kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Abrahams Peter - Złudzenie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Abrahams Peter - Złudzenie .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ABRAHAMS PETER
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 413 stron)

ZŁUDZENIE PETER ABRAHAMS Z angielskiego przełożył LECH Z. ŻOŁĘDZIOWSKI

Tytuł oryginału: DELUSION Copyright © Pas de Deux 2008 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010 Polish translation copyright © Lech Z. Żołędziowski 2010 Redakcja: Jacek Ring Ilustracje na okładce: Photonica/Getty Images/Flash Press Media (kobieta) Stone Images/Getty Images/Flash Press Media {huragan) Projekt graficzny okładki: Ewa Orzeszek-Szmytko Projekt graficzny serii: Andrzej Kurytowicz Skład: Laguna ISBN 978-83-7659-191-9 Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t./f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa księgarnie internetowe www.empik.com www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.amazonka.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa 2010. Wydanie I Druk: Opolgraf S.A., Opole

Laurze Geringer

Rozdział 1 Mężczyzna nazywany Piratem usłyszał kroki na korytarzu bloku więziennego. Miał doskonały słuch i po krokach na beto- nie rozpoznawał poszczególnych strażników. Ten na przykład ‒ Latynos z krzaczastymi szpakowatymi wąsami i podkrążonymi oczami ‒ stąpał ciężko, a jednocześnie jakby się skradał. Miał też zwyczaj od czasu do czasu szurać obcasem, tak że powstający przy tym dźwięk wydawał się Piratowi całkiem przyjemny. Szur, szur i kroki się zatrzymały. ‒ Hej, ty tam! ‒ zawołał strażnik. Pirat leżał w celi na pryczy twarzą do ściany ‒ gołej oraz odrapanej, ale zdążył się już do niej przyzwyczaić ‒ i słysząc wołanie, odwrócił głowę. Latynoski strażnik z krzaczastymi wą- sami i zmęczonymi oczami (Pirat przestał już obciążać pamięć ich imionami) stał za kratą z pękiem kluczy w dłoni. ‒ Budzonko, wstawanko ‒ powiedział. Pirat nie spał, ale nie chciał wyprowadzać klawisza z błędu. Leżał wygodnie rozciągnięty z twarzą zwróconą w stronę straż- nika i ręką wspartą na Biblii. Prawie już do niej nie zaglądał ‒ 7

jedyny interesujący go fragment znał praktycznie na pamięć ‒ ale lubił jej dotykać. Zwłaszcza tej złocistej zakładki do zaznaczania stron. ‒ No, dalej ‒ burknął strażnik. ‒ Hop na nóżki. Hop na nóżki? To Pirata zaskoczyło. Przecież to nie pora na michę, a poza tym obowiązuje zakaz opuszczania cel. Zakaz wprowadzono kilka dni wcześniej z powodów, które zdążyły już wywietrzeć mu z głowy albo których w ogóle nie znał. Czuł za- skoczenie, ale nie miał zamiaru się spierać. Bez słowa wstał z pryczy i podszedł do kraty. Klucze zabrzęczały, strażnik otwo- rzył celę i niemal niedostrzegalnie poruszył brodą w górę. Pirat uniósł ręce i rozstawił nogi. Został obszukany, po czym klawisz mruknął, na co Pirat opuścił spodnie, odwrócił się tyłem i wy- piął. Ponowne mruknięcie, i Pirat wyprostował się i podciągnął spodnie. Kolejny ruch brodą ‒ tym razem w bok ‒ i więzień wy- szedł z celi. Ruszyli korytarzem ze strażnikiem na prawej flance. Piratowi było to nie na rękę, bo z prawej nic nie widział, ale nie mógł nic na to poradzić. ‒ Masz gościa ‒ rzucił klawisz. Gościa? Znów się zdumiał, bo od wielu lat nie miał żadnych gości. Szli wzdłuż ciągu cel i Pirat zaglądał do nich swym jedy- nym okiem, wyławiając znajome twarze. Wszystkie były napięt- nowane takim czy innym złem. Skręcili w bok i ruszyli wzdłuż następnego ciągu cel, które zdawały się nie mieć końca, zajmując aż cztery kondygnacje. Przypominało mu to scenę z doświadcze- nia oglądanego kiedyś na filmie, tego z labiryntem dla szczurów. Różnica polegała na tym, że szczurom współczuł, tu zaś nie było mu nikogo żal, łącznie z sobą. Dotarcie do punktu, od którego już się nad sobą nie użalał, uważał za swój największy sukces. Pozwoliło mu to osiągnąć ukojenie w harmonii z upływającym 8

czasem. Tak brzmiało przesłanie na stronie zaznaczonej złocistą zakładką. ‒ Kto? ‒ zapytał. ‒ Co, kto? ‒ Kto przyszedł? ‒ Może twój adwokat? Pirat nie miał adwokata. Kiedyś, bardzo dawno temu miał obrońcę, pana Rollinsa, ale już od lat nie miał z nim kontaktu. Dotarli do bramki. Strażnik podał przez kratę świstek papieru i jego kolega ją otworzył. Ruszyli krótkim korytarzykiem, prze- szli przez niezamknięte na klucz drzwi i weszli do sali widzeń. W sali nie było innych więźniów. Klawisz usiadł na krzesełku pod ścianą i podniósł z podłogi gazetę. Po drugiej stronie szkla- nej ściany siedziała młoda kobieta, której Pirat nigdy wcześniej nie widział. Uśmiechnęła się. Uśmiechała się do niego! Był tego pewien, zresztą poza nim w sali nie było nikogo. Nikogo, do kogo mogłaby się uśmiechać. Może z wyjątkiem strażnika, ale ten był zajęty przeglądaniem gazety i nie zwracał na nią uwagi. Na pierwszej stronie widniało duże zdjęcie mężczyzny z ramio- nami uniesionymi w geście triumfu. Pirat nie wiedział, kim jest ten mężczyzna na zdjęciu. ‒ Dziesięć minut ‒ rzucił klawisz, nie podnosząc głowy. Pirat podszedł do przegrody z grubego, kuloodpornego szkła, przed którą stały trzy przyśrubowane do podłogi stalowe krzesła. Usiadł na środkowym, tuż przed młodą kobietą i jak urzeczony wpatrzył się w jej skórę. Nikt za murem ‒ żaden więzień ani żaden strażnik ‒ nie miał takiej skóry. Tak gładkiej, świetlistej, tak żywej. Ani takich oczu: białka jej oczu wydawały się przej- rzyste jak alabaster. Zapamiętał to słowo z jednej ze swoich lek- tur. 9

Uniosła drobną kształtną dłoń z polakierowanymi paznokcia- mi i złotą obrączką na palcu. Wodził za nią wzrokiem jak pies. Jako dziecko miał bardzo mądrego psa imieniem Snappy, który umiał wykonywać nieme polecenia. Myśli wypełniły się wspo- mnieniem o Snappym i minęła chwila, nim się zorientował, że kobieta pokazuje mu na migi: podnieś słuchawkę. Podniósł słuchawkę, ona zrobiła to samo po swojej stronie. ‒ Witam, panie DuPree. Użyła jego prawdziwego nazwiska. Od ilu już lat go nie sły- szał? ‒ Witam ‒ odrzekł i przypomniawszy sobie należne formy, szybko dodał: ‒ ...psze pani. Uśmiechnęła się, znów prezentując alabaster. Jej zęby były jak wyrzeźbione przez artystę i chyba nie mogły mieć nic wspól- nego z przyziemnym gryzieniem. Olśniewająca biel, lśniąca na- wet przez brudną, zmatowiałą szybę tak go zafascynowała, że omal nie uronił jej następnych słów. ‒ Och, proszę mi mówić Susannah. Nazywam się Susannah Upton. ‒ Susannah Upton? Przeliterowała mu imię i nazwisko. ‒ Jestem adwokatem ‒ dodała. ‒ Jest pani od pana Rollinsa? ‒ Od pana Rollinsa? ‒ zdziwiła się. ‒ Mojego obrońcy ‒ wyjaśnił Pirat. ‒ Z rozprawy. Susannah Upton zmarszczyła brwi. Towarzyszyło temu poja- wienie się pojedynczej zmarszczki na czole, która nie tylko jej nie postarzała, ale wręcz dodała uroku. ‒ O ile wiem... ‒ zaczęła i zawiesiła głos. Otworzyła skórzany neseser i z kartonowej teczki z wypisanym czerwonymi literami pełnym imieniem i nazwiskiem Pirata ‒ Alvin Mack DuPree ‒ 10

wyjęła kartkę papieru ‒ ...tak, pan Rollins już nie żyje. ‒ Umarł? Susannah skinęła głową. ‒ Tak, blisko dziesięć lat temu. W tym momencie Pirat doznał dziwnego uczucia, jakie go czasem nawiedzało: lekkiego wiercenia w prawym oczodole. Jakby mrużył utracone oko, żeby lepiej widzieć, bardziej wyo- strzyć obraz. ‒ Na co? ‒ spytał. ‒ Słucham? ‒ Pan Rollins. Na co umarł? ‒ Tego nie napisano. Pirat spróbował przywołać w pamięci obraz Rollinsa, ocenić, ile miał wtedy lat. Miał szpakowate włosy, ale to jeszcze nie znaczy, że... ‒ Moja wizyta nie pozostaje w żadnym związku z panem Rollinsem ‒ przerwała jego rozmyślania Susannah. ‒ Czy wie pan, co to jest Akcja Sprawiedliwość? Wprawdzie Pirat nie potrafił przywołać w pamięci obrazu twarzy Rollinsa, ale dokładnie pamiętał jego chuch na sali sądo- wej. Oddech przesycony wonią alkoholu, jakby każdorazowo wypuszczał z siebie niemal namacalne obłoczki przetrawionej gorzały. Ciekawe, czy to właśnie gorzała go zabiła? Już miał o to spytać, ale Susannah go uprzedziła. ‒ Panie DuPree? Słyszał pan o Akcji Sprawiedliwość? Pokręcił przecząco głową, choć coś mu się tam kołatało w głowie, że chyba kiedyś była taka kapela. Pirat grał niegdyś na gitarze i jeździł z knajpianym zespołem, wykonując evergreeny muzyki country. A kiedyś w Czerwonym Kogucie wystąpił na- wet w duecie z wokalistą zespołu, któremu wróżono karierę 11

nowego Delberta McClintona. Akordy w You Win Again szły kolejno E, B7, E, A. ‒ Jesteśmy organizacją typu non profit, która służy pomocą prawną skazanym ‒ wyjaśniła Susannah. ‒ Walczymy o spra- wiedliwość dla niewinnych. ‒ Tu nie ma niewinnych. ‒ A pan? ‒ Susannah zamrugała oczami. ‒ Przecież pan też tu jest. ‒ No. Susannah przez chwilę mu się przyglądała, potem wetknęła słuchawkę między ramię a brodę i zaczęła przerzucać kartki w teczce z jego nazwiskiem. Teczka była dość gruba. ‒ Ale ja nie mam kasy ‒ rzekł Pirat. ‒ Kasy? ‒ Na adwokatów. ‒ Nie potrzebuje pan żadnych pieniędzy ‒ powiedziała z na- ciskiem Susannah. ‒ Utrzymujemy się z, darowizn prywatnych darczyńców. Pokryjemy wszystkie koszty, jakie wynikną z pań- skiej rozprawy. ‒ Z mojej rozprawy? ‒ Właśnie po to tu jestem. Wystąpiły nowe, bardzo korzyst- ne dla pana okoliczności. A najdziwniejsze w tym jest to, że wszystko zawdzięcza pan Bernardynie. ‒ Bernardynie? ‒ Pirat nie znał nikogo o tym imieniu. Ani teraz, ani przedtem. ‒ Sierpniowemu huraganowi, panie DuPree. Huraganowi Bernardyna. ‒ Ach, tak. ‒ Pokiwał głową, próbując przypomnieć sobie więcej szczegółów. Bernardyna przeszła w nocy jakieś sto pięć- dziesiąt kilometrów od więzienia, może nawet więcej, i Pirat nawet tego nie zauważył. 12

‒ Zdaje pan sobie sprawę z ogromu zniszczeń? ‒ Zniszczeń? ‒ W Belle Ville. Pół miasta zostało zalane, w tym całe Dol- ne Miasto i dzielnica biznesowa. ‒ Taa? Princess Street też? ‒ Chyba też. A czemu pan pyta? ‒ Bo kiedyś pracowałem na Princess Street. ‒ Robił jako wykidajło w Pink Passion Club. To była dobra robota, może nawet najlepsza ze wszystkich, jakie mu się kiedykolwiek trafiły. Częściowo dzięki bokom od dziewczyn ‒ nie zdarzyło się, żeby dostał mniej niż dwie dychy ‒ ale głównie dzięki satysfakcji, jaką sprawiało mu ich ochranianie. W tamtych czasach Pirat był prawdziwym osiłkiem i miał muskuły jak ze stali. Nadal mógł imponować posturą, ale mięśnie dawno już zwiotczały. ‒ Co to była za praca? ‒ spytała Susannah. ‒ Po prostu praca. Susannah skinęła głową. ‒ Odpowiadając na pańskie pytanie, Princess Street też zala- ło. Wszystko na południe od Marigot na wiele dni znalazło się pod dwumetrową warstwą wody, łącznie z budynkiem sądu, komendą policji i urzędami stanowymi. Akcja usuwania znisz- czeń wciąż jeszcze trwa, ale przy tej okazji ludzie z FEMA* coś znaleźli ‒ nie wiemy jeszcze dokładnie co ‒ coś rzutującego na pańską sprawę. Oględnie mówiąc. * FEMA (Federal Emergency Management Agency) ‒ Federalna Agencja Zarządzania Kryzysowego. Co to znaczy rzutującego...? Pirat nie był do końca pewien. ‒ Znaczy się coś z czasów pracy w Pink Passion Club? ‒ upewnił się. 13

Susannah pokręciła głową. ‒ Nie, chodzi o noc morderstwa. ‒ Jakiego morderstwa? ‒ Johnny'ego Blantona. ‒ Głos Susannah na moment przy- cichł, jakby wystąpiły zakłócenia na linii, choć byli od siebie na wyciągnięcie ręki. Wszystkie rozmowy w sali widzeń nagrywa- no. Pirat to wiedział, tylko wyleciało mu z głowy. ‒ Morderstwa, z którego powodu pan tu jest ‒ dodała. Już się nie wypierał, że zabił Johnny'ego Blantona. To nie znaczy, że się do tego przyznał lub złożył nowe zeznania; po prostu przestał się wypierać. Bo i po co? Jak się człowiek wypiera, to go zaczynają nękać, a jemu zależało na spokoju. Susannah nie przestawała grzebać w papierach. ‒ Pamięta pan, dlaczego pan odmówił zeznań podczas pro- cesu? Zrobił to na polecenie Rollinsa. Chodziła o wpis w jego kry- minalnej kartotece. Historię włamania, podczas którego nikomu nic się nie stało, ale które pod wieloma względami przypominało okoliczności zamordowania Johnny'ego Blantona, a to zdaniem Rollinsa mogło pogorszyć jego sytuację procesową. Pirat potrzą- snął głową. Wspomnienia wydarzeń tamtych dni tonęły w mgle niepamięci. To było dawno i dopiero dochodził wtedy do siebie po kilku latach ostrego tankowania i ćpania. Właściwie jedynym wyraźnym wspomnieniem z rozprawy były dwadzieścia trzy minuty oczekiwania na wynik narady przysięgłych. „Akurat tyle, żeby się specjalnie nie wysilić”, rzucił wtedy jakiś reporter, przyglądając się, jak wyprowadzają Pirata. ‒ Proszę mi opowiedzieć o pańskim alibi ‒ powiedziała Su- sannah. 14

Pirat nie bardzo miał ochotę do tego wracać. ‒ Po co? ‒ zapytał. ‒ Odmówił pan wtedy zeznań, więc opis pańskiego alibi w protokole rozprawy oparto tylko na zeznaniach detektywa prze- pytanego przez oskarżenie... Jak się nazywał ten detektyw? ‒ Nie umiem powiedzieć ‒ rzekł, ziewając. O tej porze zaw- sze odbywał drzemkę. ‒ Bo z protokołu wynika, że obrona zrezygnowała z przepy- tania go. A to oznacza, że nie zostało przedstawione w najlep- szym świetle. ‒ Co nie zostało? ‒ Pańskie alibi. Cóż można powiedzieć o jego alibi? Durnym, beznadziejnym alibi. Pirat od początku wiedział, że nikt tego nie kupi. ‒ Nie miałem nikogo, żeby je potwierdził ‒ powiedział. ‒ Żadnych świadków. Po twarzy Susannah przemknął uśmieszek. ‒ Proszę mi jeszcze raz je przypomnieć. Wzruszył ramionami i przypomniał swoje żałosne alibi. Wie- czór w mieszkaniu spędzony na samotnym piciu, ćpaniu i oglą- daniu telewizji, w trakcie czego padł i odzyskał świadomość dopiero w połowie następnego dnia. Kiedy go spytali, co wtedy oglądał w telewizji, nie umiał wymienić ani jednego tytułu. Był wtedy bardzo zagubionym człowiekiem. Teraz jest już znacznie lepiej. ‒ Był pan w swoim mieszkaniu przy Bigard Street dwadzie- ścia jeden czterdzieści pięć? Lokal cztery A? Przytaknął, choć naprawdę zdążył już zapomnieć numer loka- lu i adres domu. W pamięci tlił mu się jeszcze tylko obraz same- go budynku z wielką żółtą plamą na froncie. 15

‒ Mniej więcej dwie przecznice na północ od sklepu z alko- holami Nappy's Fine Liquors na rogu Charles Street, czy tak? ‒ upewniła się Susannah. Sięgnęła do teczki, wyciągnęła jakąś fotografię i przytknęła do szyby. Fotografia przedstawiała zbliżenie młodego mężczyzny, któ- rego widać było tylko od połowy klatki piersiowej po czubek głowy. Młody człowiek miał wyraźnie wściekłą minę, a jego rozchylone usta mogły oznaczać, że wręcz krzyczy. Sprawiał wrażenie prawdziwego oprycha o groźnym wyglądzie i zaczep- nym spojrzeniu, do czego dodatkowo przyczyniały się wytatuo- wane węże owijające mu się wokół potężnych bicepsów. Pirat miał identyczny tatuaż, tyle że już mocno zatarty po upływie tylu... I nagle to do niego dotarło. Spojrzał na... jak jej tam?... Su- sannah. Dopiero teraz zauważył, z jaką uwagą mu się przypatru- je. Jak ktoś, kto czeka na reakcję rozwijającego prezent, bo wie, co jest w środku. Przeniósł wzrok na fotografię: on sam, tylko dużo młodszy i jeszcze dwuoczny. Przyjrzał się swemu prawemu oku: bladoniebieskie, zimne i złe, źrenica rozszerzona jak pod działaniem jakichś prochów, ale na miejscu, całe i zdrowe. Oko Pirata ‒ jego jedyne widzące oko ‒ ponownie spoczęło na Susannah. ‒ No, widzi pan? ‒ spytała. ‒ Co mam widzieć? ‒ Co to oznacza? Pirat wlepił wzrok w fotografię. Jego młodsza wersja trzyma- ła coś w ręku, jakiś kartonik... prawo jazdy. Jego prawo jazdy. Na maleńkim zdjęciu mógł nawet rozpoznać swoją twarz: jej jeszcze młodszą wersję, z ostatniej klasy liceum. ‒ Nie ‒ powiedział Pirat. ‒ Nie wiem, co to oznacza. 16

‒ Proszę spojrzeć na prawy dolny róg. Pirat spojrzał na prawy dolny róg. Widać w nim było automa- tycznie naniesiony napis z godziną i datą: 00.41, 23 lipca. I rok, dwadzieścia lat temu. Wszystkie cyferki przez chwilę wirowały mu w głowie, a gdy się wreszcie ułożyły w jedną całość, jego spokojnie bijące serce nagle przyspieszyło. Miał przed sobą zdjęcie zrobione w noc zamordowania John- ny'ego Blantona. Pirat powoli przeniósł wzrok na Susannah. ‒ To odbitka z zapisu kamery monitoringu nad wejściem do Nappy's Fine Liquors ‒ wyjaśniła. ‒ Oczywiście o tej porze sklep był już zamknięty, ale pan i tak próbował się dostać. Wymachi- wał pan nawet dokumentami, chcąc udowodnić swoją pełnolet- ność. ‒ Ja... ja tego nie pamiętam. ‒ Sądzimy, że obudził się pan w nocy niezupełnie przytom- ny i wyszedł z domu, żeby dokupić jeszcze coś do picia, potem wrócił i ponownie stracił świadomość. ‒ Ja nic z tego... ‒ I to jest w tym najpiękniejsze ‒ przerwała mu. ‒ Bo nie ma żadnego znaczenia, czy pan coś pamięta, czy nie. Na podstawie zeznań złożonych w sądzie ustalono, że Johnny'ego Blantona zamordowano między wpół do pierwszej a za piętnaście pierw- sza w nocy. Może nawet dokładnie w tym samym momencie: o dwudziestej czwartej czterdzieści jeden. Pirat wpatrywał się w nią w milczeniu. W pustym oczodole znów poczuł to wiercenie, tym razem tak silne, że aż go to zabo- lało. Przez moment miał nawet wrażenie, że coś widzi tym oczo- dołem. Piękna cera jej twarzy rozmazała się i wyjrzały spod niej kości, bardzo jasne i bardzo drobne. Tak, widział je wyraźnie swym nieistniejącym okiem. ‒ Jak pan może pamięta ‒ ciągnęła Susannah ‒ morderstwa 17

dokonano w pobliżu mola przy końcu Sarish Street, obok rozle- wiska przy Sunshine Road, niedaleko Magnolia Giade. Dokład- nie dziesięć kilometrów i sto pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie był sklep Nappy'ego. Osobiście to zmierzyłam, panie Du- Pree. Czy rozumie pan, co to znaczy? Nikt nie może być równo- cześnie w dwóch miejscach. Pan tego nie zrobił, koniec, kropka. To mi teraz powiedz coś, czego nie wiem, pomyślał. Ale gło- śno nic nie powiedział. ‒ Koniec widzenia ‒ ogłosił strażnik.

Rozdział 2 Słupy światła słonecznego penetrowały łagodnie falującą wo- dę i jeden z nich padał na niewielką rybkę, uwijającą się u pod- stawy rafy. Rybka była purpurowo-złota i wyglądała jak żywy klejnot. Nell zaczerpnęła powietrza przez trzymaną w ustach fajkę i zanurkowała, wykonując miarowe, silne wymachy nóg, podczas gdy górna część ciała pozostała nieruchoma. Dotarła do dna i przestawszy machać nogami, przez chwilę unosiła się nad rybką. Mogła to być gramma loreto lub jakiś garbik, ale Nell nigdy wcześniej nie widziała tak pięknie ubarwionej: jaskrawo- złotej i tak intensywnie purpurowej. Rybka patrzyła na nią ma- leńkimi oczami ‒ najmniej barwnymi elementami ciała ‒ obser- wując jej ruchy wzrokiem pozbawionym jakichkolwiek emocji. Unosiła się przy tym w miejscu, poruszając przednimi płetwami z szybkością skrzydełek kolibra. Maleńkie płetwy były niemal przezroczyste i prawie niewidoczne, a także ‒ i to już było coś niezwykłego ‒ odmiennie ubarwione: jedna purpurowa, druga złocista. Nell nie mogła oderwać od niej oczu i dopiero narastają- cy ucisk w klatce piersiowej przypomniał jej, że czas ucieka. Sprawdziła odczyt na głębokościomierzu na przegubie: szesnaście 19

i pół metra. Potrafiła długo wstrzymać oddech. Odwróciła głową, by rzucić ostatnie spojrzenie na niezwykłą rybkę ‒ może wręcz jedyną w swoim rodzaju ‒ ale jej już nie było. Silnie wymachu- jąc nogami, Nell popłynęła w górę. Wynurzyła się na powierzchnię, przedmuchała fajkę i wcią- gnęła do płuc potężny haust świeżego powietrza. Powietrza Ba- hamów o niepowtarzalnym, kwiatowo-słonym aromacie. Uko- chanym aromacie Nell, jakim pachniało jej ukochane miejsce na ziemi. Zwróciła twarz ku Little Parrot Cay, oddalonej jakieś pięćdziesiąt metrów małej wysepce koralowej. Jej tropikalny raj z tej odległości sprowadzał się do najprostszych elementów: białej piaszczystej plaży, kilku palm, pokrytej strzechą altanki. Wszystko w intensywnych barwach, jak na dziecinnym rysunku. Czy jej córka Norah, obecnie studentka college'u, nie wróciła kiedyś ze szkoły z takim właśnie malunkiem? Zamyśliła się, próbując odtworzyć w pamięci szczegóły, gdy nagle coś ją chwyciło za nogę i szarpnęło w dół. Wyrwała się z uścisku i już miała wrzasnąć, gdy spod wody tuż obok niej wychynęła roześmiana twarz męża. ‒ Clay ‒ prychnęła, wypluwając ustnik fajki. ‒ Przestraszy- łeś mnie. Objął ją i zanucił kilka nieskładnych dźwięków, które towa- rzyszyły pojawieniu się rekina w Szczękach. ‒ Mówię serio ‒ powiedziała. Clay przestał śpiewać i spojrzał w dół. ‒ O, a to co? ‒ Co takiego? ‒ Tam na dnie. Nell zanurzyła twarz w wodzie i spojrzała przez szybkę ma- ski. Na dnie leżało coś czarnego. Coś, co wyglądało na dzieło ludzkich rąk, może skrzynka. Spojrzała na Claya, którego twarz znów rozjaśnił radosny uśmiech. Zauważyła już wcześniej, że o 20

wiele za dużo przebywa na słońcu. Był to ich dziewiąty dzień urlopu ‒ najdłuższego od lat, może w ogóle w całym życiu. ‒ Dla mnie to za głęboko ‒ powiedział. Nell wetknęła ustnik w usta i zanurkowała. Tak, skrzyneczka. Niezbyt duża i niezbyt ciężka. Wyciągnęła ją na powierzchnię. ‒ Co tam jest w środku? ‒ Radosny uśmiech nie znikał z je- go twarzy. Nell uchyliła wieko. Wewnątrz znajdowało się kolejne pudeł- ko. Było niebieskie, owinięte w wodoodporną folię, na wieczku miało wytłoczony napis Tiffany. Nell rozdarła folię i zajrzała do środka. ‒ O Boże, Clay. ‒ Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy. ‒ Ale to dopiero za parę miesięcy. ‒ Nie mogłem się już doczekać. Podskakując na falach, zbliżyli się do siebie i pocałowali. Piaszczysta plaża na Little Parrot Cay różowiła się w promie- niach przedwieczornego słońca. Stadko ciemno upierzonych ptaków wzbiło się z czubków palm, zatoczyło łuk i odleciało gdzieś na północ. ■ ■ ■ ‒ Nie chce mi się wracać ‒ powiedziała Nell. ‒ Może kiedyś nie będziemy musieli ‒ odrzekł Clay. ‒ Kiedy? Mów konkretnie. Clay parsknął śmiechem. ‒ W czerwcu ‒ powiedział. ‒ W czerwcu? ‒ Trzydziestego trzeciego. Roześmiała się i udała, że wymierza mu kuksańca, a on udał, że się przed nim broni. 21

Jedli kolację na patio domu zbudowanego na przeciwległym, skalistym brzegu Little Parrot Cay ‒ homary przyrządzone na rożnie przez Nell, panierowane mięczaki usmażone przez Claya, białe wino. Dalej na wschód widać było światła północnej Eleu- thery, które z tej odległości wyglądały jak odległa zamglona galaktyka. Szczypce homara brzęknęły na szklanym blacie stołu. Po niebie śmignęła spadająca gwiazda ‒ widok niebędący na Little Parrot Clay niczym niezwykłym, tyle że ta rozbłysła wy- jątkowo jasno. Nell dojrzała odbicie jej toru w oczach Claya. ‒ Życie jest piękne ‒ powiedział cicho. Ich bose stopy zetknęły się pod stołem. Wysepka Little Parrot Cay należała do Duke'a Bagnora, przy- jaciela Claya, który stał się przyjacielem ich obojga. Spędzali na wyspie jeden lub dwa weekendy w roku. Mogli to robić bezpłat- nie, gdyby ulegli namowom Duke'a, ale Clay upierał się, że chce płacić. Znał ceny hoteli na wyspach i płacił Duke'owi według najwyższej stawki hotelowej. Taki już był, przynajmniej w spra- wach zawodowych: zawsze ściśle trzymał się reguł. W innych sprawach bywał nieprzewidywalny, jak choćby z tym żartem z rekinem. Czasem także w łóżku. Jak tego wieczoru. Byli małżeństwem od blisko osiemnastu lat, więc nic dziwnego, że dobrze znał jej ciało. Ale żeby wie- dzieć o niej rzeczy, których sama o sobie nie wiedziała? Po wszystkim, kiedy leżeli w łóżku, rozkoszując się lekkim wiater- kiem wpadającym do środka przez szeroko otwarte okiennice, Nell spytała: „Skąd o tym wiedziałeś?”. Ale on już spał. Nell też usnęła. Nigdzie nie spała tak dobrze jak tutaj. Zapadała w głęboki sen i odwiedzała w nim odległe, odmła- dzające ją miejsca. Właśnie w drodze do takiego miejsca w jej 22

śnie pojawił się Johnny. Wyłonił się zza rafy koralowej, ale mi- mo to był suchy. Miał na sobie spodnie od garnituru w prążki ‒ Nell dobrze pamiętała ten garnitur ‒ był boso i miał nagi tors. Czerwona dziurka nad sercem była niepozorna, prawie niewi- doczna. Tyle lat minęło od ich ostatniego spotkania ‒ i na jawie, i w snach. Miała ochotę zlizać mu tę czerwoną plamkę, spowodo- wać, żeby zniknęła, ale cała scena uległa zmianie. ■ ■ ■ Nell obudziła się o świcie. Bryza ustała, ale w pokoju nadal było chłodno, wręcz zimno. Mimo to było jej gorąco, twarz mia- ła lepką od potu, którego kropelka spłynęła jej po policzku i za- gnieździła się w zagłębieniu na szyi. Spojrzała na Claya. Spał na boku, zwrócony do niej plecami. W zamglonym mlecznobiałym brzasku wstającego dnia większość pokoju tonęła jeszcze w mroku, ale na szyi Claya widziała wolno pulsującą żyłę. Wstała i przejrzała się w lustrze. W mocno podkrążonych oczach dostrzegła niepokój. Przeszła do kuchni, sięgnęła do to- rebki i wyjęła telefon komórkowy. Żadnych nieodebranych połą- czeń, w tym na pewno nie z numeru kierunkowego 615. To ją na chwilę uspokoiło i wyobraziła sobie Norah śpiącą w pokoju w akademiku, spokojną i bezpieczną. Zaraz jednak zaczęły ją nękać złe przeczucia w związku z milczeniem córki i powiedzonko o braku złych wiadomości zaczęło nabierać przeciwnego znacze- nia. Rzuciła okiem na zegarek: 6.35. Za wcześnie, żeby zadzwo- nić i nie wyjść na nadzorcę, który ją kontroluje. Wiedziała, że Norah tego nie lubi. Przez chwilę jej drżący palec wskazujący zawisł nad przyciskami telefonu. Zmusiła się, żeby go zabrać. 23

Ptak zakwilił na krzaku poinsecji przy tylnych drzwiach. Nell ruszyła wysypaną muszelkami dróżką ku piaszczystemu brzego- wi wyspy. Morze było idealnie spokojne i płaskie, jak to często zdarzało się o świcie, i bardziej przypominało misę galaretki niż wody. Nell zrzuciła koszulę nocną i wskoczyła do wody, niemal przygotowana na wpadnięcie w lepką maź, ale nic takiego nie nastąpiło. Od razu uzyskała właściwy rytm; wyprostowane, su- nące po samej powierzchni ciało, biodra sterujące jego ruchami, ramiona rozluźnione i wchodzące do wody łagodnie, by przy- spieszyć pod sam koniec wymachu i ‒ co było mantrą jej szkol- nego trenera ‒ całą sobą jednocząca się z wodą. Jednoczenie się z wodą było dla Nell czymś naturalnym i od tego zaczęła się jej fascynacja pływaniem. A z żadną wodą na świecie nie jednoczy- ła się tak bardzo jak z tą. Opłynęła całą Little Parrot Cay. Wychodząc na plażę, zobaczyła, że wodę marszczyły już ma- lutkie fale ‒ zupełnie jakby jej pływanie pobudziło morze do życia. Słońce wiszące tylko na dwie dłonie nad horyzontem za- czynało już przygrzewać. Nell przeszła na pomost na południo- wym końcu plaży, otworzyła zawór i trzymając końcówkę węża nad głową, zaczęła spłukiwać słoną wodę. Czuła się równie rześ- ko jak wstający właśnie dzień. Prawda wyglądała tak, że gdy startowała jeszcze w zawodach, jej cała miłość do wody i powta- rzana przez wszystkich trenerów opinia, że jest wyjątkowo zdy- scyplinowaną zawodniczką, nie wystarczyły do odniesienia zna- czących sukcesów. Sporadycznie wygrywała jakieś zawody, ale nigdy nie zdobyła mistrzostwa czegokolwiek. Nie to co Johnny. Pamiętała, jak nią aż kołysało w wodzie, kiedy śmigał obok niej na sąsiednim torze. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Kołysał ją na wodzie. W jej umyśle odżyły resztki jakiegoś złego snu. Uczucie niepokoju, które udało jej się z 24

siebie spłukać, zaczynało powracać. Zakręciła wodę i ruszyła plażą do miejsca, gdzie zostawiła koszulę nocną. I wtedy usły- szała dochodzące z góry lekkie buczenie. Od zachodu nadlatywał samolot, a ściśle mówiąc, hydroplan z błyszczącymi w słońcu pływakami. Maszyna przechyliła się na skrzydło i zaczęła schodzić długim łagodnym łukiem. Nell wło- żyła koszulę nocną. Samolot z pluskiem usiadł na wodzie i za- czął płynąć w stronę pomostu, pchając przed sobą srebrzystą falę. Litery na ogonie układały się w napis: DK INDUSTRIES. Nell ruszyła w stronę pomostu. Otworzyły się drzwiczki ka- biny pilota. ‒ Witaj, słoneczko ‒ powiedział Duke Bagnor. Rzucił jej li- nę, a ona obwiązała koniec wokół knagi. ‒ Przepraszam za naj- ście. ‒ Jesteś u siebie, Duke. ‒ Ale złe maniery to zawsze złe maniery. ‒ Uśmiechnął się, zeskakując na pomost. Był potężnie zbudowanym mężczyzną i pomost aż się ugiął pod jego ciężarem. ‒ Clay już wstał? ‒ Myślę, że jeszcze śpi. ‒ A ty jak zwykle poszłaś popływać. Nell kiwnęła głową i podciągnęła ramiączko. Materiał nie był przejrzysty, ale bardzo wiotki i oblepiał jej całe ciało, jednak spojrzenie Duke'a trzymało się jej twarzy, nie schodząc niżej. Z jego manierami nie jest tak źle, pomyślała. ‒ Wybieracie się na połów? ‒ spytała. Po drugiej stronie pomostu stała zacumowana dziesięciometrowa motorówka z wbudowanym silnikiem i wieżyczką do połowu tuńczyków. ‒ Bo Clay nic nie wspominał. ‒ Niestety nie ‒ odrzekł Duke. ‒ Mogłabyś go tu ściągnąć? 25

Nell ruszyła w stronę domu. Zdążyła się już zerwać lekka bryza i zdmuchnąć kilka krwiście czerwonych kwiatów z krzaka poinsecji, które ścieliły się teraz na ścieżce pod jej stopami. W chwili wejścia do domu usłyszała dzwonek telefonu. Na blacie w kuchni leżały dwie komórki: jego i jej. Dzwoniła jego i Nell ode- brała. ‒ Dzień dobry pani. Mówi sierżant Bowman. Jest gdzieś pod ręką szef? ‒ Chwileczkę. Przeszła do sypialni. Clay właśnie otwierał oczy i na jej wi- dok uśmiechnął się lubieżnie. Wiedziała, że ma erekcję i tylko czeka, żeby się wślizgnęła do niego do łóżka. Byłoby fajnie móc to zrobić. Zakryła dłonią słuchawkę. ‒ Dzwoni sierżant Bowman. A na pomoście czeka Duke. Przed chwilą przyleciał. ‒ Duke tu jest? Clay usiadł na łóżku. Należał do mężczyzn o ciemnych wło- sach i oliwkowej karnacji, którzy nie wyglądają na swój wiek, lecz o dziesięć lat młodziej. Jedyną oznaką postępujących lat, jaką dostrzegała na jego twarzy, była pionowa bruzda między brwiami. Wziął telefon i bruzda jeszcze się pogłębiła. ‒ Cześć, Wayne ‒ powiedział. ‒ Co się porobiło? Przez chwilę słuchał w milczeniu, burknął: „Co ty, do chole- ry...”, po czym zamilkł i znów zaczął słuchać. ‒ Norah? ‒ szepnęła Nell, podchodząc bliżej. ‒ Chodzi o Norah? Clay potrząsnął głową i odgonił ją ruchem ręki. Wstał z łóżka, wolną ręką wciągnął na siebie szorty, okrywając szybko wiotcze- jący członek, i wypadł z domu. Nell ruszyła za nim. Clay przyspieszył kroku. Kiedy chciał, potrafił bardzo szybko chodzić. Podbiegając po wysypanej muszelkami dróżce, Nell

ledwo za nim nadążała. Mięśnie karku zbiegające się u dołu szyi miał naprężone jak sznury. I nie przestawał rozmawiać. Do uszu Nell dotarły rzucane do słuchawki słowa: „Nic nie rób” i „Już tam jadę”. ‒ Tam, czyli gdzie?! ‒ zawołała za nim. ‒ Chodzi o Norah? Wyglądało jednak, że jej nie słyszy. Duke czekał na pomoście ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Nell przyspieszyła, dogoniła Claya i dotknęła jego pleców. ‒ O co chodzi? ‒ sapnęła. ‒ Powiedz mi. Clay schował telefon do kieszeni szortów i zwrócił ku niej twarz. ‒ Nell, wracaj do domu. ‒ Ale... ‒ Słyszałaś, co powiedziałem? Nigdy nie zdarzyło mu się mówić do niej tym tonem ‒ ani ra- zu w ciągu minionych osiemnastu lat ‒ i to ją zaskoczyło. Za- trzymała się i zamarła bez ruchu, on też jakby wrósł w miejsce. Twarz miał spoconą, usta lekko rozchylone i zaczął nawet coś mówić łagodniejszym tonem, ale przeszkodził mu w tym Duke, który w tym momencie do nich dołączył. ‒ Daj nam tylko minutkę, słoneczko ‒ powiedział. ‒ Wszystko jest w porządku. ‒ Norah nic się nie stało? Duke obrzucił Claya spłoszonym spojrzeniem. ‒ A dlaczego miałoby się jej coś stać? Clay wyciągnął rękę i ścisnął dłoń Nell. ‒ Już ci powiedziałem. To nie ma nic wspólnego z Norah. ‒ Jakaś sprawa służbowa? ‒ No ‒ wyręczył go Duke. ‒ Coś w tym rodzaju. Patrzyli na nią z góry ‒ dwaj potężnie zbudowani mężczyźni, którzy samą swą posturą budzili zaufanie. Duke był ważnym 27