kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Agnello - Hornby Simonetta - Nikomu ani słowa

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Agnello - Hornby Simonetta - Nikomu ani słowa.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A AGNELLO - HORNBY SIMONETTA
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 248 stron)

SIMONETTA AGNELLO HORNBY NIKOMU ANI SŁOWA przełożyła Anna Niewęgłowska Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

Część pierwsza Sny nie wracają ani lata, Ja duszy swojej nie ożywię.... A.S. PUSZKIN, Eugeniusz Oniegin, IV, XVI, przeł. A. Ważyk Mectam i godam net vozrata; Ne obnovlju dusi moej...

1 Urodziny zadowolonego pater familias Fabryka makaronu i rodzina to jego dwie wielkie pasje! Pies drapał w przeszklone drzwi. Słońce padało na gałęzie drzew i rozpalone rozpryskiwało się na liściach; snop światła przeszy­ wał wnętrze pomieszczenia i dosięgał sreber w kredensie przy ścianie. Tito wytarł z kącików ust ślady po sosie. Przejeżdżał raz za razem serwetką po zaciśniętych wargach, jakby sobie robił masaż; następnie rozłożył na kolanach ten kwadratowy kawałek lnianego materiału i wygładził go dłonią. Jego syn Santi siedział po przeciwnej stronie, na szczycie stołu, tak jak w czasie posiedzeń zarządu w fabryce makaronu: wystar­ czyło jedno spojrzenie, by zrozumieli się w lot; po swojej prawej stronie Santi miał ciocię. Tito niespiesznie przenosił wzrok na każde spośród pięciorga swoich wnucząt. Któregoś dnia one rów­ nież razem z nim będą brały udział w posiedzeniach zarządu: w gruncie rzeczy był młody, skończył sześćdziesiąt lat. - O czym myślisz, dziadku? - zapytał go zawsze czujny Titino. - Myślę sobie, że jestem zadowolony - odparł i dodał, zwracając się do zebranych: - Chciałbym razem z wami wszystkimi, doros­ łymi i małymi, wznieść toast wodą. 9

- Ale dzieci jeszcze nie skończyły makaronu! - Mariola, żona, pokręciła głową, niezwłocznie jednak napełniając kieliszki. Po czym gestem dała do zrozumienia, że może zaczynać. Trzymając kieliszek w górze, Tito poczekał, aż wszyscy będą gotowi. Utkwił wzrok w cioci i przemówił: - Wypijmy za ciocię i babcię, której zawdzięczam najpiękniejszy prezent urodzinowy: jest nim moja rodzina! Rozległ się brzęk trącanych kieliszków, powtarzany po wielokroć ku uciesze najmłodszych, urzeczonych tą nową zabawą. Wyczer­ pany wysiłkiem, jaki włożył we wzniesienie toastu, Tito uśmiech­ nął się do wszystkich nieśmiało i zaraz wrócił do rozmyślania o rzeczach przyjemnych. Jadał przy tym stole, od kiedy nauczył się posługiwać nożem i widelcem, po jednej stronie siedział ojciec, po przeciwnej on i ciocia, skąpani w blasku wielkiego dziesięcioramiennego żyran­ dola z kutego żelaza. Tito był onieśmielony, z jednej strony osa­ czony przez olbrzymie świeczniki - zastygłych współbiesiadników, z drugiej przez srebrne naczynia zdobiące środek stołu. Z czasem do tego przywykł. Codziennie w godzinach przedpołudniowych czuł przedsmak tych chwil rodzinnej bliskości. Potrawy zawsze były dla niego niespodzianką, ale wiedział, że na ogół ciocia zle­ cała przygotowanie tego, co mu smakowało - ojciec zmuszał go, by spróbował wszystkiego i skończył to, po co sięgnął - a często posuwała się nawet dalej: ilekroć ojciec go skarcił, ona dbała, by podano jego ulubione dania. Tito był pewny, że w ten milczący sposób wyrażała swoją dezaprobatę dla surowości brata i spieszyła pocieszyć bratanka. Ciocia mówiła właśnie coś do Sandry i nie zdawała sobie sprawy, że on na nią patrzy; z lekkim westchnieniem Tito przystąpił do jedzenia barweny po livorneńsku, za którą wprost przepadał. Nabrał na widelec duży kawałek i włożył go sobie do ust. Jędrny miąższ świeżusieńkiej ryby idealnie łączył się z dodatkiem pomidorów 10

i cebuli; smak każdego składnika był wyraźnie wyczuwalny, włącz­ nie z natką pietruszki, którą szczodrze posypano potrawę podczas przyrządzania. Jego żona też go rozpieszczała i karmiła tym, co lubił. Tito spojrzał na nią, ale ona również nie zwracała na niego uwagi, pomagała małej Danieli nadziać rybę na widelec. Barweny dla dzieci zostały oprawione jeszcze w kuchni, ale Mariola obawiała się, że a nuż gdzieś wciąż może tkwić jakaś pojedyncza ość. Vera jak zawsze grymasiła i powoli przeżuwała małe kęsy. Sandra jadła od niechcenia i zaintrygowana słuchała rozmowy dorosłych. Maro mówiła z przejęciem i z pełnymi ustami. Daniela głośno domaga­ ła się dokładki ryby. Titino nie spuszczał wzroku z talerza, cały skruszony. Tito w myślach przypisywał każdemu jakieś przezwisko, miał skojarzenia z rozmaitymi typami makaronu, przedstawionymi w broszurze dopiero co wydanej przez dyrektora handlowego, i to na lśniącym papierze: siedemdziesiąt różnych kształtów. Powinni byli przygotować jeszcze jedną, opisującą proces przyrządzania ciasta i suszenia makaronu, rynki zagraniczne domagały się in­ formacji na temat technologii produkcji, by uzgodnić wymianę handlową. Nazajutrz rano nie omieszka porozmawiać o tym z Santim. - Czy ty także napawasz się widokiem naszych dorodnych dzieci i wnuków? - ni stąd, ni zowąd zagadnęła go Mariola. - Prawdę powiedziawszy, myślałem o nowej broszurze fabryki makaronu, jest rzeczywiście piękna. Każde z naszych wnucząt ochrzciłem innym imieniem, każde skojarzyłem z innym kształ­ tem makaronu, coś mi się zdaje, że z wszystkimi trafiłem w dzie­ siątkę! Titino, któremu podobają się zabytkowe samochody dziad­ ka - co mówiąc, objął chłopca ramieniem - to, bo i czym innym mógłby być? Ruote - Koła! - A Maro to jaki makaron? - podchwyciło dziecko. - Maro gaduła to Linguine - Języczki. A Daniela, taka malut­ ka, to Linguine di passero - Gołębie języczki. Vera, która je tyle co 1 1

mrówka, ma przezwisko Bocconcini - Kęski. Sandra wiecznie strzyże uszami, kiedy my dorośli rozmawiamy... Orecchiette - Uszka! Ciocia nie była w stanie nadążyć, ale Santi szeptał jej po kolei każde przezwisko, ochoczo przyjmowane krzykami i salwami śmiechu; ona sama śmiała się zadowolona, ze wzrokiem utkwio­ nym w synu bratanka. - A masz ci, pojęcia nie mieliśmy, że twój ojciec ma tak wyost­ rzony zmysł obserwacji! - wymamrotała do Santiego. - Fabryka makaronu i rodzina to jego dwie wielkie pasje! - od­ parł i zaraz dodał już głośno: - Tato, założę się, że dla nas też znalazłeś przezwiska. - Oczywiście, ale wam nadam jedynie numery z katalogu. Antonio, z resztką ryby w ustach, podniósł rękę. - Beze mnie, ja nie pamiętam nawet katalogów z moimi klientami! - Ja idem - dorzucił pospiesznie drugi zięć, Piero. I ruszyło coś na podobieństwo tomboli, kiedy to Tito, pośród ogólnej wesołości, każdemu nadawał jakiś numer, który trzeba było natychmiast rozszyfrować. - Mariola, pięćdziesiąt sześć... - Ditalini - Naparstki! - Elisa, trzydzieści trzy... - Verrine - Świderki! - Santi, trzydzieści pięć... - Penne rigate - bo jest ostry jak ukośnie zakończone w szpic krótkie żłobione rurki. Ciocia wychyliła się do przodu, wsparła nadgarstkami o nakryty obrusem stół, sama gotowa wziąć udział w zabawie. Tito się zawahał. Porozumiewawcze mrugnięcie powiek Santiego i tom­ bola znów poszła w ruch: - Ciocia Rachele, czterdzieści... - Anelletti - Pierścionki! - odkrzyknęła sama, uradowana niczym małe dziecko. I zaraz wymamrotała do Santiego: - Pamięć wciąż mi dopisuje! 12

Została jeszcze tylko jedna osoba. I Teresa, najstarsza córka, nie wiedziała, co powiedzieć, kiedy ojciec zwrócił się do niej, mówiąc: - Trzydzieści dziewięć! - Jest w zarządzie i nie orientuje się w makaronach, które pro­ dukuje... - odburknął Tito i zakończył cały popis westchnieniem, zostawiając Teresę z jej gołym numerem, pozbawionym nazwy. Mariola już miała się wtrącić, ale okazało się to niepotrzebne, w tym właśnie momencie Sonia, służąca, wkroczyła triumfalnie do jadalni, wnosząc na srebrnej tacy tort. - A ja, jakim jestem rodzajem makaronu? - wymamrotała Vanna, siedząca obok teścia po prawej stronie. - Ty masz numer dwadzieścia siedem. - A co ja m a m wspólnego z Capelli d'angelo - Włosiem anielskim? Moje są przecież króciuteńkie - zaoponowała. - To mój ulubiony makaron, ale zachowaj to dla siebie. - I ich rozradowane spojrzenia spotkały się na chwilę. Popołudnie było gorące, sam początek maja; kawę pito w ogrodzie, z tej okazji podano do niej czekoladki i ciasteczka migdałowe. Wygodnie rozsiadłszy się w fotelu, senny Tito niczym zahipnotyzowa­ ny przyglądał się falowaniu zachwycających kwiatów mimozy w peł­ nym rozkwicie, a odurzająca woń ziemi wypełniała mu nozdrza. - Czy powiedziałeś dziadkowi o swojej pracy domowej? - za­ pytała Vanna i czułym ruchem pchnęła syna w stronę Tita. - Pani w szkole chce, żeby każdy napisał historię swojej rodziny. Mamy zrobić, tak powiedziała, nasze drzewo genealogiczne. - Ti- tino, cały dumny, opowiadał z przejęciem. - Pomożesz mi, dziadku? - I wyliczał po kolei wszystko, czego potrzebował: - Imiona, daty urodzenia, zdjęcia... - Tito cały zesztywniał, gdy tymczasem dzie­ ciak ciągnął dalej: - ... rysunki, listy... - Beztroski błogostan ustąpił pod naporem głuchego gniewu. - Później o tym porozmawiamy - powiedział, kładąc ciężką dłoń na ramieniu swojego ulubionego wnuka. - Teraz idź się 13

pobaw ze swoimi siostrzyczkami ciotecznymi. - Titino nie ruszył się z miejsca. Niewiele brakowało, by się rozpłakał. Vanna wykrzywiła się na ułamek sekundy; Santi, który ich obserwował, wtrącił się pojednawczo: - Tato, przecież to głupstwo, wystarczy kilka starych fotografii... Cisza. Jak zwykle Mariola załagodziła całą sytuację: wzięła ze sobą wnuka, jednocześnie zwracając się do niego: - Chodźmy po pudełko ze zdjęciami. Jutro obejrzymy je sobie wszystkie, odrobisz pracę domową na szóstkę. Tito po kawie był gotów na przechadzkę. Zrobił kilka kroków i się odwrócił. Nikt nie dawał znaku, że się z nim wybiera. Tamci siedzieli, pogryzali czekoladki i rozmawiali po cichu, od niechce­ nia, nie zwracając na niego uwagi. Wyglądało to tak, jakby mgła spowiła całą rodzinę, przykuwając wszystkich do jednego miejsca. Tito przyglądał się każdemu z osobna. Teresa to zauważyła i usiłowała go udobruchać: - Smakował ci tort? Zamówiłam go w Piccadilly Bar. Tito spuścił wzrok, jakby potakiwał roztargniony. - Chętnie zamówiłabym tam deser na Pierwszą Komunię San­ dry, to świetne wypieki, choć co tu dużo gadać, słono każą sobie płacić! - ciągnęła Teresa i powtarzała: - Drożyzna, straszna drożyz­ na! - zwrócona w stronę rodziny. Rozmowa odżyła, ale po dobrym humorze nie było już ani śla­ du. - Przybranie z owoców i bitej śmietany było wyśmienite, ale pewnie, że za taką cenę chętnie bym się przekonała... - pod­ sumowała Vanna. - To dopiero początek... Wyciągnie do taty rękę po pieniądze - Elisa wysyczała tymczasem do Antonia. - Przestań, to urodziny twojego ojca! - odpowiedział jej oschle. - Ona zawsze dostaje to, czego chce, nic, tylko się mizdrzy! - odparowała skwaszona Elisa i poszukała wzroku Santiego. Ten spojrzał na nią krzywo. 14

Piero usłyszał ich rozmowę. - Tereso, pospiesz się, na nas już czas, muszę na jutro napisać wyrok! - zwrócił się władczo do żony. Rodziny dzieci zdążyły się już rozejść. Tito i Mariola zostali sami z ciocią, przysypiającą na wiklinowym fotelu. - Titino ma zaledwie osiem lat! - powiedziała Mariola. - To dla niego ważna praca domowa. Nie ma co przesadzać, to w końcu nic skomplikowanego. - I stąd tyle zgnilizny w całym kraju, każdy wtyka nos w cudze sprawy. W szkole nie uczy się już czytania i pisania, staliśmy się narodem analfabetów i mamy takie władze, na jakie sami sobie zasłużyliśmy! Nawet Manuel, ten Hindus, który kopie ziemię w ogrodzie, mówi po włosku lepiej od strażnika! - wyrzucił z sie­ bie Tito podniesionym głosem. - Twój ojciec mówił, że Manuel był nauczycielem w szkole na Goa i że ciocia nauczyła go, jak ma pielęgnować jej rośliny, zresztą do dziś się tym zajmuje. Przywoził jej nawet nasiona z Indii. Ty go traktujesz jak prostego wyrobnika. Dużo pracuje w domu, ale ty nawet nie masz o tym pojęcia... - rozgadała się Mariola. - Jeśli zaś posłuchasz sobie Dany... ta prostaczka nauczyła się dialektu od rodziny, u której pracowała wcześniej! Tito nie powiedział słowa. Po chwili odezwał się normalnym tonem: - Ciocia prawie już zasnęła. Każ ją przenieść do jej pokoju. Ja tymczasem pójdę sprawdzić, czy róże zostały podlane, jak należy. Wezwano Rumunkę, która zjawiła się od razu i pomogła cioci się podnieść. Z daleka Tito przyglądał się łydkom i krzepkim udom Dany, pochylonej nad ciocią, i ukradkiem zerkał, czy aby nie zoba­ czy czegoś pod minispódnicą. Zły humor już mu przeszedł i wrócił do przerwanego obchodu po ogrodzie. Sonia wręczyła mu telefon. - Nazywam się Dante Attanasio. Nie znamy się. - Usłyszał głos bez śladu akcentu. 15

- Słucham pana. - Moja matka była szkolną koleżanką pana cioci Rachele. Jes­ tem na Sycylii, bo m a m zlecenie na sesję fotograficzną, wynająłem dom nieopodal. - Tito przyjął postawę obronną i słuchał w mil­ czeniu. Mężczyzna ciągnął dalej: - Poszukuję typowych sycylij­ skich zabudowań z dziedzińcami i barokowych kaplic. Chętnie bym pana poznał, o ile nie sprawi to panu kłopotu. Tito poczuł się osaczony i chcąc pozbyć się natręta, bez specjal­ nego zastanowienia zaproponował: - Jutro w Piccadilly Bar, na głównej ulicy, o jedenastej. - Rozpozna mnie pan bez trudu, będę obwieszony aparatami fotograficznymi. Do zobaczenia. Tito wrócił do obchodu kwietników, poirytowany tym, że męż­ czyźnie udało się go zaskoczyć i że sam uległ jego perswazji. Te­ raz wszystko gotów był skrytykować: geranium nie zostało przy­ cięte, jak należy, kwietniki z roślinami gruboszowatymi były podlewane bez opamiętania, kanaliki w pobliżu róż wyschnięte, jaśmin przywiędły. Postanowił umieścić w ziemi automatyczny system nawadniający, ale nawet ten pomysł nie sprawił mu przy­ jemności, bo tym samym zamieniłby na całe tygodnie ogród w po­ bojowisko. Mariola się położyła. Tito spacerował i z przyjemnością oddawał się nocnemu rytuałowi palenia ostatniego cygara przed snem. Obmyślał, jak ma wyglądać urządzenie do nawadniania i zapa­ miętywał, co jeszcze trzeba będzie zrobić: wyrównać płyty, którymi wyłożono alejki, ładniej ustawić kamienne ławki, przedłużyć per­ gole. Odwrócił się, by móc kontemplować willę, pełen nieukrywa­ nej dumy. W zeszłym roku kazał ją otynkować i odzyskała swój dawny kolor ochry; księżyc w pełni muskał jej ściany, w jego poświacie widać było wyraźniej arabeski na ceramicznych płyt­ kach, którymi obramowano drzwi i okna, więc po ciemku dało się odróżnić ich kształt, a przed samym oknem - a właściwie szczeliną - Pokoju Nikogo na szczycie małej wieżyczki ceramiczne 16

płytki tworzyły wzór przypominający plaster miodu. Tito przy­ glądał się giętkim kształtom balustrady z kutego żelaza i z nie­ słabnącym zachwytem podziwiał wytworność architektury moder­ nistycznej. Na trzecim piętrze żaluzje w okiennicach od pokoju Dany były na wpół przymknięte. Rzucił na taras niedopałek cygara i chyżo wspiął się schodami kuchennymi na górę. Tito zakończył świętowanie swoich urodzin w szorstkiej pościeli Rumunki. 2 Osobliwe spotkanie Nie miałem prawdziwego ojca: jestem nieślubnym synem... Tito wyniósł się z willi w wieku dwudziestu jeden lat, gdy się ożenił. Od tamtej pory, aż do ukończenia przez najmłodszą córkę Elisę osiemnastego roku życia, on i Mariola mieszkali w Palermo, tak by dzieci mogły uczęszczać do dobrych szkół i korzystać z uro­ ków życia miejskiego. Tito kursował między domem a pracą, a sama miejscowość, w której znajdowała się fabryka, po wojnie znacząco się rozrosła. Pod okiem ojca zajmował się zarządzaniem rodzinnym majątkiem: ziemiami uprawnymi oraz nieruchomo­ ściami, a zwłaszcza fabryką makaronu. Od innych zamożnych rodzin osiadłych na prowincji odróżniało ich to, że się nie integ­ rowali, rzadko podejmowali gości, nie pokazywali się w lokalach publicznych ani nawet w restauracjach. Tito nigdy tak naprawdę nie włączył się w życie miejscowej społeczności, choć czuł się wśród tutejszych mieszkańców całkiem swobodnie; wprawdzie akurat nie tego poranka, kiedy to zmierzał w kierunku Piccadilly Bar, gdzie jak dotąd jego noga jeszcze nie postała. 17

Piccadilly Bar - niskie stoliki i skórzane fotele, muzyka w tle i zdjęcia na ścianach - byt miejscem spotkań młodzieży. Jak tyl­ ko znalazł się w środku, Tito natychmiast uświadomił sobie, że w ogóle tu nie pasuje. Stanął przy barze, zamówił szklankę wody mineralnej i nie ruszył się z miejsca, rażąco nieadekwatny w swoim szarym garniturze i krawacie w ukośne kolorowe pasy; czuł, że wszyscy się na niego patrzą. Od razu go namierzył. Wysoki, jasne, długie, opadające na kark włosy, miękka płócienna czapka, rozpięta pod szyją lniana koszula khaki i przewieszone przez ramię aparaty fotograficzne - właściwie Dante Attanasio nie odstawał od otoczenia i w natu­ ralny sposób pasował do klienteli Piccadilly Bar. Dante od razu przeszedł z nim na ty, niczym wieloletni przyjaciel. Mówił dużo i chętnie, ale przede wszystkim zachowywał się, jakby to on był tutejszy: zamówił dla nich aperitif i ubiegł Tita przy płaceniu rachunku, wprawiając go tym w zakłopotanie, tak że zdezorientowa­ ny Tito nawet nie protestował. Dante pracował dla czasopisma o podróżach; postanowił spędzić na Sycylii długie służbowe wakacje i wybrał się na nie w towarzystwie zaprzyjaźnionej Rosjanki, która miała do nich wkrótce dołączyć. Ujęty jowialnością mężczyzny i zdecydowanie swobodniejszy po wypitym alkoholu Tito się odprężył. Dante już od dawna pragnął zwiedzić wyspę, jego matka często opowiadała o Rachele. Przyjaźniły się, były nierozłączne i długo do siebie pisały; potem, wraz z wybuchem wojny, kontakt się urwał. Jego matka miała bardzo burzliwe życie i mieszkała na różnych kontynentach: pracowała dla kina jako scenarzystka. - Sądzę, że nie zaprzyjaźniła się tak naprawdę już nigdy więcej - mówił Dante. - I pragnęła przekazać Rachele ich koresponden­ cję. Znalazłem listy w jej papierach w zeszłym roku, kiedy umarła. - A teraz to on chciał ją poznać, Rachele właśnie. Dotarł do Tita dzięki autentycznemu zrządzeniu losu: zadzwonił do trzech osób, które nosiły takie samo jak poszukiwany nazwisko, i wreszcie ostatnia spośród nich skierowała go pod właściwy adres. 18

Tito aż się wzdrygnął na samą myśl, że Dante poruszał temat cioci i ich rodziny z posiadaczami identycznego jak on nazwiska. Ale i tak mężczyzna wzbudzał jego sympatię. Dał się namówić na jeszcze jeden aperitif, a o samej cioci powiedział jedynie, że nie wyszła za mąż, żyje przy rodzinie i nie przepada za spotkaniami z obcymi ludźmi. - Uwielbiałem moją matkę - powiedział Dante. - I chciałbym zadośćuczynić jej życzeniu. Nie miałem prawdziwego ojca, jestem nieślubnym synem... Tito nie wiedział, co powiedzieć. W tej samej chwili do baru wkroczyła Irina. Należała do tych osób, których samo tylko pojawienie się sprawia, że z miejsca wypełniają sobą całe pomieszczenie. Nie­ wątpliwie piękna, ale to swojej postawie i blaskowi, który od niej bił, zawdzięczała, że tak rzucała się w oczy. Miała na sobie koszulkę i spodnie, teoretycznie mogłaby wyglądać kiepsko w konfrontacji z o wiele od niej młodszymi, umalowanymi i mod­ nie ubranymi dziewczynami, od których aż roiło się w lokalu. A jednak przyćmiewała je swoją klasą. Gwar ucichł i wzrok wszystkich gości spoczął na niej. Po chwili młodzież wróciła do przerwanych rozmów, tym razem prowadzonych szeptem, ale nie trwało to zbyt długo, klientela Piccadilly Bar nie potrafiła usiedzieć cicho. - Czy to bratanek przyjaciółki twojej drogiej maman, właściciel wieży, o której tyle się od ciebie nasłuchałam? - zapytała Irina i siadła obok. Zaskoczony tym, co powiedział mu Dante, i oczarowany sło­ wiańskim urokiem Iriny, Tito obiecał, że następnego dnia zabierze ich do Torrenuova. Przy obiedzie opowiedział żonie o tym spotkaniu, było to nieco­ dzienne wydarzenie, Tito bowiem zawsze trzymał się z dala od obcych. Ale Marioli specjalnie to nie zaciekawiło. Byli małżeństwem 19

od prawie czterdziestu lat, i jak to powtarzała swoim córkom, po pierwszych pięciu latach wspólnego życia nie ma już zbyt wielu wspólnych tematów poza dziećmi; zatem słuchała go nieuważnie. Dopiero gdy Tito wspomniał o Irinie, zrobiła się czujna. - Może Rosjanka pracowała jako opiekunka matki? - wypaliła. - No co ty?! To prawdziwa dama, przepiękna kobieta, ze wszech miar godna szacunku - odparł. Mariola odetchnęła, wyraźnie spokojniejsza. Tito jeszcze do niedawna był wierny żonie i nie wiązało się to dla niego z najmniejszym poświęceniem, choć ich małżeństwo już od wielu lat było wypalone; zdradził ją kilka miesięcy temu. Ojciec wpoił mu, że ważne, by trzymać ludzi na dystans. - Lepiej nie ściągać na siebie cudzej uwagi i nie być przedmiotem ludzkiego gadania, wszystko jedno: chwalą czy krytykują - powtarzał mu. Ciocia była bardziej bezpośrednia: - Najlepsze, co można powie­ dzieć, to nikomu ani słowa, a najlepsze, co można zrobić, to zaniechać działania. - Tito sam dobrze wiedział, że w małym miasteczku niewierności nigdy nie udaje się utrzymać w tajemni­ cy, ale cichy układ z Daną - sama pchała mu się do łóżka - wcale go nie martwił i był źródłem jedynie bardzo ulotnych wyrzutów sumienia, czuł się pewnie, bo Rumunka nie miała komu o tym opowiadać, a jego rozpierała duma z powodu odzyskanej męs­ kości. Irina rozbudziła jego wyobraźnię. Tamtego wieczora przesadził kuchenne schody po dwa stopnie naraz i, nie przestając intensyw­ nie myśleć o Rosjance, rzucił się rozochocony na Danę. Ale nie tylko to zaskoczyło Rumunkę. Zwykle wszystko odbywało się raz dwa i w milczeniu. Otwierał usta jedynie po to, by ustalić porę spotkania, a ona - by podsunąć mu formę, w jakiej mógł się jej odwdzięczyć za świadczone usługi - sugerowała mu, co takiego by chciała i ile to kosztuje. Tito dawał jej kwotę, o którą prosiła, ale nie zawsze. 20

Kiedy Dana już się ubierała, on w nagłym odruchu ciekawości zapytał: - Jaką pracę miałaś u siebie w kraju? - Byłam zatrudniona w cukierni, dobrze mi idzie wypiekanie tortów i innych ciast... - odparła i potraktowała to pytanie jako zapowiedź stałego związku. Przeciągnęła dłońmi po rozpuszczo­ nych włosach i nawet nie wiedząc dlaczego, odruchowo ułożyła je sobie w kok taki sam, jaki miała ciocia. Mariola czekała na niego w łóżku, wciąż nie spała. Myślała o swojej rodzinie i o Irinie. Kolejna cudzoziemka. Czuła się za­ grożona i postanowiła wysłać mu sygnał ostrzegawczy. - Długo siedziałeś z ciocią dziś wieczór - zauważyła. Tito nic nie odpowiedział. - Zastanawiam się, czy ciocia chce go poznać, tego fotografa. Co ci powiedziała? - ciągnęła Mariola. - Nie rozmawialiśmy o tym. - Tito był senny. - Ale żeś u niej d ł u g o siedział! - Wiesz przecież, że nawet z aparatem kiepsko słyszy, kiedy jest zamieszanie, i pamięć ją zawodzi. Po raz kolejny opowiedzia­ łem jej z najdrobniejszymi szczegółami, o czym rozmawialiśmy wczoraj podczas moich urodzin. - Skoro tak twierdzisz... - odpowiedziała urażona Mariola i zgasiła światło. Już w pościeli Tito odczuł niepokój. Myśl, że miałby zerwać z Daną, martwiła go. Walcząc z sennością, postanowił sam przy­ puścić atak. - Prawda jest taka, że to ty za długo przesiadujesz z córkami i wnukami i niewiele czasu poświęcasz cioci. Sam muszę jej wszystko opowiadać, a to wcale nie jest takie proste! - rzucił, nie odwracając się do żony. - Ona lubi sobie porozmawiać ze swoją Rumunką - zaopono­ wała Mariola, która już drzemała. 21

Tito nie zareagował. - I nie jest w tym odosobniona! - Głos Marioli przeszedł teraz w pisk. Tym samym dała do zrozumienia, że to do niej należy ostatnie słowo, ona wygrała; poprawiła sobie poduszkę i zasnęła snem sprawiedliwego. 3 Torrenuova To najbardziej zmysłowe miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam Już od szesnastu lat, czyli od kiedy brat umarł, ciocia, tak ogromnie do niego przywiązana, nie zgadzała się na opuszczenie willi, w której żyła niczym na zesłaniu. Tito, posłuszny woli ojca: - Nigdy nie zostawiaj cioci samej, ty i ja wszystko jej zawdzięczamy - od tam­ tej pory zrezygnował z tradycyjnego, letniego wypoczynku w Torrenu- ova. Bardzo nad tym bolał, bo z domem na wsi wiązały się piękne wspomnienia. Mimo to wyremontował go i fakt, że jego dzieci spędzały tam na zmianę część wakacji, podnosił Tita na duchu. Kochał Torrenuova z całego serca. Ziemie uprawne obejmowały porośnięty łanami zbóż, podłużny obszar nad morzem, ciągnący się równolegle do wybrzeża i dalej, rozlewający się faliście w głąb lądu, aż po jałowe i skaliste stoki wzgórz. Dom miał szesnastowieczną wieżę, zbudowaną na pionowym cyplu, między dwiema zatoczkami. Wznosił się nad nimi czarny skalisty mur, który porastały, zwisające bezwładnie ze szczelin, obeschnięte pędy dzikiego żarnowca, z ko­ rzeniami oplatającymi kostropate, sterczące występy, a sąsiadowały z nimi kapary cierniste i rozmaite chwasty. Całe wybrzeże, jak spojrzeć, wyglądało podobnie; żółty płaskowyż, który kończył się urwiskiem nad maleńkimi i niedostępnymi zatoczkami złocistego piasku. Dom w Torrenuova górował nad ziemią, piaskiem i morzem. Byli na tarasie. Dante i Irina podeszli aż do samej balustrady, Tito pozostał w cieniu, pod pergolą. 22

Słońce znajdowało się w zenicie. Żar lał się z nieba, nie czuło się najmniejszego powiewu wiatru. Słychać było cykady. Fale, lekkie i niewyraźne, obmywały brzeg. Morze, gładkie niczym blat stołu, niczym pustynia, o tej porze wprost zapierało dech w piersiach. Piaszczyste dno łagodnie schodzi­ ło coraz głębiej pod wodę. Zatoki w kształcie półksiężyca, poniżej Terranuova, wyglądały jak dwie niedokończone tęcze, pociągnięte pędzlem zanurzonym w delikatnych i cudownych barwach: akwa- maryny, jasnej zieleni, błękitu, szmaragdowej zieleni. Dalej, na odcinku około stu metrów, morze robiło się intensywnie lazurowe. Pas krystalicznie przejrzystej wody, ledwie błękitnej, ciągnął się wzdłuż całego wybrzeża, niczym lśniąca wstęga, to niebo odbijało się w ławicy piaskowej, zanurzonej pod powierzchnią, na której grzęzły wrogie okręty. Dzięki tej ławicy wybrzeże było nietykalne. W oddali morze znów przybierało barwy akwamaryny, jasnobłękitnej zieleni, ciemnego lazuru i, przy samym horyzoncie, intensywnego granatu. Całe morze Afryki. Niebo, przejrzyste i wysokie, było bezchmurne. Dante się odwrócił. Stanął kilka kroków od Tita i zaczął recyto­ wać z przejęciem: Zawsze puszczaj wodze wyobraźni, rozkosz jest zawsze tam, gdzie nas nie ma; i rozpływa się, za najlżejszym dotknięciem, łagodnie, jak krople, kiedy deszcz strugami spływa; puszczaj więc wodze wyobraźni, uskrzydl ją, bo przed nią wciąż myśl się rozpościera; zostaw otwarte na oścież drzwi od klatki umysłu, a, sam zobaczysz, pofrunie hen wysoko ku niebu. I zamilkł, wykonując na sam koniec teatralny gest. - To z jednego z listów Rachele - powiedział, jakby się chciał usprawiedliwić. 23

- Piękne! - uznał Tito. I dodał: - W szkole jeden z profesorów zachęcał mnie do pisania wierszy. Niestety nigdy nie byłem aż tak dobry. Może przejdziemy do ogrodu? Niektóre starsze ogrody nie wymagają pielęgnacji; w porzuceniu odnajdują równowagę i zyskują własną tożsamość. Duży, kamien­ ny mur osłaniał ogród w Torrenuova przed porywami wiatru i drobinami osiadającej soli. Wysokie i dorodne sosny nadmor­ skie, w których cieniu tak dobrze się rozwijały delikatne rośliny, tworzyły wonne sklepienie nad główną aleją, wiodącą do stojącej na samym końcu okrągłej altany. Konstrukcję z kutego żelaza porastały powoje, wprost ginęła ona w ich masie. Od wewnętrznej strony kopuły i z bocznych łuków zwisały w nieładzie pędy fioł­ kowych dzwonków ogrodowych. Niektóre z nich splatały się w zbite kolumny z liści i kwiatów, rozpełzały się po ziemi, roz­ padały i gniły. Inna część ogrodu swego czasu została symetrycznie podzielona na alejki, które oddzielały od siebie rabaty porośnięte różnymi roślinami: wśród nich było dużo kaktusowatych, którym skwar bardzo służył. Nieusatysfakcjonowane objęciem w niepodzielne władanie własnego terytorium, rozrosły się poza wyznaczone gra­ nice i zajęły sąsiednie rabaty, miażdżąc niskie rośliny i przytła­ czając krzewy. Inne rośliny poszły w ich ślady, władcze i groźne. Wojna o hegemonię zakończyła się rozejmem między zwycięskimi rodami, kaktusami i agawami; po rabatach nie było już ani śladu. Te zielone olbrzymy, spętane w najeżonym uścisku, niedające się odróżnić od siebie, tworzyły olbrzymie kłębowisko, potwornego świadka wojny i pokoju. Martwe liście agaw wciąż jeszcze trzyma­ ły się roślin, przeplatając się z żywymi. Zgniłe pędy zwisały z łodyg kaktusów niczym dzidy wbite w miąższ. Na kolce powbijane były szkielety, wciąż jeszcze opierzonych, martwych ptaków. Tu i tam można się było dopatrzyć ruin kolonii pierwszych najeźdźców. Rurkowate łodygi kaktusów, zbite w chylącej się ku 24

upadkowi wieży obserwacyjnej, wznosiły się ponad agawami. Kuliste kaktusy o ostrych kolcach, wczepione w siebie na kształt piramidy, były zwarte, opatulone licznymi warstwami pajęczyny, takie cmentarzysko insektów. W tym roślinnym piekle istniało życie. Z gęstwiny krzewów wyrastała łodyga kwiatu agawy, gotowej na śmierć. Miała mięsi­ ste, wciąż nabrzmiałe od wody liście, niektóre ciemnozielone, inne z białymi prześwitami, jeszcze inne z żółtymi brzegami i jas­ nozielonym środkiem. Zgnieciony, ale nie unicestwiony aloes wy­ zierał zewsząd, z każdej szczeliny i szpary, miał kwiaty w pełnym rozkwicie. Kiście małych lilii bulwkowatych, na samej górze wiot­ kich łodyg, spajały te chaszcze pełne kolców i cierni w coś niewy­ mownie pięknego. - Niczego w nim nie zmienialiśmy. Mój ojciec, po odejściu z woj­ ska, poświęcał ogrodowi bardzo dużo czasu. Raz do roku zlecam zebranie wyschniętych gałęzi, do których ci ludzie są w stanie się dostać - wyjaśnił Tito i pozwolił, by Dante i Irina sami pokręcili się po ogrodzie. Obserwował z daleka i napawał się ich milczącym podzi­ wem. Dante i Irina byli teraz w altanie. Tito podszedł bliżej; dojrzał ich zza frędzli powojów. Irina stała plecami do Dantego. Cofnęła się o krok i wsparła mu na ramieniu; odwróciła się, żeby na niego popatrzeć, i powiedziała: - To najbardziej zmysłowe miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam. - Palcem wskazującym wypros­ towanym niczym ołówek muskała go po szyi i wodziła po brzegu koszuli, rozpiętej na torsie. On wziął ją za rękę i zaczął odginać palce, jeden za drugim, wreszcie złożył przeciągły pocałunek na wewnętrznej stronie jej dłoni. - Też tak myślę - powiedział, za­ mykając jej dłoń, palec po palcu, bardzo powoli. Chwycił ją za drugi nadgarstek, objął sękatymi ramionami i tak zastygli, przytu­ leni, poruszając się rytmicznie. Dante trzymał ręce splecione na 25

łonie Iriny, wyglądały jak sprzączka od pasa, który zsunął jej się z talii. Tito nie mógł oderwać od nich wzroku, spleceni sunęli powolut­ ku w stronę wilgotnego mroku wnętrza altany. Od ziemi biła ostra mdląca woń zgnilizny. Tito musiał się oddalić; błąkał się po ogrodzie, zbolały i podniecony. Dotarł do zakątka całego skąpanego w słońcu. Powykręcane kwiaty hibiskusa wyglądały jak gałganki czerwonego materiału, przyczepione do sękatych gałęzi, właściwie ogołoconych z liści. Pnie akacji łuszczyły się z powodu skwaru, ale gałęzie były ukwie­ cone. Tito oparł się o drzewo i spojrzał w górę: złocista i pełna przepychu kopuła kwiatów, o małych krągłych pączkach, wzbijała się w słoneczne niebo. Komórka się rozdzwoniła. - Chciałam ci przypomnieć o pracy domowej Titina. Może wpad­ niemy dziś po południu? - Odezwał się głos Vanny. - Jestem w Torrenuova, m a m gości - odparł gburowato Tito. - Wiem, pozdrów ode mnie Dantego i Irinę. Tito zacisnął wargi oraz pięść z całej siły, tak że paznokcie nieomal wżarły mu się w skórę. Dante podszedł do niego i mu się przyglądał. - Nie przejmuj się. - Irina podążała za nim, ospała. - To miejsce jest wprost cudowne. Wyrazy uznania. Czy mogę je sfotografować? Tito był zapalonym fotografikiem amatorem i o wszelkich moż­ liwych porach uwiecznił ogród na zdjęciach. Nie odważył się wyjawić tego wcześniej z obawy przed złym wrażeniem, jakie mógłby tym samym wywołać, ale w takiej sytuacji, ośmielony przez Dantego, pokazał mu swoje ulubione miejsca, a nawet pozwolił sobie na udzielenie mu kilku wskazówek. Odniósł wraże­ nie, że spotkały się one z uznaniem ze strony gościa i wyraźnie mu to pochlebiło. 26

W drodze powrotnej Irina drzemała sobie słodko na tylnym siedzeniu. Tito przyglądał się jej odbiciu w lusterku. Zapragnął jej gwałtownie. Poczuł się tym zawstydzony i odwrócił wzrok, roz­ glądając się po wiejskiej okolicy. Kiedy znów spojrzał we wsteczne lusterko, ujrzał w nim inną twarz, okoloną kasztanowymi włosa­ mi, zebranymi w rozlatujący się, z winy wiatru, kok. Był mały, a w odkrytej części nadwozia jeepa należącego do ojca siedziała ciocia, która podskakiwała na siedzeniu, trzymając się bocznej krawędzi pojazdu. Uśmiechała się, a wręcz chyba nawet śmiała, w sukience w motylki, ściśnięta w talii, zapięta pod samą szyję. Przeszyło go wówczas dziwne mrowienie, w którym teraz może mógłby rozpoznać pożądanie. Tito znów zabrał się za kontemplowanie krajobrazu. Okoliczne ziemie bez dwóch zdań należały do niego i gdyby nie ciocia, to pewnie trafiłyby w obce ręce. - Dlaczego Rachele nie wyszła za mąż? Można było odnieść wrażenie, że Dante czytał mu w myślach. Tito nie odpowiedział. - Co zrobiła ze swoim życiem? - nagabywał Dante. - Mieszkała razem z nami i mnie wychowała. Sądzę, że się w tym spełniła - wymamrotał Tito. - Kobieta namiętna, jaką w Rachele widziała moja matka, by­ łaby wymarzoną żoną. Naprawdę liczę na to, że zdołasz doprowa­ dzić do naszego spotkania! - wykrzyknął Dante. Tito zesztywniał. - Nie miałem zamiaru cię urazić. Ale tak bardzo chciałbym ją poznać... czy to będzie kiedykolwiek możliwe? - Powiedziałbym, że raczej mało prawdopodobne. - Wobec tego chciałbym lepiej poznać ciebie. Tito spuścił głowę. - A ja bardzo bym chciała zobaczyć Torrenuova od strony morza, myślisz, że bym mogła? - zapytała Irina, trącając go w ra­ mię. 27

- Da się to zorganizować - obiecał Tito. - Porozmawiam o tym z moim synem Santim. To on jest w naszej rodzinie żeglarzem. Irina skuliła się na siedzeniu, jakby znów miała zapaść w sen. Dante puścił do Tita oko. - Widzę, że Irina dostaje od ciebie to, czego chce. - To urzekająca kobieta. - Święta racja, zmysłowa Słowianka to najlepsza odtrutka na starość! - Jestem o tym przekonany - odparł Tito. Po obiedzie Tito opowiedział Marioli o wyprawie do Torrenuova. - Torrenuova ogromnie się Dantemu spodobało, sam nawet zadeklamował wiersz. Nalega na spotkanie z ciocią. - Myślisz, że to dobry pomysł, by się poznali? - Dlaczego mnie o to pytasz? - Wydaje mi się, że ten fotograf zadaje za dużo pytań. - A jednak to dyskretny człowiek. Może cioci sprawiłoby przy­ jemność powspominanie dawnych szkolnych lat. - Skoro ty tak mówisz... - wymamrotała Mariola, kręcąc głową. 4 Plugawa miłość To było tak dawno temu - Spotkałem się z synem twojej szkolnej koleżanki, Dante At- tanasiem - spróbował zagadnąć Tito po wieczornych wiadomo­ ściach. - Attanasio... znałam ją - wymamrotała ciocia. - Jego matka nie żyje. Jest sympatyczny, pracuje jako fotografik i jest tu służbowo. Chciałby się z tobą spotkać. - To było tak dawno temu - odpowiedziała ciocia. I zmieniła temat. 28

Dana właśnie się ubierała w rzeczy, które niedawno zdjęła, i sama zagaiła rozmowę: - I jaka była ta Rosjanka, z którą dzisiaj wybrałeś się na prze­ jażdżkę? - Masz szpiegów? - zapytał Tito, gotów się bronić. - Nie, powiedział mi o tym chorąży. - Co za chorąży? - Ten, co mi załatwi pozwolenie na pobyt, płacę mu miesiąc w miesiąc, codziennie nas sprawdza, dzwoni. Mój pobyt nie jest zalegalizowany, wiedziałeś o tym? Tito tak podejrzewał, legalizacja pobytu swoje kosztowała, a Mariola była bardzo skrupulatna, jeśli chodzi o utrzymanie domu. Zbierał się do odejścia, ale Dana jeszcze nie skończyła. - Pokojówka Santiego powiedziała mi, że jutro twój syn zabie­ rze Rosjankę na łódź. Pewnie będzie pięknie. - Ja za morzem nie przepadam - odparł zdecydowanym tonem. Lecz Dana nie odpuszczała. Wiedziała, że dziś wieczór dogodziła mu więcej niż raz. - Ale Torrenuova przecież lubisz, prawda? Twoja ciocia też... dlaczego nie mielibyśmy raz jej tam zabrać? - Co ty możesz o tym wiedzieć? - Któregoś dnia sama mi o tym opowiadała, że w czasie wojny przechadzała się tam z ukochanym. Na tarasie nad samym mo­ rzem czytali wiersze. Musi tam być pięknie. Tito odwrócił się do niej, najeżony. - Zdaje ci się, że coś rozu­ miesz, ale o niczym nie masz pojęcia! O niczym! Kto wie, co ta­ kiego ci powiedziała! Przeinaczasz to, co słyszysz, i sama sobie do­ powiadasz. W czasie wojny moja ciocia miała co innego do roboty niż czytanie wierszy; czy to sama, czy w towarzystwie! Zapiął sobie spodnie i wyszedł, trzaskając drzwiami; Dana wciąż była na wpół naga, ale jemu przeszła wszelka ochota. Tito zastał żonę w łóżku; przeglądała magazyn o modzie. Zdzi­ wiła się, widząc go tak wcześnie. 29

- Jak się ma ciocia? - Dobrze. Nie ma ochoty na spotkanie z Dantem. - Spodziewałam się tego. Tito spojrzał na żonę. W młodości miała ładne kobiece kształty, była atrakcyjna, z długimi, kręconymi, kasztanowymi włosami. Jej krągłości zatraciły dawne proporcje, żywa twarz zrobiła się ocięża­ ła, zaczynał jej się formować drugi podbródek. Niemniej jednak Mariola o siebie dbała: chodziła nawet na siłownię i, jak ich córki, wydawała fortunę na kosmetyki. Teraz jej twarz wysmarowana kremem wyglądała jak gumowa piłka. Stara się zachować formę - pomyślał Tito i poczuł dla niej litość. Dla samego siebie też. W środku nocy obudził się cały lepki. Wstał po cichu i poszedł się umyć. Zauważył, że ma krew w moczu. 5 Degustacja Chłopy czy kobity, wszystko jedno, i tak od pępka w dół taka sama ryba! Od niespełna roku ich miejscowość zajmowała czołową pozycję w całej prowincji, bo mogła się poszczycić pięciogwiazdkowym hotelem wzniesionym za fundusze Unii Europejskiej, który, jak powiadano, należał do wpływowego polityka, choć oficjalnie jego właścicielem był jak zwykle jakiś figurant. W każdy drugi czwar­ tek miesiąca hotel proponował obniżone stawki zarówno osobom prywatnym jak i instytucjom, które by chciały przygotować degus­ tację produktów lokalnych; był to jeden z pomysłów zgłoszonych przez Vannę, zajmującą się public relations, i faktycznie spotkał się z dużym odzewem. Dyrektor był do niego entuzjastycznie nastawiony; chciał się włączyć w szczegóły organizacyjne, a nawet, byle tylko rozerwać 30

gości, proponował spektakle, biorąc na siebie stronę techniczną oraz samodzielnie wybierając repertuar. Na ostatniej degustacji, w kwietniu, pojawiły się kozie sery, za sponsorowane przez instytu­ cję publiczną i przez magazyn o tematyce gastronomicznej. W cza­ sie imprezy słychać było beczenie zwierząt, do ogrodu wkroczył pochód pastuchów w nagolennikach z koziej skóry, sandałach, beretach z frędzlami i z dudami oraz małym stadem kóz. Jedni grali, inni doili zwierzęta i zachęcali publiczność do spróbowania ciepłego spienionego mleka. Ale w pewnym momencie pastuchom uciekły dwie kozy, które zlękły się zgromadzonego tłumu, ganiały po alejkach ogrodu, skakały na rabaty, deptały po kobiercach z kwiatów, usiłowały wdrapać się na drzewka oliwne i zabierały się za skubanie delikatnych liści, wywracając przy tym oparte o pnie drzew naczynia z terakoty. Jedna z nich dostała się nawet - nie wiedzieć jak - na taras, gdzie odbywała się degustacja, i swoim pojawieniem się wywołała wielki popłoch. Dyrektor setnie się ubawił, pozostali zebrani - mniej. Na dzisiejszy czwartek zaplanowano degustację wina, przewi­ dziano również tableau vivant Bachusa Caravaggia, który miał zostać zaprezentowany na tarasie, na tradycyjnym wozie sycylijskim, zaprzężonym w kucyka shetlanda. Dyrektor skapitulował dopie­ ro wówczas, gdy nie udało mu się znaleźć ponętnego młodzieńca z kędziorami, który by się nadawał i mógł się wcielić w boga wina. Zapytał Vannę, czy byłoby do przyjęcia, gdyby chłopaka zastąpić kobietą, przywdziałaby ona obcisłe body, które spłaszczyłoby jej biust, miał już nawet kogoś odpowiedniego na oku. Vanna zaopo­ nowała kategorycznie: członkowie klubu Rotary nie byliby za­ chwyceni. Dyrektor nie nalegał, ale obiecał, że da z siebie wszystko przy następnej degustacji, przewidzianej na czerwiec, tym razem pod hasłem frutti di mare. Zamierzał znaleźć syrenki, tak jej zapowie­ dział, dodając zadziornym tonem: - Chłopy czy kobity, wszystko jedno, i tak od pępka w dół taka sama ryba! 31