ks-konfeks

  • Dokumenty295
  • Odsłony17 625
  • Obserwuję20
  • Rozmiar dokumentów410.8 MB
  • Ilość pobrań11 884

Roberts Nora - Mac Gregorowie 01 - Rebelia t.2

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :632.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Mac Gregorowie 01 - Rebelia t.2.pdf

ks-konfeks EBooki macGregorowie
Użytkownik ks-konfeks wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 106 stron)

ORA ROBERTS REBELIA Tom II

ROZDZIAŁ PIERWSZY Możliwe, że Serena czuła się kiedyś bardziej nieszczęśliwa i wściekła. Czasem też zdarzało jej się płakać. Nie pamiętała jednak, by kiedykolwiek łzy piekły mocniej albo żeby ogarnęła ją aż tak dzika furia. Pokłóciła się z Brighamem. Pokłóciła się na balu. Pokłóciła się, choć jeszcze nie tak dawno wierzyła, że jest między nimi szczególne, niezwykłe porozumienie i że Brigham, choć Anglik, przemądrzalec i uparciuch, jest inny, niż początkowo sądziła. Przekonała się do niego - a on zrobił jej scenę. Była gotowa mu ulec - a on oznajmił jej, że wyjeżdża. I to dokąd! Głupia, sama jestem sobie winna, powtarzała w myślach, ponaglając konia do galopu. Jak mogła być tak naiwna, by sądzić, że między nią a Brighamem może wydarzyć się coś niezwykłego. Ma teraz za swoje. Hrabia Ashburn wraca do Londynu! A jakże. Nie może przecież żyć bez swoich koligacji, wpływów, pieniędzy. Czeka na niego świat, do jakiego przywykł, bale i wytworne damy. obowiązki wobec rodu. On, jedyny dziedzic sławnego nazwiska, nie może przecież pozwolić mu wygasnąć. Niech piekło pochłonie twój przeklęty ród! Rozżalona smagnęła klacz szpicrutą, zmuszając ją, by biegła jeszcze szybciej. Możliwe, że Brigham szczerze sprzyjał księciu Karolowi. Zaczęła nawet wierzyć, że naprawdę zamierza bić się za Szkocję, która była jej ojczyzną. I pewnie zresztą to zrobi. Tyle że będzie walczył w Anglii i dla Anglii, swojej ojczyzny. A ona, Serena? Cóż, trudno wymagać, żeby pamiętał o niej, gdy na powrót znajdzie się pośród swoich. I dobrze, odpłaci mu tym samym. Zapomni o lordzie Ashburn w dniu, w którym opuści jej dom. I nigdy już nie będzie o nim myśleć. Wiedziała, że z samego rana spotkał się z jej ojcem i przywódcami szkockich klanów Oczywiście nie pozwolono jej wejść do salonu, bo przecież kobiety, zwłaszcza tak młode jak ona , nie powinny nic wiedzieć o polityce ani tym bardziej zaprzątać sobie głowy planami wojen i powstań Lecz Serena i tak miała swoje sposoby, żeby doskonale zorientować się w sytuacji. Oto Francja uderzy na Anglię, a wtedy król Karol spróbuje nakłonić króla Ludwika, by poparł jego pretensje do tronu. Już zeszłej zimy król planował inwazję. I może gdyby straszny sztorm nie zdziesiątkował floty francuskiej, atak na Anglię nie zostałby odwołany. Dla nikogo nie było tajemnicą, że Ludwik popiera Karola, bo chce na angielskim tronie osadzić władcę posłusznego Francji. Podobnie jak było oczywiste, że Karol nie zawaha

się skorzystać z francuskiej pomocy, by odzyskać angielską koronę. Jednak do inwazji nie doszło, a teraz król Ludwik nie palił się do wojny i najwyraźniej próbował grać na zwłokę. Serena wiedziała o tym wszystkim, bo w końcu to, że ktoś całe dnie musi zajmować się praniem i sprzątaniem, wcale nie znaczy, że zupełnie nie ma głowy do polityki. Jej ojciec, Jan MacGregor, żył niemal wyłącznie polityką, cieszył się szacunkiem i miał wpływy. A Serena była nieodrodną córką swego ojca. I dlatego właśnie wiedziała, że teraz francuska pomoc nie wydaje się już tak oczywista i że z tego powodu Brigham musi wracać do Londynu, by agitować na rzecz księcia. Spiskowcy musieli zebrać siły, żeby przeciągnąć na stronę dynastii Stuartów jak najwięcej angielskich i szkockich jakobitów. Powstanie mogło wybuchnąć lada dzień. Karol był bardzo niecierpliwy i w przeciwieństwie do swego ojca nie zamierzał zmarnować młodości, tułając się po obcych dworach. Gdy więc nadejdzie czas, Brigham stanie do walki - tego Serena była pewna. Ale żeby miał potem wrócić do Szkocji, do niej? Nie, tego już nie potrafiła sobie wyobrazić. Żaden mężczyzna z jego pozycją nie porzuciłby dla kochanki swego domu i swojej ojczyzny. Wiedziała, że jej pragnie, miała jednak świadomość, że pożądanie gaśnie równie szybko, jak się zapala. Najgorsze, że go pokochała. Pierwszą, wielką miłością, jaka zdarza się tylko raz. I choć pozostawił ją nietkniętą, by w przyszłości mogła z honorem wyjść za mąż, w jej życiu nie było już miejsca dla innego. A ten jedyny mężczyzna, którego pragnęła, przygotowywał się właśnie, by na zawsze zniknąć z jej życia. Czy to nie straszne? Zresztą nawet gdyby został, czy cokolwiek by to zmieniło? Nawet gdyby ją pokochał... Nie, pomyślała z goryczą nawet to nic by nie pomogło. Książki, które , przeczytała nauczyły ją, że miłość nie zawsze wszystko zwycięża. Wystarczy zajrzeć choćby do „Tristana i Izoldy”, czy „Romea i Julii Serena dostatecznie mocno stąpała po ziemi, by odróżnić marzenia od rzeczywistości. Nie, mogła zignorować tego że Brigham jest i pozostanie Anglikiem, angielskim lordem. ona zaś... Ech, może więc lepiej, że wyjeżdża? Mogła mu tylko życzyć wszystkiego dobrego. Życzyła mu jednak, żeby go diabli wzięli. - Sereno! Odwróciła się. Brigham pędził za nią, bezlitośnie ponaglając konia. Dopiero teraz poczuła na policzkach ciepłe stróżki łez. Nie chciała, żeby widział, jak płacze, więc mocniej

uderzyła ostrogą w spieniony bok swojej klaczy. Gnała na oślep w stronę jeziora, przeklinając w duchu niewygodne damskie siodło. Na szczęście w porę go dostrzegła. Wiedziała, że z łatwością go zgubi, jeśli tylko uda jej się wjechać między wzgórza. Znała tam wszystkie ścieżki, wszystkie skróty i kryjówki... - Co ty wyrabiasz? Diabeł cię opętał? - wołał za nią, przekrzykując pęd powietrza. Dogonił ją wreszcie i spróbował zatrzymać. Wyrwał jej z rąk wodze. - Stój że wreszcie! - Zostaw mnie w spokoju! Niech cię piekło pochłonie! Nienawidzę cię! - krzyczała histerycznie. Z całych sił szarpnęła lejce. Przestraszona klacz wierzgnęła przednimi nogami. Mało brakowało, a Brigham wyleciałby z siodła. Z trudem odzyskał równowagę, a potem uspokoił spłoszone konie i spojrzał na nią zimno. - Nienawidzić dopiero mnie zaczniesz, kiedy ci wygarbuję ci skórę - wycedził przez zęby. - Postradałaś zmysły? Chcesz, żebyśmy oboje połamali karki! - Nie, nie oboje. Tylko ty! - Płakałaś... - Przyciągnął jej konia i z bliska oglądał ślady łez. - Ktoś cię skrzywdził? - Nie! - roześmiała się nerwowo. - Nikt mnie nie skrzywdził. I wcale nie płakałam. Zawsze od wiatru łzawią mi oczy. A teraz jedź stąd. Chcę zostać sama. - Nic z tego - oznajmił krótko. Domyślił się, że płakała i na nic się zdały jej nieporadne kłamstwa. Kiedy spojrzał na jej zaczerwienione oczy, ogarnęła go fala tkliwości. Zapragnął przytulić ją i pocieszyć. Nie zrobił tego jednak. Znał ją już na tyle dobrze, by wiedzieć, że natychmiast wbiłaby mu zęby w dłoń. Postanowił więc zrezygnować z czułości i przemówić jej do rozsądku. Sereno, nie bądź dzieckiem - gestem uspokoił zniecierpliwione fuknięcie - Posłuchaj mnie przez chwilę. Wyjeżdżam jutro o świcie, przedtem jednak chciałem z tobą porozmawiać. - Więc mów! Na co czekasz?! - burknęła nieprzyjaźnie, szukając w kieszeni chusteczki. - Pospiesz się a potem jedź sobie do tego swojego Londynu! albo do diabła jeśli ci po drodze. Wymownie uniósł wzrok, a potem podał jej swoją chusteczkę. - Wolałbym, żebyśmy zsiedli z koni - powiedział. - Rób sobie, co chcesz. Nic mnie to nie obchodzi! - Wyszarpnęła z jego ręki skrawek materiału i głośno wytarła nos.

Zeskoczył z konia i podszedł, żeby pomóc jej przy zsiadaniu. - Obejdzie się bez twojej pomocy - prychnęła i schowała mokrą chusteczkę do kieszeni. - Nie rezygnowałbym z niej tak pochopnie - uśmiechnął się lekko. - Jeszcze nie usłyszałaś tego, co chcę powiedzieć. Zsiadaj! - zakomenderował i nie czekając aż to zrobi, szybko ściągnął ją z siodła. - Usiądź tutaj - wskazał najbliższy głaz. - Nie usiądę! - Siadaj! - Powtórzył z naciskiem. - Albo jak mi Bóg miły pożałujesz! Ton jego głosu świadczył, że żarty się skończyły. Serena z naburmuszoną miną podeszła więc do kamienia. Nie skapitulowała jednak. Złośliwie robiła to bardzo wolno, długo sadowiła się i wygładzała suknię. W końcu położyła ręce na kolanach i z miną niewiniątka spojrzała mu w oczy. Teraz, kiedy wrzał z wściekłości, postanowiła podręczyć go pełnym godności spokojem. - Życzył pan sobie zamienić ze mną parę słów, milordzie? - Życzyłem sobie udusić panią, milady - odpowiedział tym samym tonem - ale już mi przeszła ochota. - Doprawdy? - Drwiąco uniosła brwi. - Muszę powiedzieć, panie hrabio, że pański pobyt w moim domu bardzo poszerzył moją wiedzę na temat angielskich manier. - Dość tego! - Chwycił mocno za poły jej żakietu i pociągnął ją do góry. - Jestem Anglikiem i nie wstydzę się tego. Langstonowie to stary i bardzo szanowany ród! Zapamiętaj to sobie! - Cedził przez zaciśnięte zęby, wpatrując się jej w oczy. - I nie muszę się niczego wstydzić. Przeciwnie, historia mojej rodziny daje wiele powodów do dumy. Dość już mam obelg i oszczerstw pod moim adresem - potrząsnął nią mocno. - Rozumiesz?! Straciła rezon. Stała na palcach, z rękami opuszczonymi bezwładnie wzdłuż ciała i jak zaczarowana wpatrywała się w jego czarne od gniewu oczy. Nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie. Poczuła, jak ogarniają strach. - Nie miałam zamiaru obrażać twojej rodziny - powiedziała dobrnie wytrzymując jego spojrzenie. - Aha. Tylko mnie, tak? - sapnął - A może całą Anglię? Daj spokój, Reno! Myślisz, że nie wiem, ile wycierpiał wasz klan? Jakie dosięgły was nieszczęścia? Zdaję sobie sprawę, że do dziś nie wszyscy MacGregorowie mogą przyznać się do swego nazwiska. Ale przecież to nie ja jestem temu winny! - Jeszcze raz nią potrząsnął. - Nie ja zdecydowałem o represjach, nie ja rozpętałem okrucieństwo i nienawiść. Uwierz mi, nie wszyscy Anglicy myślą tak samo!

- Puść mnie, proszę. To boli - szepnęła. Opuścił ręce i zacisnął dłonie w pięści. Znowu sprawiła, że stracił panowanie nad sobą. Świadomość, że przychodzi jej to tak łatwo, do reszty wytrąciła go z równowagi. - Przepraszam - powiedział z przesadną galanterią. - Nie - szybko dotknęła jego ramienia. - To ja przepraszam. I chcę ci powiedzieć, że masz rację. Nie mam prawa obwiniać cię za nieszczęścia, które wydarzyły się, kiedy nas jeszcze nie było na świecie. Wiedziała, że należą mu się przeprosiny. Wstydziła się tego, co zrobiła i co powiedziała. Przecież gdyby ktoś w tak obraźliwy sposób wyrażał się o jej rodzinie albo ojczyźnie, pewnie odpłaciłaby mu z nawiązką. I nie skończyłoby się na zwykłych połajankach. - To nie twoja wina, że angielscy żołdacy zgwałcili moją matkę - dodała po chwili. - Ani że zamknęli mojego ojca na rok w więzieniu, tak że nawet nie mógł pomścić tej hańby. Wiem, że nie powinnam zrzucać na ciebie całej winy tylko dlatego, że tak mi wygodniej, bo... - przerwała, by wziąć głęboki oddech - bo boję się przestać! - Ale dlaczego, Reno? Dlaczego się boisz? Nie odpowiedziała. Szybko potrząsnęła głową i odwróciła się, by odejść. Przytrzymał ją za ramię. - Wybacz mi. Jeszcze raz przepraszam za wszystko - powiedziała, patrząc mu w oczy. - A teraz zostaw mnie samą. - Nie odejdę stąd, póki mi nie odpowiesz, dlaczego się boisz. Opuściła głowę, ale zaraz podniosła ją i spojrzała nań wilgotnymi od łez oczyma. - Boję się, że jeśli nie będę podsycać swej nienawiści, zapomnę, kim jesteś i skąd pochodzisz! - Naprawdę ma to dla ciebie aż takie znaczenie? - Znowu nią potrząsnął tym razem bardzo delikatnie. - Tak Zresztą nie tylko dla mnie. Dla nas obojga - starała się, zachować spokój. Poczuła jednak dziwny niepokój. Coś w jego spojrzeniu mówiło, że cokolwiek zrobi bądź powie i tak jej los jest już przesądzony. - Jakie to ma znaczenie? - Powtórzył i przyciągnął ją do siebie. - Jakie ma znaczenie, kim jesteśmy? - szepnął wprost w jej usta. Nie wyrywała się. W chwili gdy poczuła dotyk jego warg, zrozumiała, że czas oporu minął. Nie zamierzała dłużej walczyć ani z nim, ani ze sobą. Jego usta były gorące i niecierpliwe, ciało napięte od tłumionego pożądania.

- Czy to ma jeszcze jakieś znaczenie? - zapytał cicho pomiędzy delikatnymi pocałunkami, którymi okrywał jej twarz. - Nie, teraz nie. Nie dziś! - Otoczyła jego szyję ramionami i wtuliła się w niego rozpaczliwie. - Brig, nie chcę, żebyś wyjeżdżał. Nie opuszczaj mnie! - Wrócę! - szepnął. Zanurzył twarz w jej włosach. - Za trzy tygodnie. Najdalej za miesiąc. Wrócę! Milczała, więc odsunął ją od siebie i pytająco zajrzał w jej oczy. Nie dostrzegł w nich łez, ale jedynie bezgraniczny smutek. - Nie wierzysz mi! - zawołał. - Sereno, wrócę! Czy naprawdę nie potrafisz mi zaufać? - Ufam ci. Jak nigdy żadnemu mężczyźnie - uśmiechnęła się lekko. Delikatnie dotknęła palcami jego twarzy. - Ufam ci, ale nie wierzę, że do mnie wrócisz. Nie będziemy o tym rozmawiać - zadecydowała. - I nie będziemy o tym myśleć. Liczy się tylko tu i teraz! - Są sprawy, o których koniecznie musimy pomówić - nim łagodnie odsunął jej dłoń, pocałował czubki szczupłych palców. - Nie - powiedziała stanowczo. - W ogóle nie będziemy rozmawiać. Cofnęła się kilka kroków i patrząc mu prosto w oczy, zaczęła rozpinać żakiet. - Co ty robisz?! - Próbował ją powstrzymać, ale odskoczyła. Zsunęła okrycie z ramion i upuściła je na ziemię. Oniemiały wpatrywał się w drobne piersi ledwie osłonięte koszulą. - Co robisz? - powtórzył głucho. - To, czego oboje pragniemy. - Reno! - z trudem wydobył głos ze ściśniętego gardła. - Nie w taki sposób. Tak nie można... - Ciii... - położyła palec na ustach. - Po prostu chcę być z tobą. Najpierw musimy porozmawiać - próbował jeszcze zachować rozsądek. - Po co? Pragnę cię - szepnęła. - To wystarczy! Chcę, żebyś dotykał mnie tak jak kiedyś - przysunęła się do niego i stała wyprostowana, śmiało patrząc mu w oczy. Czy wciąż jeszcze mnie pragniesz? - Czy cię pragnę? - Mocno zacisnął powieki. drżącymi rękami przesunął po włosach. - W całym moim życiu nie pragnąłem nikogo ani niczego bardziej niż ciebie w tej chwili. - Więc weź mnie. Tu i teraz - ciągle patrząc mu w oczy, chwyciła koniec tasiemki przy staniku i zaczęła ją wolno rozsznurowywać. - Daj mi cząstkę siebie, nim wyjedziesz. Pokaż

mi, co znaczy być kochaną - sięgnęła po jego rękę i przycisnęła usta do wnętrza smukłej dłoni. - Reno... - Wyjeżdżasz już jutro - powiedziała ze smutkiem. - I chcesz mnie zostawić bez nicze- go? Przesunął palcami po jej gorącym policzku. - Przysięgam, że gdyby to ode mnie zależało, nie wyjechałbym wcale! - Jednak jedziesz. Chcę być twoja, nim mnie opuścisz. - Czy jesteś tego pewna? - Chwycił jej dłonie i wstrzymał oddech, czekając na odpowiedź. - Tak. Zobacz - przycisnęła jego rękę do piersi. - Czujesz jak mocno bije mi serce? Tak jest zawsze, gdy jesteś blisko. - Zmarzniesz - delikatnie przygarnął ją i zamknął w ramionach. - Nie zmarznę - wyszeptała z twarzą przytuloną do jego piersi. - Do mojego siodła jest przytroczony koc. Jeśli rozłożymy go na słońcu, będzie nam ciepło. Pochylił się nad nią, ujął jej twarz w obie dłonie i uniósł do góry. - Nie sprawię ci bólu. Przysięgam! Przymknęła oczy. Ufała mu. Wiedziała, że będzie dla niej czuły i łagodny. Widziała to w jego spojrzeniu, kiedy rozkładali koc. Czuła to w pocałunkach, kiedy całowali się, klęcząc naprzeciw siebie. Miała świadomość, że Brigham na zawsze już pozostanie w jej pamięci. Wybrała go, by ofiarować mu swą niewinność, nie pod wpływem impulsu, lecz ze spokojną pewnością, że tak właśnie powinna zrobić. I wiedziała, że on doceni jej dar i nigdy jej nie zapomni. Obiecał sobie, że będzie ostrożny i sprawi, by poczuła, jak wiele dla niego znaczy. Nie chciał się spieszyć, choć wiedział, że czasu mają niewiele. Całował ją czule, łagodnie, jakby mogli być razem całą wieczność. Spróbowała zsunąć płaszcz z jego ramion. Nieporadnie rozpinała guziki kamizelki nie zdając sobie sprawy, że swym wyraźnym skrępowaniem podnieca go j e s z c z e bardziej . zacisnął powieki. Składał drobne, miękkie pocałunki na jej skroniach, czole, policzkach. Lekko jakby z namysłem przesuwał dłońmi po jej ciele. Boże, jak bardzo pragnął zapamiętać każdą chwilę ich pierwszego zbliżenia. Wziął głęboki oddech, kiedy rozpięła mu koszulę i musnęła palcami jego pierś. Potem odważniej przesunęła dłońmi po nagim torsie, twardym brzuchu, mocnych ramionach.

Wciąż klęczeli, wtuleni w siebie coraz mocniej, coraz ciaśniej. Wiele razy wyobrażała sobie tę chwilę, nie sądziła jednak, że przyjemność może być tak wielka, niemal bolesna. Kiedy poczuła na piersiach silne dłonie, na moment przestała oddychać. Szorstki materiał ocierał się o delikatną skórę, potęgując pieszczotę, która stała się prawie nie do zniesienia, gdy przez koszulę chwytał zębami i ssał twarde sutki. Głowa opadała jej bezwładnie na bok, głęboko w dole brzucha poczuła przyjemny skurcz, który promieniował na całe ciało. Dopiero kiedy zdjął z niej koszulę i nagie ciała zetknęły się ze sobą, rozkosz, jakiej dotąd nie znała, prawie ją obezwładniła. Gdyby nie chwyciła się mocno jego ramion, osunęłaby się na ziemię. Pociągnął ją na koc. Z trudem pokonał chęć, by natychmiast zaspokoić gwałtowną żądzę, która odbierała mu rozum. Znalazł jednak dość siły, by czerpać rozkosz z patrzenia na białą skórę na drobnych piersiach, które lgnęły do jego rąk. Spojrzał w jej zamglone oczy i nie dostrzegł w nich strachu, lecz jedynie wielką, świeżo rozbudzoną namiętność. Wiedział, że mógłby wziąć ją już teraz, ale potrzeba serca była równie silna jak potrzeba zmysłów. A ono mówiło mu, żeby dać jej więcej, niż prosiła, może nawet więcej, niż oboje byli w stanie pojąć. - Marzyłem o tym - szepnął, odrywając się na moment od jej ust. - Marzyłem, żeby rozbierać cię właśnie tak jak teraz - powiódł dłonią w górę szczupłego uda. - Brigham, tak bardzo cię pragnę - jęknęła cicho. - I dostaniesz mnie - pochylił głowę i obwiódł językiem ciemną aureolę wokół sutka, a potem lekko zacisnął na nim wargi. - Ale to jeszcze nie wszystko - wyszeptał. Nie sądziła, że może jeszcze poczuć większą rozkosz. Zaraz jednak przekonała się, że mówił prawdę. Ciężkie powieki otworzyły się nagle, gwałtownie uniosła biodra, by znalazły się jak najbliżej jego ust. Oszołomiona, wpiła palce w jego plecy. Krew szumiała jej w skroniach tak głośno, że nie słyszała nawet, jak krzyczy jego imię. Za to on usłyszał jej wołanie. Jeszcze mocniej chwycił jej biodra, usta i język odkrywały najcudowniejsze sekrety, a ona prężyła się, wychodząc naprzeciw jego wargom. Cierpki smak namiętności prowokował go, by dać z siebie jeszcze więcej. Kiedy dotykał gorącej, wilgotnej skóry zrozumiał, że nigdy już nie będzie w jego życiu innej kobiety. Nie po tym, co dawała mu Serena. Oddychała z trudem, z oczu płynęły jej łzy. Prosiła, by przestał, a zaraz potem przyciągała do siebie jego głowę. Kiedy uniósł się znad jej bioder i na krótką chwilę zawisł nad nią, jakby czekając przyzwolenia, zamknęła oczy i z cichym westchnieniem pociągnęła go ku sobie. Wszedł w nią mocno, zdecydowanie. Poczuła ostre ukłucie bólu, które niemal natychmiast zaćmiła powracająca rozkosz. Spojrzała mu w twarz, ich spojrzenia spotkały się, a ona natychmiast pojęła, że Brigham jest tym mężczyzną, na którego zawsze czekała.

Zacisnął zęby, by stłumić potrzebę szybkiego zaspokojenia. Poruszał się w niej wolno, z cudownym spokojem. Śnił o tej chwili od dnia, w którym ujrzał ją po raz pierwszy, chciał więc jak najdłużej smakować słodkie zwycięstwo. Wpatrzona w niego, natychmiast uchwyciła wspólny rytm. Jej ciało prężyło się pod nim, czekając spełnienia. Czuł jej paznokcie na swoich plecach, jej ciepły oddech na szyi. Miał wrażenie, że stali się jednością. Nim poniosła go mroczna, potężna fala rozkoszy, zdążył jeszcze pomyśleć, że wreszcie odnalazł swą przystań. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zmusi się, by wstać. Ciało miała leniwe od zaspokojenia, na wilgotnej skórze czuła chłodny dotyk wiatru. Do końca świata mogłaby tak leżeć na szorstkim kocu w złocistej plamie słońca. Pod warunkiem że Brigham cały czas byłby obok, wtulony w nią jak teraz, z twarzą ukrytą w jej splątanych włosach i dłońmi pieszczotliwie obejmującymi piersi. Nie miała pojęcia, ile czasu mogło upłynąć. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Jeszcze mocniej zacisnęła powieki, chcąc jak najdłużej zatrzymać te chwile. Dookoła było tak cudownie. Las szumiał cicho, w powietrzu unosił się zapach żywicy i świergot ptaków. Czy to możliwe, żeby polityka i wojna mogły stanąć pomiędzy nimi i być może rozdzielić ich na zawsze? I to teraz, kiedy czuła się przepełniona miłością... - Kocham cię, Reno. Niespiesznie otworzyła oczy i spojrzała na Brighama. Uniesiony na łokciu wnikliwie badał jej twarz. - Wiem. Ja też cię kocham - przesunęła palcami po jego twarzy, jakby chciała na zawsze zapamiętać jej rysy. - Tak bardzo żałuję, że nie możemy zostać razem, tak jak teraz. - Wkrótce znowu tak będzie - obiecał. Bez słowa odwróciła się od niego i sięgnęła po koszulę. - Nie wierzysz mi? - zapytał poruszony. - Jak i możesz nie wierzyć mi po tym, co właśnie przeżyliśmy? Schyliła głowę, udając, że jest zajęta sznurowaniem stanika. Nie chciała, żeby zobaczył rozpacz w jej oczach. Musiała być twarda. Nie mogła prosić, by jej nie opuszczał, choć tak bardzo pragnęła go zatrzymać. - Odezwij się! - Wiem, że mnie kochasz - powtórzyła, nie podnosząc głowy. - I że chciałbyś, żebyśmy byli razem. To, co razem przeżyliśmy, nie zdarzy się już nigdy z nikim. - Więc nie wierzysz, że wrócę! - Zdenerwowany szarpał ubranie. Nie mógł wprost uwierzyć, że wątpi w jego uczciwość. Właśnie teraz!

- Myślę, że przyjedziesz tu jeszcze - delikatnie dotknęła jego ramienia. Tak bardzo chciała, żeby zrozumiał, że niczego nie żałuje i nie ma do niego pretensji. - Zjawisz się tu w imieniu księcia, bo takie jest twoje zadanie. - Aha - uśmiechnął się ironicznie. - Dlaczego nie powiesz wprost, co ci chodzi po głowie? Uważasz, że jak tylko wrócę do Londynu, natychmiast zapomnę o tym, co się tu wydarzyło, tak? - Nie - zaprzeczyła szybko. - Wcale tak nie uważam. Wiem, że oboje będziemy zawsze o tym pamiętali. Zapach przedwiośnia przypomni mi o tobie nawet, gdy będę już zgrzybiałą staruszką. Aż pobladł z wściekłości. Co ona, u diabła, wygaduje?! Ścisnął jej rękę tak mocno, że syknęła z bólu. - I myślisz, że to mi wystarczy?! - Cedził przez zaciśnięte zęby. - Jeśli tak, to albo jesteś głupia, albo szalona. Otworzyła usta, by się wytłumaczyć, ale uciszył ją gestem dłoni. Chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie. - Wrócę do Szkocji po ciebie - potrząsnął nią w rytm wypowiadanych wyraźnie słów. - Lepiej, żebyś mnie dobrze zrozumiała, Sereno! Kiedy skończy się ta przeklęta wojna, zabiorę cię ze sobą. - Gdyby chodziło tylko o mnie, bez wahania pojechałabym z tobą. Choćby na koniec świata. Ale wiesz przecież, że mam rodzinę - uczepiła się jego rękawa, błagając wzrokiem, by spróbował ją zrozumieć. - Nie mogłabym żyć ze świadomością, że okryłam ich hańbą. - Na Boga, kobieto! Jak możesz tak mówić? Naprawdę uważasz, że zostając moją żoną, zhańbisz rodzinę? - Twoją żoną... - szepnęła, nie do końca rozumiejąc sens jego słów. - Masz na myśli małżeństwo? - Oczywiście! A co myślałaś? - krzyknął, tracąc panowanie nad sobą. Nagle drgnął. Dotarło do niego, w jaki sposób mogła zrozumieć propozycję wspólnego wyjazdu. Wpatrywał się w nią przenikliwie. - Naprawdę pomyślałaś, że mógłbym żądać od ciebie czegoś takiego? Czy dlatego, gdy byliśmy tu poprzednim razem, powiedziałaś, że musisz wszystko przemyśleć? Masz o mnie niezwykle wysokie mniemanie - roześmiał się ironicznie. - Ja tylko chciałam... - bąknęła zawstydzona. Nogi się pod nią ugięły, więc przysiadła na kamieniu. - Myślałam... Zdawało mi się, że mężczyźni biorą sobie kochanki i... - Dobrze myślałaś. Biorą - przerwał szorstko.

- Ja też je miałem. Wybacz, ale tylko prymitywny głupiec mógłby pomyśleć, że chcę zaofiarować ci coś innego niż moje serce i nazwisko. - Skąd mogłam wiedzieć, jakie masz wobec mnie zamiary? - Wstała, by spojrzeć mu prosto w twarz. - Nigdy nie wspominałeś o małżeństwie. - Rozmawiałem już z twoim ojcem - oznajmił rzeczowo, schylając się po koc. - Rozmawiałeś z ojcem?! - Powtórzyła, wymawiając dobitnie każde słowo. Zmrużyła oczy. - Zrobiłeś to za moimi plecami, nawet nie pytając mnie o zdanie? - Dobre obyczaje nakazują uzyskać najpierw zgodę ojca. - Do diabła z obyczajami! - Jednym ruchem wyszarpnęła mu koc. - Nie miałeś prawa tego robić bez mojego pozwolenia. Popatrzył na nią przeciągle, zatrzymując spojrzenie na potarganych włosach i ustach opuchniętych od pocałunków. - Zdawało mi się, że dawno już miałem twoją zgodę, choć nie byłaś uprzejma wyrazić jej słowami. Zaczerwieniła się, ale szybko opanowała zmieszanie. - Nie myśl sobie - zawołała, przywiązując koc do siodła - że mi wmówisz, że to, co przed chwilą zrobiliśmy, musi skończyć się przed ołtarzem. Niewiele brakowało, a udałoby jej się dosiąść konia. Brigham był jednak szybszy i nim wskoczyła na siodło, chwycił ją wpół i jednym szarpnięciem obrócił ku sobie. - Myślisz, że mam w zwyczaju uwodzić niewinne panienki, a potem robić z nich swoje kochanki? - wysyczał. - Nie znam twoich zwyczajów. - Wybrałem sobie ciebie na żonę... - Wybrałeś sobie. Ty sobie wybrałeś! - zdecydowanym ruchem odsunęła go na bok. - Być może w Anglii możesz sobie wybierać albo nawet rozkazywać. Ale nie tutaj. Mam coś do powiedzenia na temat własnego życia. I dlatego oświadczam ci, że za ciebie nie wyjdę! Jeśli myślisz, że zmienię zdanie, to się grubo mylisz! - Kłamałaś, gdy mówiłaś, że mnie kochasz? - Nie, ale... - Reszta słów ucichła stłumiona pocałunkiem. - W takim razie skłamałaś, mówiąc, że nie zostaniesz moją żoną - dokończył spokojnie. - Brigham, bądź rozsądny. Naprawdę wyobrażasz sobie, że opuszczę dom i kraj, by jechać za tobą do Anglii?

- Ciągle to samo! - wzruszył ramionami. - Proszę, zrozum. Musisz zrozumieć - mówiła szybko, nerwowo chwytając go za ręce. - Nasze życie zmieniłoby się w koszmar. Wyjechałabym z tobą z wielkiej miłości. Ale jestem pewna, że nim minąłby rok, zacząłbyś mnie nienawidzić i oskarżać, że przynoszę wstyd twemu nazwisku. Ja nie nadaję się na żonę hrabiego. - Zwłaszcza angielskiego hrabiego, prawda? Zignorowała tę zaczepkę. Milczała przez chwilę, a potem westchnęła głęboko. - Jestem córką szlachcica, to prawda. Jednak musiałabym być bardzo naiwna albo zarozumiała, by sądzić, że to wystarczy. Wiem, że czułabym się w Londynie jak w pułapce. Usychałabym tam z tęsknoty za swobodą, Szkocją, wzgórzami. Sam mówiłeś, że nie jestem damą. Byłabym wyjątkowo kiepską hrabiną. - Nieważne, jaką będziesz hrabiną. Nie myśl o tym. Po prostu wyjdź za mnie. - Nie - otarła łzy. - Nie wyjdę za ciebie. - Obawiam się, że będziesz musiała po tym, jak pójdę to twojego ojca i powiem mu, że cię uwiodłem. Spojrzała na niego zaskoczona i wściekła. - Nie zrobisz tego! - krzyknęła. - Nie odważysz się! - Owszem, zrobię. - Ale on cię zabije! Brighem uśmiechnął się lekko i uniósł brwi. - Wierzę, że ojciec nie jest tak mściwy jak jego córka - powiedział spokojnie, a potem jak gdyby nigdy nic podniósł ją i posadził w siodle. - Skoro nie chcesz wyjść za mnie z miłości, zrobisz to pod przymusem - dodał. - Prędzej poślubię starą ropuchę! - wykrzyknęła zapalczywie. Zwinnie wskoczył na swojego wierzchowca, ale nie spieszył się z odjazdem. Łagodnymi ruchami uspokoił zwierzę, które niecierpliwie przestępowało z nogi na nogę. - Jeszcze raz powtarzam, że wyjdziesz za mnie. Po dobroci czy na siłę, wszystko mi jedno. Masz czas, by podczas mojej podróży wszystko sobie przemyśleć. Po powrocie rozmówię się z twoim ojcem i rozpocznę przygotowania do ślubu. Nie odezwała się ani słowem. Posłała mu tylko takie spojrzenie, że gdyby wzrok mógł zabijać, natychmiast padłby trupem. A potem z całej siły ściągnęła wodze. Przerażona klacz stanęła dęba, a czując mocną ostrogę, ruszyła galopem. Pędząc w stronę dworu, Serena życzyła sobie, żeby w drodze do Londynu Brigham Ashburn skręcił sobie kark. Kiedy jednak następnego ranka opuszczał Glenroe, rozpaczliwie łkała w poduszkę.

ROZDZIAŁ DRUGI Nie wiedział nawet, że tak bardzo stęsknił się za Londynem. Dopiero gdy znalazł się tam z powrotem, zrozumiał, jak brakowało mu pospiesznego tempa życia, gwaru, a nawet zapachu miasta, w którym spędził większą część młodości. Jeśli nie przebywał w wiejskiej posiadłości swoich przodków, z reguły mieszkał w Londynie. Wytworne towarzystwo stolicy znało go dobrze i ceniło tyle samo za maniery, co i za majątek. Dlatego nigdy nie miał problemów ze znalezieniem chętnych do gry w karty w jednym z eleganckich klubów, a żadna zapobiegliwa matka mająca córkę na wydaniu nie zapomniałaby umieścić jego nazwiska na pierwszym miejscu listy gości. Wrócił do Londynu sześć tygodni temu. Upływający czas dostrzegł, kiedy skończyły się szare dni i nastała wiosna. Za wysokimi oknami salonu kusiła soczysta zieleń młodej trawy poprzetykana barwnymi plamami wczesnych kwiatów. Deszcz, padający nieustannie przez cały kwiecień, skończył się wreszcie i nastały ciepłe, słoneczne dni. Złociste promienie słońca zwabiły do parków kobiety w jedwabnych sukniach i kolorowych kapeluszach przybranych piórami. Dzielnice eleganckich sklepów i salonów rozbrzmiewały ich śmiechem. Bez przerwy odbywały się jakieś bale, podwieczorki, salonowe spotkania oraz partyjki kart. Młody arystokrata z jego tytułem, majątkiem i reputacją nie miał prawa narzekać na nudę. Przekonał się jednak, że jego serce nie należy już do Londynu. Zostało pośród górzystych krajobrazów Szkocji. Nie było dnia, by nie myślał o Serenie. Kiedy spacerował ulicami ożywionego miasta, cały czas zastanawiał się, jak też wygląda wiosna w Glenroe. I czy Serena przyjeżdża nad brzeg jeziora, by w samotności go wspominać. Gdyby nie trudności związane z misją, wróciłby do niej już dawno, tak jak planował. Niestety, praca na rzecz księcia zajęła więcej czasu, niż się spodziewał, a rezultaty ciągle nie były satysfakcjonujące. Wprawdzie angielscy jakobici stanowili liczną grupę, jednak tylko niewielu spośród nich zgodziło się ryzykować życie dla Młodego Pretendenta. Idąc więc za radą lorda Georga, Brigham rozpoczął intensywną kampanię, by przysporzyć księciu zwolenników. W ciągu miesiąca odbył niezliczoną liczbę spotkań z różnymi grupami niezdecydowanych, gdzie opowiadał o nastrojach panujących wśród szkockich klanów oraz przekazywał najświeższe informacje pochodzące od samego Karola. Tajna misja zaprowadziła go aż do Manchesteru, najczęściej jednak wolał gościć swych rozmówców we własnym salonie. Jednak nawet tu nie mógł czuć się całkiem bezpieczny.

Rząd zaczynał już wietrzyć spisek i coraz częściej dało się słyszeć pogłoski o rychłej wojnie z Francją. Sympatycy Stuartów nie mogli Uczyć na pobłażanie ze strony władz, a jawni zwolennicy księcia spodziewali się, że w każdej chwili trafią do więzienia. I to w najlepszym razie. Pamięć o publicznych egzekucjach oraz banicji wciąż jeszcze była żywa. Po tych kilku tygodniach Brighamowi pozostała jedynie nadzieja, że jeśli Karol pospieszy się i szybko rozpocznie kampanię, może uzyskać jako takie poparcie ze strony swych angielskich stronników. Cóż się dziwić, pomyślał smętnie, w końcu wszyscy tu mają wiele do stracenia. Domy, włości, tytuły. Sam wiedział o tym najlepiej. Niełatwo porwać się do walki dla idei, gdy stawia się na szali własny majątek, nie mówiąc już o życiu. Zamyślony wpatrywał się w portret babki. Sam dawno już podjął decyzję. Może nawet wtedy, gdy jako mały chłopiec leżał z głową na jej kolanach i słuchał opowieści o walecznych władcach i o tym, że trzeba bić się o sprawiedliwość. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie powinien dłużej kręcić się po Londynie. Rząd potrafił wytropić spiskowców i rozprawić się z nimi z przerażającą skutecznością. Jak dotąd nazwisko i tytuł trzymały go poza kręgiem podejrzanych, jednak otrzymał poufną wiadomość, że od pewnego czasu po mieście krążą plotki na jego temat. Nie chciał ryzykować, zwłaszcza teraz, gdy kwestia wojny z Francją zdawała się przesądzona, podobnie jak rozmowy o kolejnym powstaniu. Nigdy nie krył się ze swoimi podróżami do Francji i Włoch. Również ostatnia wyprawa do Szkocji nie była tajemnicą. Gdyby ktoś zechciał zadać sobie trud prześledzenia jego poczynań w ciągu ostatnich lat, mógłby dojść do bardzo interesujących wniosków. Pora wracać, stwierdził stanowczo. Kopnął tlącą się szczapę na dogasającym kominku i przez chwilę obserwował strzelający w górę snop pomarańczowych iskierek. Tym razem pojedzie sam, w dodatku opuści miasto pod osłoną nocy. A kiedy wróci do Londynu, u jego boku będzie Serena. Nie miał wątpliwości, że niedługo spotkają się w tym salonie, by wznieść toast za pomyślność prawowitego króla i jego regenta. Teraz musi jechać do Szkocji. Nie tylko po to, by jak powiedziała Serena, występować w imieniu księcia, lecz także po to, by upomnieć się o swoje. Poza walką w powstaniu czekała go jeszcze jedna, prywatna, bitwa, którą koniecznie musiał wygrać. Kilka godzin później szykował się do klubu, gdzie planował spędzenie cichego wieczoru w gronie przyjaciół. Był już prawie gotów, gdy w drzwiach pokoju stanął kamerdyner. - O co chodzi, Beeton? - zapytał.

- Z całym szacunkiem, milordzie - Beeton był tak stary, że gdy giął się w pełnym uszanowania ukłonie, głośno strzelało mu w kościach. - Hrabia Whitesmouth pragnie zamienić z panem słowo. Twierdzi, że sprawa jest pilna. - Wprowadź go - odparł krótko. Z grymasem niezadowolenia odsunął Parkinsa, który bezustannie skubał jego surdut, szukając na nim nieistniejących pyłków. - Zostawże mnie, człowieku! Jeszcze chwila i dostanę szału. - Przepraszam, jaśnie panie, ale ja tylko staram się, żeby jego lordowska mość prezentował się jak najkorzystniej. - Są damy, które uważają, że aby to osiągnąć, powinienem się raczej rozebrać - rzucił lekkim tonem, jednak jego uwaga nie rozbawiła Parkinsa. Patrząc więc na posępną twarz lokaja, powiedział zniecierpliwiony: - Wiesz co, Parkins? Nie znam drugiego równie ponurego człowieka. Nie masz za grosz poczucia humoru i Bóg mi świadkiem, nie wiem, po co cię jeszcze trzymam. - Brig! - Hrabia Whitesmouth, niski mężczyzna mniej więcej w wieku Brighama pospiesznie wbiegł to pokoju. Szybkie, nerwowe ruchu zdradzały, że był czymś mocno zaaferowany. Na widok lokaja zatrzymał się raptownie i rozejrzał wokół lekko zdezorientowany. - Starczy na dziś Parkins. Jesteś wolny - powiedział Brigham. Niespiesznie podszedł do stolika i napełnił winem kryształowe kieliszki. Zaczekał, aż lokaj zamknie za sobą drzwi, i dopiero gdy ucichły jego kroki, zapytał: - Co cię do mnie sprowadza, Johnny? - Wpadliśmy w tarapaty przyjacielu! - Whitesmouth sięgnął po kieliszek i wychylił go jednym haustem. - Domyślam się. Jakiego rodzaju? Whitesmouth zaczął opowiadać: - Wyobraź sobie, że ten ptasi móżdżek Miltway spił się dziś na umór ze swoją kochanką i na nieszczęście rozwiązał mu się przy niej język. Przez takiego kretyna znaleźliśmy się wszyscy w niebezpieczeństwie. Brigham wziął głęboki oddech, po czym upił mały łyk wina i wskazał przyjacielowi fotel. - Wymienił jakieś nazwiska? - zapytał rzeczowo. - Tego dokładnie nie wiadomo, ale możliwe, że tak. Obawiam się, że mógł wspomnieć ciebie. - Mówisz, że był z kochanką? To ta ruda tancerka?

- Włosy na głowie ma rzeczywiście rude - prychnął Whitesmouth. - Niestety, niezłe z niej ziółko. To szczwana bestia, trochę za stara i zbyt doświadczona dla takiego młokosa jak Miltway. Na nasze nieszczęście ten idiota ma więcej pieniędzy w kieszeni niż oleju w głowie! - Czy spora łapówka zamknie jej usta? - Już za późno, by się nad tym zastanawiać. Między innymi dlatego przyszedłem. Musiała dziwka rozpuścić język, bo Miltwaya już aresztowali. - Nieopierzony żółtodziób! - syknął Brigham. - Jest wielce prawdopodobne, że będziesz przesłuchiwany. Więc jeśli masz coś, co mogłoby cię obciążyć, lepiej... - Nie jestem tak niedoświadczony - przerwał mu w pół zdania. - Ani tak głupi! - zamilkł, próbując szybko zebrać myśli. Decyzje, które miały za chwilę zapaść, musiały być podjęte bez niepotrzebnych emocji. - A ty, Johnny? Co z tobą? Dasz radę jakoś się z tego wykręcić? - zapytał. - - Pilne sprawy wezwały mnie do mojej posiadłości - odparł Whitesmouth z chytrym uśmiechem. - Prawdę mówiąc, jestem w drodze już od kilku godzin. - Mając u boku takich ludzi jak ty, książę nie może przegrać - uśmiechnął się Brigham. - Dobrze, ale co z tobą? - Whitesmouth dolał sobie wina. - Wyjeżdżam do Szkocji. Dziś w nocy. - Masz świadomość, że ucieczka będzie równoznaczna z przyznaniem się do winy? Jesteś gotów podpisać na siebie wyrok? - Tak. Dawno już opowiedziałem się po stronie księcia. - W takim razie szczęśliwej drogi, przyjacielu. Będę czekał na wieści od ciebie. - Jeśli Bóg pozwoli, przyślę je wkrótce - powiedział Brigham, sięgając po rękawiczki. - Przychodząc do mnie, ryzykowałeś wiele. Nigdy ci tego nie zapomnę. - Ja też jestem po stronie księcia - przypomniał mu Whitesmouth. - Mam nadzieję, że nie zabałamucisz tu zbyt długo. - Tylko tyle, ile będę musiał. Czy zawiadomiłeś jeszcze kogoś o niedyskrecji Miltwaya? - Niedyskrecja! - sarknął Whitesmouth. - Co za łagodne określenie świństwa, które nam zrobił! Nie rozmawiałem z nikim poza tobą. Uznałem, że zrobię najlepiej, przychodząc prosto tutaj. Brigham poważnie skinął głową.

- Zostanę w mieście jeszcze kilka godzin - powiedział. - Pójdę do klubu, jak planowałem, i postaram się, żeby wiadomość dotarła, do kogo trzeba. A ty, przyjacielu, jak najszybciej ruszaj w dalszą drogę, nim ktoś wścibski odkryje, że ciągle jesteś w Londynie. - Już mnie nie ma! - Whitesmouth szybko sięgnął po kapelusz. - Jeszcze jedno, Brig - powiedział, patrząc mu prosto w oczy. - Uważaj na syna elektora, Cumberlanda. Wprawdzie jest jeszcze bardzo młody, ale już teraz widać, że spojrzenie ma chłodne, a ambicje palące. W klubie Brigham dostrzegł wiele znajomych twarzy. O tej porze zabawa toczyła się już na całego. Przy karcianych stolikach zabrakło wolnych miejsc. Co chwila słychać było dźwięk odkorkowywanych butelek. Jego wejście natychmiast zostało zauważone. Zewsząd posypały się zaproszenia, by dołączył do grających w karty albo kości. Wymawiał się grzecznie i uparcie torował sobie drogę, starając się dojść do kominka, przy którym wypatrzył wicehrabiego Leightona z pełną butelką burgunda. - Nie kusi cię, żeby spróbować dziś szczęścia, Ashburn? - wicehrabia wstał na powitanie. - Nie w kartach - odparł, mimo woli słuchając, jak za jego plecami jakiś niefortunny gracz pomstuje na kiepskie wyniki. - Mamy dziś jasną noc. W sam raz na podróż. Leighton spokojnie sączył wino. Gdy znad kieliszka spojrzał na Brighama, jego oczy nie wyrażały żadnych emocji. - W rzeczy samej idealna noc - potaknął leniwie. - Jedynie na północy można spodziewać się burzy. Jak zawsze. - Obawiam się, że najgorsza burza rozpęta się tutaj - odparł Brigham, a korzystając z tego, że przy stoliku do gry w kości powstał spory harmider, pochylił się nad wicehrabią i powiedział, ściszając głos: - Miltway wygadał się przed kochanką ze swoich sympatii politycznych. Już go aresztowali. Leighton wymamrotał coś mało pochlebnego na temat inteligencji Miltwaya, jednak zaraz się pohamował. - Czy wiadomo - zapytał ze zwykłym spokojem - ile powiedział? - Co do tego nie ma pewności, ale są tacy, którzy muszą mieć się na baczności. Wicehrabia przez moment bawił się w milczeniu brylantem wpiętym w koronki żabotu. Znany był ze swej słabości do świecidełek, przez co niektórzy zarzucali mu zniewieściałość. Jednak podobnie jak Brigham zdecydował się bezwarunkowo poprzeć księcia Karola, choć doskonale zdawał sobie sprawę, jakie mogą być konsekwencje tego wyboru.

- Załatwione. Wszyscy zainteresowani dowiedzą się jeszcze dziś - powiedział po chwili. - Powiedz mi, mój drogi, czy życzyłbyś sobie towarzystwa podczas podróży? Brigham miał ochotę powiedzieć, że tak. Wicehrabia Leighton w swych różowych frakach i perfumowanych koronkach mógł wyglądać na próżnego fircyka, jednak to właśnie jego warto było mieć u swego boku w czasie walki. Brigham wiedział o tym doskonale, mimo to po namyśle odrzucił propozycję wspólnego wyjazdu. - Jeszcze nie teraz - powiedział, patrząc na Leightona znacząco. - W takim razie wypijmy za jasną noc. Oby sprzyjała ci pogoda, przyjacielu - wicehrabia napełnił kieliszki, po czym z lekkim niesmakiem rozejrzał się po sali. - Wydaje mi się, Ashburn, że pora zmienić klub, bo ten schodzi na psy. Może tu wejść pierwszy lepszy łazik z ulicy. Brigham powędrował wzrokiem za spojrzeniem Leightona. Znał większość bywalców, a przy stoliku do gry w kości rozpoznał kilku bliższych znajomych. Natomiast zupełnie nie potrafił przypomnieć sobie, kim był jeden z graczy, chudy mężczyzna opierający się nonszalancko o stolik. Jego wygląd i maniery pozostawiały wiele do życzenia. Z nadąsaną miną i złością w oczach awanturował się za każdym razem, gdy przegrywał. - Co to za jeden? - zapytał, choć tak naprawdę mało go to obchodziło. Myślał o tym, że być może ostatni raz bawi w klubie i popija wino z przyjacielem w zacisznym miejscu obok kominka. - Chyba go nie znam. - Niewiele tracisz. Ja miałem wątpliwą przyjemność go poznać - skrzywił się Leighton, jakby mówił o czymś wyjątkowo odrażającym. - To oficer. Mam nadzieję, że niebawem będzie musiał nas opuścić, by skrzyżować szpady z Francuzami. Spodziewam się, że damy będą bardzo niepocieszone. Choć z drugiej strony mówiono mi, że ostatnio popadł w niełaskę u naszych ślicznotek. Mimo to bardzo się stara odzyskać ich względy i pozuje na wielkiego romantyka. Brigham roześmiał się, zerkając na pechowego kochanka, po czym zaczął zbierać się do odejścia. - Może jego kłopoty wynikają z braku ogłady - powiedział, sięgając po modną laseczkę. - Nie. Raczej ze sposobu, w jaki potraktował Alicję Beesley w czasach, gdy była jego kochanką - zauważył Leighton. Słysząc to Brigham uniósł brew, nie był jednak szczególnie zainteresowany poznawaniem szczegółów tej historii. Gracze stawali się coraz bardziej hałaśliwi, pora coraz bardziej spóźniona, a on musiał jeszcze wydać Parkinsowi dyspozycje w sprawie pakowania.

- Urocza pani Beesley nie jest zdaje się zbyt bystra, ale podobno sympatyczna - rzucił od niechcenia. - Standish widocznie uznał, że nie dość sympatyczna, bo potraktował ją batem. Zdegustowany Brigham obrzucił oficera niechętnym wzrokiem. - Trzeba być kompletnym prymitywem, żeby... - Zaczął, jednak niespodziewanie zamilkł i mocno zacisnął palce wokół rzeźbionej główki swojej laski. - Powiedziałeś, Standish? - Tak. Pułkownik, jak mi się zdaje. Okrył się wyjątkowo złą sławą podczas skandalu z Porteousem w trzydziestym piątym roku - opowiadał Leighton beznamiętnie. - Mówią, że znajdował szczególną przyjemność w grabieżach, gwałtach i puszczaniu z dymem zbuntowanych dworów. I nie tylko ich. Pewnie za takie zasługi go awansowali - zakończył sarkastycznie i wciągnął do nosa szczyptę tabaki. - W trzydziestym piątym musiał być jeszcze kapitanem - powiedział Brigham nieswoim głosem. - Bardzo możliwe - w załzawionych oczach Leightona pojawił się cień zainteresowania. - Czyżbyś go jednak znał? - Tak - rzucił krótko. W tonie, jakim wypowiedział to krótkie słowo, czaiła się złowroga nuta. Przed oczami stanęły mu obrazy straszliwej nocy, o której opowiadali mu Coll i Serena. Natychmiast podniósł się z miejsca. - Pora, żebyśmy poznali się bliżej z pułkownikiem Standishem. Jednak skuszę się na partyjkę kości. - Ashburn, czy przypadkiem nie musisz już jechać? Robi się późno - zaniepokojony Leighton również wstał z fotela. - To prawda - odparł Brigham z zagadkowym uśmiechem i podszedł do stolika. Bez trudu przyłączył się do grających i w nie więcej niż dwadzieścia minut rozbił bank. Szczęście go nie opuszczało, odwrotnie niż pułkownika Standisha, który jednak obstawiał wysoko, nie bacząc na niepowodzenia. Ślepy los albo wyrok sprawiedliwości sprawił, że koło północy przy stoliku zostało już tylko trzech graczy. Brigham dał znak, by przyniesiono następną butelkę wina i wyraźnie rozluźniony rozparł się na krześle. Cały czas starał się pić równo ze Standishem. Nie miał bowiem zamiaru zabijać przeciwnika znajdującego się w słabszej kondycji niż on sam. - Wygląda na to, pułkowniku, że kości dziś pana nie kochają - rzucił lekkim tonem. - Albo że innych kochają bardziej - odparł Standish.

Mówił bełkotliwie, częściowo na skutek wypitego alkoholu, a częściowo z powodu z trudem hamowanej złości. Oficerska pensja nie wystarczała na pokrycie wszystkich wydatków, nie mówiąc już o spłacie długów, a tymczasem pułkownik miał nieodparty pociąg do hazardu i ambicje, by obracać się w dobrym towarzystwie. By zaspokoić te żądze, przychodził do modnych klubów, w których miał okazję otrzeć się o wielki świat. Niestety, bardzo często te spotkania rodziły w nim wielką gorycz. Tak się złożyło, że tego dnia był szczególnie rozżalony. Pewna młoda dama, doskonale wyposażona zarówno pod względem fizycznym, jak i finansowym, bez mrugnięcia okiem odrzuciła jego konkury. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że swą porażkę zawdzięczał tej niewdzięcznej suce Beesley, która rozpaplała po całym Londynie, co ją spotkało. Podła dziwka, pomyślał mściwie, biorąc duży łyk wina. Mężczyzna ma prawo potraktować dziwkę tak, jak mu się podoba. - Szkoda czasu na gadanie. Rzucaj pan! - zakomenderował, a potem w skupieniu liczył punkty, które zdobył Brigham. Nerwowo chwycił kubek i zamaszystym gestem wysypał jego zawartość na stół. Znowu przegrał. - Jaka szkoda! - uśmiechnął się Brigham podnosząc kieliszek do ust. - Nie zamierzam rozbijać teraz banku. Za późno. To podobno przynosi pecha - tłumaczył się Standish. - Obawiam się, pułkowniku, że w pana przypadku nie ma się czego bać. Pech nie opuszcza pana przez cały wieczór - Brigham cały czas się uśmiechał, ale wyraz jego oczu sprawił, że kilku mężczyzn przezornie odsunęło się od stolika. - Być może uzna pan za brak patriotyzmu z mojej strony to, że ogrywam oficera Jego Królewskiej Mości. Jednak w grze wszyscy jesteśmy równi. - Chce pan grać czy dyskutować? - zniecierpliwił się Standish, pokazując lokajom, że chce więcej wina. - To jest klub dla dżentelmenów, dlatego robimy w nim obie rzeczy. Może pan, pułkowniku, zbyt rzadko bywa w takim towarzystwie i stąd ten brak wiedzy na temat klubowych zwyczajów. Zapadła głucha cisza, którą po chwili przerwało ciche szuranie krzesłem. To trzeci gracz doszedł do wniosku, że atmosfera przy stoliku robi się zbyt napięta, więc postanowił niezwłocznie wycofać się z gry. Reszta towarzystwa pozostała na swych miejscach, ciekawie nadstawiając uszu. Przy innych stolikach gracze odkładali karty i gromadzili się wokół ich stolika.

Standish siedział spokojnie, ale musiał być mocno Wzburzony, bo poczerwieniał na twarzy. Nie do końca wiedział, co o tym wszystkim myśleć, ale coś podpowiadało mu, że właśnie został publicznie znieważony. Na razie postanowił zachować zimną krew. - Większość życia spędziłem, służąc Jego Królewskiej Mości, a nie włócząc się po klubach - odparł, siląc się na godny ton. - Oczywiście, pułkowniku - skinął głową Brigham i pewną ręką rzucił kości. I tym razem jego wynik był dużo lepszy niż wynik Standisha. - To wyjaśnia, dlaczego brak panu doświadczenia w towarzyskich grach losowych. - Za to pan zdaje się mieć go aż nadto. Odkąd usiadł pan przy tym stoliku, kości słuchają tylko pana. - Doprawdy? - Brigham zerknął do góry, szukając wzrokiem Leightona. - Tak pan sądzi? - Sam pan dobrze wie, o czym mówię! Pana wyniki wyglądają mi na coś więcej niż tylko szczęście w grze. Brigham spokojnie bawił się koronkami swego żabotu. Za jego plecami panowała pełna napięcia cisza. - Czy byłby pan łaskaw, pułkowniku - odezwał się obojętnym tonem - oświecić mnie i zdradzić, co dokładnie ma pan na myśli? Standish w milczeniu mierzył go wzrokiem. Doskonale wiedział, że przegrał więcej, niż mógł sobie pozwolić, i wypił więcej, niż wymagał tego rozsądek. Kiedy obserwował pewnego siebie mężczyznę siedzącego naprzeciw, czuł narastającą nienawiść. Arystokraci, pomyślał i omal nie splunął. To za takich wałkoni i nierobów muszą ginąć żołnierze! - No, dalej - nalegał Brigham. - Niech pan nas wszystkich oświeci. Niech pan porozbija kości. Przez grupki obserwatorów przeszedł głuchy pomruk. Ktoś pochylił się nad Brighamem i pociągnął go za rękaw. - Daj spokój, Ashburn. Nie widzisz, że jest pijany. I nie wart zachodu! - To prawda? - z uśmiechem przyklejonym do twarzy Brigham pochylił się w stronę pułkownika. - Jesteś pijany, Standish? - Nie! - warknął tamten. Nawet jeśli przed chwilą szumiało mu w głowie, teraz całkiem otrzeźwiał. Dostrzegł skierowane na siebie spojrzenia. Gapią się na mnie, pomyślał wściekły. Pajace i lalusie pyszniący się swoimi tytułami i manierami. Myślą, że mają prawo wywyższać się i traktować

go z góry, bo wysmagał batem jakąś dziwkę. Gdyby tylko mógł, zrobiłby to samo z całym tym towarzystwem. Nie będą tu sobie z niego drwić! Nie spiesząc się, przełknął wino i patrząc swemu przeciwnikowi prosto w oczy, powiedział: - Jestem na tyle trzeźwy, by wiedzieć, że jeden gracz nie może wygrywać przez cały wieczór. Kości nie będą nikogo wiecznie słuchać. Chyba że są znaczone. - Więc niech je pan natychmiast rozbije! - powiedział Brigham, niedbale wskazując na stół. Wokół podniosły się głosy protestu. Brigham nie zwrócił najmniejszej uwagi na to poruszenie. Bez zmrużenia oka wpatrywał się w Standisha. Z satysfakcją dostrzegł, że na czole pułkownika zaczyna się perlić pot. - Drodzy panowie, bardzo was proszę, byście raczyli zachować rozwagę i spokój - odezwał się nieśmiało gospodarz klubu, ale posłusznie wykonał polecenie i przyniósł młotek. Położył go stole, a potem stanął opodal, z niepokojem wodząc wzrokiem po twarzach zebranych. - Panowie, naprawdę nie trzeba tego robić - jeszcze raz spróbował załagodzić spór. - Trzeba - stwierdził Brigham krótko i podniósł surowy wzrok. - Niech pan rozbija! Mężczyzna natychmiast zrobił, co mu kazano. Choć wyraźnie drżała mu ręka, roztrzaskał kości jednym celnym uderzeniem. Potem zapadła kompletna cisza. Klubowicze, jeden przez drugiego cisnęli się w milczeniu do stolika, by przekonać się, że kości były czyste. Standish także milczał. Nieruchomo wpatrywał się w pokruszone drobiny słoniowej kości rozrzucone na zielonym suknie. Pułapka! Jakimś cudem ten łajdak zdołał złapać go w pułapkę. Z całego serca życzył mu śmierci. Tak jak wszystkim tym wypudrowanym paniczykom. - Zdaje się, że skończyło się panu wino - rzekł Brigham i bez uprzedzenia chlusnął tym, co zostało w kieliszku prosto w twarz pułkownika. Standish zerwał się na równe nogi. Bezradnie mrugał oczami i chwytał powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba. Czerwone strugi płynęły mu po policzkach niczym krew. Alkohol i uczucie poniżenia zrobiły swoje. Gwałtownie wyszarpnął szpadę i gdyby go nie powstrzymano, rzuciłby się na Brighama. Ten zaś nawet się nie drgnął. Leniwie rozparty przy stole z uśmiechem obserwował szarpiącego się Standisha, którego kilku mężczyzn usiłowało odciągnąć na bok. - Żądam satysfakcji, lordzie Ashburn! - wrzeszczał Standish purpurowy z wściekłości.

- Ależ naturalnie, drogi pułkowniku, otrzyma ją pan - odparł, nawet nie podnosząc wzroku. Z wielką uwagą sprawdzał, czy przypadkiem mankiety koszuli nie są poplamione winem. - Leighton, czy zgodzisz się być moim sekundantem? - zapytał po chwili. - Oczywiście - przytaknął wicehrabia, po czym spokojnie wciągnął szczyptę tabaki i kichnął na cały głos. Spotkali się na łące parę kilometrów za Londynem. Bladym świtem stanęli naprzeciw siebie w wilgotnych oparach mgły. Niebo nad nimi było czyste, bezgwiezdne i lekko zaróżowione, jak zwykle tuż przed wschodem słońca. Leighton westchnął melancholijnie, wpatrzony w Brighama podwijającego rękawy koszuli. - Mam nadzieję, że nie robisz tego bez wyraźnych powodów - odezwał się po chwili. - Mam powody. - Muszą być bardzo ważne, skoro zaryzykowałeś opóźnienie wyjazdu. - Są - odparł krótko. Dobrze pamiętał wyraz twarzy Sereny, kiedy opowiadała mu o tym, co spotkało jej matkę. I drobną, łagodną Fionę MacGregor. - Ten pułkownik to kawał świni, co do tego nie ma wątpliwości - skrzywił się wicehrabia, spoglądając w dół na zmoczone rosą czubki pantofli. - Ale to jeszcze nie powód, żeby o tak niemiłosiernej godzinie biegać po mokrej trawie. Skoro jednak musisz się bić, bij się. Zamierzasz go zabić? - Tak - skinął głową, skupiony na gimnastykowaniu palców prawej dłoni. - Więc proszę cię przyjacielu, zrób to szybko. Przez to zamieszanie nie będę mógł zjeść śniadania o zwykłej porze - poskarżył się Leighton, po czym udał się na naradę z sekundantem Standisha, młodym oficerem, który czekając na rozpoczęcie pojedynku, aż pobladł ze strachu i emocji. Sekundanci obu stron uważnie obejrzeli szpady, a kiedy stwierdzili, że wszystko jest w porządku, skinęli na przeciwników. Ci podeszli do nich i sięgnęli po broń. Brigham długo przyglądał się swej szpadzie, ważył ją w dłoni, jakby właśnie zamierzał ją kupić, a nie użyć jako śmiercionośnego narzędzia. Potem wykonał kilka ruchów i markowanych pchnięć, dzięki którym ręka mogła ułożyć się do głowni. Standish stał spokojnie, gotowy i niemal niecierpliwy. Świetnie posługiwał się szpadą. Ashburn nie będzie ani pierwszym, ani ostatnim, którego nią zabije. Tyle że zabicie tego psa sprawi mi największą przyjemność, pomyślał, i aż przebiegł go dreszcz, gdy przypomniał

sobie, jak bardzo został poniżony. Jeszcze chwila i pomści zniewagi. Ani przez moment nie wątpił, że sprawi się szybko i triumfalnie powróci do miasta. Na dany przez sekundantów znak przeciwnicy wymienili ukłony. Zmierzyli się wzrokiem. Skrzyżowali szpady w symbolicznym pozdrowieniu. Zaraz potem ciszę sennej łąki rozdarł szczęk stali bijącej o stal. Wystarczyła pierwsza wymiana ciosów, by Brigham zorientował się, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia. Standish był wprawnym szermierzem, doskonale wytrenowanym i obytym ze szpadą. Jednak walczył zbyt agresywnie i to psuło mu styl. Brigham wolał podchodzić do walki bez emocji. Uważał, że opanowanie jest nie mniej sku- teczną bronią niż ostra klinga. - Dobrze pan sobie radzi ze szpadą, pułkowniku - pochwalił, gdy odskoczyli od siebie i przez chwilę krążyli, zbierając siły do kolejnego ataku. - Wyrazy najwyższego uznania. - Radzę sobie na tyle dobrze, by bez kłopotu trafić cię prosto w serce, Ashburn. - Zobaczymy - znowu zwarły się ostrza. - Domyślam się, że kiedy gwałcił pan lady MacGregor, szpada nie była panu w ogóle potrzebna. Zaskoczenie sprawiło, że Standish na ułamek sekundy stracił koncentrację. Opanował się jednak w samą porę, by skutecznie sparować pchnięcie, które mogło być jego ostatnim. Złość zawrzała w nim, gdy pojął, że dał się podejść i wciągnąć w ten pojedynek jak kundel prowadzony na sznurku. - Dziwki nie można zgwałcić - krzyknął i rzucił się do ataku pobudzony przez własną wściekłość. - Kim jest dla ciebie ta szkocka suka? - To pytanie zabierzesz ze sobą do grobu. Dalej walczyli już w milczeniu. Brigham niezmiennie opanowany i chłodny, Standish gwałtowny i rozgrzany nienawiścią. Ostrza dzwoniły coraz głośniej, ze świstem cięły powietrze. Oddechy walczących stawały się ciężkie i nierówne. Po odważnym natarciu Standish wykonał zgrabny unik, uchylił się, po czym ciął z błyskawicznej kontry. Plama krwi pokazała się na ramieniu Brighama i szybko zaczęła rosnąć. Inny szermierz, walczący na zimno, z pewnością potrafiłby wykorzystać to, że udało mu się zranić przeciwnika. Ale nie rozgorączkowany Standish. Wystarczyło, że zwietrzył krew i już poczuł się zwycięzcą. Zaatakował brutalnie, prymitywnie, przekonany, że zaledwie sekundy dzielą go od triumfu. Brigham bronił się rozsądnie, cofał się, ale pewnie odpierał cios za ciosem. Nikt nie domyśliłby się, że pomimo ciągłego upływu krwi gra na zwłokę, wyczekując odpowiedniego momentu. W pewnej chwili odsłonił się zupełnie, wystawiając przeciwnikowi odkrytą pierś.