Adler Elizabeth
Morelle
Morelle - piękna, kapryśna i uparta dziedziczka fortuny francuskiego rodu de
Courmontów, właścicieli imperium samochodowego, i Noel Madox - męski,
przystojny wychowanek amerykańskiego sierocińca, który dzięki niezwykłej sile
charakteru zdobywa szczyty powodzenia: pozycję w świecie biznesu, majątek i...
Morelle. Los zetknie tych dwoje jeszcze jako dzieci, ale nie pozwoli im o sobie
zapomnieć...
K S I E G A P I E R W S Z A
1 .
Iowa, USA, 1932
Noc byla z tych zupelnie ciemnych, bez śladu księżyca; na niebie nie świeciła ani jedna
gwiazda. Po równinach hutaf zimny wiatr, nucąc bezkresnym łanom zboża smutną, niespokojną kołysankę.
Dziewczyna była młodziutka. Tania, letnia sukienka w krzykliwe wzory przylegała szczelnie do chudego ciała,
odsłaniając cal po calu blade uda, gdy dziewczyna, z zawiniątkiem w rękach, wychodziła z trudem z samochodu. Na
drodze wpatrywała się niepewnie w żwirowany podjazd. Mogła dostrzec jedynie zarys dużego budynku
oświetlonego drgającym płomieniem pojedynczej lampki.
— No, dalej, pośpiesz się — dobiegł ją z samochodu ponaglający męski głos. — Kończ z tym i pryskajmy.
Szła ciemnym podjazdem, potykając się w szpilkach na żwirze, z przyśpieszonym oddechem przyciskała mocno do
piersi małe zawiniątko; coraz to zatykało ją z bólu, gdy wykręcała sobie kostkę na zdradzieckim kamyku. Droga,
mroczna od nieokreślonego lęku, zdawała się nie mieć końca. Ta droga otworzy przed nią przyszłość.
Stopnie, sfatygowane od częstego szorowania przez niechętne ręce, zalśniły nagle w świetle lampy. Drżąc na całym
ciele, położyła na nich swoje zawiniątko szczelnie otulone niebieskim kocem, który spinała agrafka. Podniosła
wzrok i przeczytała napis z wykutych ze stali liter: „Sierociniec Maddoxa. Zał. w 1885 r." Następnie przeniosła
spojrzenie na nieruchomy, niebieski tobołek. Żadnych kartek — upominał mężczyzna — żadnych kartek, bo w
przeciwnym razie cię znajdą. Na podjeździe wiatr dął zawzięcie, przejmując ją zimnem; rzuciła okiem na dzwonek z
polerowanego mosiądzu. Może zadzwonić i uciec, zniknie, zanim otworzą drzwi. Ale co będzie, jeśli nie zdąży?
W świetle lampy błysnęła bladość nóg dziewczyny i lekkie czerwone
szpilki, kiedy się odwracała od drzwi; potykając się co chwila na żwirze, biegła podjazdem do czekającego w
samochodzie kochanka. Była wolna.
Nagły warkot silnika i odgłos obluzowanej rury wydechowej wyrwały dziecko ze snu. Szamocząc się w kokonie z
koców, zaczęło płakać — najpierw był to ledwie słyszalny dźwięk, stopniowo jednak przybierał na sile, aż wreszcie
przerodził się w ryk. W potężny krzyk gniewu.
Dwie kobiety we flanelowych szlafrokach i wałkach na głowach odsunęły potężne rygle i otworzyły drzwi.
— Następne dziecko — odezwała się jedna z nich. — Trzecie w tym miesiącu; co z nimi wszystkimi zrobimy?
— Ludzie nie powinni robić sobie dzieci, których potem nie chcą — utyskiwała druga, schylając się po wrzeszczące
zawiniątko. — Ojej, ten to dopiero da się nam we znaki. Posłuchaj tylko, jak wrzeszczy.
— Zadzwonię po policję — powiedziała pierwsza z nich. — Nie mogła odejść daleko.
— Wystarczająco daleko. Słyszałam samochód. Jesteśmy za blisko granicy okręgów, powinni byli o tym pomyśleć,
kiedy budowali to miejsce. A tak, trafiają do nas nieślubne dzieciaki z czterech okręgów i nie ma szans na znalezienie
matek. No dobra, co tu mamy, chłopiec czy dziewczynka?
Kobieta odpięła koc i podniosła dziecko do góry, miało czerwoną buzię, nie przestawało wrzeszczeć.
— Chłopiec — oznajmiła — ma zaledwie kilka dni.
— Weźmy go lepiej na górę i dajmy butelkę. Może to go uspokoi, bo inaczej wszystkich postawi na nogi.
Zawinęły dziecko w niebieski koc i ruszyły przed siebie zimnym, pogrążonym w ciemnościach korytarzem.
— Jak go nazwiemy? — zapytała jedna z nich, gdy wchodziły po nie przykrytych niczym schodach.
— Noel — odparła zdecydowanie jej towarzyszka.
— Ale przecież mamy teraz kwiecień. To imię nadawane jest dzieciom, które rodzą się w czasie Bożego Narodzenia.
W ciemnościach ostro zabrzmiał kobiecy śmiech.
— Niech zatem nosi imię bożonarodzeniowe. Będą to przecież jego pierwsze święta w tym miejscu.
2.
Floryda, Stany Zjednoczone, 1934
Pokój Amelii de Courmont zalało pierwsze światło tak charakterystycznego dla Florydy poranka, obiecującego
kolejny słoneczny dzień. Zamknąwszy cicho za sobą drzwi, Gerard przystanął i wchłaniał mieszaninę zapachów
unoszących się w powietrzu. Niedbale otwarte ulubione perfumy Amelii w dużym kryształowym flakonie, które
kupił jej podczas ostatniego pobytu w Paryżu, słomkowozółty wazon przekwitających kwiatów — ich lekkie jak
piórka płatki wirowały niczym konfetti nad jedwabiście miękkim perskim dywanem — i wreszcie zapachy z ogrodu,
niesione rannymi podmuchami wiatru przez otwarte okna.
Wykwintne łóżeczko dziecięce, ozdobione białą koronką, stało obok łóżka Amelii Gerard podszedł cicho, żeby nie
obudzić żony i dziecka, i utkwił uważne spojrzenie w małym, różowym zawiniątku — swojej córeczce. Śliczne
powieki z niezwykle długą zasłoną jasnych na końcu rzęs poruszyły się niespokojnie, jak gdyby mała wiedziała, że ją
obserwuje; wreszcie ich spojrzenia się spotkały. Córeczka Gerarda miała wielkie, ciemnoniebieskie oczy bez
wątpienia oczy jej dziadka, ale w przeciwieństwie do oczu Monsieur" jej wyrażały niewinność. Włosy, ani
zdecydowanie ciemne, ani jasne, miały lśniący miedziany odcień, coś pomiędzy brązem a złotem. Co niezwykłe,
zamiast typowej cery niemowlęcia, owej pełnej wybroczyn różowości i bieli, skóra małej odznaczała się jasnozłotym
odcieniem, takim jaki daje delikatne słońce w lecie. Jej policzki, szczupłe rączki, pełne fałdek nadgarstki i wreszcie
delikatne zgrubienia kręgosłupa pokrywał złocisty puszek, tak subtelny w dotyku, że nie mógłby się z nim równać
nawet najbardziej jedwabisty aksamit. Zupełnie jak meszek na świeżej moreli, pomyślał, uśmiechając się do siebie.
Amelia, pogrążona w półśnie na poduszkach, patrzyła, jak Gerard wodzi delikatnie palcem po miękkim policzku
dziecka. Po czternastu latach bardzo udanego małżeństwa porzuciła już prawie nadzieję, że da mu dziecko, kiedy
zaś okazało się, że jest w ciąży, chciała wierzyć, że to będzie chłopiec. Gerard miałby syna, który mógłby
odziedziczyć imperium przemysłowe swego dziadka. Dla Gerarda płeć dziecka nie miała najmniejszego znaczenia;
to o Amelię martwił się przede wszystkim. Dla kobiety poród w wieku czterdziestu lat to nie to samo co wtedy, kiedy
ma lat dziewiętnaście, a tyle właśnie miała Amelia, zostając matką podczas swojego pierwszego małżeństwa z
Roberto do Santos. Urodzenie bliźniaczek, Lais i Eleonory, przyszło Amelii bez wysiłku. Tym razem jednak ciąża
okazała się męcząca i pełna ryzyka, ale warto było, chociażby po to, by zobaczyć teraz twarz Gerarda, jak patrzy na
ich małą córeczkę.
— Wygląda na to, że obudziłem was obie — rzekł ze smutkiem, siadając na łóżku obok żony.
— I tak prawie nie spałam — rzekła, ujmując jego dłoń — wracałam myślami do czasów, kiedy przyszły na świat
Lais i Eleonora. Mam nadzieję, Gerardzie, że ucieszy ich wiadomość o przyrodniej siostrze.
— Będą tak samo wzruszone jak ja — zapewnił z przekonaniem. — Jakże mogłyby się jej oprzeć? — Podniósł
niemowlę i ułożył w ramionach matki. — Spójrz tylko na swoją córkę, Amelio. To skończona piękność. Prawdziwa
dorodna morela.
Amelia zaśmiała się radośnie, tuląc dziecko do piersi.
— Masz rację. Nazwiemy ją Maria Izabela Leonia de Courmont, ale od tej chwili, Gerardzie, będziemy na nią
mówili po prostu Morelle.
Paryż, 1934
W rezydencji de Courmontów na Ile St Louis kamerdyner czekał cierpliwie ze srebrną tacą w ręku.
— Telegram do panienki, z Ameryki.
Lais pochwyciła cienką kopertę, rozdzierając ją niecierpliwie. Na pewno chodzi o dziecko. O Boże, modliła się w
duchu, przejęta nagłym lękiem, spraw, by z maman wszystko było w porządku, w wieku czterdziestu lat nie powinno
się już rodzić dzieci. Do licha! Dziewczynka. Do szczęścia brakowało jej tylko następnej siostry! Morelle! Co za
imię! Pozostaje jedynie żywić nadzieję, że wygląd tego stworzonka będzie odpowiadał imieniu. Lais wpatrywała się
w telegram z niepokojem, nie mogła się pozbyć obawy, że przyjście na świat przyrodniej siostry wzburzy gładką
powierzchnię jej wód terytorialnych, a może nawet wywoła falę sztormową.
— To dziewczynka, Bennet — zawołała, ruszając w stronę drzwi. Zdąży jeszcze przed zamknięciem do Cartiera.
Kupi małej prezent z okazji chrztu, przepuści miesięczne kieszonkowe na coś niezwykle ekstrawaganckiego, co
zrekompensuje brak radości z narodzin siostry i co, do licha, będzie zupełnie nieprzydatne, bo tak naprawdę-to nie
chce jej dać niczego. Nie chce dzielić z Morelle żadnej sfery swego życia.
Cisnąwszy kosztownie opakowany prezent na tylne siedzenie dużego, ciemnoniebieskiego kabrioletu de courmonta,
Lais włączyła się w paryski ruch uliczny. Podczas jazdy sprawdzała w lusterku swe odbicie.
Pełna wątpliwości coraz to dotykała miedzianozłotych włosów. Może krótkie obcięcie było błędem? Ale taka
fryzura jest modna, a jeśli odbiegasz wyglądem od ostatniego krzyku mody, jeśli nie nosisz najmodniejszych
ciuchów i nie widują cię w najelegantszych miejscach, to po prostu nie istniejesz! Teoretycznie była w Paryżu, by
studiować na Sorbonie, lecz w rzeczywistości z rzadka uczęszczała na wykłady. Z lusterka spoglądały na nią
niebieskie oczy o zniewalającej niewinności; zniecierpliwiona odwróciła wzrok. Być może jest trochę samolubna,
ale przecież chce się tylko dobrze bawić. A prawda jest taka, że nie znosi nudy.
Lais zaparkowała samochód na rogu Boulevard St Germain i rue Bonaparte, naprzeciwko kawiarni „Deux Magots",
zablokowując wyjazd innemu samochodowi, i wolnym krokiem ruszyła w stronę młodego mężczyzny, który czekał
na nią przy stoliku na tarasie. Czekał na nią już od ponad godziny — całą wieczność! Puste filiżanki po kawie i małe
kieliszki znaczyły upływ czasu. — Jesteś nareszcie! — zawołał z ulgą. — Myślałem, że nie przyjdziesz. Jakim
cudem, zastanawiała się ze zmarszczonym czołem, mógł mi się
wydać taki atrakcyjny wczorajszej nocy? Jeśli już o to chodzi, ciekawe, dlaczego wszyscy mężczyźni, z którymi się
spotykała, wyglądają bardziej interesująco w nocy niż w zimnym świetle dnia?
Młody mężczyzna uśmiechnął się nerwowo, gdy kelner stawiał przed nią kieliszek Pernod.
— Napij się, Lais —- zachęcał, kładąc rękę na jej dłoni.
— Muszę iść. — Podniosła się natychmiast. — I tak już się spóźniłam na spotkanie.
Usiłując przecisnąć się za nią, przewrócił szklankę!
— Lais, Lais... zaczekaj...
Stopa Lais, obuta w biały pantofel, zdecydowanie nacisnęła na gaz. Dziewczyna odrzuciła głowę do tyłu, z ulgą
przyjmując ucieczkę, i wdychała głęboko charakterystyczne dla Paryża zapachy: kwitnących kasztanów, spalin,
świeżego pieczywa, aromatycznej kawy i wspaniale pachnących kobiet. Zapadał zmierzch, sklepy i kawiarnie
pobłyskiwały światłami, tworząc wzdłuż Sekwany coś na kształt kosztownego naszyjnika. Namiętność, jaką młody
mężczyzna wzbudził w niej wczorajszej nocy, zniknęła bez śladu, gdy Lais zobaczyła, z jaką niecierpliwością na nią
czeka i jak gorliwie chce się jej przypodobać. Tak naprawdę pociągała ją anonimowość hotelowego pokoju,
potajemna popołudniowa schadzka w jakimś przypadkowym mieszkaniu bądź wnętrze buchającej żarem przystani
wioślarskiej latem, przy zamkniętych okiennicach... czasami zastanawiała się, czy sama intryga nie jest bardziej
podniecająca niż seks. Niekiedy tak właśnie bywało.
Jest jeszcze ten rosyjski emigrant, Mikołaj, którego poznała parę dni temu. Wydaje się inny, intrygujący. Jego
udręczone, ciemne oczy zdawały się ją oceniać z taką intensywnością, że aż drżała na całym ciele. Mikołaj był
starszy od tłumu jej wielbicieli i może trochę niebezpieczny. Czekała, aż do niej podejdzie, ale nie zrobił tego;
przyciągana jego spojrzeniem, krążyła po zatłoczonym pokoju, nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa. Kiedy
wreszcie zbliżyła się do niego, odszedł z lekceważącym uśmiechem, jaki rzuca się naprzykrzającemu się dziecku,
podając ramię szałowej kobiecie w kreacji z atramentowoniebieskiego aksamitu, obwieszonej wielkimi brylantami.
Lais wiedziała, że Mikołaj został zaproszony na dziś wieczór do Villiersów. Tam właśnie jechała.
Nagle roześmiała się w głos. Znowu jest wolna, ma zaledwie dwadzieścia lat. Życie to wspaniała gra — która toczy
się według jej reguł.
3.
St Jean Cap Ferrat, Francja, 1934
Eleonora de Courmont szła śpiesznie przez hotelowy hol z różowego marmuru do restauracji, gdzie, jak jej
doniesiono, były kłopoty z wolnymi miejscami. Bardzo ważni goście musieli czekać, co bynajmniej nie budziło ich
zachwytu. Był to zaledwie jeden z wielu problemów, którym musiała stawić czoło tego dnia i któremu tylko ona
mogła zaradzić. Jako dyrektorka „Hostellerie la Rose du Cap" odpowiadała za wszystkie niepowodzenia, co prawda
na jej konto szły też wszelkie sukcesy, lecz to właśnie składa się na codzienne życie hotelarza.
Swój pierwszy egzamin Eleonora zdała na piątkę; zaczynała w „Palacio d'Aureville" na Florydzie — hotelu
należącym do rodziny mamy.-Już jako dziecko zakradała się do wielkich kuchni hotelowych i z szeroko otwartymi
oczyma podziwiała krzątaninę w czasie lunchu, przypominającą balet, w którego choreografii liczyły się ułamki
sekund. Szef kuchni wykrzykiwał polecenia podlegającym mu kucharzom, którzy zajmowali się przyrządzaniem
mięs, warzyw lub robieniem delikatnych sosów; w tym czasie cukiernicy przygotowywali wyszukane smakołyki, a
kelnerzy wbiegali lub wybiegali przez podwójne, wahadłowe drzwi, przynosząc głównemu szefowi na krótką
kontrolę każde danie przed podaniem do stolika. Eleonora kręciła się im pod nogamj i często ściągała na siebie
wybuchy gniewu, gdy zaglądała do garnków czy też wykradała małe ciasteczka. Brała udział w przeglądach
ogromnych stert prześcieradeł i puszystych ręczników, które zamieszkiwały przepastne komody, uwielbiała ich
rześki zapach świeżości. Pomagała pokojówkom ścielić łóżka i kręciła się w recepcji, zgłębiając tajemnice małej
centrali telefonicznej. Ucinała sobie pogawędki z dozorcą i szwajcarami i posyłała nieśmiałe uśmiechy tym, na
których cała ta działalność się koncentrowała — gościom. Nic więc dziwnego, że jej następnym krokiem była szkoła
hotelarska w Lozannie. Wreszcie, ku zaskoczeniu Eleonory, sześć miesięcy temu Amelia powierzyła jej
prowadzenie nowego hotelu w bardzo
malowniczym miejscu — na przylądku Cap Ferrat porośniętym zielonymi lasami, wciskającym się w lazur Mdrza
Śródziemnego, od którego zresztą pochodzi nazwa wybrzeża: Cóte d'Azur.
Eleonora wciąż jeszcze miała żywo w pamięci przerażenie, z jakim zareagowała na słowa uśmiechniętej Amelii,
pewnej, że sprawi córce radość. Jakże sprosta temu zadaniu? Jak zdoła sobie poradzić? Przecież większość gości
będzie od niej starsza. — Nonsens — odparła Amelia, gdy Eleonora dowodziła, że jej niedo-świadczenie okaże się
katastrofalne dla nowego hotelu. — Byłam niewiele starsza od ciebie, gdy przejmowałam „Palaęio" w Miami. Twój
wuj Edward po prostu wręczył mi klucze i powiedział: „To wszystko należy do ciebie. Nikt inny poza tobą tego nie
zrobi. Inaczej, »Palacio« zostanie zamknięte jeszcze przed otwarciem." Pracowałam wtedy po osiemnaście godzin
na dobę — a miałam na głowie ciebie i twoją siostrę. Musisz wypłynąć na szerokie wody, Eleonoro, to jedyne
wyjście. Eleonora jednak czuła się bardziej uczennicą, którą przecież jeszcze tak niedawno była, niż dyrektorką
najnowszego i najbardziej ekskluzywnego hotelu na Riwierze. I to straszne jąkanie... Co prawda już nie takie jak
kiedyś, ale w chwilach zdenerwowania znów się pojawiało ku jej zażenowaniu.
— To twoja szansa, Eleonoro — przekonywała Amelia, próbując przelać trochę swej pewności siebie na nieśmiałą
córkę. — Wykorzystaj ją i odnieś zwycięstwo.
Eleonora miała wrażenie, że należy do osób, które zawsze muszą się starać bardziej niż inni, i że nieustannie
pozostaje w cieniu swej towarzyskiej, otwartej siostry, Lais. Przewyższała jednak siostrę wiedzą — to jej
świadectwa szkolne napawały dumą maman i Gerarda. Choć z drugiej strony gwiazdą rozgrywek sportowych była
właśnie Lais, to jej w czasie zawodów przypadały małe srebrne puchary za biegi przez płotki, skoki wzwyż czy
klasyczne skoki do wody. Lais na pewno nie wzięłaby udziału w czymś długim i monotonnym, jak bieg przełajowy
czy maraton. Już w dzieciństwie Lais odkryła, iż w razie potrzeby może z powodzeniem wykorzystywać fakt, że ma
identyczną siostrę bliźniaczkę — maman i Gerard szybko to jednak ukrócili. A przecież ich wygląd nie był
identyczny. Lais miała błękitne oczy ojca, który osierocił je, gdy miały dwa latka, a Eleonora — niezwykłe,
brązowożółte oczy babki, Leonii. „Oczy kocie", wyśmiewała się Lais, kiedy były małe, ale Eleonora podejrzewała,
że tego właśnie siostra najbardziej jej zazdrości.
Przystając na chwilę przed dużym lustrem florenckim w złoconych ramach, przygładziła zwichrzony kosmyk
pięknych jasnych włosów i zacisnęła mocniej opasującą je aksamitną wstążkę. Ciemnoniebieski, jedwabny kostium
przydawał jej wyglądu osoby chłodnej i surowej; jedyną nieśmiałą oznaką próżności były kolczyki z żółtymi
brylancikami w kształcie łez, które podkreślały urodę jej oczu koloru złota. Zegarek od Cartiera podarował jej w
prezencie Gerard — w dniu, gdy objęła ^kierowanie hotelem — i od tego momentu
nosiła go stale, niczym talizman. Jak na razie szczęście jej nie opuszczało. Nikt nie mógłby wziąć Eleonory za
beztroską turystkę, wyglądała na młodą kobietę interesu, którą w istocie była — kobietę zmuszoną radzić sobie z
wieloma problemami, co zresztą wywoływało głęboką, pionową zmarszczkę na jej czole. Jednym z nich była wciąż
Lais. Do Eleonory dochodziły słuchy
0 wyczynach siostry w Paryżu, były to opowieści, których wolałaby oszczędzić Leonii, mamie i Gerardowi.
Z głębokim westchnieniem Eleonora nałożyła na swój mały, prosty nosek okulary w złotej oprawce z nadzieją, że
przydadzą jej nieco powagi, której mogłoby niedostawać dwudziestoletniej dziewczynie. Wzburzonych gości
ułagodzi szampanem — najlepszym szampanem, rzecz jasna — i poleci, by na salę wciśnięto dodatkowy stolik i
natychmiast ich obsłużono. Następnie złaja recepcjonistkę, odpowiedzialną za tę rezerwację, i zwróci jej uwagę,
żeby w przyszłości bardziej uważała. „Hostellerie" nie może sobie pozwolić na psucie zabawy swym gościom,
szczególnie jeśli dewizą hotelu jest coś wręcz przeciwnego. Przejrzy szybko rezerwacje na następny tydzień pod
kątem osobistości wymagających szczególnych względów i popędzi do Leonii
1 Jima na kolację. I, oczywiście, jak zwykle się spóźni!
Jim Jamieson patrzył, jak Leonia idzie wijącą się wzdłuż przylądka, kredową ścieżką; w miarę jak się zbliżała,
przyśpieszała kroku — zdążała do swej ukochanej willi niczym gołąb, który powraca do gniazda. Wysoka i szczupła,
wyglądała z daleka jak młoda dziewczyna. Poruszała się długimi, równymi, kocimi krokami — taki właśnie krok
kojarzył mu się z jej karierą na wielkich scenach świata. Nawet z bliska odnosiło się wrażenie, że. czas nie chce
naruszyć gładkiej powierzchni jej skóry; widać było tylko zmarszczki wokół oczu, gdy się śmiała, albo smutny
wyraz twarzy w chwili zmartwienia. Czasami przyglądał się Leonii, jak szukała w lustrze śladów pewnych
minionych wydarzeń, które jej zdaniem powinny odcisnąć na twarzy swoje piętno, i ze. zdziwieniem odkrywała, że
bezgraniczne smutki i radości zostawiły jej twarz tak nie naruszoną.
Leonia miała pięćdziesiąt sześć lat; od siedemnastu lat byli małżeństwem, a mimo to Jim oczyma wyobraźni wciąż
widział w niej młodą hazardzistkę, która, z podwiniętymi do łokci rękawami, grała nocą w pokera. Pamiętał, jak
zgarnęła ze śmiechem wygraną i wyszła, zostawiając bez grosza sześciu pełnych podziwu pasażerów, którzy zdołali
przetrzymać sztormowe kołysania transatlantyku. Leonia była jedyną kobietą, która podczas rejsu do Nowego Jorku
opuszczała swoją kajutę — robiła to jednak tylko w nocy, przyłączając się do grających mężczyzn. Później wyznała,
że powodował nią po prostu lęk — bała się, że w czasie gdy będzie spała, okręt pójdzie na dno. Wówczas jednak był
pod ogromnym wrażeniem jej odwagi, jej świetnej gry w pokera i... olśniewającej urody. Owej pierwszej nocy, kiedy
szła w jego stronę przez pogrążoną w półmroku salę, miał wrażenie, że widzi nieziemską piękność.
Później przekonał się, że Leonia może się przeistaczać w dwie różne osoby: jego Leonię Bahri — pół Francuzkę, pół
Egipcjankę — i „Leoni" — wielką gwiazdę sceny, która w niezwykłym, pięknym makijażu, ściśle przylegających
złocistych sukniach od Fortuny'ego i z uległą czarną panterą na łańcuchu u stóp przemierzała sceny Paryża, Londynu
i Nowego Jorku, hipnotyzując widownie pełnymi namiętności piosenkami. Dla niego miała tę samą tajemniczość i
powab co dawniej.
Mały brązowy kot otarł się o nogi Leonii i pomknął naprzód do furtki, gdzie czekał we władczej pozie na jej
otwarcie. Leonii zawsze towarzyszył jakiś mały, brązowy kot. Starożytni Egipcjanie, powiedziała mu kiedyś z
uśmiechem, wierzyli, że koty są nieśmiertelne. Mimo wysiłków Jima Leonia trwała w swej wierze w tajemne moce
egipskiej bogini Sekhmet. Czyż bogini nie dowiodła swej mocy? „Monsieur" nie żyje. Wciąż trzymała w sypialni
posążek Sekhmet; na wysokim marmurowym cokole oświetlony delikatnym światłem sprawiał wrażenie, że
rozprasza ciemności. Zgadzała się oczywiście z Jimem, gdy dowodził, że nie może wierzyć w to, iż jej życiem rządzi
Sekhmet, odwracała jednak wtedy wzrok, a jej twarz przybierała nieobecny wyraz.
Odrywając myśli od przeszłości, Jim wyszedł ścieżką na spotkanie Leonii. Mają dosyć rodzinnych problemów, by
jeszcze troszczyć się o tych, co odeszli. Czy powiedzieć Leonii o jej wnuczce? Zaledwie przed godziną dzwoniła z
Paryża serdeczna przyjaciółka Leonii, Karo Montalva, i doradzała przedsięwzięcie jakichś kroków, by nie dopuścić
do ogromnego skandalu w rodzinie de Courmontów — takiego, jak ten sprzed czterdziestu lat, który wywołała
Leonia. Ogród nie przestawał być dla Leonii źródłem przyjemności, wiązało się z nim tyle wspomnień. W
zapadającym zmierzchu połyskiwał basen z fontannami, tuż obok znajdowała się ławka, umieszczona tak, by można
było stąd oglądać nadmorskie zachody słońca. Rósł też w pobliżu kwitnący właśnie oleander, który posadziła dla
uczczenia pamięci Bćbć, swego pierwszego, najbardziej ukochanego kota. Łagodne schody prowadziły do uroczego
zakątka na plaży, wciśniętego między zatokę koloru akwamaryny a plątaninę zieleni cypla, łączącej błękit nieba z
kolorem nefrytu.
Kiedy kupiła tę willę, był to zwykły kwadratowy budynek białego koloru, teraz zdążył się już rozrosnąć i
rozprzestrzenić, wzbogacony o łuki, tarasy, wyłożone terakotą podłogi. Biała willa z zielonymi okiennicami dająca
chłód. To był jej dom i schronienie. Miejsce to kochała najbardziej na świecie. Właśnie tutaj zaczęła naprawdę żyć.
Tutaj też zrozumiała wreszcie, kim jest.
Stara madame Frenard krzątała się niemrawo w jadalni, ustawiała ulubione niebieskie talerze Leonii i duży, lśniący,
niebieski dzbanek pełen polnych kwiatów. Madame Frenard pracowała u grand-mere, odkąd Eleonora sięgała
pamięcią.
— Bonsoir, madame — zawołała głośno, starając się pokonać postępującą głuchotę staruszki.
— Bonsoir, mademoiselle Eleonoro. Co słychać u małej siostrzyczki panienki, Morelle?
Eleonora zaśnuała się wesoło. Trzymiesięczna Morelle skupiała na sobie uwagę wszystkich mieszkańców willi.
— Pokażę pani później kilka fotografii, madame Frenard — obiecała. Na długim tarasie, z którego rozpościerał się
widok na zatokę, stało srebrne wiaderko do lodu, zdobione kropelkami zimnej wody, z butelką szampana. Eleonora
pomachała ręką Leonii i Jimowi, wchodzącym właśnie po schodach na taras. Tworzyli ładną parę. Jim — wysoki,
typowy Amerykanin i grand-mere, która nawet w zwykłej bluzce i spódnicy wyglądała czarująco, pełna francuskiej
elegancji. Eleonora zastanawiała się, zdenerwowana, czy powtórzyć im pogłoski o Lais.
Wymieniając z wnuczką pocałunek, Leonia przyjrzała jej się krytycznie.
— Doprawdy życzyłabym sobie, żebyś nosiła się mniej surowo — powiedziała. — Jesteś za młoda, żeby być tak...
szczelnie zapięta pod samą szyję! Zaśmiały się obie z tego jakże trafnego opisu. Rzeczywiście odnosiło się wrażenie,
że Eleonora skrywa swą młodość i kobiecość pod urzędową fasadą.
— Być może nie będziesz miała tego za złe Eleonorze — odezwał się Jim, nalewając szampana — kiedy się dowiesz,
co Karp miała do powiedzenia o twojej drugiej wnuczce.
— O Lais? No, o co chodzi tym razem?
— Obawiam się, że i do mnie dotarły też pewne pogłoski — wyznała Eleonora.
— No dobrze — odparła z westchnieniem Leonia — powiedzcie mi wiec najgorsze.
— Najgorsze — rzekł Jim—jest dwadzieścia lat starsze od Lais i prowadzi się tak, że się go wyparła własna rodzina.
Utrzymuje, że jest rosyjskim arystokratą, który jako jedyny z rodziny przeżył rewolucję. Utrzymuje także, że wraz z
najbliższymi stracił pieniądze i posiadłości, które skonfiskowali bolszewicy. Od tego czasu zdążył być
taksówkarzem, piosenkarzem w różnych nocnych klubach i, jak mówi Karo, stręczycielem. Obecnie żyje z twoją
wnuczką, a także z twojej wnuczki, nie licząc oczywiście innych drobnych źródeł dochodu, o których Lais może
wiedzieć lub nie. — Jak na przykład?... — zapytała Leonia z ciężkim westchnieniem.
— Dostarczanie narkotyków, kobiet... czegokolwiek, za co może dostać pieniądze... od tych, którzy tego właśnie
potrzebują. Twarz Leonii wydawała się jakby zastygła z gniewu.
— A co ty słyszałaś, Eleonoro? Eleonora wpatrywała się w płytki terakoty.
— Czy muszę o tym mówić, grand-mare?
— Musisz.
— Odbywają się szalone przyjęcia. Często hałas jest taki, że sąsiedzi
wzywają policję, wywołuje to spory skandal. — Wzrok dalej miała utkwiony w podłogę, widać było, że nie chce już
o tym mówić.
— Dość już było skandali w rodzinie de Courmontów — stwierdziła szorstko Leonia. — Jutro jadę do Paryża i
zobaczę się z Lais.
Jim spostrzegł, że drży jej nieco ręka, w której trzyma szampana; zastanawiał się, czy to z wściekłości na Lais, czy ze
wstydu. Gdy Leonia wchodziła do domu „Monsieur", nie mogła uwolnić się od strachu; nigdy nie przestąpiła progu
tego domostwa za życia Gillesa de Courmonta. Przez lata, kiedy byli razem, mieszkali na jego wielkim jachcie albo
w swoim domu na Place St Georges czy też w małej willi Leonii w St Jean Cap Ferrat. Tutaj zaczęła bywać dopiero
po ślubie swojej córki, Amelii, z synem „Monsieur", Gerardem. Przez cały czas czuła jednak jego obecność —
ciemna, pełna surowej urody twarz Gillesa spoglądała na nią z rodzinnych portretów de Courmontów, a wyniosłe
pokoje nadal strzegły jego tajemnic. Służąca, która otworzyła drzwi, wprowadziła ją do salonu. Leonia rozejrzała się
z przerażeniem po pokoju. Na stołach i lustrach wykwitł grubą warstwą kurz, a z kryształowych wazonów,
wypełnionych do połowy zielonkawą wodą, zwisały dawno zwiędłe kwiaty. Każde wolne miejsce zaśmiecały
kieliszki i talerze, na pięknych, starych dywanach widać było złowieszcze, ciemne plamy. Gdy podchodziła do
okien, pod stopami zachrzęściły jej odłamki szkła; pochylona nad szczątkami pięknego niegdyś kieliszka do wina z
cienkiego laliąue'owego szkła posłała gniewne spojrzenie małej pokojówce o niechlujnym wyglądzie, która z
obojętnym wyrazem twarzy czekała przy drzwiach.
— A gdzie jest Bennet? — zapytała Leonia. Angielski kamerdyner służył u de Courmontów od kilkudziesięciu lat i
pod jego okiem wszystko szło w domu jak w zegarku. Widocznie się starzeje, skoro pozwala, by to miejsce
znajdowało się w takim stanie. — Benneta już nie ma, madame. — Głowa dziewczyny opadła znużona. Leonia
zauważyła, że fartuszek służącej, podobnie jak dywan, cały jest w plamach.
— Chcesz powiedzieć, że Bennet odszedł?
— Dwa tygodnie temu. Powiedział, że nie wróci. Wszyscy odeszli z wyjątkiem mnie i Jeanne. My odchodzimy pod
koniec tego tygodnia, to jest, kiedy wypłaci nam nasze pensje. Czy też powinnam powiedzieć, co bardziej
prawdopodobne, jeżeli nam je wypłaci.
Leonia gniewnie zacisnęła szczęki.
— Właśnie, gdzie jest moja wnuczka? Mała pokojówka unikała jej wzroku.
— Myślę, że jeszcze śpi, madame.
Pozłacane wskazówki ładnego porcelanowego zegara na marmurowym kominku pokazywały godzinę drugą.
— Gdzie jest jej pokój? — Leonia zdecydowanie skierowała się w stronę drzwi.
— Madame, proszę poczekać, proszę! — Dziewczyna stanęła w drzwiach, próbując zagrodzić drogę. — Ona śpi,
madame. Myślę, że nie powinna pani... Ojej! — wydała z siebie jęk, gdy Leonia stanowczo zaczęła wchodzić po
schodach.
Leonii wystarczył pobieżny rzut oka na zaśmieconą bawialnię, by zorientować się w sytuacji. Częściowo zaciągnięte
jedwabne zasłony zwisały smętnie z sufitu. Karafka do brandy, z jedną trzecią zawartości, stała na inkrustowanym
stoliku z drewna atłasowego, na którym widniały okrągłe lepkie ślady po winie wylanym niedbale z kieliszków. W
pokoju unosił się smród papierosów i brandy, marszcząc nos Leonia otworzyła na oścież okna, by wpuścić trochę
świeżego powietrza. — Czy to ty, Jeanne? — dobiegł zaspany głos Lais z pogrążonej w mroku sypialni. — Przynieś
kawę. Mnóstwo kawy. I dopilnuj, żeby tym razem była gorąca.
— Lais, nałóż na siebie łaskawie jakieś ubranie i przyjdź tu natychmiast. Z sypialni dobiegł stłumiony pisk.
— Grand-mere! Wyjdź stąd. Wyjdź stąd, proszę. Leonia zdjęła z krzesła stertę cienkiej bielizny i usiadła.
— Czekam, aż wyjdziesz, Lais. I pośpiesz się, proszę.
— Babciu, błagam... Spotkamy się za pół godziny, w dowolnym miejscu, które wskażesz.
— Czekam tutaj, Lais.
— Co się dzieje? — Głos z wyraźnym obcym akcentem był głęboki i grzmiący. — Przynajmniej raz bądź cicho, ty
głupia sikso. Lais uciszała męski głos.
— Przestań szeptać do mnie, na miłość boską, jeśli darłaś się przez ostatnie dziesięć minut. Mówiłem już, że chcę
spać... Twoja babka? Co ona tutaj robi? Niewątpliwie wtrąca się do nie swoich spraw. Pozwól, że ja się nią zajmę!
W szepcie Lais słychać było błaganie.
— Nie, nie, proszę, Mikołaju, proszę... Poczekaj tu. Porozmawiam z nią. Po prostu poczekaj chwilę.
Gdy Mikołaj wkroczył buńczucznie do pokoju, otulając swoją nagość jedwabnym szlafrokiem we wzór turecki,
Leonia stała wyprostowana, z wysoko podniesionym czołem — zawsze tak reagowała, gdy była nieco przestraszona.
Mierzył dobrze ponad sześć stóp, miał potężne ramiona i świetnie rozwiniętą klatkę piersiową, spod krzaczastych
brwi spoglądały groźnie na Leonię ciemne oczy.
— Czemu to zawdzięczamy tę nagłą wizytę? — spytał, wciskając ręce w kieszenie szlafroka i górując nad nią
niebezpiecznie. — Jestem tu, żeby rozmówić się z moją wnuczką — odparła sztywno Leonia. — Niech pan będzie
tak miły i jej to powie.
— Chcemy, aby pani stąd wyszła. I to natychmiast! — Mikołaj wskazał
palcem otwarte drzwi, za którymi kryła się mała pokojówka, słuchając w napięciu rozmowy.
- A kim pan właściwie jest? — zapytała. Stawiając mu tak nieustępliwie czoło, wydawała się jeszcze bardziej
wyprostowana.
— Jestem książę Mikołaj Oblakoff, dawny oficer w armii carskiej i potomek jednego z najświetniejszych rodów
Rosji. — Tu wyprostował się, prezentując cały swój imponujący wzrost.
— W takim razie nie widzę potrzeby, żeby utrzymywała pana moja wnuczka!
— Och, grand-mere — Lais podniosła się z trudem i stanęła przed Mikołajem. Jej jasne włosy były zmierzwione, a
na bladej twarzy widniały ślady makijażu z poprzedniego wieczora. Różowa jedwabna koszula ledwie zakrywała jej
smukłe ciało; Leonia z bólem zauważyła podpuchnięte powieki i różowofioletowe cienie pod oczami. Brak umiaru
nigdy nie służył urodzie.
— Babciu, proszę... Poczekaj na mnie na dole — błagała Lais. — Tam możemy porozmawiać. Same.
— To nie jest dom twojej babki — awanturował się Mikołaj. — Nie jej pieniądze wydajesz. A właściwie nie warto w
ogóle zwracać na nią uwagi.
— Zaczekaj, Mikołaju, proszę, pozwól mi samej z nią porozmawiać. Wszystko będzie dobrze, obiecuję.
_To zaszło już za daleko! — zawołała z gniewem Leonia. — Spójrz na
siebie, Lais! Spójrz na ten dom! Nie masz wstydu? To dom twojego ojca, to pod jego dachem śpisz z tym...
oszustem! Z pełnym wściekłości rykiem Mikołaj zaczął gwałtownie potrząsać Leonią. Lais rzuciła się na niego z
wrzaskiem, rozdrapując mu twarz długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami.
— Ty draniu! Nie waż się jej dotykać! Mikołaj przycisnął ręce do twarzy, po czym wpatrywał się w zakrwawione
palce. Uniósł rękę i wymierzył Lais potężny policzek, wskutek którego zatoczyła się na podłogę.
— W taki oto sposób traktuje się w naszym kraju dziwki — poinformował Leonię, poprawiając szlafrok.
— Jak słyszałam, są w pańskim życiu pewne szczegóły, które z pewnością bardzo zainteresują policję — rzekła
Leonia, podnosząc słuchawkę. — Zadzwonię do nich, żeby usunęli pana z tego domu, i jeśli będzie trzeba, uzyskam
nakaz sądowy zabraniający panu na zawsze spotykania się z Lais. Jeśli jeszcze kiedykolwiek wasza książęca mość
odważy się zbliżyć do niej albo do tego domu, to znajdzie się za kratkami.
— Nie zamierzam pozostawać tutaj ani chwili dłużej, niż to będzie konieczne — odparł Mikołaj, dostrzegając swą
porażkę dopiero teraz, gdy stanął z nią oko w oko. — To chlew! — Kopnął pustą butelkę, która leżała na jego drodze,
i poszedł do sypialni. — Jest nie tylko dziwką, lecz także flejtuchem.
— Mikołaju! — zawołała pjaczliwie Lais. — Zaczekaj, proszę... zaczekaj.
— Lais! — Głos Leonii był zimny jak lód. — Podejdź tu ze mną. Chcę, żebyś przyjrzała się sobie w lustrze.
Zbliżyły się razem do wielkiego, rzeźbionego gzymsu nad kominkiem. — A teraz powiedz mi, co widzisz.
Lais z trudem otworzyła opuchniętą, zranioną powiekę i przyjrzała się swemu odbiciu. Z kącika ust spływała krew,
mieszając się z rozmazaną czerwoną szminką; lewa strona twarzy była opuchnięta i zaczerwieniona. Jasne włosy
miała splątane, a wymiętą koszulę w plamach krwi.
— No? — zapytała Leonia. — Widzisz flejtucha, Lais? Czy może dziwkę? Mikołaj ma więc rację?
Lais cofnęła się z odrazą.
— Nie. Nie, grand-mere, to nie było tak...
— Dlaczego zatem wyglądasz, jakby właśnie tak było? Czy na tym polega zabawa?
— Kochałam Mikołaja, babciu — mruknęła. Leonia spojrzała na wnuczkę w osłupieniu.
— Naprawdę? — szepnęła.
— Widzi pani? — Mikołaj, w nienagannie skrojonym, ciemnym garniturze i świeżo odebranej z pralni koszuli,
zawiązywał jedwabny krawat. — Jest we mnie zakochana. Mówiłem pani. To ona uganiała się za mną! Nie mogła
beze mnie żyć. Nie mogła żyć bez tego, co, używając jej słów, tylko ja mogę jej dać...
Lais przyglądała się zdumiona odbiciu Mikołaja w lustrze, po czym przeniosła wzrok na swoje odbicie. Czy
rzeczywiście zaledwie przed trzema miesiącami mogło jej się wydawać, że trzyma w ręku wszystkie atutowe karty w
grze, którą jest życie? Że może mieć każdego mężczyznę i rzucić go, kiedy zechce, kiedy znudzi ją swą
zaborczością? Jak wygląda teraz! — Mikołaju, powiedz pokojówce, gdzie odesłać twoje rzeczy — poleciła
chłodnym tonem. — I nie przychodź więcej do tego domu.
Mała pokojówka wycofała się szybko korytarzem, gdy Mikołaj pchnął drzwi.
— Moja droga Lais — rzekł, lustrując ją wzrokiem od stóp do głów — nie mam już po co się z tobą spotykać.
Leonia i Lais czekały w milczeniu, aż rozległ się trzask wielkich, podwójnych drzwi, wtedy Lais, drżąc na całym
ciele, opadła na szezlong. — Och, grand-mere, grand-mere — łkała — co też ja narobiłam? Tak mi przykro. Nie
chciałam, żeby to przybrało taki obrót... wszystko stawało się coraz bardziej szalone...
Leonia objęła wnuczkę i zaczęła ją delikatnie głaskać po jasnych, wzburzonych włosach, tak jak robiła to, gdy Lais
była jeszcze dzieckiem. — To była pomyłka, po prostu głupia pomyłka — mruczała kojąco.
— Ale co ja teraz pocznę, babciu? — zapytała szeptem Lais niczym grzeczna, mała dziewczynka.
— Zabieram cię, kochanie, do domu, na Florydę, do rodziców — rzekła stanowczo Leonia. — I do Morelle. Być
może przy swojej małej siostrzyczce zdołasz wrócić do rzeczywistości.
4.
Noel Maddox był mały jak na siedmiolatka, znacznie mniejszy niż jego najlepszy przyjaciel, Łukasz Robinson.
Oczywiście, Łukasz był już prawie dorosły — miał dziesięć lat. Łukasz miał także bujną, rudą czuprynę i okrągłe,
niebieskie oczy, których niewinne spojrzenie niezawodnie wywoływało uśmiech na każdej twarzy. Łukasz mógł
sobie pozwolić na wszystko. Mógł dostać dodatkową kromkę chleba, kiedy był głodny, a raz nawet, posyłając
szczególnie smutne spojrzenie kierownictwu sierocińca w czasie wizytacji, dostał duży kawałek angel cake —
różowo-biało-żółtego tortu przekładanego warstwami kremu. Oczywiście, podzielił się nim z Noelem, może
niedokładnie po połowie, tego jednak Noel nie oczekiwał. Tort smakował najlepiej na świecie, częściowo dlatego, że
dzieci w Sierocińcu Maddoxa nieczęsto dostawały ciasto, ale przede wszystkim dlatego, że dał mu je Łukasz.
Noel siedział na twardej, drewnianej ławce naprzeciwko gabinetu pani Grenfell i czekał na swego przyjaciela. Gęste,
czarne włosy miał ostrzyżone tuż przy skórze — w ten oto sposób przełożona radziła sobie z problemem wszy. Taka
fryzura podkreślała wystające kości policzkowe i uwydatniała uszy, które wydawały się niezwykle odstające. Twarz
siedmioletniego Noela pozbawiona była dziecięcego wyrazu! Głęboko osadzone, szare oczy sprawiały wrażenie
bezbarwnych, a usta spękane były od wiatru, który czerpiąc siłę z bezkresnych równin zawodził, pogwizdując wokół
przysadzistych, kwadratowych budynków sierocińca. Gdy Noel siedział tak na ławce, machając stopami nad
lśniącym linoleum, jego chude ciało wydawało się skurczone w błękitnych, wyblakłych od słońca ogrodniczkach.
Łukasz bez wątpienia dostawałby stopami do podłogi. Nie obcięto mu też włosów, bo małron oświadczyła, że
Łukasz nigdy, ale to nigdy, nie miał wszy. Nie wiedziała, jak tego dokonał, przypuszczała, że dopomogły mu w tym
anioły. Noel był tego samego zdania.
Przesunął się niecierpliwie na ławce. Siedział tu już blisko pół godziny i gdyby przyłapała go matron, znalazłby się w
kłopocie. Obiecał jednak Łukaszowi, że na niego zaczeka. Przyjaciel nie powiedział, dlaczego idzie do gabinetu pani
Grenfell, ale to na pewno coś ważnego, skoro trwa tak długo.
Nagle drzwi się otworzyły i ze środka dobiegł go dźwięk głosów i wysoki, rozbawiony śmiech kobiety. Nie był to
śmiech pani Grenfell. Noel zsunął się z ławki i wpół biegnąc, wpół ślizgając się pokonał korytarz, po czym schował
się za rogiem i ostrożnie wyglądał w stronę drzwi. Łukasz tymczasem wyszedł tyłem z gabinetu, wykrzykując słowa
pożegnania do osób wewnątrz, pomachał im też wesoło ręką. Gdy się odwrócił, na jego twarzy malował się szeroki
uśmiech. Ruszył wolno korytarzem w stronę Noela. — Łukasz. — Noel złapał go za rękę, gdy przechodził obok.
— Och, cześć. — Przyjaciel szedł dalej, jak gdyby niepomny na to, że prosił Noela, by na niego zaczekał.
— Co się stało? Masz jakieś kłopoty?
— Dlaczego miałbym mieć kłopoty? Nie zrobiłem przecież nic złego. Zanim Łukasz zjawił się na nagłe wezwanie
pani Grenfell, obydwaj
przeanalizowali wszelkie możliwe wykroczenia, jakich mógł się ewentualnie dopuścić, o których już teraz nie
pamiętał. Noel przyśpieszył, by nadążyć za długim, swobodnym krokiem przyjaciela.
— O co więc chodzi? Dlaczego cię wezwała? Łukasz wzruszył ramionami.
— Chodzi po prostu o gości. Przypuszczam, że chcieli sobie obejrzeć niektóre dzieciaki.
Noel zmarszczył czoło. W sierocińcu goście należeli do rzadkości. Czasami przychodziło jakieś starsze małżeństwo
i zdarzało się, że zabierało niemowlę — dziewczynkę zawiniętą w nowe, miękkie, różowe kocyki. Przeważnie
jednak przybysze nie chcieli oglądać starszych jak oni chłopców. Są tylko sierotami. Rozmyślając o tym, Noel
zwolnił kroku. Teraz puścił się biegiem, by dogonić sylwetkę żwawo poruszającego się Łukasza, który zeskakiwał
ze zniszczonych, kamiennych stopni. Na płaskim, pozbawionym trawy podwórku grało w koszykówkę dwudziestu
małych chłopców w szortach z szorstkiego drelichu i białych podkoszulkach. Ich grze przyglądał się nieuważnie pan
Hill, który przychodził tu dwa razy w tygodniu i w niedziele, by prowadzić z nimi gimnastykę i uczyć różnych gier.
Noel nienawidził wychowania fizycznego. Biegi go wyczerpywały, poza tym wiedział, że w szortach i podkoszulku
wygląda jak szkielet — sama skóra i kości. Nie szło mu w baseballu ani w piłce nożnej. Pan Hill, zamiast zostawić go
w spokoju jako najmłodszego, zmuszał chłopca do jeszcze większego wysiłku, argumentując, że powinien
dotrzymywać kroku innym. To dzięki Łukaszowi unikał najbardziej zaciętej walki pod koszem, gdzie celowo
kierował go pan Hill; nie kto inny też towarzyszył mu ramię w ramię w biegu przełajowym i przybiegał z nim na
końcu — daleko w tyle za resztą. Bez Łukasza, pomyślał Noel, mógłby po prostu paść z wyczerpania i skonać
po pierwszych siedmiuset metrach. Upadł raz na poboczu kamienistej drogi, pod zamkniętymi powiekami wirowały
mu złowieszczo czerwone plamy, paliło go wyschnięte gardło, a serce waliło tak mocno, że wyraźnie słyszał jego
bicie. Łukasz go zauważył i przybiegł, podając przyjazną dłoń.
— Dalej, mały — rzekł uprzejmie — pierwszy kawałek zawsze jest najtrudniejszy, a ty biegniesz za szybko, starając
się nie odpaść z grupy. Zaraz poczujesz się lepiej. Machniemy na wszystko ręką i dobiegniemy do mety wtedy, kiedy
damy radę.
W spojrzeniu Noela wdzięczność mieszała się z podziwem. Z racji wieku zawsze był samotny. Przypadek zrządził,
że w tym czasie, kiedy podrzucono go do sierocińca, trafiły tu same dziewczynki, które szybko zaadoptowano i w ten
sposób Noel został pozbawiony towarzystwa rówieśników. Inni chłopcy byli od niego dużo starsi — starsi nawet niż
Łukasz — albo też zupełnie mali, w grupie niemowlaków. Nikt nie chciał czekać na najmłodszego ani wziąć go do
swej drużyny, ani też się z nim zaprzyjaźnić. Swymi słowami Łukasz przerwał osamotnienie, które towarzyszyło
Noelowi. Noel go za to pokochał. Często rezygnował z różnych zajęć, żeby być blisko Łukasza, ścielił mu łóżko, pod
swój cienki materac wkładał jego spodnie z szarej flaneli, by miały kanty na niedzielę, a przed mszą w kaplicy
pucował do połysku czarne buty przyjaciela. Oddanie Noela było zupełne. Łukasz, który mimo niecałych dziesięciu
lat cieszył się sympatią starszych chłopców z racji wzrostu i miłego usposobienia, tolerował Noela z szerokim,
pełnym życzliwości uśmiechem i w obecności kolegów nazywał „małym". Kiedy jednak byli sami, Łukasz z nim
rozmawiał. Opowiadał o tym, co będzie miał, gdy dorośnie. Nigdy o tym, kim zamierza zostać. Tylko — co będzie
miał. Dom — mawiał, a Noel słuchał z szeroko otwartymi oczyma — z dużą ciepłą kuchnią, gdzie można usiąść i
zjeść tyle ciasta, ile się zapragnie, a także wypić duże szklanki zimnego mleka, i ładne sypialnie na górze z
prawdziwymi dużymi łóżkami, które są miękkie," a nie jak te w sierocińcu — wąskie ze słomianymi materacami.
Schody będą wyłożone grubymi, białymi dywanami, a w garażu (tę część opowieści lubił Noel najbardziej) będzie
stał duży, błyszczący, czerwony samochód — szybki i drogi. W tym miejscu Łukasz się uśmiechał i trącał Noela
łokciem. — Jasna sprawa — mówił, puszczając oko — że w tym luksusowym wozie będzie obok mnie siedziała
ładna dziewczyna. Tu Noelowi serce podskakiwało do gardła. Za każdym razem czekał, że Łukasz powie, iż to on,
Noel, będzie siedział obok niego na przednim siedzeniu tego luksusowego, czerwonego samochodu — że będą tam
razem, obydwaj. Nie pojmował, jakim cudem Łukasz może pragnąć towarzystwa jakiejś durnej dziewczyny; była to
zagadka zdolna obudzić w nim niepokój w samym środku nocy, burząc nieznane dotąd w życiu Noela poczucie
bezpieczeństwa. Dlaczego Łukasz nie chce jego? Dlaczego woli jakąś głupią dziewczynę?! Nie pojmował tego.
Przyglądał się, jak przyjaciel biegnie przez całe boisko i skacze na
najwyższy drążek, jak przez chwilę się huśta, po czym unosi ciało tak, że znajduje się ono na jednym poziomie z
drążkiem. Chłopcy obserwujący Łukasza wydali pomruki podziwu, gdy przerzucił swe muskularne ciało nad
drążkiem, zakreślając zgrabną pętlę, i czysto wylądował. Wytarłszy ręce z kurzu w ogrodniczki, przebiegł przez
boisko do koszykówki, pochwycił piłkę sprzed nosa czekającym na nią chłopcom i wrzucił idealnym łukiem do
kosza. Szare oczy Noela otworzyły się szeroko z podziwu. Zapomniał o wizycie Łukasza w gabinecie pani Grenfell,
o zagadkowym kobiecym śmiechu, o tym, że Łukasz zbył pytania i jakby zapomniał o jego obecności na korytarzu.
Rozpierała go duma, że jest jego przyjacielem.
Dziewczęta z Sierocińca Maddoxa trzymano możliwie jak najdalej od chłopców. W lecie nosiły niebieskie sukienki
w drukowany wzorek — obwisłe i za długie, w zimie zaś ocierające delikatną skórę sukienki z szorstkiej granatowej
wełny. Uczyły się czytania i kaligrafii, zgłębiały tajemnice rachunków, by móc robić zakupy i rządzić się pieniędzmi
przy prowadzeniu domu, uczyły się także historii Stanów Zjednoczonych, żeby rozpoznawać flagę, której ślubowały
wierność, i dowiedzieć się, dlaczego w ogóle składały uroczystą przysięgę. Te zajęcia były drugorzędne w stosunku
do tych, które uznawano za niezbędne w życiu otwierającym się przed młodą kobietą. Należało do nich gotowanie,
prowadzenie domu i szycie. Dziewczęta z Sierocińca Maddoxa były później rozchwytywane przez biura
pośrednictwa pracy; miały opinię porządnych, odpowiedzialnych dziewcząt, z których po odpowiednim
przeszkoleniu mogą być dobre służące, kucharki i gospodynie domowe. Odznaczały się, oczywiście, schludną
powierzchownością i skromnym strojem, sierociniec nalegał też, by dziewczęta nie pracowały w niedziele i tym
samym mogły uczestniczyć w nabożeństwach. Sierociniec Maddoxa miał swoje zasady.
Dla większości starszych chłopców arytmetyka i język angielski stawały się możliwe do zniesienia jedynie dzięki
obecności dziewcząt. Zabójcze spojrzenia krzyżowały się nad pełnymi plam drewnianymi ławkami, zwinięte kartki
fruwały niebezpiecznie wzdłuż wąskich ławek tuż przed krótkowzrocznymi oczyma zdezorientowanego
nauczyciela, a wieczorem za kurnikami odbywały się śmiałe randki. Noel nie bardzo rozumiał, co się dzieje przy
kurnikach, choć podejrzewał niejasno, że rzeczy te nie mieściłyby się w „zasadach Sierocińca Maddoxa". Raz,
wysłany po jajka, natknął się na parę złączoną w namiętnym uścisku. Dziewczyna odwróciła twarz, żeby nie mógł jej
rozpoznać, a chłopak, czternastoletni Matt Brown, obrzucił go jadowitym spojrzeniem i kazał mu zjeżdżać. Zdążył
jednak zauważyć, że sukienka dziewczyny w drukowany wzorek jest rozpięta do pasa, a ręce Matta znajdują się w
środku. Wywołało to u Noela dziwne uczucie: przyśpieszone bicie serca i podniecenie. Oddalił się szybko po jajka,
nagłe zdenerwowanie próbował pokryć głośnym gwizdaniem i rozpędzaniem kur. Opowiedział o tym później
Łukaszowi, na co ten wybuchnął śmiechem. — To ci szczęściarz — było całą
odpowiedzią na pytające spojrzenie Noela. — Jeszcze jesteś za mały, pewnego dnia wszystko zrozumiesz. —
Czasami mogłoby się zdawać, pomyślał z podziwem Noel, że Łukasz ma co najmniej dwanaście lat.
Stało się to w dwa tygodnie po zagadkowej wizycie przyjaciela w gabinecie pani Grenfell. Łukasza wywołano z
klasy, co wszyscy powitali z mieszaniną zawiści, jako że opuszczał matematykę, i współczucia, jako że wzywano go
do gabinetu z nie znanego nikomu powodu. Łukasz wrócił po godzinie, uśmiechnięty i z wypiekami na twarzy.
Później otoczyli go starsi chłopcy, zadawali mu pytania, śmiali się i rozmawiali podniesionymi głosami. Noel kręcił
się w pobliżu tego zaklętego kręgu i próbował pochwycić strzępy podekscytowanych rozmów.
— Jak wyglądają? Czy są bogaci? Gdzie mieszkają? Jaki samochód? Gdzie? Kiedy? Kiedy wyjeżdżasz?...
Noel czekał, oparty o mur i pobladły na twarzy. Zaciśnięte pięści wcisnął głębiej w kieszenie i przygryzał spękane
usta, by powstrzymać ich drżenie, czuł w ustach słony smak krwi.
— To nie wszystko — dobiegł go wyraźnie z grona chłopców głos Łukasza. — Powiedzieli, że byłoby
niesprawiedliwe, gdybym musiał opuścić wszystkich moich przyjaciół. Postanowili, że chcą mieć czteroosobową
rodzinę. — Tu zawiesił głos, by nadać wagę temu, co powie za chwilę. — I mam wybrać tego, kogo chcę ze sobą
zabrać. Noelowi zaparło dech w piersi. Czekał, wsłuchując się w pulsowanie krwi w skroniach.
— Ty! Niemożliwe!— Tu dały się słyszeć pełne powątpiewania, drwiące głosy.
— Oczywiście, muszą mój wybór zaaprobować, to znaczy musi im się spodobać... ale mogę powiedzieć kogo...
Noel znowu zaczął oddychać. Prostując się podszedł do gromadki. Stanąwszy na palcach, widział podekscytowaną
twarz Łukasza.
— Kiedy? — zawołał. — Kiedy, Łukasz? Oczy Łukasza napotkały jego wzrok.
— W sobotę — zawołał do Noela, unosząc kciuki do góry.
Noel zaczął oddalać się wolnym krokiem od tłumu, szedł długim korytarzem pokrytym brązowym linoleum, minął
jadalnię pełną drewnianych krzeseł i nie przykrytych stolików, gdzie unosił się charakterystyczny dla instytucji
charytatywnych zapach pasty i silnego środka dezynfekcyjnego — zapach, w którym wyczuwało się także ślad
warzyw i ciemnego sosu sprzed wielu dni — po czym wbrew zakazowi wszedł do holu. Otworzył zamaszyście
frontowe drzwi i utkwił wzrok w sfatygowanych kamiennych stopniach, długim żwirowanym podjeździe i ogromnej
żelaznej bramie, za którą znajdowała się wolność. Zaczerpnął kilka haustów zimnego powietrza; wydało mu się
świeże, nowe i czyste. Dzięki Łukaszowi pozna smak wolności.
W Sierocińcu Maddoxa nadawano dzieciom imiona i nazwiska według stałego systemu. W przypadku porzuconych
dzieci wybierano skromne,
powszechnie spotykane w Ameryce nazwiska — takie jak Smith, Jones, Brown czy Robinson. Nadawano im imiona
apostołów lub świętych — Mateusz, Marek, Łukasz, Jan, Paweł, Piotr... czy też, w przypadku dziewcząt, Cecylia,
Maria albo Joanna. Niemowlęta natomiast nosiły zawsze nazwisko Maddox na cześć fundatora sierocińca. Pani
Grenfell powtarzała dzieciom, że powinny czuć się zaszczycone, nosząc nazwisko tożsame z nazwą tak wspaniałej,
cieszącej się dużym uznaniem instytucji. Noel był jednym z dwunastu Maddoxów w sierocińcu, lecz wiedział, że
wychowało się tu przed nim kilkuset innych, którzy zdążyli się już rozproszyć po świecie. — Dokądkolwiek się
udacie — mówiła z dumą pani Grenfell — będzie wiadomo, że jesteście wychowankami Maddoxa.
— Jak się nazywa rodzina? — zapytał później wieczorem, gdy czyścił buty Łukasza, spluwając na skórę i polerując
ją energicznie szczotką.
— Malone — odparł Łukasz z uśmiechem. — Irlandczycy. Dlatego im się spodobałem... rude włosy i tak dalej.
— Malone. — Noel delektował się nazwiskiem. Brzmiało solidnie. Prawdziwe nazwisko, przekazywane z ojca na
syna. Wrócił do glansowania, przyciskając szczotkę jeszcze mocniej, aż w lśniącej skórze ujrzał odbicie swej twarzy.
— Co będzie w sobotę? — zapytał, odkładając szczotkę.
— Przyjadą o czwartej. Na kawę i ciasto. Spotkamy się wszyscy i poznamy nawzajem trochę lepiej. Potem
pojedziemy. Oczywiście, jeśli nie spodoba im się druga osoba, będzie niedobrze, przyjadą wtedy jeszcze raz. Ale
myślę, że się im spodoba. — Uśmiechnął się do Noela.
Kazano im włożyć odświętne ubrania i grzecznie się zachowywać, bo mają poznać państwa Malone i pożegnać się z
Łukaszem. Później ma być ogłoszone, kogo wybrał Łukasz na swego towarzysza. Więcej niż towarzysza, pomyślał
Noel, na brata. Na podwyższeniu małego holu, w którym się zwykle zbierali, stał stół z wazonem bladych kwiatów i
sześć, ustawionych w rzędzie, drewnianych krzeseł, które tworzyły równą linię. Pani Grenfell weszła na podium,
prowadząc ze sobą gości, a matron podała pośpiesznie krzesła uśmiechniętym przyszłym rodzicom. Łukasz —
podekscytowany, z wypiekami na twarzy, zajął miejsce obok pani Malone. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po
dłoni. Była niska i szczupła, i bynajmniej nie stara. Noelowi wydała się piękna. Pan Malone natomiast był wysoki,
wyprostowany, najwyraźniej czuł się swobodnie w tweedowym garniturze. Z górnej kieszeni marynarki wystawał
mu koniuszek fajki. Wyglądał na spokojnego człowieka o jowialnym usposobieniu. Tak powinien wyglądać
prawdziwy ojciec.
— Mamy wielkie szczęście — zaczęła pani Grenfell swym piskliwym głosem, którym posługiwała się, ilekroć jej się
wydawało, że powinna mówić głośniej — gościć państwa Malone, którzy przyszli do nas, ofiarowując dom
dla dwojga z naszych dzieci. Oczywiście — tu zerknęła znad okularów na rzędy czystych, młodych twarzy, na
zgrabnie ułożone na kolanach popękane ręce — będzie nam ich brakowało. Tych dwoje to najlepsi z nas i jestem
przekonana, że nie poskąpią sił, by uszczęśliwić swą nową rodzinę.
Pan Malone poruszył się niespokojnie na twardym krześle i za plecami pani Grenfell wymienił z żoną
porozumiewawcze spojrzenie. Pani Malone uniosła lekko brwi, po czym odwróciła wzrok. Noel czekał na dalsze
słowa pani Grenfell. Nie szkodzi, jeśli wyda im się brzydki czy coś w tym rodzaju, dowiedzie swojej inteligencji i
sprawności, wkrótce urośnie, a Łukasz pomoże mu w sporcie — nie zawiedzie ich... Zatopiony w marzeniach nie
usłyszał ostatnich słów pani Grenfell. Patrzył, jak dwa rzędy przed nim podnosi się z miejsca Cecylia Brown i
podchodzi do podwyższenia. Wspięła się po stopniach i ruszyła w stronę Łukasza — cały hol rozbrzmiał oklaskami.
Dwunastoletnia Cecylia Brown była najładniejszą dziewczynką w sierocińcu. Spędziła tu osiem lat, po tym jak
rodzice zginęli w wypadku samochodowym w St Louis. Jej ciotka, siostra ojca, nie chciała przygarnąć dziewczynki;
ciesząc się przez czterdzieści lat stanem wolnym, nie miała ochoty brać sobie na głowę dziecka brata. Nigdy nie
składała wizyt w sierocińcu, nigdy też nie pisała. Słodka pani Malone pochwyciła swą nową córeczkę w ramiona, a
Cecylia uśmiechnęła się drżąco i ujęła dłoń Łukasza.
Noel miał wrażenie, że lód ścina mu krew, cal po calu zbliża się do serca, zakrada do mózgu.
— No dalej — zasyczał jego sąsiad — ruszaj się. Mamy wyjść na zewnątrz i pomachać im na pożegnanie.
Noel zszedł ostrożnie po frontowych schodach, na które wstęp zwykle był* zabroniony, i stanął cicho z tyłu tłumu.
Państwo Malone wsiedli do jasnoczerwonego, lśniącego samochodu. Cecylia wyściskała przyjaciółki i ze słodkim
uśmiechem na twarzy zajęła miejsce za nowymi rodzicami na tylnym siedzeniu. Podniesiono z podjazdu dwie małe,
nowe walizki i włożono do bagażnika, który zamknął się z solidnym trzaskiem. Samochód był bardzo piękny.
— Noel! Noel! — Łukasz przecisnął się przez tłum składających mu życzenia dzieci, które patrzyły na niego z
niekłamaną zazdrością. Uścisnął dłoń Noela. — Powodzenia, mały. Napiszę. Kiedy będę mógł. Myślę, że będę teraz
bardzo zajęty. — Odwrócił się i ruszył nieśpiesznie w stronę samochodu — wysoki, rudowłosy, pewny siebie. —
Przy okazji — zawołał — zostawiłem coś na twoim łóżku. Prezent. — Po raz ostatni pomachał ręką, wsiadł do
samochodu i zajął miejsce obok Cecylii. Jej uśmiech zdawał się rozjaśniać wszystko dookoła niczym zachodzące
słońce, tymczasem samochód, rozpryskując żwir, ruszył ku wolności.
Noel leżał na łóżku, tuż obok znajdował się nie zawinięty prezent. Różowa papierowa serwetka nosiła ślady tłustych
plam od kremu, którym przełożone były pastelowe warstwy tortu. Miał w pamięci mglisty obraz uśmiechu Cecylii. I
Łukasza... tak silnego, wysokiego, wolnego Łukasza, który siedział
obok niej pewny siebie. Nie wątpił, że niezależnie od czerwonego, lśniącego samochodu i pięknej dziewczyny
Łukasz znajdzie w domu państwa Malone ogromną, ciepłą kuchnię pełną mleka i ciasta, miękkie łóżka i grube
dywany. Łukasz Robinson, nie, Łukasz Malone należy do zwycięzców! Noel wziął kawałek tortu i rozgniótł go w
rękach, czuł, jak kremowa masa przesuwa mu się między palcami. Następnie, bez wahania, bez śladu łez w oczach,
rozpaczliwie samotny, poszedł do toalety i wrzucił do sedesu pożegnalny prezent od przyjaciela, spłukując go wodą.
Adler Elizabeth Morelle Morelle - piękna, kapryśna i uparta dziedziczka fortuny francuskiego rodu de Courmontów, właścicieli imperium samochodowego, i Noel Madox - męski, przystojny wychowanek amerykańskiego sierocińca, który dzięki niezwykłej sile charakteru zdobywa szczyty powodzenia: pozycję w świecie biznesu, majątek i... Morelle. Los zetknie tych dwoje jeszcze jako dzieci, ale nie pozwoli im o sobie zapomnieć...
K S I E G A P I E R W S Z A 1 . Iowa, USA, 1932 Noc byla z tych zupelnie ciemnych, bez śladu księżyca; na niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Po równinach hutaf zimny wiatr, nucąc bezkresnym łanom zboża smutną, niespokojną kołysankę. Dziewczyna była młodziutka. Tania, letnia sukienka w krzykliwe wzory przylegała szczelnie do chudego ciała, odsłaniając cal po calu blade uda, gdy dziewczyna, z zawiniątkiem w rękach, wychodziła z trudem z samochodu. Na drodze wpatrywała się niepewnie w żwirowany podjazd. Mogła dostrzec jedynie zarys dużego budynku oświetlonego drgającym płomieniem pojedynczej lampki. — No, dalej, pośpiesz się — dobiegł ją z samochodu ponaglający męski głos. — Kończ z tym i pryskajmy. Szła ciemnym podjazdem, potykając się w szpilkach na żwirze, z przyśpieszonym oddechem przyciskała mocno do piersi małe zawiniątko; coraz to zatykało ją z bólu, gdy wykręcała sobie kostkę na zdradzieckim kamyku. Droga, mroczna od nieokreślonego lęku, zdawała się nie mieć końca. Ta droga otworzy przed nią przyszłość. Stopnie, sfatygowane od częstego szorowania przez niechętne ręce, zalśniły nagle w świetle lampy. Drżąc na całym ciele, położyła na nich swoje zawiniątko szczelnie otulone niebieskim kocem, który spinała agrafka. Podniosła wzrok i przeczytała napis z wykutych ze stali liter: „Sierociniec Maddoxa. Zał. w 1885 r." Następnie przeniosła spojrzenie na nieruchomy, niebieski tobołek. Żadnych kartek — upominał mężczyzna — żadnych kartek, bo w przeciwnym razie cię znajdą. Na podjeździe wiatr dął zawzięcie, przejmując ją zimnem; rzuciła okiem na dzwonek z polerowanego mosiądzu. Może zadzwonić i uciec, zniknie, zanim otworzą drzwi. Ale co będzie, jeśli nie zdąży? W świetle lampy błysnęła bladość nóg dziewczyny i lekkie czerwone
szpilki, kiedy się odwracała od drzwi; potykając się co chwila na żwirze, biegła podjazdem do czekającego w samochodzie kochanka. Była wolna. Nagły warkot silnika i odgłos obluzowanej rury wydechowej wyrwały dziecko ze snu. Szamocząc się w kokonie z koców, zaczęło płakać — najpierw był to ledwie słyszalny dźwięk, stopniowo jednak przybierał na sile, aż wreszcie przerodził się w ryk. W potężny krzyk gniewu. Dwie kobiety we flanelowych szlafrokach i wałkach na głowach odsunęły potężne rygle i otworzyły drzwi. — Następne dziecko — odezwała się jedna z nich. — Trzecie w tym miesiącu; co z nimi wszystkimi zrobimy? — Ludzie nie powinni robić sobie dzieci, których potem nie chcą — utyskiwała druga, schylając się po wrzeszczące zawiniątko. — Ojej, ten to dopiero da się nam we znaki. Posłuchaj tylko, jak wrzeszczy. — Zadzwonię po policję — powiedziała pierwsza z nich. — Nie mogła odejść daleko. — Wystarczająco daleko. Słyszałam samochód. Jesteśmy za blisko granicy okręgów, powinni byli o tym pomyśleć, kiedy budowali to miejsce. A tak, trafiają do nas nieślubne dzieciaki z czterech okręgów i nie ma szans na znalezienie matek. No dobra, co tu mamy, chłopiec czy dziewczynka? Kobieta odpięła koc i podniosła dziecko do góry, miało czerwoną buzię, nie przestawało wrzeszczeć. — Chłopiec — oznajmiła — ma zaledwie kilka dni. — Weźmy go lepiej na górę i dajmy butelkę. Może to go uspokoi, bo inaczej wszystkich postawi na nogi. Zawinęły dziecko w niebieski koc i ruszyły przed siebie zimnym, pogrążonym w ciemnościach korytarzem. — Jak go nazwiemy? — zapytała jedna z nich, gdy wchodziły po nie przykrytych niczym schodach. — Noel — odparła zdecydowanie jej towarzyszka. — Ale przecież mamy teraz kwiecień. To imię nadawane jest dzieciom, które rodzą się w czasie Bożego Narodzenia. W ciemnościach ostro zabrzmiał kobiecy śmiech. — Niech zatem nosi imię bożonarodzeniowe. Będą to przecież jego pierwsze święta w tym miejscu.
2. Floryda, Stany Zjednoczone, 1934 Pokój Amelii de Courmont zalało pierwsze światło tak charakterystycznego dla Florydy poranka, obiecującego kolejny słoneczny dzień. Zamknąwszy cicho za sobą drzwi, Gerard przystanął i wchłaniał mieszaninę zapachów unoszących się w powietrzu. Niedbale otwarte ulubione perfumy Amelii w dużym kryształowym flakonie, które kupił jej podczas ostatniego pobytu w Paryżu, słomkowozółty wazon przekwitających kwiatów — ich lekkie jak piórka płatki wirowały niczym konfetti nad jedwabiście miękkim perskim dywanem — i wreszcie zapachy z ogrodu, niesione rannymi podmuchami wiatru przez otwarte okna. Wykwintne łóżeczko dziecięce, ozdobione białą koronką, stało obok łóżka Amelii Gerard podszedł cicho, żeby nie obudzić żony i dziecka, i utkwił uważne spojrzenie w małym, różowym zawiniątku — swojej córeczce. Śliczne powieki z niezwykle długą zasłoną jasnych na końcu rzęs poruszyły się niespokojnie, jak gdyby mała wiedziała, że ją obserwuje; wreszcie ich spojrzenia się spotkały. Córeczka Gerarda miała wielkie, ciemnoniebieskie oczy bez wątpienia oczy jej dziadka, ale w przeciwieństwie do oczu Monsieur" jej wyrażały niewinność. Włosy, ani zdecydowanie ciemne, ani jasne, miały lśniący miedziany odcień, coś pomiędzy brązem a złotem. Co niezwykłe, zamiast typowej cery niemowlęcia, owej pełnej wybroczyn różowości i bieli, skóra małej odznaczała się jasnozłotym odcieniem, takim jaki daje delikatne słońce w lecie. Jej policzki, szczupłe rączki, pełne fałdek nadgarstki i wreszcie delikatne zgrubienia kręgosłupa pokrywał złocisty puszek, tak subtelny w dotyku, że nie mógłby się z nim równać nawet najbardziej jedwabisty aksamit. Zupełnie jak meszek na świeżej moreli, pomyślał, uśmiechając się do siebie. Amelia, pogrążona w półśnie na poduszkach, patrzyła, jak Gerard wodzi delikatnie palcem po miękkim policzku dziecka. Po czternastu latach bardzo udanego małżeństwa porzuciła już prawie nadzieję, że da mu dziecko, kiedy
zaś okazało się, że jest w ciąży, chciała wierzyć, że to będzie chłopiec. Gerard miałby syna, który mógłby odziedziczyć imperium przemysłowe swego dziadka. Dla Gerarda płeć dziecka nie miała najmniejszego znaczenia; to o Amelię martwił się przede wszystkim. Dla kobiety poród w wieku czterdziestu lat to nie to samo co wtedy, kiedy ma lat dziewiętnaście, a tyle właśnie miała Amelia, zostając matką podczas swojego pierwszego małżeństwa z Roberto do Santos. Urodzenie bliźniaczek, Lais i Eleonory, przyszło Amelii bez wysiłku. Tym razem jednak ciąża okazała się męcząca i pełna ryzyka, ale warto było, chociażby po to, by zobaczyć teraz twarz Gerarda, jak patrzy na ich małą córeczkę. — Wygląda na to, że obudziłem was obie — rzekł ze smutkiem, siadając na łóżku obok żony. — I tak prawie nie spałam — rzekła, ujmując jego dłoń — wracałam myślami do czasów, kiedy przyszły na świat Lais i Eleonora. Mam nadzieję, Gerardzie, że ucieszy ich wiadomość o przyrodniej siostrze. — Będą tak samo wzruszone jak ja — zapewnił z przekonaniem. — Jakże mogłyby się jej oprzeć? — Podniósł niemowlę i ułożył w ramionach matki. — Spójrz tylko na swoją córkę, Amelio. To skończona piękność. Prawdziwa dorodna morela. Amelia zaśmiała się radośnie, tuląc dziecko do piersi. — Masz rację. Nazwiemy ją Maria Izabela Leonia de Courmont, ale od tej chwili, Gerardzie, będziemy na nią mówili po prostu Morelle.
Paryż, 1934 W rezydencji de Courmontów na Ile St Louis kamerdyner czekał cierpliwie ze srebrną tacą w ręku. — Telegram do panienki, z Ameryki. Lais pochwyciła cienką kopertę, rozdzierając ją niecierpliwie. Na pewno chodzi o dziecko. O Boże, modliła się w duchu, przejęta nagłym lękiem, spraw, by z maman wszystko było w porządku, w wieku czterdziestu lat nie powinno się już rodzić dzieci. Do licha! Dziewczynka. Do szczęścia brakowało jej tylko następnej siostry! Morelle! Co za imię! Pozostaje jedynie żywić nadzieję, że wygląd tego stworzonka będzie odpowiadał imieniu. Lais wpatrywała się w telegram z niepokojem, nie mogła się pozbyć obawy, że przyjście na świat przyrodniej siostry wzburzy gładką powierzchnię jej wód terytorialnych, a może nawet wywoła falę sztormową. — To dziewczynka, Bennet — zawołała, ruszając w stronę drzwi. Zdąży jeszcze przed zamknięciem do Cartiera. Kupi małej prezent z okazji chrztu, przepuści miesięczne kieszonkowe na coś niezwykle ekstrawaganckiego, co zrekompensuje brak radości z narodzin siostry i co, do licha, będzie zupełnie nieprzydatne, bo tak naprawdę-to nie chce jej dać niczego. Nie chce dzielić z Morelle żadnej sfery swego życia.
Cisnąwszy kosztownie opakowany prezent na tylne siedzenie dużego, ciemnoniebieskiego kabrioletu de courmonta, Lais włączyła się w paryski ruch uliczny. Podczas jazdy sprawdzała w lusterku swe odbicie. Pełna wątpliwości coraz to dotykała miedzianozłotych włosów. Może krótkie obcięcie było błędem? Ale taka fryzura jest modna, a jeśli odbiegasz wyglądem od ostatniego krzyku mody, jeśli nie nosisz najmodniejszych ciuchów i nie widują cię w najelegantszych miejscach, to po prostu nie istniejesz! Teoretycznie była w Paryżu, by studiować na Sorbonie, lecz w rzeczywistości z rzadka uczęszczała na wykłady. Z lusterka spoglądały na nią niebieskie oczy o zniewalającej niewinności; zniecierpliwiona odwróciła wzrok. Być może jest trochę samolubna, ale przecież chce się tylko dobrze bawić. A prawda jest taka, że nie znosi nudy. Lais zaparkowała samochód na rogu Boulevard St Germain i rue Bonaparte, naprzeciwko kawiarni „Deux Magots", zablokowując wyjazd innemu samochodowi, i wolnym krokiem ruszyła w stronę młodego mężczyzny, który czekał na nią przy stoliku na tarasie. Czekał na nią już od ponad godziny — całą wieczność! Puste filiżanki po kawie i małe kieliszki znaczyły upływ czasu. — Jesteś nareszcie! — zawołał z ulgą. — Myślałem, że nie przyjdziesz. Jakim cudem, zastanawiała się ze zmarszczonym czołem, mógł mi się wydać taki atrakcyjny wczorajszej nocy? Jeśli już o to chodzi, ciekawe, dlaczego wszyscy mężczyźni, z którymi się spotykała, wyglądają bardziej interesująco w nocy niż w zimnym świetle dnia? Młody mężczyzna uśmiechnął się nerwowo, gdy kelner stawiał przed nią kieliszek Pernod. — Napij się, Lais —- zachęcał, kładąc rękę na jej dłoni. — Muszę iść. — Podniosła się natychmiast. — I tak już się spóźniłam na spotkanie. Usiłując przecisnąć się za nią, przewrócił szklankę! — Lais, Lais... zaczekaj... Stopa Lais, obuta w biały pantofel, zdecydowanie nacisnęła na gaz. Dziewczyna odrzuciła głowę do tyłu, z ulgą przyjmując ucieczkę, i wdychała głęboko charakterystyczne dla Paryża zapachy: kwitnących kasztanów, spalin, świeżego pieczywa, aromatycznej kawy i wspaniale pachnących kobiet. Zapadał zmierzch, sklepy i kawiarnie pobłyskiwały światłami, tworząc wzdłuż Sekwany coś na kształt kosztownego naszyjnika. Namiętność, jaką młody mężczyzna wzbudził w niej wczorajszej nocy, zniknęła bez śladu, gdy Lais zobaczyła, z jaką niecierpliwością na nią czeka i jak gorliwie chce się jej przypodobać. Tak naprawdę pociągała ją anonimowość hotelowego pokoju, potajemna popołudniowa schadzka w jakimś przypadkowym mieszkaniu bądź wnętrze buchającej żarem przystani wioślarskiej latem, przy zamkniętych okiennicach... czasami zastanawiała się, czy sama intryga nie jest bardziej podniecająca niż seks. Niekiedy tak właśnie bywało.
Jest jeszcze ten rosyjski emigrant, Mikołaj, którego poznała parę dni temu. Wydaje się inny, intrygujący. Jego udręczone, ciemne oczy zdawały się ją oceniać z taką intensywnością, że aż drżała na całym ciele. Mikołaj był starszy od tłumu jej wielbicieli i może trochę niebezpieczny. Czekała, aż do niej podejdzie, ale nie zrobił tego; przyciągana jego spojrzeniem, krążyła po zatłoczonym pokoju, nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa. Kiedy wreszcie zbliżyła się do niego, odszedł z lekceważącym uśmiechem, jaki rzuca się naprzykrzającemu się dziecku, podając ramię szałowej kobiecie w kreacji z atramentowoniebieskiego aksamitu, obwieszonej wielkimi brylantami. Lais wiedziała, że Mikołaj został zaproszony na dziś wieczór do Villiersów. Tam właśnie jechała. Nagle roześmiała się w głos. Znowu jest wolna, ma zaledwie dwadzieścia lat. Życie to wspaniała gra — która toczy się według jej reguł.
3. St Jean Cap Ferrat, Francja, 1934 Eleonora de Courmont szła śpiesznie przez hotelowy hol z różowego marmuru do restauracji, gdzie, jak jej doniesiono, były kłopoty z wolnymi miejscami. Bardzo ważni goście musieli czekać, co bynajmniej nie budziło ich zachwytu. Był to zaledwie jeden z wielu problemów, którym musiała stawić czoło tego dnia i któremu tylko ona mogła zaradzić. Jako dyrektorka „Hostellerie la Rose du Cap" odpowiadała za wszystkie niepowodzenia, co prawda na jej konto szły też wszelkie sukcesy, lecz to właśnie składa się na codzienne życie hotelarza. Swój pierwszy egzamin Eleonora zdała na piątkę; zaczynała w „Palacio d'Aureville" na Florydzie — hotelu należącym do rodziny mamy.-Już jako dziecko zakradała się do wielkich kuchni hotelowych i z szeroko otwartymi oczyma podziwiała krzątaninę w czasie lunchu, przypominającą balet, w którego choreografii liczyły się ułamki sekund. Szef kuchni wykrzykiwał polecenia podlegającym mu kucharzom, którzy zajmowali się przyrządzaniem mięs, warzyw lub robieniem delikatnych sosów; w tym czasie cukiernicy przygotowywali wyszukane smakołyki, a kelnerzy wbiegali lub wybiegali przez podwójne, wahadłowe drzwi, przynosząc głównemu szefowi na krótką kontrolę każde danie przed podaniem do stolika. Eleonora kręciła się im pod nogamj i często ściągała na siebie wybuchy gniewu, gdy zaglądała do garnków czy też wykradała małe ciasteczka. Brała udział w przeglądach ogromnych stert prześcieradeł i puszystych ręczników, które zamieszkiwały przepastne komody, uwielbiała ich rześki zapach świeżości. Pomagała pokojówkom ścielić łóżka i kręciła się w recepcji, zgłębiając tajemnice małej centrali telefonicznej. Ucinała sobie pogawędki z dozorcą i szwajcarami i posyłała nieśmiałe uśmiechy tym, na których cała ta działalność się koncentrowała — gościom. Nic więc dziwnego, że jej następnym krokiem była szkoła hotelarska w Lozannie. Wreszcie, ku zaskoczeniu Eleonory, sześć miesięcy temu Amelia powierzyła jej prowadzenie nowego hotelu w bardzo
malowniczym miejscu — na przylądku Cap Ferrat porośniętym zielonymi lasami, wciskającym się w lazur Mdrza Śródziemnego, od którego zresztą pochodzi nazwa wybrzeża: Cóte d'Azur. Eleonora wciąż jeszcze miała żywo w pamięci przerażenie, z jakim zareagowała na słowa uśmiechniętej Amelii, pewnej, że sprawi córce radość. Jakże sprosta temu zadaniu? Jak zdoła sobie poradzić? Przecież większość gości będzie od niej starsza. — Nonsens — odparła Amelia, gdy Eleonora dowodziła, że jej niedo-świadczenie okaże się katastrofalne dla nowego hotelu. — Byłam niewiele starsza od ciebie, gdy przejmowałam „Palaęio" w Miami. Twój wuj Edward po prostu wręczył mi klucze i powiedział: „To wszystko należy do ciebie. Nikt inny poza tobą tego nie zrobi. Inaczej, »Palacio« zostanie zamknięte jeszcze przed otwarciem." Pracowałam wtedy po osiemnaście godzin na dobę — a miałam na głowie ciebie i twoją siostrę. Musisz wypłynąć na szerokie wody, Eleonoro, to jedyne wyjście. Eleonora jednak czuła się bardziej uczennicą, którą przecież jeszcze tak niedawno była, niż dyrektorką najnowszego i najbardziej ekskluzywnego hotelu na Riwierze. I to straszne jąkanie... Co prawda już nie takie jak kiedyś, ale w chwilach zdenerwowania znów się pojawiało ku jej zażenowaniu. — To twoja szansa, Eleonoro — przekonywała Amelia, próbując przelać trochę swej pewności siebie na nieśmiałą córkę. — Wykorzystaj ją i odnieś zwycięstwo. Eleonora miała wrażenie, że należy do osób, które zawsze muszą się starać bardziej niż inni, i że nieustannie pozostaje w cieniu swej towarzyskiej, otwartej siostry, Lais. Przewyższała jednak siostrę wiedzą — to jej świadectwa szkolne napawały dumą maman i Gerarda. Choć z drugiej strony gwiazdą rozgrywek sportowych była właśnie Lais, to jej w czasie zawodów przypadały małe srebrne puchary za biegi przez płotki, skoki wzwyż czy klasyczne skoki do wody. Lais na pewno nie wzięłaby udziału w czymś długim i monotonnym, jak bieg przełajowy czy maraton. Już w dzieciństwie Lais odkryła, iż w razie potrzeby może z powodzeniem wykorzystywać fakt, że ma identyczną siostrę bliźniaczkę — maman i Gerard szybko to jednak ukrócili. A przecież ich wygląd nie był identyczny. Lais miała błękitne oczy ojca, który osierocił je, gdy miały dwa latka, a Eleonora — niezwykłe, brązowożółte oczy babki, Leonii. „Oczy kocie", wyśmiewała się Lais, kiedy były małe, ale Eleonora podejrzewała, że tego właśnie siostra najbardziej jej zazdrości. Przystając na chwilę przed dużym lustrem florenckim w złoconych ramach, przygładziła zwichrzony kosmyk pięknych jasnych włosów i zacisnęła mocniej opasującą je aksamitną wstążkę. Ciemnoniebieski, jedwabny kostium przydawał jej wyglądu osoby chłodnej i surowej; jedyną nieśmiałą oznaką próżności były kolczyki z żółtymi brylancikami w kształcie łez, które podkreślały urodę jej oczu koloru złota. Zegarek od Cartiera podarował jej w prezencie Gerard — w dniu, gdy objęła ^kierowanie hotelem — i od tego momentu
nosiła go stale, niczym talizman. Jak na razie szczęście jej nie opuszczało. Nikt nie mógłby wziąć Eleonory za beztroską turystkę, wyglądała na młodą kobietę interesu, którą w istocie była — kobietę zmuszoną radzić sobie z wieloma problemami, co zresztą wywoływało głęboką, pionową zmarszczkę na jej czole. Jednym z nich była wciąż Lais. Do Eleonory dochodziły słuchy 0 wyczynach siostry w Paryżu, były to opowieści, których wolałaby oszczędzić Leonii, mamie i Gerardowi. Z głębokim westchnieniem Eleonora nałożyła na swój mały, prosty nosek okulary w złotej oprawce z nadzieją, że przydadzą jej nieco powagi, której mogłoby niedostawać dwudziestoletniej dziewczynie. Wzburzonych gości ułagodzi szampanem — najlepszym szampanem, rzecz jasna — i poleci, by na salę wciśnięto dodatkowy stolik i natychmiast ich obsłużono. Następnie złaja recepcjonistkę, odpowiedzialną za tę rezerwację, i zwróci jej uwagę, żeby w przyszłości bardziej uważała. „Hostellerie" nie może sobie pozwolić na psucie zabawy swym gościom, szczególnie jeśli dewizą hotelu jest coś wręcz przeciwnego. Przejrzy szybko rezerwacje na następny tydzień pod kątem osobistości wymagających szczególnych względów i popędzi do Leonii 1 Jima na kolację. I, oczywiście, jak zwykle się spóźni! Jim Jamieson patrzył, jak Leonia idzie wijącą się wzdłuż przylądka, kredową ścieżką; w miarę jak się zbliżała, przyśpieszała kroku — zdążała do swej ukochanej willi niczym gołąb, który powraca do gniazda. Wysoka i szczupła, wyglądała z daleka jak młoda dziewczyna. Poruszała się długimi, równymi, kocimi krokami — taki właśnie krok kojarzył mu się z jej karierą na wielkich scenach świata. Nawet z bliska odnosiło się wrażenie, że. czas nie chce naruszyć gładkiej powierzchni jej skóry; widać było tylko zmarszczki wokół oczu, gdy się śmiała, albo smutny wyraz twarzy w chwili zmartwienia. Czasami przyglądał się Leonii, jak szukała w lustrze śladów pewnych minionych wydarzeń, które jej zdaniem powinny odcisnąć na twarzy swoje piętno, i ze. zdziwieniem odkrywała, że bezgraniczne smutki i radości zostawiły jej twarz tak nie naruszoną. Leonia miała pięćdziesiąt sześć lat; od siedemnastu lat byli małżeństwem, a mimo to Jim oczyma wyobraźni wciąż widział w niej młodą hazardzistkę, która, z podwiniętymi do łokci rękawami, grała nocą w pokera. Pamiętał, jak zgarnęła ze śmiechem wygraną i wyszła, zostawiając bez grosza sześciu pełnych podziwu pasażerów, którzy zdołali przetrzymać sztormowe kołysania transatlantyku. Leonia była jedyną kobietą, która podczas rejsu do Nowego Jorku opuszczała swoją kajutę — robiła to jednak tylko w nocy, przyłączając się do grających mężczyzn. Później wyznała, że powodował nią po prostu lęk — bała się, że w czasie gdy będzie spała, okręt pójdzie na dno. Wówczas jednak był pod ogromnym wrażeniem jej odwagi, jej świetnej gry w pokera i... olśniewającej urody. Owej pierwszej nocy, kiedy szła w jego stronę przez pogrążoną w półmroku salę, miał wrażenie, że widzi nieziemską piękność.
Później przekonał się, że Leonia może się przeistaczać w dwie różne osoby: jego Leonię Bahri — pół Francuzkę, pół Egipcjankę — i „Leoni" — wielką gwiazdę sceny, która w niezwykłym, pięknym makijażu, ściśle przylegających złocistych sukniach od Fortuny'ego i z uległą czarną panterą na łańcuchu u stóp przemierzała sceny Paryża, Londynu i Nowego Jorku, hipnotyzując widownie pełnymi namiętności piosenkami. Dla niego miała tę samą tajemniczość i powab co dawniej. Mały brązowy kot otarł się o nogi Leonii i pomknął naprzód do furtki, gdzie czekał we władczej pozie na jej otwarcie. Leonii zawsze towarzyszył jakiś mały, brązowy kot. Starożytni Egipcjanie, powiedziała mu kiedyś z uśmiechem, wierzyli, że koty są nieśmiertelne. Mimo wysiłków Jima Leonia trwała w swej wierze w tajemne moce egipskiej bogini Sekhmet. Czyż bogini nie dowiodła swej mocy? „Monsieur" nie żyje. Wciąż trzymała w sypialni posążek Sekhmet; na wysokim marmurowym cokole oświetlony delikatnym światłem sprawiał wrażenie, że rozprasza ciemności. Zgadzała się oczywiście z Jimem, gdy dowodził, że nie może wierzyć w to, iż jej życiem rządzi Sekhmet, odwracała jednak wtedy wzrok, a jej twarz przybierała nieobecny wyraz. Odrywając myśli od przeszłości, Jim wyszedł ścieżką na spotkanie Leonii. Mają dosyć rodzinnych problemów, by jeszcze troszczyć się o tych, co odeszli. Czy powiedzieć Leonii o jej wnuczce? Zaledwie przed godziną dzwoniła z Paryża serdeczna przyjaciółka Leonii, Karo Montalva, i doradzała przedsięwzięcie jakichś kroków, by nie dopuścić do ogromnego skandalu w rodzinie de Courmontów — takiego, jak ten sprzed czterdziestu lat, który wywołała Leonia. Ogród nie przestawał być dla Leonii źródłem przyjemności, wiązało się z nim tyle wspomnień. W zapadającym zmierzchu połyskiwał basen z fontannami, tuż obok znajdowała się ławka, umieszczona tak, by można było stąd oglądać nadmorskie zachody słońca. Rósł też w pobliżu kwitnący właśnie oleander, który posadziła dla uczczenia pamięci Bćbć, swego pierwszego, najbardziej ukochanego kota. Łagodne schody prowadziły do uroczego zakątka na plaży, wciśniętego między zatokę koloru akwamaryny a plątaninę zieleni cypla, łączącej błękit nieba z kolorem nefrytu. Kiedy kupiła tę willę, był to zwykły kwadratowy budynek białego koloru, teraz zdążył się już rozrosnąć i rozprzestrzenić, wzbogacony o łuki, tarasy, wyłożone terakotą podłogi. Biała willa z zielonymi okiennicami dająca chłód. To był jej dom i schronienie. Miejsce to kochała najbardziej na świecie. Właśnie tutaj zaczęła naprawdę żyć. Tutaj też zrozumiała wreszcie, kim jest. Stara madame Frenard krzątała się niemrawo w jadalni, ustawiała ulubione niebieskie talerze Leonii i duży, lśniący, niebieski dzbanek pełen polnych kwiatów. Madame Frenard pracowała u grand-mere, odkąd Eleonora sięgała pamięcią.
— Bonsoir, madame — zawołała głośno, starając się pokonać postępującą głuchotę staruszki. — Bonsoir, mademoiselle Eleonoro. Co słychać u małej siostrzyczki panienki, Morelle? Eleonora zaśnuała się wesoło. Trzymiesięczna Morelle skupiała na sobie uwagę wszystkich mieszkańców willi. — Pokażę pani później kilka fotografii, madame Frenard — obiecała. Na długim tarasie, z którego rozpościerał się widok na zatokę, stało srebrne wiaderko do lodu, zdobione kropelkami zimnej wody, z butelką szampana. Eleonora pomachała ręką Leonii i Jimowi, wchodzącym właśnie po schodach na taras. Tworzyli ładną parę. Jim — wysoki, typowy Amerykanin i grand-mere, która nawet w zwykłej bluzce i spódnicy wyglądała czarująco, pełna francuskiej elegancji. Eleonora zastanawiała się, zdenerwowana, czy powtórzyć im pogłoski o Lais. Wymieniając z wnuczką pocałunek, Leonia przyjrzała jej się krytycznie. — Doprawdy życzyłabym sobie, żebyś nosiła się mniej surowo — powiedziała. — Jesteś za młoda, żeby być tak... szczelnie zapięta pod samą szyję! Zaśmiały się obie z tego jakże trafnego opisu. Rzeczywiście odnosiło się wrażenie, że Eleonora skrywa swą młodość i kobiecość pod urzędową fasadą. — Być może nie będziesz miała tego za złe Eleonorze — odezwał się Jim, nalewając szampana — kiedy się dowiesz, co Karp miała do powiedzenia o twojej drugiej wnuczce. — O Lais? No, o co chodzi tym razem? — Obawiam się, że i do mnie dotarły też pewne pogłoski — wyznała Eleonora. — No dobrze — odparła z westchnieniem Leonia — powiedzcie mi wiec najgorsze. — Najgorsze — rzekł Jim—jest dwadzieścia lat starsze od Lais i prowadzi się tak, że się go wyparła własna rodzina. Utrzymuje, że jest rosyjskim arystokratą, który jako jedyny z rodziny przeżył rewolucję. Utrzymuje także, że wraz z najbliższymi stracił pieniądze i posiadłości, które skonfiskowali bolszewicy. Od tego czasu zdążył być taksówkarzem, piosenkarzem w różnych nocnych klubach i, jak mówi Karo, stręczycielem. Obecnie żyje z twoją wnuczką, a także z twojej wnuczki, nie licząc oczywiście innych drobnych źródeł dochodu, o których Lais może wiedzieć lub nie. — Jak na przykład?... — zapytała Leonia z ciężkim westchnieniem. — Dostarczanie narkotyków, kobiet... czegokolwiek, za co może dostać pieniądze... od tych, którzy tego właśnie potrzebują. Twarz Leonii wydawała się jakby zastygła z gniewu. — A co ty słyszałaś, Eleonoro? Eleonora wpatrywała się w płytki terakoty. — Czy muszę o tym mówić, grand-mare? — Musisz. — Odbywają się szalone przyjęcia. Często hałas jest taki, że sąsiedzi
wzywają policję, wywołuje to spory skandal. — Wzrok dalej miała utkwiony w podłogę, widać było, że nie chce już o tym mówić. — Dość już było skandali w rodzinie de Courmontów — stwierdziła szorstko Leonia. — Jutro jadę do Paryża i zobaczę się z Lais. Jim spostrzegł, że drży jej nieco ręka, w której trzyma szampana; zastanawiał się, czy to z wściekłości na Lais, czy ze wstydu. Gdy Leonia wchodziła do domu „Monsieur", nie mogła uwolnić się od strachu; nigdy nie przestąpiła progu tego domostwa za życia Gillesa de Courmonta. Przez lata, kiedy byli razem, mieszkali na jego wielkim jachcie albo w swoim domu na Place St Georges czy też w małej willi Leonii w St Jean Cap Ferrat. Tutaj zaczęła bywać dopiero po ślubie swojej córki, Amelii, z synem „Monsieur", Gerardem. Przez cały czas czuła jednak jego obecność — ciemna, pełna surowej urody twarz Gillesa spoglądała na nią z rodzinnych portretów de Courmontów, a wyniosłe pokoje nadal strzegły jego tajemnic. Służąca, która otworzyła drzwi, wprowadziła ją do salonu. Leonia rozejrzała się z przerażeniem po pokoju. Na stołach i lustrach wykwitł grubą warstwą kurz, a z kryształowych wazonów, wypełnionych do połowy zielonkawą wodą, zwisały dawno zwiędłe kwiaty. Każde wolne miejsce zaśmiecały kieliszki i talerze, na pięknych, starych dywanach widać było złowieszcze, ciemne plamy. Gdy podchodziła do okien, pod stopami zachrzęściły jej odłamki szkła; pochylona nad szczątkami pięknego niegdyś kieliszka do wina z cienkiego laliąue'owego szkła posłała gniewne spojrzenie małej pokojówce o niechlujnym wyglądzie, która z obojętnym wyrazem twarzy czekała przy drzwiach. — A gdzie jest Bennet? — zapytała Leonia. Angielski kamerdyner służył u de Courmontów od kilkudziesięciu lat i pod jego okiem wszystko szło w domu jak w zegarku. Widocznie się starzeje, skoro pozwala, by to miejsce znajdowało się w takim stanie. — Benneta już nie ma, madame. — Głowa dziewczyny opadła znużona. Leonia zauważyła, że fartuszek służącej, podobnie jak dywan, cały jest w plamach. — Chcesz powiedzieć, że Bennet odszedł? — Dwa tygodnie temu. Powiedział, że nie wróci. Wszyscy odeszli z wyjątkiem mnie i Jeanne. My odchodzimy pod koniec tego tygodnia, to jest, kiedy wypłaci nam nasze pensje. Czy też powinnam powiedzieć, co bardziej prawdopodobne, jeżeli nam je wypłaci. Leonia gniewnie zacisnęła szczęki. — Właśnie, gdzie jest moja wnuczka? Mała pokojówka unikała jej wzroku. — Myślę, że jeszcze śpi, madame. Pozłacane wskazówki ładnego porcelanowego zegara na marmurowym kominku pokazywały godzinę drugą.
— Gdzie jest jej pokój? — Leonia zdecydowanie skierowała się w stronę drzwi. — Madame, proszę poczekać, proszę! — Dziewczyna stanęła w drzwiach, próbując zagrodzić drogę. — Ona śpi, madame. Myślę, że nie powinna pani... Ojej! — wydała z siebie jęk, gdy Leonia stanowczo zaczęła wchodzić po schodach. Leonii wystarczył pobieżny rzut oka na zaśmieconą bawialnię, by zorientować się w sytuacji. Częściowo zaciągnięte jedwabne zasłony zwisały smętnie z sufitu. Karafka do brandy, z jedną trzecią zawartości, stała na inkrustowanym stoliku z drewna atłasowego, na którym widniały okrągłe lepkie ślady po winie wylanym niedbale z kieliszków. W pokoju unosił się smród papierosów i brandy, marszcząc nos Leonia otworzyła na oścież okna, by wpuścić trochę świeżego powietrza. — Czy to ty, Jeanne? — dobiegł zaspany głos Lais z pogrążonej w mroku sypialni. — Przynieś kawę. Mnóstwo kawy. I dopilnuj, żeby tym razem była gorąca. — Lais, nałóż na siebie łaskawie jakieś ubranie i przyjdź tu natychmiast. Z sypialni dobiegł stłumiony pisk. — Grand-mere! Wyjdź stąd. Wyjdź stąd, proszę. Leonia zdjęła z krzesła stertę cienkiej bielizny i usiadła. — Czekam, aż wyjdziesz, Lais. I pośpiesz się, proszę. — Babciu, błagam... Spotkamy się za pół godziny, w dowolnym miejscu, które wskażesz. — Czekam tutaj, Lais. — Co się dzieje? — Głos z wyraźnym obcym akcentem był głęboki i grzmiący. — Przynajmniej raz bądź cicho, ty głupia sikso. Lais uciszała męski głos. — Przestań szeptać do mnie, na miłość boską, jeśli darłaś się przez ostatnie dziesięć minut. Mówiłem już, że chcę spać... Twoja babka? Co ona tutaj robi? Niewątpliwie wtrąca się do nie swoich spraw. Pozwól, że ja się nią zajmę! W szepcie Lais słychać było błaganie. — Nie, nie, proszę, Mikołaju, proszę... Poczekaj tu. Porozmawiam z nią. Po prostu poczekaj chwilę. Gdy Mikołaj wkroczył buńczucznie do pokoju, otulając swoją nagość jedwabnym szlafrokiem we wzór turecki, Leonia stała wyprostowana, z wysoko podniesionym czołem — zawsze tak reagowała, gdy była nieco przestraszona. Mierzył dobrze ponad sześć stóp, miał potężne ramiona i świetnie rozwiniętą klatkę piersiową, spod krzaczastych brwi spoglądały groźnie na Leonię ciemne oczy. — Czemu to zawdzięczamy tę nagłą wizytę? — spytał, wciskając ręce w kieszenie szlafroka i górując nad nią niebezpiecznie. — Jestem tu, żeby rozmówić się z moją wnuczką — odparła sztywno Leonia. — Niech pan będzie tak miły i jej to powie. — Chcemy, aby pani stąd wyszła. I to natychmiast! — Mikołaj wskazał
palcem otwarte drzwi, za którymi kryła się mała pokojówka, słuchając w napięciu rozmowy. - A kim pan właściwie jest? — zapytała. Stawiając mu tak nieustępliwie czoło, wydawała się jeszcze bardziej wyprostowana. — Jestem książę Mikołaj Oblakoff, dawny oficer w armii carskiej i potomek jednego z najświetniejszych rodów Rosji. — Tu wyprostował się, prezentując cały swój imponujący wzrost. — W takim razie nie widzę potrzeby, żeby utrzymywała pana moja wnuczka! — Och, grand-mere — Lais podniosła się z trudem i stanęła przed Mikołajem. Jej jasne włosy były zmierzwione, a na bladej twarzy widniały ślady makijażu z poprzedniego wieczora. Różowa jedwabna koszula ledwie zakrywała jej smukłe ciało; Leonia z bólem zauważyła podpuchnięte powieki i różowofioletowe cienie pod oczami. Brak umiaru nigdy nie służył urodzie. — Babciu, proszę... Poczekaj na mnie na dole — błagała Lais. — Tam możemy porozmawiać. Same. — To nie jest dom twojej babki — awanturował się Mikołaj. — Nie jej pieniądze wydajesz. A właściwie nie warto w ogóle zwracać na nią uwagi. — Zaczekaj, Mikołaju, proszę, pozwól mi samej z nią porozmawiać. Wszystko będzie dobrze, obiecuję. _To zaszło już za daleko! — zawołała z gniewem Leonia. — Spójrz na siebie, Lais! Spójrz na ten dom! Nie masz wstydu? To dom twojego ojca, to pod jego dachem śpisz z tym... oszustem! Z pełnym wściekłości rykiem Mikołaj zaczął gwałtownie potrząsać Leonią. Lais rzuciła się na niego z wrzaskiem, rozdrapując mu twarz długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami. — Ty draniu! Nie waż się jej dotykać! Mikołaj przycisnął ręce do twarzy, po czym wpatrywał się w zakrwawione palce. Uniósł rękę i wymierzył Lais potężny policzek, wskutek którego zatoczyła się na podłogę. — W taki oto sposób traktuje się w naszym kraju dziwki — poinformował Leonię, poprawiając szlafrok. — Jak słyszałam, są w pańskim życiu pewne szczegóły, które z pewnością bardzo zainteresują policję — rzekła Leonia, podnosząc słuchawkę. — Zadzwonię do nich, żeby usunęli pana z tego domu, i jeśli będzie trzeba, uzyskam nakaz sądowy zabraniający panu na zawsze spotykania się z Lais. Jeśli jeszcze kiedykolwiek wasza książęca mość odważy się zbliżyć do niej albo do tego domu, to znajdzie się za kratkami. — Nie zamierzam pozostawać tutaj ani chwili dłużej, niż to będzie konieczne — odparł Mikołaj, dostrzegając swą porażkę dopiero teraz, gdy stanął z nią oko w oko. — To chlew! — Kopnął pustą butelkę, która leżała na jego drodze, i poszedł do sypialni. — Jest nie tylko dziwką, lecz także flejtuchem. — Mikołaju! — zawołała pjaczliwie Lais. — Zaczekaj, proszę... zaczekaj.
— Lais! — Głos Leonii był zimny jak lód. — Podejdź tu ze mną. Chcę, żebyś przyjrzała się sobie w lustrze. Zbliżyły się razem do wielkiego, rzeźbionego gzymsu nad kominkiem. — A teraz powiedz mi, co widzisz. Lais z trudem otworzyła opuchniętą, zranioną powiekę i przyjrzała się swemu odbiciu. Z kącika ust spływała krew, mieszając się z rozmazaną czerwoną szminką; lewa strona twarzy była opuchnięta i zaczerwieniona. Jasne włosy miała splątane, a wymiętą koszulę w plamach krwi. — No? — zapytała Leonia. — Widzisz flejtucha, Lais? Czy może dziwkę? Mikołaj ma więc rację? Lais cofnęła się z odrazą. — Nie. Nie, grand-mere, to nie było tak... — Dlaczego zatem wyglądasz, jakby właśnie tak było? Czy na tym polega zabawa? — Kochałam Mikołaja, babciu — mruknęła. Leonia spojrzała na wnuczkę w osłupieniu. — Naprawdę? — szepnęła. — Widzi pani? — Mikołaj, w nienagannie skrojonym, ciemnym garniturze i świeżo odebranej z pralni koszuli, zawiązywał jedwabny krawat. — Jest we mnie zakochana. Mówiłem pani. To ona uganiała się za mną! Nie mogła beze mnie żyć. Nie mogła żyć bez tego, co, używając jej słów, tylko ja mogę jej dać... Lais przyglądała się zdumiona odbiciu Mikołaja w lustrze, po czym przeniosła wzrok na swoje odbicie. Czy rzeczywiście zaledwie przed trzema miesiącami mogło jej się wydawać, że trzyma w ręku wszystkie atutowe karty w grze, którą jest życie? Że może mieć każdego mężczyznę i rzucić go, kiedy zechce, kiedy znudzi ją swą zaborczością? Jak wygląda teraz! — Mikołaju, powiedz pokojówce, gdzie odesłać twoje rzeczy — poleciła chłodnym tonem. — I nie przychodź więcej do tego domu. Mała pokojówka wycofała się szybko korytarzem, gdy Mikołaj pchnął drzwi. — Moja droga Lais — rzekł, lustrując ją wzrokiem od stóp do głów — nie mam już po co się z tobą spotykać. Leonia i Lais czekały w milczeniu, aż rozległ się trzask wielkich, podwójnych drzwi, wtedy Lais, drżąc na całym ciele, opadła na szezlong. — Och, grand-mere, grand-mere — łkała — co też ja narobiłam? Tak mi przykro. Nie chciałam, żeby to przybrało taki obrót... wszystko stawało się coraz bardziej szalone... Leonia objęła wnuczkę i zaczęła ją delikatnie głaskać po jasnych, wzburzonych włosach, tak jak robiła to, gdy Lais była jeszcze dzieckiem. — To była pomyłka, po prostu głupia pomyłka — mruczała kojąco. — Ale co ja teraz pocznę, babciu? — zapytała szeptem Lais niczym grzeczna, mała dziewczynka. — Zabieram cię, kochanie, do domu, na Florydę, do rodziców — rzekła stanowczo Leonia. — I do Morelle. Być może przy swojej małej siostrzyczce zdołasz wrócić do rzeczywistości.
4. Noel Maddox był mały jak na siedmiolatka, znacznie mniejszy niż jego najlepszy przyjaciel, Łukasz Robinson. Oczywiście, Łukasz był już prawie dorosły — miał dziesięć lat. Łukasz miał także bujną, rudą czuprynę i okrągłe, niebieskie oczy, których niewinne spojrzenie niezawodnie wywoływało uśmiech na każdej twarzy. Łukasz mógł sobie pozwolić na wszystko. Mógł dostać dodatkową kromkę chleba, kiedy był głodny, a raz nawet, posyłając szczególnie smutne spojrzenie kierownictwu sierocińca w czasie wizytacji, dostał duży kawałek angel cake — różowo-biało-żółtego tortu przekładanego warstwami kremu. Oczywiście, podzielił się nim z Noelem, może niedokładnie po połowie, tego jednak Noel nie oczekiwał. Tort smakował najlepiej na świecie, częściowo dlatego, że dzieci w Sierocińcu Maddoxa nieczęsto dostawały ciasto, ale przede wszystkim dlatego, że dał mu je Łukasz. Noel siedział na twardej, drewnianej ławce naprzeciwko gabinetu pani Grenfell i czekał na swego przyjaciela. Gęste, czarne włosy miał ostrzyżone tuż przy skórze — w ten oto sposób przełożona radziła sobie z problemem wszy. Taka fryzura podkreślała wystające kości policzkowe i uwydatniała uszy, które wydawały się niezwykle odstające. Twarz siedmioletniego Noela pozbawiona była dziecięcego wyrazu! Głęboko osadzone, szare oczy sprawiały wrażenie bezbarwnych, a usta spękane były od wiatru, który czerpiąc siłę z bezkresnych równin zawodził, pogwizdując wokół przysadzistych, kwadratowych budynków sierocińca. Gdy Noel siedział tak na ławce, machając stopami nad lśniącym linoleum, jego chude ciało wydawało się skurczone w błękitnych, wyblakłych od słońca ogrodniczkach. Łukasz bez wątpienia dostawałby stopami do podłogi. Nie obcięto mu też włosów, bo małron oświadczyła, że Łukasz nigdy, ale to nigdy, nie miał wszy. Nie wiedziała, jak tego dokonał, przypuszczała, że dopomogły mu w tym anioły. Noel był tego samego zdania.
Przesunął się niecierpliwie na ławce. Siedział tu już blisko pół godziny i gdyby przyłapała go matron, znalazłby się w kłopocie. Obiecał jednak Łukaszowi, że na niego zaczeka. Przyjaciel nie powiedział, dlaczego idzie do gabinetu pani Grenfell, ale to na pewno coś ważnego, skoro trwa tak długo. Nagle drzwi się otworzyły i ze środka dobiegł go dźwięk głosów i wysoki, rozbawiony śmiech kobiety. Nie był to śmiech pani Grenfell. Noel zsunął się z ławki i wpół biegnąc, wpół ślizgając się pokonał korytarz, po czym schował się za rogiem i ostrożnie wyglądał w stronę drzwi. Łukasz tymczasem wyszedł tyłem z gabinetu, wykrzykując słowa pożegnania do osób wewnątrz, pomachał im też wesoło ręką. Gdy się odwrócił, na jego twarzy malował się szeroki uśmiech. Ruszył wolno korytarzem w stronę Noela. — Łukasz. — Noel złapał go za rękę, gdy przechodził obok. — Och, cześć. — Przyjaciel szedł dalej, jak gdyby niepomny na to, że prosił Noela, by na niego zaczekał. — Co się stało? Masz jakieś kłopoty? — Dlaczego miałbym mieć kłopoty? Nie zrobiłem przecież nic złego. Zanim Łukasz zjawił się na nagłe wezwanie pani Grenfell, obydwaj przeanalizowali wszelkie możliwe wykroczenia, jakich mógł się ewentualnie dopuścić, o których już teraz nie pamiętał. Noel przyśpieszył, by nadążyć za długim, swobodnym krokiem przyjaciela. — O co więc chodzi? Dlaczego cię wezwała? Łukasz wzruszył ramionami. — Chodzi po prostu o gości. Przypuszczam, że chcieli sobie obejrzeć niektóre dzieciaki. Noel zmarszczył czoło. W sierocińcu goście należeli do rzadkości. Czasami przychodziło jakieś starsze małżeństwo i zdarzało się, że zabierało niemowlę — dziewczynkę zawiniętą w nowe, miękkie, różowe kocyki. Przeważnie jednak przybysze nie chcieli oglądać starszych jak oni chłopców. Są tylko sierotami. Rozmyślając o tym, Noel zwolnił kroku. Teraz puścił się biegiem, by dogonić sylwetkę żwawo poruszającego się Łukasza, który zeskakiwał ze zniszczonych, kamiennych stopni. Na płaskim, pozbawionym trawy podwórku grało w koszykówkę dwudziestu małych chłopców w szortach z szorstkiego drelichu i białych podkoszulkach. Ich grze przyglądał się nieuważnie pan Hill, który przychodził tu dwa razy w tygodniu i w niedziele, by prowadzić z nimi gimnastykę i uczyć różnych gier. Noel nienawidził wychowania fizycznego. Biegi go wyczerpywały, poza tym wiedział, że w szortach i podkoszulku wygląda jak szkielet — sama skóra i kości. Nie szło mu w baseballu ani w piłce nożnej. Pan Hill, zamiast zostawić go w spokoju jako najmłodszego, zmuszał chłopca do jeszcze większego wysiłku, argumentując, że powinien dotrzymywać kroku innym. To dzięki Łukaszowi unikał najbardziej zaciętej walki pod koszem, gdzie celowo kierował go pan Hill; nie kto inny też towarzyszył mu ramię w ramię w biegu przełajowym i przybiegał z nim na końcu — daleko w tyle za resztą. Bez Łukasza, pomyślał Noel, mógłby po prostu paść z wyczerpania i skonać
po pierwszych siedmiuset metrach. Upadł raz na poboczu kamienistej drogi, pod zamkniętymi powiekami wirowały mu złowieszczo czerwone plamy, paliło go wyschnięte gardło, a serce waliło tak mocno, że wyraźnie słyszał jego bicie. Łukasz go zauważył i przybiegł, podając przyjazną dłoń. — Dalej, mały — rzekł uprzejmie — pierwszy kawałek zawsze jest najtrudniejszy, a ty biegniesz za szybko, starając się nie odpaść z grupy. Zaraz poczujesz się lepiej. Machniemy na wszystko ręką i dobiegniemy do mety wtedy, kiedy damy radę. W spojrzeniu Noela wdzięczność mieszała się z podziwem. Z racji wieku zawsze był samotny. Przypadek zrządził, że w tym czasie, kiedy podrzucono go do sierocińca, trafiły tu same dziewczynki, które szybko zaadoptowano i w ten sposób Noel został pozbawiony towarzystwa rówieśników. Inni chłopcy byli od niego dużo starsi — starsi nawet niż Łukasz — albo też zupełnie mali, w grupie niemowlaków. Nikt nie chciał czekać na najmłodszego ani wziąć go do swej drużyny, ani też się z nim zaprzyjaźnić. Swymi słowami Łukasz przerwał osamotnienie, które towarzyszyło Noelowi. Noel go za to pokochał. Często rezygnował z różnych zajęć, żeby być blisko Łukasza, ścielił mu łóżko, pod swój cienki materac wkładał jego spodnie z szarej flaneli, by miały kanty na niedzielę, a przed mszą w kaplicy pucował do połysku czarne buty przyjaciela. Oddanie Noela było zupełne. Łukasz, który mimo niecałych dziesięciu lat cieszył się sympatią starszych chłopców z racji wzrostu i miłego usposobienia, tolerował Noela z szerokim, pełnym życzliwości uśmiechem i w obecności kolegów nazywał „małym". Kiedy jednak byli sami, Łukasz z nim rozmawiał. Opowiadał o tym, co będzie miał, gdy dorośnie. Nigdy o tym, kim zamierza zostać. Tylko — co będzie miał. Dom — mawiał, a Noel słuchał z szeroko otwartymi oczyma — z dużą ciepłą kuchnią, gdzie można usiąść i zjeść tyle ciasta, ile się zapragnie, a także wypić duże szklanki zimnego mleka, i ładne sypialnie na górze z prawdziwymi dużymi łóżkami, które są miękkie," a nie jak te w sierocińcu — wąskie ze słomianymi materacami. Schody będą wyłożone grubymi, białymi dywanami, a w garażu (tę część opowieści lubił Noel najbardziej) będzie stał duży, błyszczący, czerwony samochód — szybki i drogi. W tym miejscu Łukasz się uśmiechał i trącał Noela łokciem. — Jasna sprawa — mówił, puszczając oko — że w tym luksusowym wozie będzie obok mnie siedziała ładna dziewczyna. Tu Noelowi serce podskakiwało do gardła. Za każdym razem czekał, że Łukasz powie, iż to on, Noel, będzie siedział obok niego na przednim siedzeniu tego luksusowego, czerwonego samochodu — że będą tam razem, obydwaj. Nie pojmował, jakim cudem Łukasz może pragnąć towarzystwa jakiejś durnej dziewczyny; była to zagadka zdolna obudzić w nim niepokój w samym środku nocy, burząc nieznane dotąd w życiu Noela poczucie bezpieczeństwa. Dlaczego Łukasz nie chce jego? Dlaczego woli jakąś głupią dziewczynę?! Nie pojmował tego. Przyglądał się, jak przyjaciel biegnie przez całe boisko i skacze na
najwyższy drążek, jak przez chwilę się huśta, po czym unosi ciało tak, że znajduje się ono na jednym poziomie z drążkiem. Chłopcy obserwujący Łukasza wydali pomruki podziwu, gdy przerzucił swe muskularne ciało nad drążkiem, zakreślając zgrabną pętlę, i czysto wylądował. Wytarłszy ręce z kurzu w ogrodniczki, przebiegł przez boisko do koszykówki, pochwycił piłkę sprzed nosa czekającym na nią chłopcom i wrzucił idealnym łukiem do kosza. Szare oczy Noela otworzyły się szeroko z podziwu. Zapomniał o wizycie Łukasza w gabinecie pani Grenfell, o zagadkowym kobiecym śmiechu, o tym, że Łukasz zbył pytania i jakby zapomniał o jego obecności na korytarzu. Rozpierała go duma, że jest jego przyjacielem. Dziewczęta z Sierocińca Maddoxa trzymano możliwie jak najdalej od chłopców. W lecie nosiły niebieskie sukienki w drukowany wzorek — obwisłe i za długie, w zimie zaś ocierające delikatną skórę sukienki z szorstkiej granatowej wełny. Uczyły się czytania i kaligrafii, zgłębiały tajemnice rachunków, by móc robić zakupy i rządzić się pieniędzmi przy prowadzeniu domu, uczyły się także historii Stanów Zjednoczonych, żeby rozpoznawać flagę, której ślubowały wierność, i dowiedzieć się, dlaczego w ogóle składały uroczystą przysięgę. Te zajęcia były drugorzędne w stosunku do tych, które uznawano za niezbędne w życiu otwierającym się przed młodą kobietą. Należało do nich gotowanie, prowadzenie domu i szycie. Dziewczęta z Sierocińca Maddoxa były później rozchwytywane przez biura pośrednictwa pracy; miały opinię porządnych, odpowiedzialnych dziewcząt, z których po odpowiednim przeszkoleniu mogą być dobre służące, kucharki i gospodynie domowe. Odznaczały się, oczywiście, schludną powierzchownością i skromnym strojem, sierociniec nalegał też, by dziewczęta nie pracowały w niedziele i tym samym mogły uczestniczyć w nabożeństwach. Sierociniec Maddoxa miał swoje zasady. Dla większości starszych chłopców arytmetyka i język angielski stawały się możliwe do zniesienia jedynie dzięki obecności dziewcząt. Zabójcze spojrzenia krzyżowały się nad pełnymi plam drewnianymi ławkami, zwinięte kartki fruwały niebezpiecznie wzdłuż wąskich ławek tuż przed krótkowzrocznymi oczyma zdezorientowanego nauczyciela, a wieczorem za kurnikami odbywały się śmiałe randki. Noel nie bardzo rozumiał, co się dzieje przy kurnikach, choć podejrzewał niejasno, że rzeczy te nie mieściłyby się w „zasadach Sierocińca Maddoxa". Raz, wysłany po jajka, natknął się na parę złączoną w namiętnym uścisku. Dziewczyna odwróciła twarz, żeby nie mógł jej rozpoznać, a chłopak, czternastoletni Matt Brown, obrzucił go jadowitym spojrzeniem i kazał mu zjeżdżać. Zdążył jednak zauważyć, że sukienka dziewczyny w drukowany wzorek jest rozpięta do pasa, a ręce Matta znajdują się w środku. Wywołało to u Noela dziwne uczucie: przyśpieszone bicie serca i podniecenie. Oddalił się szybko po jajka, nagłe zdenerwowanie próbował pokryć głośnym gwizdaniem i rozpędzaniem kur. Opowiedział o tym później Łukaszowi, na co ten wybuchnął śmiechem. — To ci szczęściarz — było całą
odpowiedzią na pytające spojrzenie Noela. — Jeszcze jesteś za mały, pewnego dnia wszystko zrozumiesz. — Czasami mogłoby się zdawać, pomyślał z podziwem Noel, że Łukasz ma co najmniej dwanaście lat. Stało się to w dwa tygodnie po zagadkowej wizycie przyjaciela w gabinecie pani Grenfell. Łukasza wywołano z klasy, co wszyscy powitali z mieszaniną zawiści, jako że opuszczał matematykę, i współczucia, jako że wzywano go do gabinetu z nie znanego nikomu powodu. Łukasz wrócił po godzinie, uśmiechnięty i z wypiekami na twarzy. Później otoczyli go starsi chłopcy, zadawali mu pytania, śmiali się i rozmawiali podniesionymi głosami. Noel kręcił się w pobliżu tego zaklętego kręgu i próbował pochwycić strzępy podekscytowanych rozmów. — Jak wyglądają? Czy są bogaci? Gdzie mieszkają? Jaki samochód? Gdzie? Kiedy? Kiedy wyjeżdżasz?... Noel czekał, oparty o mur i pobladły na twarzy. Zaciśnięte pięści wcisnął głębiej w kieszenie i przygryzał spękane usta, by powstrzymać ich drżenie, czuł w ustach słony smak krwi. — To nie wszystko — dobiegł go wyraźnie z grona chłopców głos Łukasza. — Powiedzieli, że byłoby niesprawiedliwe, gdybym musiał opuścić wszystkich moich przyjaciół. Postanowili, że chcą mieć czteroosobową rodzinę. — Tu zawiesił głos, by nadać wagę temu, co powie za chwilę. — I mam wybrać tego, kogo chcę ze sobą zabrać. Noelowi zaparło dech w piersi. Czekał, wsłuchując się w pulsowanie krwi w skroniach. — Ty! Niemożliwe!— Tu dały się słyszeć pełne powątpiewania, drwiące głosy. — Oczywiście, muszą mój wybór zaaprobować, to znaczy musi im się spodobać... ale mogę powiedzieć kogo... Noel znowu zaczął oddychać. Prostując się podszedł do gromadki. Stanąwszy na palcach, widział podekscytowaną twarz Łukasza. — Kiedy? — zawołał. — Kiedy, Łukasz? Oczy Łukasza napotkały jego wzrok. — W sobotę — zawołał do Noela, unosząc kciuki do góry. Noel zaczął oddalać się wolnym krokiem od tłumu, szedł długim korytarzem pokrytym brązowym linoleum, minął jadalnię pełną drewnianych krzeseł i nie przykrytych stolików, gdzie unosił się charakterystyczny dla instytucji charytatywnych zapach pasty i silnego środka dezynfekcyjnego — zapach, w którym wyczuwało się także ślad warzyw i ciemnego sosu sprzed wielu dni — po czym wbrew zakazowi wszedł do holu. Otworzył zamaszyście frontowe drzwi i utkwił wzrok w sfatygowanych kamiennych stopniach, długim żwirowanym podjeździe i ogromnej żelaznej bramie, za którą znajdowała się wolność. Zaczerpnął kilka haustów zimnego powietrza; wydało mu się świeże, nowe i czyste. Dzięki Łukaszowi pozna smak wolności. W Sierocińcu Maddoxa nadawano dzieciom imiona i nazwiska według stałego systemu. W przypadku porzuconych dzieci wybierano skromne,
powszechnie spotykane w Ameryce nazwiska — takie jak Smith, Jones, Brown czy Robinson. Nadawano im imiona apostołów lub świętych — Mateusz, Marek, Łukasz, Jan, Paweł, Piotr... czy też, w przypadku dziewcząt, Cecylia, Maria albo Joanna. Niemowlęta natomiast nosiły zawsze nazwisko Maddox na cześć fundatora sierocińca. Pani Grenfell powtarzała dzieciom, że powinny czuć się zaszczycone, nosząc nazwisko tożsame z nazwą tak wspaniałej, cieszącej się dużym uznaniem instytucji. Noel był jednym z dwunastu Maddoxów w sierocińcu, lecz wiedział, że wychowało się tu przed nim kilkuset innych, którzy zdążyli się już rozproszyć po świecie. — Dokądkolwiek się udacie — mówiła z dumą pani Grenfell — będzie wiadomo, że jesteście wychowankami Maddoxa. — Jak się nazywa rodzina? — zapytał później wieczorem, gdy czyścił buty Łukasza, spluwając na skórę i polerując ją energicznie szczotką. — Malone — odparł Łukasz z uśmiechem. — Irlandczycy. Dlatego im się spodobałem... rude włosy i tak dalej. — Malone. — Noel delektował się nazwiskiem. Brzmiało solidnie. Prawdziwe nazwisko, przekazywane z ojca na syna. Wrócił do glansowania, przyciskając szczotkę jeszcze mocniej, aż w lśniącej skórze ujrzał odbicie swej twarzy. — Co będzie w sobotę? — zapytał, odkładając szczotkę. — Przyjadą o czwartej. Na kawę i ciasto. Spotkamy się wszyscy i poznamy nawzajem trochę lepiej. Potem pojedziemy. Oczywiście, jeśli nie spodoba im się druga osoba, będzie niedobrze, przyjadą wtedy jeszcze raz. Ale myślę, że się im spodoba. — Uśmiechnął się do Noela. Kazano im włożyć odświętne ubrania i grzecznie się zachowywać, bo mają poznać państwa Malone i pożegnać się z Łukaszem. Później ma być ogłoszone, kogo wybrał Łukasz na swego towarzysza. Więcej niż towarzysza, pomyślał Noel, na brata. Na podwyższeniu małego holu, w którym się zwykle zbierali, stał stół z wazonem bladych kwiatów i sześć, ustawionych w rzędzie, drewnianych krzeseł, które tworzyły równą linię. Pani Grenfell weszła na podium, prowadząc ze sobą gości, a matron podała pośpiesznie krzesła uśmiechniętym przyszłym rodzicom. Łukasz — podekscytowany, z wypiekami na twarzy, zajął miejsce obok pani Malone. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po dłoni. Była niska i szczupła, i bynajmniej nie stara. Noelowi wydała się piękna. Pan Malone natomiast był wysoki, wyprostowany, najwyraźniej czuł się swobodnie w tweedowym garniturze. Z górnej kieszeni marynarki wystawał mu koniuszek fajki. Wyglądał na spokojnego człowieka o jowialnym usposobieniu. Tak powinien wyglądać prawdziwy ojciec. — Mamy wielkie szczęście — zaczęła pani Grenfell swym piskliwym głosem, którym posługiwała się, ilekroć jej się wydawało, że powinna mówić głośniej — gościć państwa Malone, którzy przyszli do nas, ofiarowując dom
dla dwojga z naszych dzieci. Oczywiście — tu zerknęła znad okularów na rzędy czystych, młodych twarzy, na zgrabnie ułożone na kolanach popękane ręce — będzie nam ich brakowało. Tych dwoje to najlepsi z nas i jestem przekonana, że nie poskąpią sił, by uszczęśliwić swą nową rodzinę. Pan Malone poruszył się niespokojnie na twardym krześle i za plecami pani Grenfell wymienił z żoną porozumiewawcze spojrzenie. Pani Malone uniosła lekko brwi, po czym odwróciła wzrok. Noel czekał na dalsze słowa pani Grenfell. Nie szkodzi, jeśli wyda im się brzydki czy coś w tym rodzaju, dowiedzie swojej inteligencji i sprawności, wkrótce urośnie, a Łukasz pomoże mu w sporcie — nie zawiedzie ich... Zatopiony w marzeniach nie usłyszał ostatnich słów pani Grenfell. Patrzył, jak dwa rzędy przed nim podnosi się z miejsca Cecylia Brown i podchodzi do podwyższenia. Wspięła się po stopniach i ruszyła w stronę Łukasza — cały hol rozbrzmiał oklaskami. Dwunastoletnia Cecylia Brown była najładniejszą dziewczynką w sierocińcu. Spędziła tu osiem lat, po tym jak rodzice zginęli w wypadku samochodowym w St Louis. Jej ciotka, siostra ojca, nie chciała przygarnąć dziewczynki; ciesząc się przez czterdzieści lat stanem wolnym, nie miała ochoty brać sobie na głowę dziecka brata. Nigdy nie składała wizyt w sierocińcu, nigdy też nie pisała. Słodka pani Malone pochwyciła swą nową córeczkę w ramiona, a Cecylia uśmiechnęła się drżąco i ujęła dłoń Łukasza. Noel miał wrażenie, że lód ścina mu krew, cal po calu zbliża się do serca, zakrada do mózgu. — No dalej — zasyczał jego sąsiad — ruszaj się. Mamy wyjść na zewnątrz i pomachać im na pożegnanie. Noel zszedł ostrożnie po frontowych schodach, na które wstęp zwykle był* zabroniony, i stanął cicho z tyłu tłumu. Państwo Malone wsiedli do jasnoczerwonego, lśniącego samochodu. Cecylia wyściskała przyjaciółki i ze słodkim uśmiechem na twarzy zajęła miejsce za nowymi rodzicami na tylnym siedzeniu. Podniesiono z podjazdu dwie małe, nowe walizki i włożono do bagażnika, który zamknął się z solidnym trzaskiem. Samochód był bardzo piękny. — Noel! Noel! — Łukasz przecisnął się przez tłum składających mu życzenia dzieci, które patrzyły na niego z niekłamaną zazdrością. Uścisnął dłoń Noela. — Powodzenia, mały. Napiszę. Kiedy będę mógł. Myślę, że będę teraz bardzo zajęty. — Odwrócił się i ruszył nieśpiesznie w stronę samochodu — wysoki, rudowłosy, pewny siebie. — Przy okazji — zawołał — zostawiłem coś na twoim łóżku. Prezent. — Po raz ostatni pomachał ręką, wsiadł do samochodu i zajął miejsce obok Cecylii. Jej uśmiech zdawał się rozjaśniać wszystko dookoła niczym zachodzące słońce, tymczasem samochód, rozpryskując żwir, ruszył ku wolności. Noel leżał na łóżku, tuż obok znajdował się nie zawinięty prezent. Różowa papierowa serwetka nosiła ślady tłustych plam od kremu, którym przełożone były pastelowe warstwy tortu. Miał w pamięci mglisty obraz uśmiechu Cecylii. I Łukasza... tak silnego, wysokiego, wolnego Łukasza, który siedział
obok niej pewny siebie. Nie wątpił, że niezależnie od czerwonego, lśniącego samochodu i pięknej dziewczyny Łukasz znajdzie w domu państwa Malone ogromną, ciepłą kuchnię pełną mleka i ciasta, miękkie łóżka i grube dywany. Łukasz Robinson, nie, Łukasz Malone należy do zwycięzców! Noel wziął kawałek tortu i rozgniótł go w rękach, czuł, jak kremowa masa przesuwa mu się między palcami. Następnie, bez wahania, bez śladu łez w oczach, rozpaczliwie samotny, poszedł do toalety i wrzucił do sedesu pożegnalny prezent od przyjaciela, spłukując go wodą.