kufajka

  • Dokumenty27 041
  • Odsłony1 805 198
  • Obserwuję1 319
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 634 569

Łabenda Krzysztof Piotr - Blizny

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Łabenda Krzysztof Piotr - Blizny .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Ł ŁABENDA KRZYSZTOF PIOTR
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 111 osób, 69 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 110 stron)

Krzysztof P. Łabenda Blizny Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Krzysztof P. Łabenda „Blizny” Copyright © by Krzysztof P. Łabenda, 2018 Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018 Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy. Redaktor prowadząca: Renata Grześkowiak Korekta: Bożena i Janusz Sigismundowie Projekt okładki: jozefklopacka – Fotolia.com Skład: Jacek Antoniewski Skład epub i mobi: Kamil Skitek ISBN: 978-83-8119-260-6 Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706 http://www.psychoskok.pl/ http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:wydawnictwo@psychoskok.pl

ROZDZIAŁ PIERWSZY Krzysztof Szablewski, przepełniony euforyczną radością, wcisnął mocniej pedał przyspieszenia w swoim wiśniowym fordzie mondeo. Lubił to auto i z pewnym żalem myślał o tym, że już niedługo przyjdzie mu przesiąść się do służbowej limuzyny. Miało to być, podobno, bogato wyposażone, szokujące wszelkimi możliwymi udogodnieniami i gadżetami BMW. Szablewski miał nadzieję, że rzecz nie jest jeszcze przesądzona i uda mu się wynegocjować albo prawo do użytkowania swojego prywatnego samochodu, albo zmianę marki. BMW, obojętnie w jak bardzo luksusowej wersji, uważał za samochód odpowiedni dla łysych mięśniaków, u których próżno byłoby doszukiwać się szyi i najczęściej intelektu, a także ludzi bez polotu, nowobogackich, bezrefleksyjnych wyrobników i oficjalnych, rządowych pasożytów. Podobnego zdania był też o audi. Wiedział, że nie do końca ma rację, ale nie zamierzał zmieniać tego przekonania. Nic nie można poradzić na to, że niektórzy nadal uważają, że Ziemia jest płaska, a inni, iż te dwie marki niemieckich aut są najlepsze na świecie. On nie należał ani do jednych, ani do drugich. – Na mandat, nawet najwyższy, stać mnie bez problemu – pomyślał. – Konto punktowe mam czyste, więc nawet i dziesięć punktów tragedii nie uczyni, a świat jest taki piękny, że aż się prosi o odrobinę szaleństwa. Zresztą gdzie niby Miśki miałyby tu suszyć? Droga przez las, żadnych zabudowań. Kręto, to fakt, ale przecież nie jestem najgorszy w te klocki. Radzę sobie za kółkiem. Samochód natychmiast zareagował i z cichym pomrukiem silnika gwałtownie przyspieszył, zarzucając lekko tyłem na zakręcie. Droga istotnie była pusta i sucha. Doskonale oświetlona jesiennym zachodzącym słońcem. Nieodległym już celem podróży Szablewskiego był znany hotel w Mikołajkach. Tam każdego roku spotykali się na zjeździe integracyjnym pracownicy Korporacji Finansowej Walor, w której Krzysztof objął ledwie tydzień temu swoją posadę. Kiedyś, w czasach wbrew pozorom nie tak bardzo odległych, byłoby to stanowisko szefa, naczelnika czy dyrektora działu. Dziś o Szablewskim mówiono per Directeur Général Adjoin. Po francusku, w języku jego pracodawcy, brzmiało to zdecydowanie dumniej i bardziej poważnie. Podlegać mu miały, a właściwie to już podlegały, sprawy związane z kredytami. Powodem radości przepełniającej Krzysztofa była nie tylko nowa posada, którą uważał za ważny krok w swojej zawodowej karierze. W bagażniku forda leżało kilka egzemplarzy jego najnowszej powieści. „Lśnienie Księżyca” było jego drugą książką. Pierwsza: „Byłaś tu”, przeszła praktycznie bez echa. Ta druga, napisana i wydana po upływie kilku lat od premiery pierwszej, okazała się strzałem w dziesiątkę. Krzysztof nie zmarnował tych lat. Wiele się nauczył, nabrał pokory. Teraz rozumiał, że pisząc i wydając „Byłaś tu” był zbyt młody, zwłaszcza emocjonalnie. Gdyby wówczas, po jej opublikowaniu, wydarzyło się to, co działo się teraz, Szablewski zmarnowałby swoją szansę. Nie byłby w stanie napisać już niczego, co spotkałoby się z dużym zainteresowaniem odbiorców. Woda sodowa nie tylko uderzyłaby mu do głowy, ale zalałaby go kompletnie, utopiła. Zmarnowałby bezapelacyjnie to, co mu los ofiarował – cudowne poczucie radości, ale i pewien ból związany z tworzeniem, zdecydowanie większą pewność siebie, przekonanie o własnej wartości, jakie dawał odniesiony sukces. Pewnie

przepiłby to lub roztrwonił w gonitwach za chwilową popularnością i kolejnymi, pustymi i łatwymi kobietami. Teraz mu to już nie groziło. Jakkolwiek śmiesznie by to zabrzmiało, stał się poukładanym, ustatkowanym facetem. „Lśnienie Księżyca” nie tylko że zebrało bardzo pochlebne recenzje, to jeszcze przebojem wtargnęło na listę bestsellerów i wydawnictwo właśnie zaproponowało mu dodruk pokaźnej liczby egzemplarzy. Warunki finansowe, jakie przy okazji wynegocjował, były więcej niż dobre. Kiedy pisał „Lśnienie Księżyca”, czuł, że będzie to poczytna książka. Nie przypuszczał jednak, że aż tak. To nie miała być i nie była książka pełna skomplikowanych problemów egzystencjalnych. To była powieść o miłości, jaka się może przy odrobinie szczęścia przytrafić każdemu i o tym, że nic, a zwłaszcza wielka miłość, nie jest dane nikomu raz na zawsze. Snując wówczas tę swoją opowieść, czując przepełniającą go radość, przeczuwał, że pisanie może stać się wcześniej czy później jego najważniejszą pasją, sposobem na życie. To, co się działo teraz wokół niego i wokół książki, umacniało go tylko w tym przeświadczeniu. Rozpierająca go radość miała jeszcze jedno, bodaj czy nie najważniejsze w tej chwili, źródło. Na imię miała Sabina, choć wolała, by mówić jej Nicole. Poznał ją ledwie kilka dni temu na lotnisku Roissy‑ Charles de Gaulle, kiedy zakończywszy rozmowy ze swoim obecnym pracodawcą wracał do Polski. Siedział, zatopiony w lekturze gazety, na tyle wygodnie, na ile pozwalał na to lotniskowy fotelik. Przed nim na blacie niewielkiego stolika stała mocno oszroniona butelka niegazowanej wody mineralnej. Była bardzo zimna, choć kupił ją w automacie, toteż pił niewielkimi łykami w obawie, że przeziębi sobie gardło. Nie mógł sobie pozwolić na to, by nową pracę, którą zdobył nie bez wysiłku, zaczynać od zwolnienia lekarskiego. – Przepraszam, czy mógłby może pan rozmienić mi pięćdziesiąt euro? Nie mam, niestety, drobnych do automatu, a do baru jest koszmarna kolejka. Odłożył gazetę i uniósł wzrok. Przed nim stała niewielka blondynka ubrana w dżinsy i miękką tunikę z krótkim rękawem, która była co prawda dopasowana w piersiach i talii, ale rozszerzała się na biodrach. Krzysztof powiedziałby, że tunika była kremowa, choć zapewne dziewczyna znalazłaby na opisanie tego koloru setki innych określeń. Do tego te obłędnie, a jakże!, błękitne, roziskrzone oczy. Była, co tu dużo kryć, zachwycająca. Krzysztof posłał jej, co czynił niezmiernie rzadko, szeroki uśmiech. Jej francuski był bezbłędny, choć – jak się niebawem okazało – dziewczyna była Polką. – Niestety, nie mam tylu drobnych. Ale zostało mi w bilonie jakieś pięć euro i chętnie je pani pożyczę. Co ja gadam, chętnie postawię pani tę kawę, wodę, herbatę, batonika czy na co tam ma pani ochotę – paplał jak najęty, modląc się w duchu, by dziewczyna jeszcze nie odchodziła. – Bardzo pan miły. Dziękuję. Przyjęła ofiarowane jej monety i kołysząc lekko biodrami, powędrowała w kierunku automatu z kawą. Wróciła po chwili. Usadowiła się na wprost i wlepiła w niego te swoje duże błękitne oczy. Niesforny pukiel włosów opadł jej na lewą powiekę i zapewne przesłonił nieco widok. Dmuchnęła w niego, lekko wykrzywiając usta ku górze. Kosmyk uniósł się na chwilę leciutko, rozdzielając przy tym na pojedyncze włoski, by – kiedy tylko siła jej oddechu zniknęła – opaść dokładnie w to samo miejsce. Próbowała jeszcze ratować się przechyleniem głowy, ale nie zdało się to na wiele i wyraźnie przeszkadzało w piciu kawy. – Głupie włosy. Powinnam postarać się o jakąś spinkę. Nicole – przedstawiła się. – Krzysztof. A włosy nie są głupie, tylko urocze. A to ich opadanie może kiedyś uratować pani wzrok.

– Aha. A kiedyż to, w jakich okolicznościach? – Na przykład na śnieżnej pustyni, kiedy zgubi pani gogle. Słońce odbite od śniegu potrafi być tak jaskrawe, że uszkadza wzrok. – Widzi pan tu gdzieś śnieżną pustynię? – Przepraszam, plotę bez sensu. – Dlaczego. Fajnie się gada. Dużo pan zna takich historyjek i życiowych mądrości? Przegadali ze sobą cały, zdaniem Krzysztofa zbyt krótki, lot z Paryża do Warszawy. Mówił, a raczej plótł, głównie on. Zdołał się jednakże dowiedzieć, że dziewczyna sporo czasu spędziła w Paryżu, a Nicole, jej zdaniem, brzmi lepiej, jest bardziej francuskie. Co ważniejsze, wymienili się numerami telefonów, a Sabina obiecała, że pójdzie z nim na kawę, pod warunkiem że tym razem to ona mu ją postawi. – No, Krzyśku – mruknął sam do siebie. – Gdybyś był bohaterem własnej powieści, to co powiedziałbyś w takiej chwili? – Jestem jeszcze dość młodym, sprawnym, w miarę atrakcyjnym fizycznie mężczyzną, pachnę sukcesem, a pieniądze nie są dla mnie żadnym istotnym problemem – wypowiedział półgłosem zdanie, które mógłby wygłosić bohater jego książki. Nie ma więc żadnego powodu – kontynuował – bym nie mógł sobie pozwolić na odrobinę szalonej jazdy na pustej mazurskiej drodze. Te mijane od czasu do czasu krzyże, ślady po tych, którzy nie mieli szczęścia lub dostatecznie wysokich umiejętności nie są w stanie mnie przestraszyć. Z samochodowego radia ustawionego tak, by grało głośniej po przekroczeniu stu kilometrów na godzinę, popłynęło Somewhere Over the Rainbow w wykonaniu Judy Garland, nadawane akurat przez jego ulubioną stację grającą przez całą dobę najlepszą muzykę filmową i klasyczną. Tej melodii, zwłaszcza w tym wykonaniu, które Krzysztof uważał za bezapelacyjnie najlepsze, nie powinno się jednak, zdaniem Szablewskiego, słuchać zbyt głośno. Pryskał wówczas cały jej czar. Cóż, komputer pokładowy nie miał zdolności do rozróżniania muzyki. Działał według prostego schematu: szybciej równa się głośniej. Stali przed jednym z zakrętów, na końcu długiego prostego odcinka, który wręcz prowokował do nieco szybszej jazdy. To „nieco” w przypadku Krzysztofa oznaczało niemalże siedemdziesiąt kilometrów na godzinę ponad dozwoloną normę. – Peszek – pomyślał, wciskając pedał hamulca. – Żegnaj dziewiczo czyste konto punktowe. – Dzień dobry, panie kierowco. Ruch drogowy Olsztyn, sierżant Kluska – przedstawił się policjant. – Prawo jazdy, dowód rejestracyjny, dowód ubezpieczenia i dowód osobisty, jeśli pan posiada, poproszę. – Nie tyle posiada, co ma – mruknął nieco poirytowany Krzysztof. – Słucham? – sierżant Kluska podniósł głos. – Chciał pan coś powiedzieć? Dokąd to, panie Krzysztofie, tak pan gna? – zapytał, spojrzawszy we wręczone mu dokumenty. Szablewski nie cierpiał tego poufałego tonu, z którym spotykał się każdorazowo podczas kontroli drogowych. Te nie były na szczęście w jego przypadku zbyt częste. Jednakże programy telewizyjne o pracy policjantów z drogówki nie pozostawiały najmniejszych złudzeń. Ten typ tak miał. Oni wszyscy i do wszystkich zwracali się w ten sposób. Zapewne chcieli być mili, a może szkolono ich, by w ten sposób, już na początku, dawali odczuć kontrolowanemu swoją przewagę? W opinii Krzysztofa byli tylko irytujący. Nie chciał się z nimi zaprzyjaźniać, nie oczekiwał, że osłodzą mu w jakikolwiek sposób to, iż za chwilę zubożeje o pokaźną kwotę, na jaką zapewne będzie opiewał mandat. Zasłużył przecież. Zdecydowanie wolałby to ich „panie kierowco” od tego „panie Krzysztofie” lub by zwracali się do niego po nazwisku. Dalej było równie rutynowo. Projekcja nagrania z policyjnego wideorejestratora, informacja o prawie do

odmowy przyjęcia mandatu. Potem to standardowe: – Proszę podpisać, o tu, czytelnie. Mocno przyciskać, bo to druk bezkalkowy. – Mam to podpisać czy wpisać czytelnie nazwisko? – O co panu chodzi? – W sumie to o nic. Albo podpis, albo czytelnie napisane nazwisko, bo podpis mogę mieć niekoniecznie czytelny. Podobnie jak z tym panów „za powyższe wykroczenie ustawodawca przewidział…”. Nie ustawodawca, tylko prawodawca, ale przecież to bez znaczenia. – Panie Krzysztofie! – Tak, wiem. Panowie tacy mili, a ja marudzę. Przepraszam. Pojadę już sobie, jeśli wolno. – Szerokiej drogi. I wolniej, panie kierowco, dużo wolniej! Pouczony na pożegnanie o tym, że nawet fordy mondeo nie mogą ani w tym miejscu, ani gdziekolwiek indziej latać tak nisko, lżejszy o pięćset złotych, czyli ledwie marny procent jego nowych poborów brutto i z dziesięcioma punktami karnymi, ale ciągle w doskonałym humorze, Szablewski ruszył w dalszą drogę. Straciwszy z oczu patrol, który go zatrzymał, znów mocno przyspieszył. – Piorun raczej nie uderza dwa razy w to samo miejsce – pomyślał. Kaskadowe kontrole drogowe są też ciągle jedynie w sferze zapowiedzi. W swojej nowej firmie nie znał właściwie nikogo. Wiedział oczywiście, kto jest kim w zarządzie, ale nie potrafił o tych ludziach powiedzieć niczego więcej. Z jednym wyjątkiem. Szefem finansów w Walorze był Janek Kulesza. Obaj chodzili kiedyś do równoległych klas w tym samym liceum. Teraz to właśnie Janek witał go przy recepcji, oferując powitalnego drinka i swoją pomoc w poznawaniu nie tyle nowego miejsca pracy, co ludzi w Walorze funkcjonujących. Kolega z dawnych lat nie wyglądał zbyt dobrze. Matowa cera, mocno przerzedzone włosy, spocone czoło i kark, a zapewne i tors ukryty pod nieco wymiętą, czarną, jedwabną koszulą, która dość dobrze maskowała plamy potu. To wszystko sprawiało, że Kulesza, będąc jak Szablewski, mężczyzną po trzydziestce wyglądał, jakby przekroczył już pięćdziesiątkę. – Nie gap się tak na mnie, człowieku sukcesu – warknął. – Wiem, jak wyglądam. Chory jestem. Cukrzyca. Biorąc pod uwagę dość charakterystyczne, nieco spowolnione ruchy Janka i wolne, momentami przesadnie dokładne wymawianie poszczególnych słów, zamglony wzrok i opadające co i rusz powieki, nie był to jego pierwszy drink tego dnia. – Cukrzyca? To raczej z gorzałką nie chodzi w parze. – Bym zwariował, jakbym od czasu do czasu nie wrzucił sobie na luz i nie zapomniał. Żyje się tylko raz. – Twoje życie, twój wybór, ale jak się to ma, to chorym jest się i w czwartek, i w poniedziałek czy środę, a także wtorek, piątek i niedzielę. W sobotę też. Zawsze. Ty, jak widzę grzejesz całkiem nieźle i chyba to lubisz. Nie powinieneś o tym zapominać, bo inaczej to cię kiedyś zabije. – Stary – Janek klepnął protekcjonalnie Krzysztofa po ramieniu – nie marudź. Lekarz faktycznie mi mówił, że jak nie przystopuję, to mnie to zabije, ale nie powiedział kiedy. Pamiętasz, co mówił świętej pamięci Gienio Śliwka? – „Trzeba płonąć jak świeca, mocnym płomieniem, a nie tlić się byle jak”. Intensywnie, nawet, jeśli to znaczy krótko. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że dołączyłeś do drużyny. – Twoja wątroba też tak uważa? – Wiesz, jak o mnie mówią? Kulesza nie miesza. Piję tylko whisky, to i wątroba ma lżej – nie musi się co i rusz przestawiać. – Osobliwa teoria dbania o wątrobę. W kwestii życia to wolałbym jednak długo, możliwie

najdłużej, ale ja też się cieszę i z naszego spotkania, i z tego, że popracujemy razem. – No, myślę. Warunki, jak ćwierkają wróble, wynegocjowałeś super, ale o tym oczywiście sza! Tajemnica firmy. Oficjalnie nikt tu nie wie, jaką kasę biorą inni. Chodź, usiądziemy gdzieś blisko baru i pogadamy. Na tyle, na ile mogę, powiem ci co i jak, kto jest kim, z kim warto się liczyć, a kogo będziesz mógł olać. Mówię ci – perorował Janek – trzymajmy się razem, a nikt nam tu nie podskoczy! – Może zacznijmy od tego, że się trochę przymkniesz? Gadasz tak głośno, że pewnie cię słychać na piętrach. Wszystko, co możesz i chcesz mi powiedzieć, powiedz tylko mnie, a nie przy okazji połowie ludzi, którzy tu przybyli. W razie kłopotów nie wszystko da się zwalić na gorzałkę i stan pomroczności jasnej. To chyba wiesz i beze mnie? – Masz rację, brachu, ale tak się cieszę! Głębokie fotele, w które wkrótce zapadli, pozwalały na doskonałą obserwację napływających nieprzerwanym strumieniem uczestników imprezy. Tłoczyli się wokół recepcji, pokrzykiwali, rzucali się sobie w ramiona. Kipieli radością, energią. Po wielu z nich było widać, że zdążyli już sporo wypić podczas podróży. – Nie masz wrażenia, że całe to towarzystwo do złudzenia przypomina stado antylop gnu tłoczących się gdzieś na równinie Serengeti? – zapytał Krzysztof, unosząc leniwie szklaneczkę, w której dwie kostki lodu kąpały się w jego ulubionej, dwudziestopięcioletniej whisky Chivas Regal. Hotelowy bar życzył sobie za nią sporo pieniędzy, ale Krzysztof nie dbał o to. Teraz było go na to stać. – Poczekaj, kiedy ruszy hawajski wieczór, wtedy zobaczysz antylopy i smukłe gazele, wiele gazeli, nimfy i rusałki i co tam tylko zechcesz. Niektóre z nich pozbyły się obrączek jeszcze w autobusie, inne zrobią to niechybnie w pokoju hotelowym. Podobnie zresztą, jak i spora grupa facetów. Nie wszyscy, oczywiście, ale wystarczająco dużo, by było w czym wybierać. – Nie poluje się na własnym podwórku. – To dewiza dla nieostrożnych głupców. Nie wiadomo ilu facetów z tych pozostałych w domu, kiedy ich żony tu szaleją, myśli, że to rozkoszne bobo niedające im spać, to ich dzieło. Jak to mawiali starożytni? – Mater semper certa est. Pewność masz tylko co do tego, kto jest matką. Statystyka zaś mówi, że co dziesiąty facet wychowuje nie swoje dziecko. – W dzisiejszych zwariowanych czasach i ten aksjomat, że matka zawsze pewna jest, da się zakwestionować. Hawajski wieczór, powiadasz? A cóż to za imprezka? – Ach, bo ty pewnie jeszcze nie wszystko kojarzysz. Teraz całe to towarzystwo się zakwateruje. Ci, którzy jeszcze nie zdążyli się napić, zrobią to za chwilę w pokojach. Bar zacznie na nich zarabiać dopiero późną nocą, kiedy wypiją własne zapasy. Później, jak każdego roku, zgoni się całe tałatajstwo na jakąś łąkę czy polankę do wspólnego zdjęcia. Taka tu doroczna tradycja i lepiej jej nie unikać. Szef spędzi wiele czasu na analizie tego zdjęcia i odnotuje z pewnością nieobecność każdego, kto się choć trochę liczy w firmie. Nawet gdyby tego nie chciał, to inni go wyręczą. Chętni do bycia jego podnóżkiem, uchem i okiem, ustawiają się w długiej kolejce i jakoś trzeba zasłużyć na łaskę władcy. Donieś, bo inaczej doniosą na ciebie, zabij lub zostaniesz zabity. Później będzie kolacja i po niej część oficjalna. Ona ma duże znaczenie. Tu się nagradza masowo personel, zachęcając w ten sposób do wytrwałej pracy przez kolejny rok. Nagrodzonych jest dużo, a nagrody różnorodne: od zagranicznych wycieczek po książki kupione okazyjnie na przecenie. Ważne, by docenić możliwie szerokie grono i wyróżnić publicznie. Personel to lubi. Koniec tej oficjalnej części to koniec wielokrotnie i tak już złamanego zakazu picia. Do tej pory nie pili tylko ci, którzy wiedzieli, że ich poprosi się na scenę i tam wręczy nagrodę. Teraz mogą już pić i piją wszyscy, bo zaczyna się część nieoficjalna.

W tym roku jest to zabawa w hotelowym aquaparku. – Mocne. Nawalone towarzystwo baraszkujące w wodzie. Ktoś tego pilnuje? – Spora armia ratowników. Liczą sobie słono, ale ponoć są profesjonalistami najwyższej klasy, wartymi swojej ceny, a ta – wierz mi – nie jest mała. Lepiej tego jednak nie sprawdzać. Krzysztof z Jasiem stali przy wejściu do zespołu basenów, gdzie miał się odbyć ów hawajski wieczór. Obaj ubrani w krzykliwie kolorowe koszule, które zakupiono wcześniej dla członków zarządu. Pracownicy zaopatrywali się w stosowne stroje we własnym zakresie. – Popatrz na tych wchodzących? Jakieś skojarzenia? Janek przespał dwie godziny, zdążył już nieco przetrawić wypity do tej pory alkohol, a pewnie też i zażył jakiś specyfik mający postawić go na nogi i w związku z tym sprawiał zdecydowanie lepsze wrażenie niż wówczas, gdy widzieli się ostatni raz. Nie miał już tak bardzo zaczerwienionej twarzy. – Raczej banalne. Sporo interesujących panienek, ale też i mnóstwo takich, które niezbyt dbają o swoją kondycję. Panienki i tak lepiej się prezentują niż faceci. Większość z nich, sądząc po tym, co dźwigają przed sobą, pije stanowczo za dużo piwa i chodzi zdecydowanie zbyt rzadko na siłkę. – To też, ale ja muszę patrzeć na to inaczej. – To znaczy? – Co osoba, kolego, to koszt. Każde wejście tu to wydatek do zaksięgowania. Hotel liczy sobie nie za wynajem tego kompleksu, a za pobyt każdej sztuki i to z uwzględnieniem czasu. Koszt, koszt, koszt. – Odpłakałeś to już chyba? – Jasne, ale zboczenie zawodowe pozostaje. Zobacz, jaka laska! Z taką to warto byłoby zgrzeszyć! – Sądząc po tym, co mi niedawno mówiłeś, nie powinieneś mieć oporów. – No wiesz, zawsze to jakieś ryzyko. – A jednak. – Nawet gdybym chciał – może głupio to zabrzmi – nie wziąłem ze sobą gumek. – Paluszek i główka to szkolna wymówka. Nie nauczyli, że prawdziwy facet ma zawsze przynajmniej jedną jako żelazny zapas w portfelu? To rzeczywiście jest dla ciebie problem? Myślisz, że w kiosku hotelowym tego nie mają? Zapytaj recepcjonistę, a on ci zaraz położy coś na kontuarze. Poszukaj lepszego wytłumaczenia lub przyznaj, że jednak szanujesz zasady i firmową etykę. Zresztą poczekaj, zaraz coś sprawdzę i wracam. Mam pewne przypuszczenia co do tej pani. Krzysztof podszedł do dziewczyny, która tak zainteresowała Jana. Zamienił z nią kilka słów i wrócił. – Możesz startować bez gumki. Dziewczyna jest w ciąży. – Nie zapytałeś jej chyba o to?! – A gdyby, to co? – Nie żartuj! Nie mogłeś! – Nie, nie pytałem, ale zaufaj mi. Jest w ciąży. – Skąd niby wiesz? – Mam taki dar – spojrzę i wiem. Wierz mi, nigdy się jeszcze nie pomyliłem. – Ściemniasz! – Chcesz, to wierz, nie, to nie. Mówię ci – mam dar. O widzisz tę tam? Ta to dopiero jest warta grzechu. – Ta w tym pomarańczowym pareo?

– W rzeczy samej. – Masz oko, tylko nie wiem, czy będziesz miał ochotę, bo sposobność zapewne tak. – Bo? – Panna pracuje w biurze zarządu, czyli podlega także i tobie. Mówią, że może zostać twoją asystentką. – No to pozamiatane. – Kto wie. Nie ty ją, to może ona ciebie? Wyglądasz całkiem, całkiem, jesteś do wzięcia, a nawet gdyby i nie, to nie ma takiego wagonu, którego nie dałoby się odczepić. Kasę masz. Do tego ten sukces literacki. – O tym też wiesz? – Wszyscy wiedzą! – „Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz” – że zacytuję Boya‑ Żeleńskiego. – Zapomniałeś, że stoimy tu w tych kretyńskich koszulach i kąpielówkach? Widać wyraźnie, że gdyby ci usiadła na wycieraczce, to na mróz byś nie wygonił. – No nie. Fakt. Kawę, na którą się umówili w samolocie, wypili po kilku dniach niemalże w biegu i z winy Szablewskiego, któremu w ostatniej chwili plany mocno się skomplikowały. Krzysztof nawet nie zauważył, że Sabina tak zręcznie pokierowała rozmową, że już po chwili byli umówieni na kolejne spotkanie, ale tym razem miała to być kolacja i to nie byle gdzie, bo w restauracji Ritz. Lokal usytuowany przy ulicy Szafarnia cieszył się wśród gdańszczan i nie tylko, zasłużoną renomą niewątpliwie i z tego powodu, że prowadziła go Basia Ritz – zwyciężczyni jednej z polskich edycji Master Chef – ale przede wszystkim z uwagi na serwowane tam dania. Nie można było nie dostrzec ogromu fantazji wkładanej w ich kompozycję. Smakowały także wybornie. Goście cenili sobie i panującą w lokalu atmosferę, i dyskretną, bardzo profesjonalną obsługę. W doborze win można było liczyć na radę sommelierki Mercedes. Do tego wszystkiego należało dodać jeszcze wspaniałe widoki na fragment gdańskiej starówki czy marinę i chroniące się w niej jachty. O miejsce tu nie było łatwo, ale Krzysztof, który lubił tu zajrzeć raz na jakiś czas, by zjeść doskonałego okonia morskiego w płatkach ziemniaczanych, miał tym razem sporo szczęścia. Kiedy Sabina weszła na salę restauracyjną, wszyscy bez wyjątku skierowali wzrok w jej stronę. Była zjawiskowa. Ubrana była w pomarańczową luźną marynarkę i sukienkę w takim samym kolorze na tyle kusą, że nie trzeba było zbytniej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, jaki widok pojawiłby się, gdyby tylko podniosła wysoko ręce. Całości dopełniały delikatne czarne sandałki na wysokiej szpilce doskonale podkreślające smukłość jej wspaniale zgrabnych nóg i mała, także czarna, kopertówka. Krzysztof poczuł nagły przypływ dumy. Przecież ubrała się tak dla niego i przyszła tu także dla niego, a wszyscy mężczyźni, którzy gapili się teraz na nią w bardziej lub mniej bezceremonialny sposób, mogli mu tylko zazdrościć. – Wow! – przywitał ją w niezbyt wyszukany sposób. – Wyglądasz zjawiskowo! – Dziękuję. Delikatny rumieniec, który pojawił się na jej twarzy, tylko podkreślił jej urodę i doskonale pasował do jej uciekającej w żółte tony kreacji. Usiedli przy stoliku i stało się to, co dość często wydarza się w takich momentach. Zapadła niezręczna cisza. Pojawił się kelner z kartą dań, ratując w ten sposób na chwilę sytuację, ale kiedy przyjął już zamówienie i kiedy Mercedes uzgodniła z Krzysztofem, jakie wina będą im towarzyszyć do posiłku, krępująca cisza powróciła. Ta jej perfekcyjność w wyglądzie i budzące

się w Krzysztofie pożądanie sprawiały, że doskonała atmosfera z pierwszej rozmowy w samolocie i z tej drugiej, przy kawie wypitej przy stoliczku w cukierni funkcjonującej w hipermarkecie na Osowej, nie chciała powrócić. Oboje czuli nienaturalne skrępowanie. – Powiedz, proszę – Krzysztof starał się zapobiec tej nieszczególnej atmosferze – dlaczego taki wybór, dlaczego tak ci zależało na tym, by zjeść kolację właśnie tu. Cokolwiek by powiedzieć, to jednak to miejsce nie bardzo pasuje do ciebie. – Dlaczego? – Uraziłem? Przepraszam! – Nie, ale nie rozumiem, niby dlaczego mam nie pasować do tego miejsca? – To nie ty tu nie pasujesz, tylko to miejsce nie pasuje, tak myślę, do ciebie, a to różnica. Jesteś przecież dziewczyną. Uroczą, to fakt, ale przecież młodziutką. Ile ty masz lat, dwadzieścia dwa, trzy? – Dwadzieścia dwa, jeśli już musisz wiedzieć – mówiąc to, Sabina lekko się ponownie zarumieniła – To ma jakieś znaczenie? – Pewnie nie, ale – tak myślę – jest tu, nie wiem, jak to powiedzieć, zbyt nobliwie, sztywno dla takiej dziewczyny. – Będziesz się śmiał. – Obiecuję, nie będę. – Bo widzisz, mnie takie życie, nobliwe, jak to nazwałeś, pociąga. Czuję, że to jest mój świat. Skorzystałam więc z okazji, by cię namówić na to, żebyś mnie na chwilę zabrał do tego świata, który do ciebie, finansisty i poczytnego pisarza, pasuje. O własnych siłach, jeśli wiesz, co mam na myśli, jeszcze długo bym tu nie trafiła. Gniewasz się? – Gniewać się? Nie, zdecydowanie nie. Krzysztof na chwilę uniósł kieliszek i przez chwilę obserwował, jak światło świecy ożywia wino. Czuł, że gdzieś tam, w środku, stanęły w nim do walki sprzeczne ze sobą doznania. Jedno z nich ostrzegało go i przed tą dziewczyną, i przed tym, co może, a nie powinno się stać. Drugie kusiło czymś nieznanym, rozlewającym się ciepłą falą, powodującym drżenie głosu i dłoni. Obiecywało doznania, których jeszcze nie doświadczył. Sabina wyciągnęła ku niemu swoje ręce w geście ni to przeproszenia, ni to niemej prośby. Jego palce objęły jej drobne dłonie aż do smukłych nadgarstków. Poczuł wówczas, co może się wydarzyć, kiedy już znajdą się w łóżku i zapragnął tego. Ponownie ujął kieliszek. Dłonie mu lekko drżały, a on nie miał na tyle odwagi, by spojrzeć jej w oczy. Skupił swój wzrok na zawartości kieliszka i nieco zmienionym głosem, nieudolnie siląc się na beztroskę, zapytał: – Za co wypijemy? – Za nas – odpowiedziała bez chwili wahania. Choć spodziewał się podświadomie takiej właśnie odpowiedzi, przeraził się tego, co usłyszał. Wolałby, by powiedziała: za miły wieczór, za to, co się może jeszcze wydarzyć, czy cokolwiek innego, ale mniej zobowiązującego. Propozycja, którą usłyszał w tym: „za nas”, czegoś więcej niż tylko kolacji ze śniadaniem, przepełniła go lękiem. Upił łyk wina. – Widzę, że zadałaś sobie trochę trudu, by ustalić, z kim zjesz dzisiejszą kolację. – W Internecie jest wszystko. – Trzeba jeszcze chcieć tam szperać. – To nie było takie trudne. – Ciebie tam jednak nie ma? Sabina drgnęła i zakrztusiła się winem. – Też szperałeś?

– Nie, po co? Ale czyżbym się mylił? Jesteś tam? Co zobaczę, kiedy wpiszę w wyszukiwarkę twoje nazwisko? – Niczego nie znajdziesz. – Powiedz mi zatem, co robiłaś w Paryżu, co robisz teraz? Niczego poza tym, że jesteś bardzo piękną dziewczyną, o tobie nie wiem. – Nie ma o czym opowiadać. Wyjechałam zaraz po maturze. Nic mnie tu nie trzymało. Nie mam rodziny. Usiłowałam studiować malarstwo. Ale wiesz, jak to jest. Paryż jest wspaniały, ale drogi. – O Paryżu mówi się wiele rzeczy, także i to, że artyści znajdują tam natchnienie, spotykają swoje muzy, a zwykli zjadacze chleba odnajdują miłość. Wolę to stwierdzenie niż tę niezbyt romantyczną konstatację, że Paryż jest drogi. – Na luksus takich stwierdzeń można sobie pozwolić, kiedy się ma pieniądze. – A ty ich nie miałaś? – I nie mam. – Znalazłaś choć odrobinę natchnienia, namalowałaś coś? – Nieudolne szkice, które tam zostawiłam. Zaczynam teraz od nowa, tu, gdzie będzie mi, mam nadzieję, łatwiej. Tak jak przewidywał, została na noc. Bał się tego, co miało się wydarzyć. Nie dlatego, że nie umiał sobie radzić z kobietami. Nie miał z tym żadnych problemów, jeśli tylko obojgu udało się poradzić sobie z jego problemem, który pojawiał się zawsze na początku intymnej znajomości. – Pan Bóg musiał na chwilę przysnąć lub coś bardzo ważnego dziejącego się na Ziemi przykuło na moment Jego uwagę (ludzie obdarzeni wolną wolą wyprawiają tyle brewerii, że aż strach) i… stało się. W tobie, synku, który miałeś niebawem przyjść na świat, pozostał drobny ułamek śmierci, niczym okruch lustra w oku Kaja z bajki o Królowej Śniegu. Bóg zwykle dość starannie usuwa z człowieka przed jego narodzeniem takie okruchy, choć oczywiście nie pozbawia człowieka śmiertelności, ale czasem zdarzają mu się chwile nieuwagi i wówczas rodzą się dzieci z wadami, chore, śmiertelnie chore. Bogu nie zależy na śmierci dzieci. Nie po to zsyła je na świat, by niemal natychmiast powołać je do siebie. Dlatego dał światu lekarzy i to dzięki nim większość tych boskich niedopatrzeń udaje się naprawić. Tak właśnie mama tłumaczyła małemu Krzysiowi, który dopiero od niedawna mógł mówić, że ma już naście lat, dlaczego ma chore serce i dlaczego musi trafić do szpitala, by poddać się operacji. To było wytłumaczeniem jego fizycznej słabości. Tego, że nie mógł, tak jak jego rówieśnicy, biegać, grać w piłkę, pływać. Musiał na siebie wiecznie uważać, pilnować, by się nadmiernie nie zmęczyć. Musiał też w związku z tym znosić kpiny i szykany, których mu jego rówieśnicy nie szczędzili. Na własnej skórze przekonał się jak bardzo okrutne, choć bez złych intencji, potrafią być dzieci. Uciekał więc w świat książek. Jeśli nie mógł być silny, to chciał przynajmniej być mądry. I był. Jego mózg, odpowiednio wytrenowany, pracował znacznie szybciej i wydajniej niż mózgi jego rówieśników. Przed zaśnięciem tworzył własne światy, w których to on był niepokonanym bohaterem, zwycięskim rycerzem, genialnym naukowcem. Jego szkolne wypracowania zawsze były najlepsze. Kiedy się urodził, matce powiedziano, że z tą wadą serca jej syn może żyć i sto lat, ale może też umrzeć w każdej chwili. Teraz, po kolejnych badaniach, usłyszała, że sprawy zaszły niestety tak daleko, iż zabić Krzysia może choćby banalne dla innych dzieci przeziębienie, o które przecież nie tak trudno. Decyzji o operacji, która także niosła za sobą ryzyko śmierci dziecka, nie można już było dłużej odkładać. Przyczajony do tej pory strach przed śmiercią, pojawił się z chwilą, gdy przebrano go w szpitalną piżamkę. Pamiętał przecież doskonale, kiedy śmierć pierwszy raz, tak, iż był w stanie to pojąć,

ukazała mu swoją twarz. Ten obraz utkwił w jego pamięci na zawsze. To dziadek leżący w otwartej trumnie, z podwiązaną szczęką i monetami na powiekach. Ta chusta pod brodą, by usta pozostały zamknięte, monety mające zagwarantować, że zmętniałe oczy zmarłego nie będą prezentowały swojej pustki i na zawsze pozostaną ukryte – miały sprawić, by zwłoki prezentowały się godnie, niemalże majestatycznie, a w istocie rzeczy odzierały je z wszelkiego dostojeństwa. Sprawiały też, że strach przed tym czymś nowym, nieznanym materializował się, stawał się bytem nad wyraz realnym. Nic nie mogło tego odczucia kilkuletniego chłopca zmienić. Nawet kiedy te monety i chustę usunięto, bo spełniły swoje zadanie, kiedy wciśnięto je do trumny obok zwłok razem z brzytwą, którą ostatni raz ogolono nieboszczyka, strach nie odszedł. Wżarł się w mózg i serce małego Krzysia, by pozostać z nim już na zawsze. Nie oswoiło tego lęku też i to, że zwłoki sfotografowano na wieczną rzeczy pamiątkę z zamiarem utrwalenia dla potomnych obrazu tego, którego już nie było i po tym akcie zamknięto trumnę. Wklejono później tę fotografię do rodzinnego albumu, gdzie obok zdjęć innych zmarłych tkwiła przyszpilona do czarnych kartonowych kart, niczym dwubarwny motyl w jakiejś obłąkanej kolekcji. Życie ludzkie zamknięte w kilku czarno‑ białych kartonikach – od dzieciństwa, obowiązkowo nago, na brzuszku, aż po ostatni bezkresny, prowadzący w nicość sen. Krzyś bał się tego dziadka sprawiającego wrażenie wyniosłego, sztywnego i zimnego poprzez to trumienne upozowanie. Strach był tak wielki, że bez trudu zatarł obraz ciepłego człowieka, jakiego wnuk znał do tej pory. Ogromu strachu dopełniała zimna kaplica przycmentarna, gdzie tuż za swoistą rampą, w świetle gromnic, spętany kajdankami różańca, wygłaszał swój ostatni, niemy monolog on – martwy dziadek. Patrząc na zwłoki dziadka Krzyś drżał ze strachu w obliczu czegoś groźnego i nieznanego. Oto w jednej chwili odarto go ze złudzeń – umrzemy wszyscy! Mniejsza o tego dziadka, babcię, a nawet zapłakanych rodziców! To on, Krzyś, jest śmiertelny! Kiedy to sobie uświadomił, poczuł nie tylko obecność śmierci, ale i własną niemoc. Może nawet już dziś czy jutro tak się wydarzy, że to jego ręce zakują w kajdany różańca, powieki przywalą mu głazami monet, a krzyk buntu, rozpaczy, wołanie o pomoc, niezgodę na odejście – zgłuszą tą chustą niepozwalającą na otwarcie ust, a on nie będzie miał na to żadnego wpływu. Śmierć stanęła wtedy obok małego Krzysztofa i od tej chwili czuł już zawsze jej obecność. Kiedy wreszcie zdjęto mu szwy i uwolniono go z opatrunków, mógł się przyjrzeć sporej bliźnie, która pojawiła się na jego piersi. Była świadectwem, że udało się operującym go lekarzom okpić śmierć, naprawić boskie niedopatrzenie i Krzysiek mógł dalej funkcjonować w świecie żywych. Blizna była czymś obcym, bolesnym, szpecącym jego ciało. Była też przypomnieniem tego, co nękało go do tej pory: bólu, słabości, uzależnienia od innych, kpin i bolesnych drwin rówieśników, którzy nie rozumieli jego ułomnej fizyczności. Chociaż mówiono mu, że ta blizna jest dowodem triumfu nad tym wszystkim, to jednak w świadomości Krzysztofa funkcjonowała właśnie jako przypomnienie, kotew trzymająca go ciągle w tamtym okrutnym świecie. Patrzył na ową szramę w lustrze, porównywał ją do twardego, dość grubego, lekko fioletowego sznura, wciśniętego mu tuż pod skórę. Kiedy jej dotykał, miał wrażenie, że dotyka miejsca obcego, niemal wrogiego. Blizna przecinała mu pierś, pod nią były jego mięśnie, a ona sama była fragmentem jego skóry, ale on miał wrażenie, że należy kogoś obcego, jest obcym ciałem, które się w niego wczepiło. Dotykanie jej napawało go mistycznym lękiem, toteż szybko tego zaniechał. Gdy dotykał jej ktoś inny, wzdragał się, cofał gwałtownie, a przez całe ciało przebiegał nieprzyjemny dreszcz. Kiedy dorósł, największym problemem było wytłumaczenie jego partnerkom, czym jest ta blizna i z jakiego powodu nie powinny jej dotykać. W przekonaniu Krzysztofa blizna nie była powodem do chwały. Nie zdobył jej w bójce, nie była efektem wypadku, o którym mógłby opowiadać kolegom w nieskończoność, ubarwiając

opowieść za każdym razem coraz to nowymi, zmyślanymi naprędce detalami podkreślającymi jego bohaterstwo. Była dowodem, że był słaby, cherlawy i wcale nie musiała świadczyć o tym, że taki już nie jest. Operacja, od której minęło wiele lat, zakończyła się sukcesem, a Krzysztof i jego bliscy byli nadal przekonani, że powinien o siebie dbać jakoś szczególnie, że ciągle grozi mu realne niebezpieczeństwo. Była też nieestetyczna, toteż Krzysztof starał się unikać sytuacji, w których musiałby ją pokazywać. Mimo iż mieszkał przecież nad morzem, nie chodził na plażę, omijał baseny. Z czasem blizna zbladła, stała się płaska, mniej widoczna. Przestała też boleć, ale nadal była, przypominając Krzysztofowi o cierpieniach z przeszłości. Sabina okazała się niezwykle sprawną kochanką. Od pierwszej chwili, kiedy tylko przekroczyli próg jego mieszkania, przejęła inicjatywę i już w niczym nie przypominała tej nieco zagubionej, onieśmielonej blichtrem luksusowej restauracji, dziewczyny. Krzysztof z pewnym zaciekawieniem dał się wciągnąć w narzuconą mu grę. Jej bezceremonialność wręcz go fascynowała. Nie mógł też oderwać wzroku od wdzięków, które prezentowała. Dwie wspaniałe, wręcz idealne piersi, które bezczelnie przeczyły prawu grawitacji, kusiły Szablewskiego w jakiś napastliwy, jak to w myślach określił, sposób. Miał wrażenie, że te krągłości żyją własnym życiem i wręcz wyciągają się ku jego dłoniom. Idealnie płaski brzuch ozdobiony niewielkim kolczykiem tkwiącym w pępku sprawiał, że jego podniecenie osiągało poziom, którego nigdy jeszcze nie doświadczył. Sabina zauważyła, jakie robi na nim wrażenie i zasygnalizowała mu to, puszczając filuterne oczko. – Kładź się na łóżku! – rozkazała. – Słucham? – Nie dyskutuj, tylko się połóż. – Popchnęła go delikatnie i Krzysztof upadł na lekko sprężynujący materac. – O, właśnie tak. Wykorzystując jego krawat i pasek, szybko przywiązała go do wezgłowia i ściągnęła z niego koszulę. Pochyliła się nad nim. Poczuł jak pachnie – nieco słodko i zarazem pikantnie. Na moment zesztywniała i lekko się odsunęła, widząc bliznę biegnącą przez jego pierś. – Co to? – zapytała nieco chrapliwym głosem. – Blizna. Przecież widzisz, ale wolałbym, byś tego nie dostrzegała. – Dlaczego? Blizny są seksy. Mogą być początkiem wspaniałych opowieści, może nawet inspiracją do nowych przygód. – Nie ta! Czy możemy o tym nie mówić? Pewnie cię to brzydzi, odrzuca! Wiedziałem, że tak będzie! Uwolnij mnie! – Krzysztof szarpnął się zniecierpliwiony. – Zaczekaj – mruknęła, wsuwając mu dłoń w bokserki. – Nie boję się jej. Ty też nie powinieneś o niej myśleć. Jeszcze nic straconego. Pożądanie wróciło natychmiast. – Możesz robić, co tylko zechcesz, ale, proszę, nie dotykaj blizny. – Bo co? – zapytała nieco prowokacyjnie i wyciągnęła dłoń w kierunku piersi Krzysztofa. – Bo to może się nie najlepiej skończyć dla nas obojga. – Uciekniesz? – Choćby. – Nie możesz. Przywiązałam cię. Ja chcę się tylko do ciebie przytulić. – To akurat możesz. Trzymaj tylko ręce z daleka.– A usta? Krzysztof nie zdążył jej odpowiedzieć. Sabina przywarła do niego całym swoim nagim ciałem i całowała go namiętnie. Pragnął teraz tylko jednego – by rozkosz, która go opanowała, nigdy się nie skończyła. Po chwili poczuł, jak bierze go w siebie. Odchyliła się do tyłu i narzuciła

im własne tempo. Nawet nie zauważył, kiedy zadomowiła się w jego życiu na stałe. Zamieszkała też u niego. Była zawsze i na każde zawołanie. Zachowywała się tak, jakby jedynym jej zajęciem było dobrze wyglądać i spełniać oczekiwania Krzysztofa. Trochę malowała, dbała o porządek w domu, kiedy nie wychodzili do restauracji, gotowała i z czasem doszła w tym do niezłej wprawy. Szablewski początkowo uznawał to za doskonały układ. Dobry seks, dziewczyna, z którą można było pokazać się wszędzie tam, gdzie wystarczyło dobrze wyglądać, ale gdzie prowadzono rozmowy na niezbyt wysokim poziomie. Sabina, która wolała, by mówił do niej i o niej per Nicole, uczyła się jednak dość szybko, a jej braki i w wykształceniu, i obyciu, były z dnia na dzień coraz mniej widoczne. Po pewnym czasie Krzysztof zdał sobie jednak sprawę z tego, że dziewczyna nie przejawia żadnej innej aktywności. Nie mógł też powiedzieć, że Nicole ma jakiekolwiek ambicje poza niezbyt udanymi próbami malarskimi. Była jak jemioła. Piękna, urzekająca, ale pasożytująca na zdrowym drzewie. Uzależniła się od niego i finansowo, i mentalnie. Rozmowa z nią na ten temat nie miała jednak najmniejszego sensu. Zawsze przebiegała w podobny sposób. – Czego ty się mnie czepiasz? – pytała. – Nie możesz mówić, że nic nie robię. Przecież jestem malarką. Do tego praktycznie prowadzę ci dom. – Fakt, próbujesz coś malować, ale chyba niesporo ci to idzie. Ja się na tym oczywiście nie znam, ale to, co do tej pory stworzyłaś, nie wygląda mi na arcydzieła. Dla ciebie pewnie są to dzieła i to ważne, ale świat raczej tego tak nie nazwie. – Szukam natchnienia. – Z tych poszukiwań nie stworzysz raczej niczego, co pozwoliłoby ci patrzeć ufnie w przyszłość. Wybacz szczerość, ale te obrazy nie pozwolą ci zapłacić rachunków, nie będziesz dzięki nim ani ładnie wyglądać, ani tak obłędnie pachnieć. Czy twoje poszukiwania natchnienia wystarczą na to, by pójść do solarium czy na siłownię? To może być twoje hobby, ale chyba nie sposób na życie. Jak do tej pory, do tego wszystkiego potrzebujesz mnie, czy raczej – jakby to powiedzieć? – moich zasobów. Sabina czerwieniała wówczas na twarzy. Czasem zaciskała pięści. – Nie możesz być tak przyziemny! – wykrzykiwała. – Nie chcę być taki. Usiłuję tylko zrozumieć i nieudolnie zasugerować ci, byś postarała się o większą samodzielność. Któregoś dnia podczas takiej rozmowy, opanowana furią Sabina, zaczęła wykonywać dziwaczne gesty, które Krzysztof odczytał jako próbę wymierzenia mu ciosu. Nie mógł się powstrzymać i roześmiał się głośno. – Z czego się śmiejesz, kretynie?! – wykrzyknęła. – Jestem malarką! Szukam natchnienia i zobaczysz, że kiedyś namaluję coś, co wszystkich rzuci na kolana! To cię tak śmieszy?! Skakała wokół niego niczym mały japoński kogucik gotów do walki z każdym choćby na śmierć i życie. – Nie, no nie – nie przestawał się śmiać. Uspokój się! Jesteś taka ładna, jak się złościsz. – Ładna, ale głupiutka?! To chciałeś powiedzieć?! – Nie, oczywiście, że nie! – Nie widzisz we mnie niczego wartościowego? Nawet tej urody, o której tak mówisz niczym stary lubieżnik?! Niczego we mnie nie doceniasz?! – Ależ doceniam. Każdego dnia masz na to dostatecznie dużo dowodów. Przepraszam, że się roześmiałem. Ciebie to nie krępuje, że jesteś jednak uzależniona ode mnie? Twoje kaprysy są

urocze, ale to ja je zaspokajam. Czasem zastanawiam się, kim ty właściwie jesteś, Sabino, czy też Nicole. Niczego o tobie nie wiem. Nie masz krewnych, kręgu swoich przyjaciół. Nie wiem, czy rzeczywiście pochodzisz z Gdańska. Nigdy nie poprosiłaś mnie, bym cię zawiózł na grób kogoś ci bliskiego. Pewnie lista kontaktów w twoim telefonie jest pusta albo zawiera ledwie kilka pozycji – numer do mnie, kosmetyczki, fryzjerki, korporacji taksówkarskiej. Mylę się? Jedyne osoby, które widujesz, to moi znajomi. Ty rzeczywiście możesz i chcesz tak żyć? Gdybym jednak trochę cię nie znał, mógłbym pomyśleć, że trafiła mi się jakaś agentka wywiadu, ale przecież one miewają doskonale przygotowane fikcyjne życiorysy. A ty? – Mówiłam ci – rodzice mnie nie kochali, nie dbali o mnie i szybko zapili się na śmierć. Nie chcę ich pamiętać. Moja pamięć o nich podobna jest do tej, jaką mają ludzie z zatopionych wsi, na których miejscu zbudowano zapory. Wiesz, gdzie ta wieś była, co jest na dnie, ale obraz całości ci umyka. Dom dziecka czy szkoła to nie są wspomnienia, do których chciałabym wracać. Nie ma o czym mówić. Przecież to nie jest ważne, kim się było, kim byłam. Ważne jest, kim jest się teraz. Ważne jest to, że cię kocham! – A jednak… – Nie, nie przeszkadza mi to, że to ty zarabiasz na nas. To raczej naturalny porządek świata. Kobieta ma być dla męża, czekać na niego w domu, uczyć się od niego, a on ma jej zapewnić dostatek. – Jezu, przerażasz mnie w tej chwili! Męża?! – A coś ty sobie wyobrażał?! Tak przecież jest w związku, a my jesteśmy w związku, czyż nie? – Jesteśmy, ale nie myślałem o tym w tych kategoriach.– To może czas, byś pomyślał. Mąż, żona. Dla niej to było tak oczywiste. Szablewski po tej rozmowie, siedząc wieczorem przy klawiaturze komputera i usiłując napisać choć parę zdań powieści, nad którą pracował, uzmysłowił sobie, że i dla niego niezauważalnie stało się to oczywistością. Byli ze sobą już prawie dwa lata i wszystko wskazywało na to, że było im pod każdym względem ze sobą dobrze. Poczuł się niczym Pigmalion, który stworzył swoją Galateę. Ta myśl, że stał się swego rodzaju kreatorem, że brnie w wygodną dla niego sytuację, a Sabina mu na to pozwala, a nawet ku temu prowokuje, kiedyś by go oburzyła. Dziś już nie. Musiał sam przed sobą przyznać – lubił ten stan rzeczy. Jej uległość, zależność od niego, swoiste zapatrzenie w guru i mistrza. On musiał tylko dbać o stronę materialną ich relacji. Wyobraził sobie swoje życie bez Sabiny i zrozumiał, że to, co czuje, to jednak nie jest tylko prymitywne samcze zadowolenie wynikające z poczucia siły i dominacji. Być może powinien nazwać to miłością i to miłością na tyle silną, by potwierdzić ją małżeństwem. Dotarło do niego, że był już na to gotów. Stabilizacja i powtarzalna codzienność nie wydawały mu się już straszne. Potrzebował jeszcze tylko odrobiny czasu, by wszystko to sobie poukładać, przemyśleć, w jakiś sposób zaplanować. Po dwu tygodniach przyznał sam przed sobą, że dalej nie ma co zwlekać i kupił pierścionek. Kupując złote cacko ozdobione wcale nie małym brylantem, nie wiedział, że najbliższe dni przyniosą zaskakujące rozwiązanie tego problemu, że później sprawy potoczą się błyskawicznie i w nieoczekiwanym kierunku, a jego życie ulegnie głębokiemu przewartościowaniu, tak jak i wcześniej nie wiedział, że podczas gdy on zastanawiał się, jak i kiedy poprosić Sabinę o rękę, przeżywał chwile niepewności, czy dziewczyna go, mimo wcześniejszych deklaracji, zechce, to ona już od dawna planowała ich ślub i wesele. Koniec tygodnia zapowiadał się niezwykle ekscytująco. Na piątek zaplanowano zebranie kierownictwa polskiej struktury Waloru. W porządku posiedzenia były dwie istotne sprawy: zapoznanie załogi z nowym szefem delegowanym ledwie kilka dni temu z centrali w Paryżu i wskazanie, kto otrzyma czteroletni kontrakt na pracę w tejże centrali. Nikt nie miał wątpliwości,

że tą osobą będzie Krzysztof. Na wieczór Szablewski zamówił stolik u Basi Ritz, bo ta restauracja stała się jednym z ich ulubionych miejsc. Tam zamierzał wręczyć Sabinie pierścionek i poprosić, by została jego żoną. Miał nadzieję, graniczącą z pewnością, że go zechce, a ślub wezmą jeszcze przed wyjazdem i siłą rzeczy miejscem ich podróży poślubnej będzie Paryż. Życie nie tylko uśmiechało się do Krzysztofa – o czym był głęboko przekonany – ale wręcz śmiało się do niego pełną gębą. Nowy szef, Ludovic Dupont, do złudzenia przypominający swym wyglądem znanego wykonawcę piosenki disco polo o facecie oszalałym z powodu zielonych oczu dziewczyny, okazał się średnio inteligentnym, lecz za to mającym doskonałe koneksje czterdziestolatkiem. Plótł o misji, którą mają do wypełnienia, o nałożonych na nich zadaniach i o oczekiwaniach właścicieli co do poziomu zysków, jakich powinni dostarczać. Wszyscy czekali jednak na chwilę, w której ogłosi, że Krzysztof Szablewski wygrał w nieformalnym konkursie na czteroletni kontrakt w paryskiej centrali. – Drodzy państwo – Dupont zawiesił na chwilę głos – jak wiecie, tu w polskiej strukturze firmy jestem kimś nowym, przyjechałem z Francji. Moje doświadczenie na polskim rynku, tego nie ukrywam, nie jest imponujące. Potrafię dobrze zarządzać firmą, ale rozeznanie w warunkach lokalnych determinujących działalność Waloru, w polskim otoczeniu prawnym, to jeszcze nie jest moja najmocniejsza strona. Podobnie jak znajomość waszego pięknego języka. Jeśli mam dobrze zrealizować nałożone na nas zadania, jeśli mamy dobrze zrealizować te zadania – poprawił się szybko – muszę mieć oparcie w załodze, w was. Pytałem w centrali, kto spośród dyrektorów odpowiedzialnych w Polsce bezpośrednio za sprzedaż i minimalizację ryzyka szczególnie się wyróżnia, jest najlepszy. Wskazano mi, bez chwili wahania, dyrektora Szablewskiego. Poprosiłem więc, by uczyniono go moim pierwszym zastępcą i zarząd firmy przychylił się do mojej prośby. Gratuluję, panie Krzysztofie, czy raczej panie wiceprezesie, panie prezesie. Wierzę, że pan, ja i cała załoga umocnimy naszą pozycję na rynku i zdobędziemy pozycję lidera. Wiem, że czekają też państwo na informację o tym, kto nas opuści, przenosząc się na cztery lata do Paryża. Doszły mnie słuchy, że typowali państwo dyrektora Szablewskiego. Po części mieliście rację, ale jak już powiedziałem, Krzysztof jest dziś bardziej potrzebny tu, na miejscu. Zatem tym szczęśliwcem jest pan dyrektor Andrzej Turski, który nie tylko zna się na swojej robocie, ale i niewątpliwie zna to miasto. Pracował przecież w jednym z paryskich oddziałów Société Générale. Zarówno tam, jak i tu w gdańskiej, polskiej części naszej Korporacji Finansowej Walor, osiągał imponujące wyniki. Co prawda, nie tak dobre, jak wyniki prezesa Szablewskiego, ale jednak. Panie Andrzeju, szczerze gratuluję. Cisza, która zapadła po słowach Duponta, była dość wymownym komentarzem do tego, co się przed chwilą wydarzyło. Wszyscy byli kompletnie zaskoczeni. Nie trwało to jednak dłużej niż kilkanaście sekund. Później było już normalnie. Współpracownicy ruszyli i do Andrzeja, i do Krzysztofa z gratulacjami. Ci, którzy lepiej znali Szablewskiego i wiedzieli jak bardzo zależało mu na tym wyjeździe do ukochanego Paryża, starali się go dyskretnie pocieszyć. Ci, którzy za Krzysztofem nie przepadali, nie bez satysfakcji szeptali, że formalny kopniak w górę może bardziej boleć niż porażka i że w sumie dobrze tak temu zarozumialcowi. Niech sobie nie wyobraża, że życie zawsze będzie go rozpieszczać. Awans mający być sukcesem faktycznie smakował Szablewskiemu jak porażka i tak też go odbierał. Jakiś francuski pajac, bojąc się o swój własny tyłek, zdemolował mu plany, zniszczył to, na co Krzysztof tak ciężko pracował i co mu się sprawiedliwie należało. To, o co zabiegał tak starannie przez ostatnie dwa lata w jednej chwili legło w gruzach. Był zły, wściekły i rozgoryczony. Musiał przemyśleć sobie, co dalej począć ze swoim zawodowym życiem. Miał

gdzieś ofiarowane mu stanowisko wiceprezesa polskiej odnogi Waloru. Już od dawna tym, co go rzeczywiście trzymało w tej firmie, była perspektywa pracy w Paryżu. Na szczęście rynek pracy był otwarty. – Mogę przecież aplikować o posadę w innej paryskiej instytucji finansowej – pocieszał sam siebie. – Nie musi to być Walor. Pojedziemy! Znajdę sobie tam odpowiednie miejsce dla siebie, Sabina wróci do studiowania malarstwa. Będzie dobrze. Sabina wyczuła natychmiast jego złość i rozgoryczenie, których nawet nie starał się ukryć. Kiedy wyjawił jej przyczyny, zaproponowała, by odwołali rezerwację w restauracji i pozostali w domu. Krzysztof postanowił jednak, że mimo wszystko wyjdą, a on zrealizuje swój plan, przynajmniej w tej części, w której dotyczył jego oświadczyn. Obsługa u Basi Ritz była jak zawsze profesjonalna i dyskretna. Kończyli właśnie z Sabiną przystawki, kiedy w lokalu pojawił się Ludovic Dupont w towarzystwie dość atrakcyjnej brunetki. Spostrzegłszy Sabinę i Krzysztofa, podszedł do ich stolika. – Cóż za spotkanie – wykrzyknął, kalecząc nieco język polski, po czym przeszedł natychmiast na francuski. – Nie mogę wprost uwierzyć! Nicole, to ty? Ile to już lat się nie widzieliśmy? Trzy, cztery? Zniknęłaś tak nagle, bez słowa wyjaśnienia, pożegnania. To do niego uciekłaś? Masz doskonały gust, drogi Krzysztofie. Sabina poczerwieniała na twarzy. Z trudem panowała nad tym, by nikt nie zauważył, jak bardzo drżą jej dłonie. Jej zdenerwowanie zdradzał jednak jej łamiący się głos i ogień płonący na jej policzkach. – Przepraszam, ale musiał mnie pan z kimś pomylić – wysyczała. – Niemożliwe. Nicole, takiej kobiety się nie zapomina. A może wolisz, bym zwracał się do ciebie per Akredytywa, bo i pod tym mianem byłaś znana w kręgu moich przyjaciół. – Prezesie, zechce mi pan wytłumaczyć, o co tu chodzi? – Krzysztof z trudem narzucał sobie opanowanie. – Ach, to stare dzieje, nie ma o czym mówić. – Dupont, widząc zdezorientowanie i wściekłość Krzysztofa, starał się załagodzić sytuację. – Pani była wówczas taka młoda, wolna i równie atrakcyjna jak dziś, a Paryż jest tak kuszący. Bawiliśmy się świetnie, czyż nie, Akredytywo? Przepraszam, ale muszę już wracać do mojego towarzystwa. Miłego wieczoru i proszę się na mnie nie gniewać. Niczego złego nie miałem, Krzysztofie, na myśli. Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku swojego stolika. – Możesz mi to jakoś wytłumaczyć?! – Szablewski z trudem silił się na opanowanie. – Wracajmy do domu. Wszystko ci opowiem. Przysięgam! – Znasz go więc jednak?!– Znam. Uruchomiła laptopa i wyszukała odpowiednią stronę w Internecie. Było to jej konto Sugar Babe założone przed laty, kiedy przyjechała do Paryża i którego, nie wiadomo dlaczego, nie zlikwidowała. Nalała sobie potężną porcję brandy i pociągnęła spory łyk z kieliszka. Oczy zaszły jej łzami. Przez chwilę łapała oddech. Uspokoiwszy się, zaczęła mówić monotonnym głosem, wpatrując się w deseń dywanu. – Przyjechałam do Paryża zaraz po maturze, nie mając zbyt wielu pieniędzy i żadnej wiedzy o życiu. Miałam kłopot ze znalezieniem pracy, załatwieniem sobie prawa studiowania wymarzonego malarstwa. Cieszyłam się jednak. Byłam przecież w Paryżu, znałam – co było nie bez znaczenia – język, a świat stał przede mną otworem. Doskonale rozumiałam to stwierdzenie Archimedesa: „Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię”. Optymizm to było moje drugie imię. Francuzi mieli mały problem w wymawianiem mojego imienia, toteż zostałam Nicole. Wkrótce, szukając taniego mieszkania, poznałam pochodzącą z Wrocławia Wiolettę,

zafascynowaną tak jak i ja malarstwem, i zamieszkałyśmy razem. Po zajęciach w szkole malarstwa i w weekendy imałyśmy się różnych prac: byłyśmy kelnerkami, hostessami, sprzątałyśmy biura. Miałyśmy co jeść i czym opłacić czynsz, ale nic ponadto. – A ty myślałaś, że świat padnie ci do stóp, okrzyknie geniuszem i będzie cię nosił na rękach?! Nie przyszło ci do tej twojej główki, że wielu ma tak, jak ty miałaś, ale nie uważają tego za wystarczający powód, by stanąć na ulicy?! – Nie stałam na ulicy! Chcesz znać prawdę, to słuchaj, a jak nie, to daj mi spokój! – No słucham, słucham o tym, że nie stałaś na ulicy! – Którejś soboty wybrałyśmy się z Wiolettą do klubu w Dzielnicy Łacińskiej. Tam poznałyśmy paru facetów. Nic szczególnego. Może tylko to, że nie byli naszymi rówieśnikami, bo byli trochę po trzydziestce. Tańczyliśmy, piliśmy, coś jedliśmy. Zwykła weekendowa zabawa, o tyle bardziej przyjemna, że ci faceci za wszystko płacili. W końcu z jednym z nich wylądowałam u niego w łóżku. – Zapłacił i dostał. – Nie, do cholery! Nie bądź wulgarny. On był miły, ja miałam swoje potrzeby. Chciałam, by było miło do końca. Rano wymknęłam się bez słowa i raczej bez wielkiego zażenowania. – Spodobało się i założyłaś to konto? Taka dyskretna i bardziej cywilizowana prostytucja? I to niby ja jestem wulgarny?! – Nie! Tak, założyłam konto. Zrobiłam to za namową Wioletty. Na wiadomości nie musiałyśmy długo czekać. Pojawiły się niemal natychmiast. – Wiadomości? Raczej oferty! Nie przyszło ci do głowy, że to jednak jest prostytucja, że za spotkania, kolacje, drobne i wcale nie drobne prezenty będziesz musiała płacić seksem?! – Nie patrzyłam na to w ten sposób. Nie myślałam o tym jako o sponsoringu, a już na pewno nie, że to prostytucja. Była to jakaś atrakcyjna forma spędzania wolnego czasu. Fajnie było się bawić w klubach i nie kłopotać o wysokość rachunku. Umawiałam się więc, zawsze ze starszymi o co najmniej dziesięć lat facetami, do kina, na imprezki, chodziliśmy na kolacje do renomowanych lokali, raz czy dwa byłam z moim towarzyszem w operze. Korzystałam z lepszego życia i uczyłam się świata. Oni mi w tym pomagali. Sprawiali, bym nie musiała czuć skrępowania czy tego, że gdzieś jestem nie na miejscu, bo na przykład nie jestem odpowiednio ubrana. – I zawsze kończyło się w łóżku! – Prawie zawsze. Nie widziałam w tym niczego niestosownego. Takie jest życie. Ci mężczyźni, płacąc za mnie, kupując mi często drogie prezenty, sprawiali, że czułam się dowartościowana. Jestem przecież młoda i piękna i tylko zły los sprawia, że świat nie leży u moich stóp, ale przecież Kopciuszek w końcu znajduje swojego księcia. Miałam nadzieję, że i ze mną tak będzie. To były dla mnie, tak to traktowałam, coraz to nowe randki, które mnie wzbogacały. Wcale nie finansowo, choć – nie chcę kłamać – ten aspekt się pojawiał, ale duchowo, wewnętrznie. Ty nigdy nie chodziłeś na randki, które kończyły się śniadaniem?! – Uduchowiona prostytucja! Dobre! – Możesz mówić, co chcesz. Obiecałam, że powiem ci wszystko i zrobię to, nawet gdy będziesz mnie obrażał. – No, weź! A ten dupek Dupont? Jak się poznaliście? – Im częściej się umawiałam, tym miałam większe wymagania i tym większą różnicę wieku dopuszczałam między mną a partnerem. Apetyt, jak to mówią, rósł w miarę jedzenia.

Zaczęłam szukać mężczyzny, który mógłby zaoferować mi nieco więcej niż kolację, upojny wieczór, perfumy czy jakieś świecidełko. Miałam nadzieję na egzotyczne wakacje, opłacenie czynszu za nieco lepsze niż moje dotychczasowe mieszkanie. Wtedy pojawił się Ludovic. Szybko się od niego uzależniłam. Od niego i jego pieniędzy. Szybko przyzwyczaiłam się do tego, że dzięki niemu mam wszystko. Fascynował mnie, może nawet była między nami jakaś chemia. On także czuł się ze mną świetnie, nie był niczym skrępowany. Spełniałam jego zachcianki i marzenia, a on moje. Nie miałam odwagi jednak, by wkraczać w jego życie głębiej, niż mi na to pozwalał, tym bardziej że Ludovic ma, a przynajmniej miał wtedy, żonę. – A skąd ta Akredytywa? – Nie chcę o tym mówić. – Nie pytam, czy chcesz! Ma być wszystko i bez kłamstw! – To Ludovic kiedyś, niby w żartach, tak mnie nazwał, a i później od czasu do czasu tak się do mnie zwracał. – Dlaczego?! – Wiesz lepiej niż ja, jaka jest istota najprostszej akredytywy dokumentowej. – Oczywiście. W zamian za pieniądze otrzymujesz prawo do towaru. Coś za coś. – No właśnie. Ludovic uważał, że po pierwsze urodę otrzymałam od losu w zamian za inteligencję. – Miał cię za głupią! – Kiedy się poznaliśmy, wiele jeszcze się musiałam nauczyć. I nauczyłam się od niego, a później od ciebie. – I nie przeszkadzało ci, to że cię najzwyczajniej w świecie obraża? A po drugie? – A po drugie pieniądze, prezenty, dawały mu prawo do mnie, do mojego ciała. – I ciągle będziesz mnie przekonywała, że to nie jest prostytucja?! On cię traktował jak dziwkę i tak cię w istocie nazywał, kryjąc to za niby‑ żartobliwym określeniem „Akredytywa”. – Byliśmy ze sobą dość długo. W zasadzie aż do czasu, kiedy my spotkaliśmy się na lotnisku. Wracałam wtedy do Gdańska, by sobie wszystko przemyśleć. Wtedy gdy dałeś mi te drobne do automatu, doznałam olśnienia. Zrozumiałam, że takie życie, jakie wiodłam do tej pory, powinno przejść do historii, że muszę swoją przyszłość budować na czymś trwałym, że choć ten epizod będzie się za mną ciągnął przez długie lata, to jednak tak żyć wiecznie nie można. – Epizod! Dobre sobie! Co cię skłoniło do tego, by wybrać właśnie mnie?! Przecież wtedy niczego jeszcze o mnie nie wiedziałaś! Byłaś niczym pies ze schroniska – gotowa pójść z każdym, kto okaże ci odrobinę zainteresowania. – Nie, nie szukałam kolejnego sponsora! Nagle, nie wiem dlaczego, poczułam, że możesz być tym facetem, z którym mogłabym wieść normalne życie. Nie było dla mnie ważne, kim jesteś w rzeczywistości, czy jesteś bogaty, czy biedny. Im bardziej się poznawaliśmy, tym bardziej rozumiałam, że potrzebuję w życiu kogoś na stałe, kogoś na kim będę mogła polegać, kto da mi miłość, dom, dzieci. Ciebie. – Wymyśliłaś więc, że będę kolejnym, tym razem długoterminowym, sponsorem! – Nie. Pokochałam cię! – I z tej miłości postanowiłaś zataić przede mną prawdę?! Po co jelenia denerwować, niech się jeleń, czy raczej sponsor, cieszy! Okłamałaś mnie! – Z miłości, w dobrej wierze! – Bo kłamstwa są konieczne? No tak, przecież to z nich ludzie czerpią nadzieję. – A żebyś wiedział! Dają nadzieję i pozwalają wierzyć! – Paradne! Oczywiście miałaś dla mnie tylko dobre kłamstwa! Dzięki!

– Powiedziałabym ci! – Ciekawe kiedy?! Artystka, psiakrew, malarka! Bluszcz oplatający facetów czy jakaś inna pasożytująca na nich jemioła. Nie przyszło ci ani razu do głowy, by poszukać sobie jakiejś roboty, mieć coś swojego?! – Taki układ tobie też odpowiadał! – Nie przeczę. I może to był błąd! Niepotrzebnie uwierzyłem w tę staroświecką i naiwną bajkę o zdobywcy targającym do jaskini upolowanego mamuta i jego kobiecie w tej jaskini czekającej na niego z utęsknieniem. Stary a głupi! – Może nie tyle głupi co zakochany? – Tak, cholera jasna, zakochany, ale to już minęło! Wiesz co? Ten dzień jest dla mnie wyjątkowo do dupy! Najpierw ten przygłupi Francuz ze strachu, że sobie tu nie poradzi demoluje moje plany zawodowe i niszczy marzenie. Później dowiaduję się, że dziewczyna, którą dziś chciałem poprosić o rękę, prostytuowała się w Paryżu i na dodatek posuwał ją ten cholerny żabojad, który zdemolował moje plany zawodowe. – Krzyś… – Sabina rozpłakała się, nie kończąc zdania. – Tak. Widzisz ten pierścionek? Miałem ci go dać, prosząc, byś została moją żoną. – Przepraszam. Przecież jeszcze wszystko można naprawić. Dajmy sobie szansę. – Zamknij się! Dam ci ten pierścionek. Możesz go zatrzymać albo wyrzucę go do śmieci. Sprzedasz, bo tani nie jest. Wystarczy ci przez jakiś czas na życie. – Ale… – Chcesz coś jeszcze powiedzieć? – Proszę, nie odsuwaj się teraz ode mnie, nie odtrącaj mnie. Bardzo cię potrzebuję. Zależy mi tylko na tobie, kochany! Porozmawiajmy! – Nie mamy o czym! Wychodzę. Kiedy wrócę, pewnie nad ranem, ma cię tu już nie być. Klucze zostaw na stoliku, a wychodząc, zatrzaśnij drzwi. Nie interesuje mnie rola sponsora! Uszy do góry, Akredytywo, zawsze znajdzie się jakiś facet. Pub Szkuta, do którego czasami zaglądał, przygarnął go jak ojciec syna. Barman, wyczuwając nastrój Krzysztofa, nie narzucał mu się z próbą rozmowy, tylko dyskretnie od czasu do czasu napełniał stojącą przed Szablewskim szklankę. Nad ranem Krzysztof już wiedział – koniec z pracą w Walorze, koniec z pracą w jakiejkolwiek korporacji. Koniec z choćby pozorami trwałego związku z jakąkolwiek kobietą. Sponsoring nie stawia zbyt dużych wymagań i nie pozostawia złudzeń. Coś za coś. Mechanizm akredytywy. Takie bzdury jak miłość najzwyczajniej nie istnieją. Czas, tak mówią, leczy rany. Jeśli to prawda, to będzie go potrzebował sporo, by uleczyć rany, które właśnie otrzymał i nawet jeśli się one zabliźnią, to właśnie blizny będą mu długo przypominały o tym, co się wydarzyło. Nawet jeśli te blizny nie będą widoczne. W poniedziałek nie tylko w domu, ale i w jego życiu nie było już Sabiny, czy raczej – jak teraz Krzysztof wolał o niej myśleć – Akredytywy. Nie było także Korporacji Finansowej Walor. Formalnie był jeszcze jej pracownikiem, ale ledwie kilka godzin temu rzucił na biurko prezesa Duponta swoją rezygnację. Teraz wykorzystywał zaległy urlop, więc praktycznie był już wolny. Usiadł przed komputerem w nadziei, że uda mu się rozpocząć kolejny fragment nowej powieści. Nie napisał jednak niczego. Miejsce planów i marzeń, którymi żył do tej pory, zajęła dotkliwa pustka. Przez kilka tygodni snuł się po domu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Co i rusz natrafiał na zapomniane przez Sabinę drobne przedmioty czy inne ślady niedawnej jeszcze jej bytności i w mieszkaniu, i w jego życiu. Usuwał je starannie i ostatecznie, mając wrażenie, że toczy walkę z bluszczem – w jednym miejscu wytniesz go, zdawałoby się doszczętnie, a on w drugim i tak się

odradza. W końcu upór i cierpliwość zostały nagrodzone. Akredytywa ostatecznie zniknęła z jego życia. ROZDZIAŁ DRUGI Było sierpniowe, ciepłe, sobotnie wczesne popołudnie. Przed niewielkim i niezwykle urokliwym drewnianym kościółkiem w Starej Miłośnie gromadzili się pierwsi uczestnicy mającej niebawem się rozpocząć mszy i późniejsi goście weselni. Mariusz, kuzyn Krzysztofa, przeniósłszy się z Gdańska w poszukiwaniu pracy, od lat mieszkał w tej niegdyś podwarszawskiej, a dziś zaliczanej już do Warszawy, miejscowości. Monika, przyjaciółka Natalii, która za chwil kilka miała zostać jego żoną, także była „słoikiem” i także pochodziła z Gdańska. Wśród oczekujących na rozpoczęcie ceremonii dawało się wyczuć podniecającą atmosferę, jaka zawsze towarzyszy takiej uroczystości. Wylewne powitania w ramach dwu wyraźnie zaznaczonych i trzymających się osobno obozów – krewnych i przyjaciół pana młodego z jednej i panny młodej z drugiej strony, dyskretne spojrzenia pań, taksujących wzajemnie swoje kreacje, trudne do zdefiniowania, aczkolwiek wyczuwalne podniecenie, były na porządku dziennym. Tuż przed czternastą, jakby za dotknięciem magicznej różdżki, atmosfera uległa uspokojeniu, rozmowy ucichły. Zagrzmiały organy. Z zakrystii wyszedł kapłan w otoczeniu ministrantów i stanąwszy u stóp ołtarza, oczekiwał na młodą parę. Rozpoczęła się ślubna ceremonia. Kiedy od ołtarza popłynęły słowa 1 Listu św. Pawła do Koryntian: Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest… Natalia poczuła, że ogarnia ją wzruszenie, nad którym trudno było zapanować, a z oczu pociekły jej łzy. Nie chciała, by ktokolwiek zauważył to wzruszenie i może jeszcze poczytał je za jej słabość. Była przecież atrakcyjną dwudziestoośmioletnią kobietą, doskonale zapowiadającym się chirurgiem i wbrew opinii niektórych z jej wiekowych ciotek z całą pewnością nie groziło jej staropanieństwo. Uznała, że jeśli ma ocalić makijaż, to musi skupić swoją uwagę na czymś innym niż ów wzruszający spektakl rozgrywający się przed ołtarzem. Rozejrzała się dookoła siebie i wówczas ponownie zauważyła tego mężczyznę. Siedział po tej stronie kościoła, którą zajmowali krewni i znajomi pana młodego. Na oko miał koło czterdziestki. Raczej nieco więcej niż nieco mniej. Jeszcze przed wejściem do kościoła uwagę Natalii przykuły jego jasne, nieco – jak to w myślach określiła – wypłowiałe oczy. Z daleka nie mogła stwierdzić, czy są jasnoszare, czy bladoniebieskie. Te oczy kontrastowały wyraźnie z jego opalenizną. Mężczyzna chyba wyczuł, że jest obserwowany. Obrócił głowę i zmrużywszy lekko te intrygujące oczy, spojrzał na Natalię. Spłoszona, natychmiast uciekła ze swoim wzrokiem, ale i tak ta trwająca może pół sekundy wymiana spojrzeń sprawiła, że poczuła, jakby jej pierś przebito czymś ostrym. Nie było w tym jednak nawet odrobiny bólu, tylko cudowna, rozlewająca się po całym ciele, rozpalająca ją od wewnątrz rozkosz. Przez pozostałą część mszy co chwila wykręcała głowę, by mieć mężczyznę w zasięgu wzroku i z trudem przychodziło jej powstrzymywanie się od tego, by nie patrzeć na niego bez przerwy. To było od niej silniejsze. Co i rusz, rumieniąc się przy tym niczym pensjonarka, rzucała mu ukradkowe spojrzenia. – Uspokój się, kretynko! – łajała sama siebie w myślach. – Pierwszy raz spotykasz takiego faceta? – Musiała jednak w duchu sama sobie przyznać, że takiego to pierwszy raz.

W zamieszaniu, które powstało po wyjściu pary młodej z kościoła, w natłoku gości chcących złożyć nowożeńcom życzenia, na chwilę straciła go z oczu. Grymas zawodu, niepokoju, jaki w związku z tym pojawił się na twarzy Natalii szybko jednak znikł, gdy spostrzegła, że ten intrygujący ją mężczyzna, umyka jej z pola widzenia i po chwili się pojawia, bo służy pomocą przy ładowaniu kwiatów i prezentów do samochodu. Przyglądała mu się teraz bacznie i co ważniejsze – bezkarnie, obserwując, jak nosi pakunki do wynajętej limuzyny. Czynił to niespiesznie. Uważnie, ale i pewnie stawiał swoje kroki, choć bystry obserwator, a takim Natalia była, mógł odnaleźć w nich pewien rys zniecierpliwienia. Nie miała wątpliwości, że tajemniczy nieznajomy jest w codziennym obcowaniu człowiekiem nieco wyniosłym, zamkniętym w sobie, trudnym do rozszyfrowania, aczkolwiek niewątpliwie solidnym. Była przekonana, że jest on z gatunku tych ludzi, którym z ufnością powierza się trudne zadania, a oni się z nich wywiązują. Nie znała go, ale była niemal pewna, że pod prezentowaną skorupą oschłości kryje się mężczyzna niezwykle wrażliwy i czuły, choć ta jego wrażliwość zarezerwowana jest jedynie dla bliskich, może dla żony, natomiast w kontaktach z innymi ludźmi, w biznesie (bo przecież wyglądał jak odnoszący sukcesy biznesmen), nie dopuszcza on do głosu osobistych sympatii czy antypatii. Obserwując nieznajomego, czuła, że wkracza na drogę, którą do tej pory jeszcze nie podążała i że bardzo chce pójść tą drogą. Z nim. Nie miało znaczenia, czy nieznajomy jest sam, czy w związku. Teraz nie widziała co prawda koło niego żadnej kobiety, ale to jeszcze nic nie znaczyło. W końcu była przekonana, że sporo prawdy tkwi w tym prymitywnym stwierdzeniu, że każdego faceta sprytna kobieta może wcześniej czy później poderwać, jeśli tylko tego chce. Tragedią byłoby tylko, gdyby ten okazał się gejem. Krzysztof czuł na sobie nieustannie wzrok tajemniczej i urzekająco pięknej, szczupłej, wyraźnie wysportowanej blondynki. W kościele siedziała po stronie zajmowanej przez krewnych i gości Moniki, co oznaczałoby, że się raczej nie znają. To jej zainteresowanie jego osobą musiało mieć zatem zdecydowanie inne podłoże i wyobrażał sobie, że powodem jest jego popularność jako pisarza. Ostatnia (i zarazem trzecia) powieść znów okazała się znaczącym sukcesem. Na tyle zauważalnym, że przyniosła całkiem pokaźne profity, co w świecie pisarzy nie zdarza się zbyt często. „Akredytywa” była opowieścią o świecie sugar babes, sponsoringu, o pragnieniach stabilizacji i prawdziwej miłości dziewczyn zaplątanych w takie sytuacje. Była, o czym mało kto wiedział, po części powieścią o tym, co autorowi przytrafiło się jeszcze nie tak dawno temu, o ranach zadanych mu przez Sabinę, nazywaną też Nicole, a o której niektórzy mówili też per Akredytywa. Te przeżycia i dodatkowo zmęczenie pracą dla francuskiej, zatrudniającej go jeszcze kilka lat temu korporacji finansowej, sprawiły, że poświęcił się całkowicie pisarstwu. Nie żałował podjętej decyzji. Wręcz przeciwnie szczycił się tym, że mógł o sobie myśleć i mówić jako o wolnym człowieku. W jego planach na życie nie było tylko jednego – stałego związku z jakąkolwiek kobietą. Blizna, która pozostała mu po spotkaniu z Akredytywą wykluczała to całkowicie. Zauważył też, że atrakcyjna blondynka przygląda mu się także i po wyjściu z kościoła. Bez względu na motywy, jakie nią kierowały, pochlebiało mu to bardzo, bo dziewczyna była wręcz zjawiskowa, a dołeczek na prawym policzku, który pojawiał się, gdy się uśmiechała, był wprost zniewalający. Skupiona na Krzysztofie, nie zauważała, że ona sama przyciąga spojrzenia, jeśli nie wszystkich, to z pewnością bardzo wielu mężczyzn. Bez wątpienia na ślub przyjaciółki przyjechała sama i poza parą młodych i rodzicami Moniki nie znała nikogo, ale Krzysztof był gotów założyć się o każde pieniądze, że to Panna Groszek będzie na weselu gwiazdą wieczoru i powinna bardzo uważać, by nie przyćmić swym blaskiem panny młodej. Nazwał ją Panną Groszek, patrząc na to, w co była ubrana. Miała na sobie białą koszulę w drobne, czarne groszki, z obłędnym dekoltem. Koszula była rozpięta niemalże do pępka, a Panna Groszek nie założyła stanika. To zdecydowanie

dodawało jej seksapilu i było wystarczającym powodem, by rozpalać mężczyzn do czerwoności. Do tej koszuli dobrała granatową w białe groszki mini spódniczkę z fantazyjnymi falbankami. Fantastycznie długie i zgrabne, gołe, nogi obuła w klasyczne czarne szpilki z odkrytą piętą. Kompletność stroju domykała czarna torebka, sądząc po oznaczeniach, od Gucciego. Całości dopełniał, będący swoistą kropką nad i, bardzo delikatny makijaż i urocze loki, w jakie zwijały się jej sięgające do ramion blond włosy, opadające na bluzkę trudną do opisania złotą strugą. Szablewski porównał ten obraz do wielokrotnie oglądanego w telewizji widoku płynącej w pracowni jubilerskiej stróżki roztopionego złota. Przez ułamek sekundy zastanawiał się nad tym, czy poczułby fale gorąca, gdyby włożył w te włosy swoje dłonie. Mimo tego, iż parał się przecież pisarstwem, miał trudności z doborem sensownych słów, którymi mógłby opisać dziewczynę. Przez chwilę wyobraził sobie, że Panna Groszek w tej kreacji siedzi przy fortepianie i patrząc mu w oczy śpiewa tylko dla niego Isn’t It Romantic Elli Fitzgerald i że tak będzie zawsze. Spodobała mu się ta fantazja. – Dobry Boże – pomyślał – nie sądziłem, że mi się to może przytrafić. Tak przecież jest tylko w książkach. Ten pojawiający się nagle zachwyt, przeświadczenie, że to jest właśnie ta jedna jedyna. To głupie – Krzyśku – skarcił sam siebie. – Możesz sobie wymyślać miłość od pierwszego wejrzenia i pisać o niej do woli. Ludzie jej pragną, ale ona przecież nie istnieje. Już prędzej dowiesz się o tym, że także i ta historia jest stara jak świat. Pojawi się jej mąż… i tyle twojego. Podkulisz ogon i uciekniesz. Wszystko się skończy, zanim zdąży się zacząć. Autobus wynajęty specjalnie na tę okazję zawiózł gości weselnych do położonej nad niewielkim jeziorkiem winiarni. Niektórzy, tak jak Krzysztof, pojechali tam własnymi samochodami, wiedząc, że po weselu czekał będzie na nich pokój w hotelowej części lokalu. Panna Groszek jechała autobusem. Przez pierwsze dwie, trzy godziny wesela goście starali się trzymać przydzielonych im miejsc. Nie znikał też podział na „tych od młodego” i „tych od młodej”. Spora grupka osób skupiła się wokół Krzysztofa. Jedni przysiadali się do jego stolika, by chwilę porozmawiać, inni odchodzili w kierunku parkietu czy stołu z tak zwanym chłopskim jadłem, gdzie królowały ogórki kiszone, salceson i szynka oraz kiełbasy z niewielkiej lokalnej masarni. Zawsze jednak to Krzysztof stanowił centrum zainteresowania, co krępowało go niezmiernie. Rodzina pana młodego i jego przyjaciele wiedzieli o jego sukcesach literackich, o tym, że miał w związku z tym kilka występów w telewizji. Pytali go więc, jak to jest, kiedy człowieka w końcu upudrują i posadzą w studio, by zadawać mu bardziej lub mniej głupie pytania, na które i tak odpowiedzą prowadzący wywiad, bo przecież oni wiedzą lepiej, co chcą usłyszeć widzowie, a to, co ma do powiedzenia zaproszony gość jest najmniej ważne. Zastanawiali się, czy rzeczywiście telewizja pogrubia. Niektóre z otaczających go dziewczyn, zwłaszcza tych młodziutkich, okazywały mu wyraźne zainteresowanie i były wpatrzone w niego jak w tęczę. Współuczestniczyły z nimi w tych zawodach panie, które zdecydowanie starały się ukryć, że osiągnęły już wiek balzakowski. Usiłowały zaciągnąć go na parkiet, ale on nie lubił tańczyć i dość skutecznie opierał się ich naleganiom, obracając je z reguły w żart. Chłopcy, a i bardziej dojrzali mężczyźni z uwagą słuchali jego słów, zwłaszcza kiedy niepomny na dane sobie samemu słowo i na rodzaj imprezy, zdobywał się na komentarz o charakterze politycznym. Na szczęście czas, wypity alkohol i weselna kapela wkrótce zrobili swoje i Krzysztof zaczął przegrywać z popularnymi przebojami disco i chęcią gości do niczym nieskrępowanej zabawy. W końcu przybyli tu na wesele. Natalia z trudem znosiła tę sytuację, była zła, że Krzysztof – teraz już wiedziała, jak ma na imię – nie zwraca na nią uwagi. Przypomniała sobie jego ostatnią powieść, o której było głośno, to, co o nim napisano na skrzydełku obwoluty, że pracował w finansach, że jest od niej starszy, jak wyliczyła, o piętnaście lat. Usiłowała tłumaczyć sobie, że przecież się nie znają, że

nawet gdyby mężczyzna chciał pobyć w jej towarzystwie, to trzyma się z daleka, bo się krępuje, bo musi oddawać się tej bezsensownej, wymaganej konwenansami paplaninie. Może uważa, że jest za młoda, by okazywać jej zainteresowanie? Nieco naburmuszona, nie zauważyła, że Krzysztofa także męczy ta sytuacja, że obserwuje ją spod oka, nieustannie patrzy na jej nogi, jakby oczekiwał, że słynna scena z „Nagiego instynktu” powtórzy się w jej wykonaniu tu, teraz i tylko dla niego. Gdyby wiedziała, że na to właśnie czeka, zrobiłaby to z pewnością. W tej jego książce, o której tu mówiono, znalazła takie zdanie, że biel jest bardziej seksowna niż pełna nagość. Miała na sobie białe majtki. Wreszcie ich spojrzenia się spotkały. W oczach Krzysztofa zobaczyła prawdziwe męskie pożądanie. W pierwszym odruchu, przestraszona tym, co zobaczyła, chciała się odwrócić i uciec. On jednak wpatrywał się w nią z taką intensywnością, że miała wrażenie, iż oplótł ją niemożliwymi do zerwania więzami. Odpowiedziała mu więc, nieco buńczucznym (tak się jej wydawało) spojrzeniem. Jego oczy miały w sobie błysk przekory, rozbawienia, ale nie potrafiła odczytać z nich jego zamiarów. Nie umiała odpowiedzieć na pytanie, jak właściwie na nią patrzył? Z pożądaniem? To pewne. Ale jak jeszcze? Toczyli ze sobą pojedynek na spojrzenia – kto pierwszy odwróci wzrok. – Skoro chcesz takiej walki, będziesz ją miał – pomyślała. – Nie poddam się tak łatwo, jak ci się może wydaje. Serce jednak waliło jej jak szalone. Przestała się uśmiechać i zobaczyła, że w tej samej chwili w kącikach jego ust pojawił się delikatny uśmieszek, a w oczach rozbłysły dodatkowe iskierki wesołości. Tym swoim spojrzeniem uruchomił w jej wnętrzu jakąś nieznaną do tej pory maszynerię, która sprawiała, że poczuła się tak, jakby miała dreszcze. Patrzyła na jego opaloną twarz. Jeszcze raz spojrzała mu prosto w oczy i nagle cały świat stał się inny. Pozornie nie wydarzyło się nic, a jednak wszystko, całe jej życie uległo w tej sekundzie gwałtownej przemianie. Miała wrażenie, że powietrze stało się bardziej przejrzyste, mimowolnie porównała je do doskonale wyczyszczonego, lśniącego kryształu, i drży, jakby unosiło się nad rozgrzanym asfaltem. Jej widzenie się wyostrzyło. Widziała wyraźnie, niczym pod lupą, każdy detal otaczającego ją świata – postrzępione listki leszczyny, ostre krawędzie żwiru, którym wysypano alejkę, gładkość powierzchni wyślizganych ludzkimi dłońmi poręczy pomostu wiodącego do jeziora. Wyraźniej też czuła żar sierpniowego powietrza sprawiającego mimo popołudniowej godziny, iż koszule panów i sukienki czy bluzki pań lepiły się do spoconych ciał. Doceniła chłód lekkiego powiewu wiatru znad jeziora, którego inni nawet nie zauważyli. Jego oczy lśniły, a ona nie mogła już dłużej w nie patrzeć. Odwróciła wzrok, by po chwili znów spojrzeć w jego stronę. Wyraźnie zmierzał ku niej, stawiając pewnie długie kroki. Uciekła do sali weselnej. Z lampionów rozwieszonych pod sufitem kołysanych lekkim wiatrem wpadającym przez otwarte na przestrzał drzwi, padało kolorowe światło, a jego refleksy tańczyły na ścianach. Specjalne szyby w oknach sali weselnej pozwalały bez trudu widzieć, co dzieje się na zewnątrz, choć obraz był jakby lekko przydymiony, ale uniemożliwiały, by ktokolwiek stojąc na dworze, mógł obserwować, co dzieje się wewnątrz. Na szczęście oboje byli w środku. Natalia miała wrażenie, że ogląda film odtwarzany w zwolnionym tempie, a jego główny bohater – Krzysztof – ciągle szedł w jej kierunku. Obserwowała go jak zahipnotyzowana. Z dworu dobiegał gwar i śmiech gości, którzy tam przenieśli się z zabawą. Nie mogła się powstrzymać i uśmiechnęła się do zmierzającego w jej kierunku mężczyzny. W odpowiedzi otrzymała od niego delikatny uśmiech. Był taki władczy i jednocześnie tajemniczy. Ta tajemniczość, pewien rodzaj hipnotyzującej energii, nakazywały jej wręcz, by skupiała na nim całą swoją uwagę. Zapragnęła, by wreszcie podszedł do niej i bez słowa porwał ją, zarzucił sobie na ramię i zabrał ze sobą, choćby i na koniec świata. Pragnęła poczuć ciepło jego skóry, zapach wody kolońskiej, szorstkość delikatnego, ale