkich była skupiona na Zoe. Powoli pokręciła głową z rozszerzonymi, pełnymi niedowierzania oczami. - N-nie wiem. Chodzi o moich rodziców. Rozwodzą się.

15 SSYYDDNNEEYY NAWET MI DO GŁOWY NIE PRZYSZŁO, ŻE POTAJEMNA INICJACJA do sabatu czarownic zacznie się od herbatki. - Podasz mi biszkopciki, moja droga? Szybko złapałam stojący na stoliku do kawy talerzyk z chińskiej porcelany i podałam go Maude, jednej z najstarszych czarownic w grupie, która tej nocy była naszą gospodynią. Siedziałyśmy w kręgu na składanych krzesłach w jej wymuskanym salonie, a moja nauczycielka historii, pani Terwilliger, zajmowała miejsce przy mnie przeżuwając kanapkę z ogórkiem. Byłam zbyt podenerwowana, żeby cokolwiek powiedzieć i tylko popijałam swoją herbatę, podczas gdy reszta gawędziła na lekkie tematy. Maude podała nam ziołową mieszankę, więc nie musiałam się martwić, że złamię zawartą z Adrianem umowę na temat kofeiny. Nie żebym miała coś przeciwko dobremu pretekstowi, gdyby podała nam kawę. Zebrała się nas siódemka i chociaż przyjęłyby do swojej grupy każdą godną kandydatkę, to wszystkie wydawały się wyjątkowo zadowolone, że siedem jest liczbą pierwszą4 . Maude twierdziła, że to przynosi szczęście. Od czasu do czasu Skoczek się pokazywał i właził pod meble. Czarownicom nawet powieka nie drgnęła na widok callistany, więc pozwoliłam mu swobodnie brykać. Ktoś zaczął debatę na temat plusów oraz minusów zimowych i letnich inicjacji, a moje myśli zaczęły wędrować. Zastanawiałam się, jak się sprawy mają u Clarence’a. Od września do mnie należał obowiązek odstawiania Jill na karmienia i czułam się dziwnie (i trochę nostalgicznie), że tkwię tutaj, a tymczasem oni wszyscy świetnie się bawią. Ogarnęło mnie poczucie winy, gdy nagle uświadomiłam sobie, że nie zorganizowałam im obiadu. Adrian robił tylko za kierowcę, więc nie pomyślałam, żeby coś mu powiedzieć. Może Zoe się tym zajmie? Raczej nie. Zepchnęłam na dalszy plan moje matczyne instynkty i obawy, że cały gang umrze z głodu. Na pewno ktoś poradzi sobie z załatwieniem im czegoś do jedzenia. Myślenie o Adrianie przypomniało mi nasze złote chwile spędzone razem tego popołudnia. Chociaż minęło już kilka godzin wciąż czułam jego pocałunki. Wzięłam głęboki wdech w celu opanowania się, nie chcąc, żeby moje przyszłe siostry zorientowały się, że myślę o wszystkim oprócz magii. Tak właściwie ostatnio myślałam głównie zbereźnych, rozbieranych chwil z Adrianem. Przez całe życie szczyciłam się, że przedkładam umysł nad materię, więc aż sama sobie się dziwiłam, że taki myśliciel jak ja, mógł równie błyskawicznie rzucić się na sporty pościelowe. Czasami próbowałam racjonalizować, że to naturalna, zwierzęca reakcja. Ale tak poważnie musiałam zmierzyć się z prawdą: mój chłopak wyglądał 4 Liczba pierwsza – liczba naturalna, która ma dokładnie dwa dzielniki naturalne: jedynkę i siebie samą. Jak zwykle ciocia Wiki pozdrawia. Znaczy czarownice lubią liczby takie jak: 2, 3, 5, 7, 11, 13, 17, 19 itd. Hmmm…

16 zabójczo seksownie – mniejsza z tym, że był wampirem – i nie mogłam się doczekać, żeby dorwać go w swoje łapki. No i wtedy dotarło do mnie, że ktoś mnie o coś spytał. Niechętnie dałam spokój marzeniom o Adrianie rozpinającym moją koszulę i odwróciłam się do mówiącej. Chwilę mi zajęło przypomnienie sobie jej imienia… chyba Trina. Miała jakieś dwadzieścia pięć lat, co znaczyło, że nie licząc mnie jest najmłodsza w grupie. - Przepraszam? – spytałam. Uśmiechnęła się. - Mówiłam, że zajmujesz się czymś związanym z wampirami, prawda? Och, często zajmowałam się wampirami – zwłaszcza takim jednym – ale oczywiście nie o to pytała. - Można tak powiedzieć – odparłam wymijająco. Pani Terwilliger zachichotała. - Alchemicy zazdrośnie strzegą swoich sekretów. Parę innych czarownic przytaknęło, ale inne wyglądały na zaintrygowane. Ich magiczny świat nie stykał się z tym wampirów. Tak właściwie większość po obu stronach nawet nie zdawała sobie sprawy z istnienia innych. Dla niektórych tu obecnych dowiedzenie się o morojach i strzygach było niespodzianką – co znaczyło, że Alchemicy skutecznie wykonują swoją robotę. Wiedziałam, że te czarownice miały styczność z wieloma mistycznymi i paranormalnymi zjawiskami, więc bez problemu zaakceptowały fakt, że po ziemi chodzą pijące krew, magiczne istoty, a Alchemicy nie pozwalają by wiedza o nich wychynęła na światło dzienne. Czarownice hurtem na wagę akceptowały wszystko, co paranormalne, czego już nie dało się powiedzieć o Alchemikach. Organizacja, w której się wychowałam, wierzyła, że ludzie nie mogą parać się magią, bo to szkodzi ich świętym duszom. Kiedyś podzielałam te poglądy oraz przekonanie, że nie powinniśmy przyjaźnić się z mrocznymi kreaturami nocy. Cóż, to było jeszcze w czasach, kiedy byłam święcie przekonana, że Alchemicy mówią prawdę. Obecnie zdawałam sobie sprawę z tego, że w organizacji nie brakowało takich, którzy okłamywali ludzi i morojów, i nie cofną się przed niczym byle osiągnąć własne samolubne cele… nieważne kogo skrzywdzą po drodze. Teraz, gdy miałam oczy otwarte na smutną prawdę, nie mogłam już dłużej być ślepo posłuszna Alchemikom, chociaż w teorii wciąż dla nich pracowałam. To jeszcze nie znaczyło, że przyłączyłam się do otwartej rebelii przeciwko nim (jak na przykład mój przyjaciel, Marcus), bo niektóre z pierwotnych celów organizacji wciąż pozostawały słuszne. Podsumowując, obecnie pracowałam wyłącznie dla siebie samej. - Wiesz, z kim powinnaś się skontaktować… jeśli ona zechce z tobą rozmawiać? Inez. Ona miała dużo do czynienia z tymi bestiami… nie tymi żywymi. Nieumarłymi. – Ponownie odezwała się Maude. Ona natychmiast rozpoznała złotą lilię na moim policzku identyfikującą mnie (przynajmniej w oczach tych, którzy wiedzieli, co oznacza) jako Alchemiczkę. Tatuaż zrobiono z wampirzej krwi i kilku innych komponentów, które pozwały nam zdrowieć niemal równie szybko jak morojom oraz dawały nam ich odporność. Minus był taki, że powstrzymywał nas przed zdradzaniem paranormalnych sekretów niewtajemniczonym w magiczny świat. W każdym razie do niedawna właśnie tak działał mój tatuaż.

17 - Kim jest Inez? – spytałam. To pytanie wywołało chichoty wśród pozostałych. - Prawdopodobnie jest najpotężniejszą z naszego rodzaju… przynajmniej w tej części kraju – powiedziała Maude. - Raczej w tej części świata – sprostowała pani Terwilliger. – Ma prawie dziewięćdziesiąt lat i dokonała rzeczy, których większość z nas nie jest w stanie nawet sobie wyobrazić. - Dlaczego nie ma jej wśród nas? – zapytałam. - Ona nie należy do żadnego oficjalnego sabatu – wyjaśniła inna czarownica, Alison. – Myślę, że kiedyś było inaczej, ale obecnie działa na własną rękę od… no, odkąd pamiętam. Teraz wychodzenie w świat staje się dla niej coraz trudniejsze i zwykle nie szuka towarzystwa. Żyje w starym domu za Escondido, który rzadko opuszcza. Natychmiast przypomniał mi się Clarence. - Chyba znam faceta, z którym ma wiele wspólnego. - Kiedyś pokonała wiele strzyg – zadumała się Maude. – Możliwe, że zna parę zaklęć, które by ci się przydały. I nie uwierzyłabyś, jakie historie mogłaby ci o nich opowiedzieć. Była prawdziwą wojowniczką. Pamiętam, jak mówiła, że kiedyś nieumarły próbował wypić jej krew. – Wzdrygnęła się. – Okazało się, że nie mógł tego zrobić i ostatecznie udało jej się go pokonać. Moja ręka z filiżanką zamarła w pół drogi. - Jak to: nie mógł pić jej krwi? Maude wzruszyła ramionami. - Nie pamiętam szczegółów. Może użyła jakiegoś ochronnego zaklęcia. Moje serce przyśpieszyło, gdy nawiedziło mnie stare, mroczne wspomnienie. W zeszłym roku zostałam uwięziona przez strzygę, która chciała wypić moją krew. Nie była w stanie tego zrobić, bo rzekomo „ohydnie smakowałam”. Wciąż nie udało się wyjaśnić dlaczego tak się stało, a Alchemicy i moroje nie drążyli tematu, bo wyskoczyły pilniejsze problemy. Ja o tym nie zapomniałam. To było coś, co nieustannie kołatało się gdzieś na dnie mojego umysłu… niekończące się pytania, co takiego miałam w sobie, że wzbudziłam w niej wstręt. Pani Terwilliger, która nieźle orientowała się w moich minach, przyjrzała mi się i domyśliła się, co mi chodzi po głowie. - Jeśli chcesz z nią porozmawiać, mogę was umówić na spotkanie. – Jej wargi wygięły się w uśmiechu. – Ale nie obiecuję, że wyciągniesz z niej cokolwiek użytecznego. Ona jest raczej… wybredna, gdy przychodzi do dzielenia się sekretami. Maude prychnęła. - Do głowy przychodzi mi nieco inne określenie, ale twoje jest zdecydowanie uprzejmiejsze. – Zerknęła na ozdobny zegar szafkowy i odstawiła swoją filiżankę. – No dobrze… możemy zaczynać? Zapomniałem o Inaz a nawet Adrianie, gdy ogarnął mnie strach. W niecały rok zdystansowałam się na lata świetlne od doktryny Alchemików, która wcześniej rządziła moim życiem. Przebywanie blisko wampirów już ani trochę mi nie przeszkadzało, ale co jakiś czas

18 wracały dawne obawy względem sztuk tajemnych. Musiałam się uspokoić i przypomnieć sobie, że zdecydowałam się podążać ścieżką magii, która może być zła tylko wtedy, jeśli wykorzysta się ją do złych celów. Członkinie Stelle – jak nazywał się ten sabat – poprzysięgły nikogo nie krzywdzić swoimi mocami i jedynym wyjątkiem była sytuacja, w której musiały bronić siebie lub innych. Rytuał odbywał się na tyłach domu Maude, czyli sporej działce porośniętej palmami i zimowymi kwiatami. Na zewnątrz było jakieś dziesięć stopni Celsjusza, czyli o wiele cieplej niż w innych częściach kraju pod koniec stycznia, ale jak na standardy Palm Springs była to „płaszczowa” pogoda. Pani Terwilliger powiedziała mi, że nie ma znaczenia w co się ubiorę, bo zostanę zaopatrzona we wszystko, co będzie mi potrzebne. Okazało się, że tym „wszystkim” jest płaszcz uszyty z sześciu kawałków aksamitu w różnych kolorach. Gdy go włożyłam, poczułam się jak przekupka w baśniowym świecie. - To jest dar dla ciebie – wyjaśniła pani Terwilliger. – Każda z nas obszyła i dostarczyła po kawałku. Będziesz go ubierać na nasze formalne ceremonie. Pozostałe czarownice wyciągnęły podobne płaszcze zszyte z różnej ilości kawałków, zależnej od tego, ile osób należało do sabatu w chwili ich oficjalnej inicjacji. Niebo było czyste, gwiazdy świeciły ostro, a księżyc w pełni płonął jak perła na tle ciemności – to była najlepsza pora na rzucanie dobrych czarów. Zauważyłam, że drzewa na podwórzu tworzyły okrąg. Czarownice uformowały wewnątrz kolejny pierścień wokół kamiennego ołtarza udekorowanego kadzidłem i świecami. Maude stanęła przy ołtarzu i dała mi znak, że powinnam uklęknąć na środku przed nią. Powiał lekki wietrzyk i chociaż tajemne rytuały kojarzyły mi się raczej z zarośniętymi, mglistymi borami, to zdecydowałam, że w pewien sposób strzeliste palmy i ostre powietrze pasują do tej ceremonii. Długo się zbierałam zanim zgodziłam się dołączyć do sabatu, a pani Terwilliger musiała mnie zapewniać setki razy, że nie zaprzysięgnę swojego życia żadnemu pierwotnemu bóstwu. - Poświęcasz się magii – wyjaśniała. – To oznacza zgłębianie wiedzy na jej temat i wykorzystywania jej do czynienia dobra. Tak naprawdę to coś w rodzaju przysięgi akademickiej. Powinno ci pasować.5 I tak też było. Uklękłam przed Maude, która prowadziła rytuał. Konsekrując mnie żywiołami na początek obeszła mnie dookoła ze świecą w hołdzie ogniowi, a następnie spryskała mi czoło wodą. Pokruszone, fioletowe płatki reprezentowały ziemię, a smuga dymu z kadzidła odzwierciedlała powietrze. W niektórych tradycjach używano ostrza dla tego żywiołu i byłam zadowolona, że ten sabat nie kultywował tego zwyczaju. Podobnie jak u morojów, żywioły stanowiły serce ludzkiej magii z tą różnicą, że duch nie był wymieniany. Nawet wśród wampirów był stosunkowo niedawnym odkryciem i tylko nieliczni nim władali. Gdy spytałam o niego panią Terwilliger nie miała żadnej dobrej odpowiedzi. Jej najlepsze wyjaśnienie opierało się na tym, że ludzie czerpią magię z otaczającego ich świata, siedliska czterech fizycznych żywiołów. Duch – powiązany z samą esencją życia – płonął w nas wszystkich, więc był obecny tak czy inaczej. W każdym razie do tego sprowadzały się jej spekulacje. Duch był tajemnicą w takim samym stopniu dla ludzi, jak i morojów. Obawiano się jego niezbadanych efektów, które nie raz spędzały mi sen z powiek, gdy leżałam bezsenna, zamartwiając się o Adriana i jego niezdolność do zrezygnowania z magii ducha. 5 Buuu… więc nie będzie składania ofiary z dziewicy w odwróconym pentagramie ani zagrychy z kota? Albo chociaż dzikiego sabatu jak w „Trylogii Husyckiej” Sapcia?

19 - Złóż przysięgę – poleciła Maude, gdy zakończyła przywoływanie żywiołów. Ślubowanie było po włosku, bo ten konkretny sabat miał swoją genezę w średniowiecznym Rzymie. Większa część tej przysięgi dotyczyła tego, co zapowiedziała pani Terwilliger, a więc obiecywałam mądrze używać magii i wspierać moje siostry z sabatu. Już jakiś czas temu nauczyłam się tekstu na pamięć, więc teraz recytowałam bez zająknięcia, a w miarę mówienia rozpalała się we mnie energia, przyjemny poszum magii i prosperującego wokół nas życia. To było słodkie i radosne uczucie – zastanawiałam się, czy właśnie tak odczuwa się ducha. Gdy skończyłam, spojrzałam w górę, a świat wydał mi się jaśniejszy i przejrzystszy, pełen cudów i piękna niepojętego dla zwykłych ludzi. Teraz wierzyłam jeszcze głębiej, że w magii nie ma zła, jeśli nie przywlekło się go w sobie. - Jak brzmi twoje imię wśród nas? – spytała Maude. - Iolanthe – oznajmiłam natychmiast. Po grecku to znaczyło „purpurowy kwiat” i zdecydowałam się na to imię, bo Adrian często mówił o purpurowych iskrach w mojej aurze. Maude wyciągnęła do mnie ręce i pomogła mi wstać. - Witaj, Iolanthe. Ku mojemu zaskoczeniu uściskała mnie serdecznie. Rytuał dobiegł już końca, więc pozostałe czarownice wyszły z kręgu i też zaczęły mnie po kolei obejmować. Pani Terwilliger podeszła ostatnia i przytrzymała mnie chwilę dłużej – bardziej niż cokolwiek innego tej nocy zaskoczył mnie widok łez w jej oczach. - Dokonasz wspaniałych rzeczy – powiedziała z niezachwianą pewnością. – Jestem z ciebie taka dumna, bardziej niż mogłabym być nawet z córki. - Nawet po tym jak spaliłam pani dom? – spytałam. Wróciła jej typowa rozbawiona mina. - Być może właśnie dlatego. Parsknęłam śmiechem i poważny nastrój zmienił się w świętowanie. Wróciłyśmy do salonu, a ponieważ już skończyłyśmy z czarami Maude podała korzenne wino zamiast herbatki. Ja nie piłam, ale moja wcześniejsza nerwowość zniknęła bez śladu. Czułam się lekka i szczęśliwa… a, co ważniejsze, gdy siedziałam wśród nich i słuchałam ich historii, miałam poczucie przynależności do nich – silniejsze niż kiedykolwiek czułam względem Alchemików. Gdy razem z panią Terwilliger zbierałam się do wyjścia, w torebce zawibrował mi telefon. Okazało się, że to moja mama. - Przepraszam – powiedziałam. – Muszę odebrać. Pani Terwilliger, która wypiła więcej wina niż cała reszta, tylko machnęła ręką i nalała sobie kolejną lampkę. Ja robiłam za jej kierowcę, więc to nie tak, że mogła sama wyjść. Wycofałam się do kuchni i odebrałam niezbyt zaskoczona, że mama dzwoni. Utrzymywałyśmy kontakt, więc wiedziała, że wieczorami zwykle mam czas porozmawiać. Gdy się odezwała w jej głosie usłyszałam napięcie, które podpowiedziało mi, że to nie będzie towarzyska pogawędka. - Sydney? Rozmawiałaś z Zoe? Rozwyły się moje mentalne alarmy.

20 - Nie od kilku godzin. Coś się stało? Mama wzięła głęboki oddech. - Sydney… twój ojciec i ja rozchodzimy się. Bierzemy rozwód. Na chwilę świat zawirował i musiałam oprzeć się o kredens dla wsparcia. Przełknęłam. - Rozumiem. - Naprawdę mi przykro – powiedziałam. – Wiem, jakie to dla ciebie trudne. Zastanowiłam się nad tym. - Nie… nie do końca. Znaczy trochę… Ale nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczona. Kiedyś opowiadała mi, że tata w młodości był bardziej wyluzowany. Jakoś nie potrafiłam sobie tego wyobrazić, ale oczywiście coś w tym musiało być skoro za niego wyszła. W miarę upływu lat tata stawał się coraz zimniejszy i trudniejszy w pożyciu, poświęcił się sprawie Alchemików z oddaniem, które zepchnęło na dalszy plan wszystko inne w jego życiu z dziećmi włącznie. Zmienił się w kogoś opryskliwego i skoncentrowanego tylko na jednym celu, a ja już dawno uświadomiłam sobie, że dla niego w większym stopniu niż córką jestem po prostu narzędziem przeznaczonym dla większego dobra. Z drugiej strony mama była troskliwa, zabawna i nigdy nie wahała się okazywać nam uczucia, gdy jej potrzebowałyśmy. Uśmiech zawsze łatwo jej przychodził… chociaż ostatnimi czasy znacznie rzadziej niż kiedyś. - Wiem, że to będzie trudne emocjonalnie dla ciebie i Carly – oznajmiła. – Ale nie wpłynie za bardzo na wasze życia. Nie umknął mi jej dobór słów: ja i Carly. - Ale Zoe… - Zoe jest niepełnoletnia i nawet jeśli nie ma jej w domu, bo pełni obowiązki Alchemika, z prawnego punktu widzenia wciąż jest pod opieką rodziców. Albo rodzica. Twój ojciec zamierza ubiegać się o przyznanie pełnej władzy rodzicielskiej, żeby wciąż mogła wykonywać swą pracę. – Urwała na dłuższą chwilę. – Zamierzam z nim walczyć. A jeśli wygram, zabiorę ją do siebie i przekonamy się, czy wciąż może mieć normalne życie. Byłam oszołomiona, nie potrafiłam nawet sobie wyobrazić, jak może wyglądać bitwa, w którą zamierzała się wdać. - Ale czy to musi być wszystko albo nic? Nie możecie zgodzić się na łączoną opiekę? - Dzielenie się jest w praktyce równoznaczne z oddaniem władzy rodzicielskiej jemu. Przejąłby kontrolę, a ja nie mogę pozwolić, żeby miał Zoe… w mentalnym sensie. Ty jesteś dorosła, sama podejmujesz własne decyzje i chociaż już wybrałaś swoją drogę w życiu podchodzisz do swoich obowiązków inaczej niż ona. Ty jesteś sobą, za to ona bardziej przypomina… Nie skończyła, ale wiedziałam, co chciała powiedzieć. „Ona bardziej przypomina waszego ojca”. Głos lekko jej się załamał i zastanawiałam się, czy nie zmaga się ze łzami. - Sprawa trafi do sądu. Oczywiście nikt ze mną włącznie, nawet się nie zająknie na temat Alchemików, ale możemy się spodziewać dyskusji o warunkach materialnych i analizy charakterów. Zoe będzie zeznawać… ty i Carly też.

21 No to już wiedziałam, dlaczego twierdziła, że to będzie dla nas tak trudne. - Oboje chcecie, żebyśmy zeznawały na korzyść jednego z was. - Chcę, żebyś powiedziała prawdę – oznajmiła zdecydowanie. – Nie wiem, czego może chcieć wasz ojciec. Ja wiedziałam. Będzie chciał, żebym zmieszała mamę z błotem mówiąc, że nie nadaje się na rodzica, bo jest tylko gosposią, która naprawia samochody na boku, że nawet nie da się jej porównać do niego, szanownego naukowca, który zapewnił Zoe wszechstronną edukację i udział w wydarzeniach kulturalnych. Chciał, żebym to zrobiła dla dobra Alchemików… i dlatego, że wszystko zawsze musiało wyglądać tak, jak jemu odpowiadało. - Kocham cię i będę cię wspierać niezależnie od tego, co uznasz za słuszne. Odważne słowa mamy niemal złamały mi serce. Czekało ją coś więcej niż tylko rodzinne komplikacje, bo Alchemicy wszędzie mieli kontakty i znajomości. Bardzo możliwe, że również w systemie sądownictwa. - Chciałam cię tylko uprzedzić. Jestem pewna, że twój ojciec też z tobą porozmawia. - Tak – przytaknęłam ponuro. – Wcale w to nie wątpię. Ale jak ty się trzymasz? Wszystko u ciebie w porządku? Nawet pomijając Zoe, nie mogłam zignorować tego, jak gruntownie zmieni się teraz życie mamy. Może ich małżeństwo stało się katorgą, ale spędzili razem niemal dwadzieścia pięć lat. Niezależnie od okoliczności zakończenie czegoś takiego było ogromną zmianą. Niemal widziałam, jak się uśmiecha. - U mnie gra. Mieszkam u przyjaciółki. Zabrałam ze sobą Cicero. Mimo powagi sytuacji parsknęłam śmiechem wyobrażając sobie, jak ewakuuje naszego kota. - Przynajmniej masz towarzystwo. Też się roześmiała, ale nie był to szczególnie wesoły śmiech. - Samochodowi mojej przyjaciółki przyda się trochę napraw, więc wszyscy są zadowoleni. - To dobrze, ale jeśli potrzebujesz czegoś… czegokolwiek… pieniędzy albo… - Nie martw się o mnie. Po prostu uważaj na siebie… i Zoe. To jest najważniejsze. – Zawahała się. – Nie rozmawiałam z nią ostatnio… czy u niej wszystko dobrze? Dobre pytanie. Cóż, myślę, że to zależało od definicji „dobrze”. Zoe cieszyła się, że dostała przydział i w tak młodym wieku uczyła się rzemiosła Alchemików, ale była też arogancka i odnosiła się ozięble do moich przyjaciół – jak wszyscy w naszej organizacji. A na dokładkę była mrocznym widmem mojego życia miłosnego. - Jest super – zapewniłam mamę. - Dobrze – odpowiedziała z niemal namacalną ulgą. – Cieszę się, że z nią jesteś. Nie mam pojęcia, jak zareaguje na wieści o rozwodzie. - Na pewno zrozumie, dlaczego podjęłaś taką decyzję. To było oczywiste kłamstwo, ale nie mogłam się zdobyć, żeby powiedzieć mamie prawdę: Zoe na każdym kroku będzie z nią walczyła zębami i pazurami.

22 AADDRRIIAANN WIEDZIAŁEM, ŻE, GDY POJAWIĘ SIĘ W SNACH Sydney, ona już będzie wiedzieć o rozwodzie bezpośrednio od rodziców albo po łagodzeniu szoku Zoe. Znani mi użytkownicy ducha nieźle uzdrawiali, ale żaden z nich nie dorównywał mi w dziedzinie wędrowania w snach. Świadomość, że jestem w czymś mistrzem sprawiała mi przyjemność i, o dziwo, to zaklęcie wymagało niewiele ducha – wystarczało stabilne podtrzymywanie przepływu energii zamiast eksplozji mocy jak w przypadku uzdrawiania. Minus był taki, że w przeciwieństwie do osoby, którą odwiedzałem, ja tak naprawdę nie spałem – znajdowałem się raczej w transie medytacyjnym – więc kończyłem nieźle wyczerpany, jeśli sen trwał długo. Z drugiej strony zawsze miałem kłopoty z zasypianiem, więc to i tak nie robiło wielkiej różnicy. Wciągnąłem Sydney do snu, gdzieś w okolicach północy, materializując nas oboje w jednym z jej ulubionych miejsc: dziedzińcu Willi Getty, muzeum historii starożytnej w Malibu. Natychmiast podbiegła do mnie z paniką w oczach. - Adrian… - Wiem – powiedziałem ujmując jej dłonie. – Byłem przy Zoe, gdy dostała telefon. - Wtajemniczyła cię w paskudne szczegóły? Uniosłem brew. - A co może być paskudniejsze niż rozwód? Sydney opowiedziała mi, że walka o władzę rodzicielską zapowiada się na rzeźnię. Wprawdzie szanowałem to, że ich matka pragnienie zapewnić Zoe względnie normalne życie, ale sam przed sobą musiałem przyznać, że kibicowałem jej z dość samolubnych powodów. Zniknięcie młodszej siostry z Palm Springs cholernie ułatwiłoby nasze życie miłosne. Oczywiście wiedziałem, że największym zmartwieniem Sydney jest to, że jej rodzina rozpada się na kawałki, a moim głównym priorytetem było zapewnienie jej szczęście. Coś w jej historii szczególnie przykuło moją uwagę. - Naprawdę uważasz, że wasz tata może wykorzystać wpływy Alchemików i wpłynąć na sędziego? – spytałem. Nigdy nawet o tym nie pomyślałem, ale nie dało się wykluczyć takiej możliwości. Alchemicy potrafili stworzyć nowe tożsamości, niepostrzeżenie wysłać grupę dampirów i morojów do prywatnej szkoły, i zatuszować istnienie martwych strzyg przed prasą. Pokręciła głową i usiadła na obrzeżu fontanny.

23 - Nie wiem. Może to nie będzie konieczne, jeśli Zoe postawi sprawę jasno, że chce być z tatą. Nie mam pojęcia, jak w praktyce wyglądają takie procedury. - A ty co zrobisz? – spytałem. – Co powiesz? Nieugięcie spojrzała mi w oczy. - Na pewno nie zamierzam obsobaczyć żadnego z nich. Ale ciężko powiedzieć, czyją stronę wybiorę. Muszę to przemyśleć. Rozumiem punkt widzenia mamy i nawet go podzielam. Ale jeśli ją poprę, Zoe znienawidzi mnie na zawsze… i strach się bać, jak zareaguje wtedy tata i Alchemicy. – Gorzki uśmieszek wykrzywił jej wargi. – Gdy dziś wieczorem wróciłam do pokoju, Zoe nawet nie spytała mnie, co o tym myślę. Po prostu założyła, że sprawa jest załatwiona… i wezmę stronę taty. - Kiedy odbędzie się przesłuchanie? - Nie od razu. Jeszcze nawet nie wyznaczyli terminu. Zamilkła, a ja odniosłem wrażenie, że może czas zmienić temat. - A jak poszła inicjacja? Odbyły się jakieś tańce nago albo składałyście zwierzęcą ofiarę?6 Jej uśmiech stał się cieplejszy. - To była herbatka i przytulanie się. Pokrótce opowiedziała mi, jak to wyglądało, a ja nie mogłem powstrzymać śmiechu, gdy wyobraziłem sobie Jackie nawaloną winem. Niestety mimo moich licznych próśb, Sydney nie zdradziła mi swojego sekretnego imienia. - Więc nie mogę liczyć, że to Jetta? – spytałem z nadzieją. Za każdym razem, gdy potrzebowałem fałszywego imienia, nazywałem się Jet Steele, bo – spójrzmy prawdzie w oczy – nie dało się wymyślić nic bardziej zajebistego. - Nie – roześmiała się. – W żadnym wypadku. Zapytała, jak mnie minął wieczór, bo – jakże by inaczej – zamartwiała się, że wszyscy głodowali, gdy jej nie było. Długo rozmawialiśmy i chociaż jej perfekcyjne usta oraz dekolt ciągle mnie rozpraszały, doszedłem do wniosku, że lubię te nasze pogaduchy we śnie. Nie miałem absolutnie nic przeciwko naszemu popołudniowemu migdaleniu się, ale prawda była taka, że pokochałem Sydney za jej umysł. Jak zwykle to ona była tą odpowiedzialną, która zwróciła uwagę na upływ czasu. - Och, Adrian… już czas do łóżka. Pochyliłem się ku niej. - Czy to zaproszenie? Lekko mnie odepchnęła. - Wiesz, co mam na myśli. Trochę ci brakuje do szczytowej formy, gdy jesteś padnięty. W ten oto uprzejmy sposób powiedziała, że zmęczony jestem bardziej podatny na ataki ducha na moje zdrowie psychiczne i niestety nie mogłem się z tym spierać. Niespokojny 6 Shit. Wielkie dzięki, Adrian. A właśnie udało mi się przestać myśleć o sabacie u Sapcia, który wyglądał jak mistyczna, międzyrasowa orgia. Dobra, skoncentruj się, Ludka, przestań się szczerzyć jak dynia na Halloween… Tak swoją drogą, smarowidło do latania na miotłach działało jak silny afrodyzjak… Damn it to hell!

24 błysk w jej oczach zdradzał, że nie była zachwycona użyciem ducha niezbędnym do zasilania snu. - Jak myślisz, uda ci się jutro wyrwać? Weekendy zawsze były trudne, bo Zoe wszędzie ciągnęła się za nią jak cień. - Nie wiem. Zobaczę, co da się… O Boże! - Co? Strzeliła się dłonią w czoło i jęknęła. - Skoczek. Zostawiłam go w domu czarownicy. Pozwoliłam mu pobiegać w czasie imprezy, a po telefonie od mamy byłam tak rozproszona, że po prostu wyszłam z panią Terwilliger. Złapałem ją za rękę i uścisnąłem. - Nie martw się. Nic mu nie będzie. Dzika noc na mieście, spanie ze starszą kobietą… Aż mi się robi ciepło na sercu. - Jak się cieszę, że taki dumny z ciebie tatuś. Problemem jest ściągnięcie go do domu. Może uda mi się wymknąć, żeby cię odwiedzić, ale raczej nie starczy mi czasu na odebranie go. A pani Terwilliger chyba też jest zajęta. - Hej – zaprotestowałem lekko urażony. – Założyłaś, że to stracona sprawa, bo ty i Jackie nie możecie tego zrobić? Ja go uratuję. Jeśli będzie chciał wrócić do domu. Rozpromieniła się. - To super. Ale wydawało mi się, że masz jakiś projekt ze sztuki. Proponowałem zrobić coś tak niewielkiego, niemal niewymagającego wysiłku, ale aż się cieplej robiło na sercu, gdy zobaczyłem, ile to dla niej znaczy. Sydney zwykle musiała być tą odpowiedzialną, która zajmowała się nawet najdrobniejszymi szczegółami, więc praktycznie szokowało ją, że ktoś może coś załatwić za nią. - Gdy skończę, będę miał chwilę czasu. Ta czarownica nie spanikuje, gdy zobaczy wampira na swoim progu, prawda? - Nie. Po prostu nie wdawaj się w szczegóły na temat swojej rodzicielskiej roli. Pocałowała mnie lekko, ale ja ostrożnie przycisnąłem ją bliżej do siebie i przedłużyłem ten pocałunek. Gdy w końcu odsunęliśmy się od siebie, obojgu nam brakowało oddechu. - Dobranoc, Adrian – powiedziała znacząco. Złapałem aluzję i sen rozpłynął się wokół nas. Z powrotem w swoim mieszkaniu strzeliłem sobie mojego dziennego drinka, licząc, że pomoże mi szybko zasnąć. Okazało się, że to byłby nadmiar szczęścia. Kiedyś potrzebowałem przynajmniej trzech głębszych, żeby odpłynąć w pijacką nieświadomość. Ręka sama powędrowała mi ku flaszce wódki, gdy balansowałem na krawędzi poddania się pokusie ulżenia sobie. Tęskniłem za tym. Bardzo. Nawet pomijając pijacki błogostan, alkohol na jakiś czas tłumił ducha i chociaż magia dawała niezłego kopa, miło było czasem od niej odetchnąć. Takie samoleczenie przez lata łagodziło sporą część negatywnych efektów ubocznych, które znowu zaczynały dawać mi się we znaki od czasu zawarcia naszej nowej umowy. Minęło kilka chwil nim cofnąłem rękę zaciskając dłoń w pięść. Wróciłem do łóżka, na które się rzuciłem i ukryłem twarz w poduszce. Pachniała lekko jaśminem i goździkami od

25 perfumowanej oliwki, którą niedawno kupiłem Sydney. Nie należała do wielkich fanów perfum, bo według niej chemikalia i alkohol były niezdrowe, ale nie miała żadnych argumentów przeciwko wyszukanej przeze mnie czystej, naturalnej mieszance, zwłaszcza, gdy dowiedziała się, ile ona kosztuje. Była zbyt pragmatyczna, żeby pozwolić na zmarnowanie się czegoś tak drogiego. Zamknąłem oczy żałując, że nie ma jej przy mnie – nie tyle myślałem o seksie, co o jej kojącej obecności. Biorąc pod uwagę, jakim ryzykiem były nasze krótkie, popołudniowe schadzki, raczej nie mogłem liczyć, że w przewidywalnej przyszłości spędzimy razem noc. Szkoda, bo wierzyłem, że przy niej spałbym lepiej. Bezsenność frustrowała mnie tym bardziej, że byłem zmęczony na ciele, ale mój umysł wciąż gonił jak chomik w kółku i ani myślał przestać. Zasnąłem jakieś półtorej godziny później tylko po to, żeby zostać obudzonym przez budzik po czterech godzinach. Zostałem w łóżku, gapiąc się półprzytomnie na sufit i zastanawiając się, czy nie dałoby się przełożyć spotkania z koleżanką z klasy, z którą pracowałem nad projektem. Poważnie, co mnie opętało? Ósma rano w sobotę? Chyba jednak znalazłem się jeszcze bliżej szaleństwa niż się obawiałem. Dobrze chociaż, że umówiliśmy się w kawiarni. W przeciwieństwie do mojej uroczej bratniej duszy, nie musiałem przestrzegać żadnych ograniczeń spożycia kofeiny, więc zamówiłem największą kawę, jaką mieli na stanie. Barista zapewnił, że mają takich więcej. Po drugiej stronie pomieszczenia moja partnerka obserwowała mnie z rozbawieniem, gdy podchodziłem do jej stolika. - Się masz, słoneczko. Dobrze wiedzieć, że już z samego rana jesteś zwarty i gotowy do pracy. Siadając ostrzegawczo uniosłem rękę. - Lepiej przestań. Przyda ci się przynajmniej drugie tyle zanim staniesz się urocza i dowcipna. Uśmiechnęła się. - Nah, ja jestem urocza i dowcipna o każdej porze dnia i nocy. Rowenę Clark poznałem na naszych łączonych zajęciach z mediów. Zająłem miejsce przy niej i spytałem: „Mogę się przysiąść? Najlepszą metodą uczenia się o sztuce jest siedzenie z arcydziełem.” No co, zakochany czy nie, zawsze byłem Adrianem Iwaszkowem. Rowena obdarzyła mnie chłodnym spojrzeniem. „Postawmy sprawy jasno. Ściemę wyczuwam na kilometr, a poza tym lubię dziewczyny nie facetów. Jeśli nie odpowiadają ci moje preferencje, to lepiej spadaj stąd razem z tymi swoimi tekstami na podryw i żelem do włosów. Nie zapisałam się na tą uczelnię, żeby użerać się z takimi jak ty przystojniaczkami. Jestem tu, bo chcę chodzić po zajęciach do Guinness’a i zmierzyć się z wątpliwymi perspektywami zawodowymi po magistrze z malowania.”7 Wtedy przysunąłem swoje krzesło bliżej stolika i powiedziałem: „W takim razie będziemy się dogadywać po prostu świetnie.” Tak też się stało i teraz byliśmy partnerami w projekcie stworzenia wolno stojącej rzeźby. Niedługo wybierzemy się na kampus, żeby zabrać się do roboty, ale najpierw musieliśmy skończyć szkic, który zaczęliśmy opracowywać w pubie po zajęciach. Zrezygnowałem wtedy z mojego drinka na dobranoc, żeby wypić z Roweną piwo, które niespecjalnie na mnie wpłynęło, ale okazało się, że ona ma słabą głowę. Podsumowując, niewiele zdziałaliśmy. 7 Oj tam, zawsze można malować ściany w bloku albo pasy na przejściu ;P