kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Agnello - Hornby Simonetta - Zbieraczka migdałów

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Agnello - Hornby Simonetta - Zbieraczka migdałów .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A AGNELLO - HORNBY SIMONETTA
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 245 stron)

S i m o n e t t a A g n e l l o H o r n b y Zbieraczka migdałów przełożyli Joanna Skoczylas Maciej Brzozowski Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA

Poniedziałek, 23 września 1963 1 Doktor Mendicó jest obecny przy śmierci jednej z pacjentek Doktor Mendicó poczuł się nagle straszliwie zmęczony, bolały go nogi i drętwiały mu ręce. Siedział w tej samej pozycji od ponad godziny, ściskając dłonie Mennulary między swoimi i głasz­ cząc je delikatnymi okrężnymi ruchami. Uniósł prawą rękę - na lewej, leżącej na prześcieradle, spoczywały letnie jeszcze dłonie nieboszczki. Dobrze znał i zawsze przeżywał tę trudną chwilę: ostatnie zadanie lekarza pokonanego przez śmierć. Delikatnie zamknął jej powieki. Potem poprawił prześcieradło i nakrył zmarłą do ramion, ułożył ręce, starannie splatając palce, i umieścił je na piersi, po czym pod­ niósł się, aby zawiadomić Alfallipów o śmierci Mennulary. Został z nimi tylko tyle, ile było potrzeba. Dał Gianniemu Alfal- lipe kopertę z ostatnią wolą zmarłej i szybko zbiegł po schodach, mijając sąsiadki, które wchodziły z kondolencjami. Czuł, że udusi się w tym domu. Zaraz po wyjściu z bramy zwolnił: stawiał ma­ łe kroki, wdychając pełną piersią świeże jeszcze powietrze wczes­ nego przedpołudnia. Ulica miała zaledwie kilkadziesiąt metrów, ale wydawała się dłuższa. Była wąska i wypełniona nierównymi fasadami dwu- i trzypiętrowych budynków, które przez wieki 7

chaotycznie porozmnażały się wzdłuż niej, zachodząc na siebie i pochłaniając oryginalne konstrukcje, aż uformowały po obu stronach nieregularne mury, przecięte tylko dwoma łukami. Przez nie wiodły w dół, aż do doliny, jedne z wielu schodków, które utworzyły sieć uliczną w Roccacolombie, typowym miasteczku w głębi wyspy uczepionym górskiego zbocza. Doktor Mendicó przypomniał sobie nagle, że nie włożył, jak należało, różańca między palce zmarłej. Zastanawiając się nad powodem tego przeoczenia, w pamięci przebiegł wzrokiem pokój Mennulary. Był to wyjątkowo ubogi pokoik, umeblowany wyłącz­ nie najpotrzebniejszymi sprzętami. Stały w nim łóżko, krzesło, szafa, lampa i radio na komódce, wąski stół pełniący funkcję biurka, na którym, we wzorowym porządku, leżały na metalowej tacce pióra, ołówki i duża gumka do wycierania. Na półce umiesz­ czono dwie fotografie siostrzeńców i jedną, dość wyblakłą, rodzi­ ców, oraz kilka zeszytów i książek. Ściany były puste, z wyjątkiem reprodukcji Matki Boskiej z Dzieciątkiem Ferrettiego u wezgłowia łóżka. Brakowało w tym pokoju czegoś kobiecego i religijnego: mnóstwa świętych obrazków, figurek Matki Boskiej i miejscowych świętych oraz przywiezionych z dalekich krajów buteleczek z wo­ dą święconą, które zawsze zapełniały komódki kobiet. Nie było nawet różańca. Mimo to sypialnia Mennulary wydała mu się przesiąknięta głęboką, prawie klasztorną religijnością. Pasek nieba obrębiony stromymi i nieregularnymi dachami domów był niezwykle świetlisty, bladobłękitny, niemal oślepia­ jący. Lekarz zatrzymał się, odetchnął i skierował wzrok w górę, intensywnie wpatrując się w niebo. - Kto wie dokąd uleciała jej dusza, niech Bóg obdarzy ją spoko­ jem - powiedział cicho, po czym udał się w dalszą drogę i wszedł na schody prowadzące w dół, do jego domu. Klasztorny dzwon wybił jedenastą. Doktor Mendicó obliczył, że przed obiadem zdąży załatwić ważne telefony, wypić kawę i trochę się przejść: musiał pobyć sam i pomyśleć. 8

- Nawet taki stary lekarz jak ja nie przyzwyczaja się do śmierci - mruknął, dzwoniąc do drzwi. Gianni odprowadził doktora Mendicó i wrócił do saloniku. Siostry i matka czekały na niego w milczeniu. Santa nie odważyła się wejść, przez szacunek dla Alfallipów i z racji posłuszeństwa rozkazom Mennulary. Nie mogła jednak powstrzymać ciekawo­ ści i stanęła w korytarzu, oparta o drzwi kuchenne, ze ściągniętą i nadal mokrą od łez twarzą, rękami zwieszonymi nieruchomo wzdłuż boków i nadstawionym uchem, żeby podchwycić strzępki rozmowy państwa. Pani Alfallipe wpółleżała w fotelu z głową na oparciu, z oczami pełnymi łez i nieprzytomnym wzrokiem. Lilia przysiadła na porę­ czy i gładziła matkę po twarzy. Carmela natomiast czekała na przyjście męża, wyglądając przez balkon. - Co ci dał lekarz? - spytała Lilia. Gianni pokazał kopertę z jego nazwiskiem wypisanym dużymi, koślawymi drukowanymi literami: to było pismo Mennulary. Car­ mela odwróciła się, słysząc słowa siostry, i spojrzała na nich. Gdy zobaczyła list, podbiegła z krzykiem: - To na pewno testament! Nie otwieraj... Musimy zaczekać na Massima. Pani Alfallipe zaczęła płakać, powtarzając słabym głosem, jak jakąś litanię: - Wiedziałam, że Mennulara pomyśli o mnie, kochała mnie... Lilia i Gianni chcieli od razu otworzyć kopertę, ale nie śmieli. Zresztą nawet nie zdążyli przeciwstawić się Carmeli, bo Santa i sąsiadki zaczęły wchodzić do pokoju, gestykulując i krzycząc wszystkie naraz, żeby złożyć kondolencje. Na ten widok pani Alfallipe wybuchnęła płaczem, natychmiast pocieszona i utulona przez kobiety. - Co ze mną będzie, Mennulara dobrze się mną opiekowała, co ja teraz zrobię, też jestem chora... - szeptała. 9

Wszyscy po kolei zostali wyściskani i wycałowani, zgnieceni w objęciach, które pozostawiły na nich brzydki zapach niemytych pach oraz potraw, jakie przygotowywały kobiety: mieszanki czosn­ ku, oliwy, pomidorów, pietruszki, chleba, zapach dobrze znany Alfallipom, jednoczący ich w niechęci do niższych klas. Lilia zdrętwiała na myśl, że od śmierci ojca jej matka mieszkała w tym samym budynku co sprzedawca ryb, elektryk i jakiś urzędni- czyna. Dziękowała losowi, że zabrał ją do Rzymu, daleko od tego brudnego miasteczka. Ukrywając niechęć po ostatnim cuchnącym uścisku, Lilia wytłumaczyła kobietom, że matka źle się czuje i za chwilę może zemdleć, na szczęście doktor Mendicó zapisał jej le­ karstwo i kazał położyć się do łóżka. Ona i Carmela nie zostawią jej samej w takim stanie, pójdą więc z nią, sąsiadki zaś mogą przejść do pokoju, w którym leży Mennulara. I, jeśli zechcą, mogą też pomóc Sancie w przygotowaniu ciała, nie ma problemu, ona razem z siostrą zajmą się matką, która potrzebuje ich opieki w tej trudnej chwili. Pani Alfallipe, na potwierdzenie słów córki - która poza wszyst­ kim mogła pozwolić sobie, jako żona lekarza, na przemowę nieco autorytarną na ten temat - jeszcze bardziej zagłębiła się w fotelu i przewiesiła ręce przez poręcze. „Źle się czuję, chyba zemdleję" - jęknęła, na co trójka dzieci wraz z Santą natychmiast znalazła się przy niej. W tym momencie nie udało im się uniknąć zainte­ resowania ze strony kobiet, które jeszcze nie wyszły i teraz zaczęły skakać koło pani Alfallipe, dając rady i starając się pomóc w każdy możliwy sposób. Przeniosły ją na łóżko do jej pokoju, podały szklankę wody, położyły na czoło zmoczony ręcznik, wygładziły poduszkę pod głową, zmierzyły puls. Pani Alfallipe była wdzięczna za ich troskę, ale jednocześnie obawiała się, że poprawa jej stanu sprawi, iż przestaną się nią interesować, udawała więc, że znowu czuje się gorzej. Wtedy to nadszedł zięć. Massimo Leone nie ośmielił się przybyć tu z Carmelą dzisiaj rano, kiedy Santa obudziła ich telefonem z wiadomością, że Mennulara jest już umierająca. Wolał zatrzymać się w domu Alfallipów, kilka 10

minut drogi stąd, i czekać na wiadomości. Dopiero kiedy Carmela zatelefonowała z informacją, że Mennulara zapadła w śpiączkę, poczuł się upoważniony do przyjścia. Instynktownie cały czas pod­ dawał się rozkazom Mennulary: „Przysięgam na duszę mojej mat­ ki, że w domu, w którym ja mieszkam, on nie postawi nogi". To oznaczało ekskomunikę. Był mężem Carmeli od siedmiu lat, a nie mógł nawet wejść do portierni albo dzwonić do żony, kiedy przeby­ wała w tym budynku. Nienawidził i nadal z całych sił nienawidzi tej przeklętej Mennulary. Teraz wreszcie umarła. Massimo poczuł się wyzwolony. Wchodził po schodach w stanie podniecenia pomie­ szanego z żalem: wbiłby oczy w nieboszczkę, ale nie mógłby jej opluć, jak na to zasługiwała, ponieważ - sądząc po gwarze, który dał się słyszeć na klatce - ludzie przyszli już z kondolencjami. Sąsiadki potraktowały Massima jak członka rodziny zmarłej: otoczyły go przejęte, starając się ukryć zakłopotanie, jako że do­ skonale wiedziały o jego odsunięciu. Kondolencje były stosow­ ne do okoliczności: „Kochała pańską żonę jak córkę", „Dla nich robiła wszystko", „Była dobra, proszę mi wierzyć". Massimo jak najszybciej uwolnił się od kobiet i wszedł do sypialni teściowej, gdzie oczekiwała go zdenerwowana rodzina. Przywitali się pospiesznie, bez zwyczajowych objęć i pocałun­ ków. Lilia rzuciła się zamknąć drzwi, poprosiwszy Santę, żeby zostawiła ich samych i nikogo nie wpuszczała, a potem wymownie spojrzała na brata. Gianni natychmiast otworzył kopertę, wyjął z niej kartkę i przeczytał, marszcząc brwi. Siostry i szwagier obserwowali go w ciszy. Lilia nie wytrzymała: - Przeczytaj wszystkim, co tam napisała. Brat podał jej kartkę. - Nic z tego nie rozumiem, sama zobacz. Matka, która niespodziewanie nagle się ożywiła i śledziła ich rozmowę, na słowa Gianniego znowu opadła na poduszki, lamen­ tując. Tym razem nikt nie zwrócił na nią uwagi, bo Gianni zaczął czytać na głos: 11

- To nie jest taki prawdziwy testament, bo dałam wam wszyst­ ko, co się należało, i nic waszego do oddania nie mam. Proszę was tylko, żebyście zrobili tak, jak mówię, a dostaniecie spadek. Chcę pogrzebu w Roccacolombie bez procesji sierotek albo mni­ szek, ale wy wszyscy Alfallipowie musicie być na nim obecni, bo ja na to zasługuję. Zostanę pochowana w grobie, który sobie kupiłam naprzeciwko waszego rodzinnego grobowca, jak przystoi „słudze" Alfallipów. Chcę na nim moje zdjęcie i słowa: „Tu leży Maria Rosalia Inzerillo, nazywana Mennularą, która w wieku 13 lat zaczęła pracę w domu Alfallipów i służyła im oraz ich ochra­ niała, jak na uczciwą osobę przystało, do samej śmierci". W Roc­ cacolombie nie mam nic do pozostawienia, dom, w którym umie­ ram, jest zapisany na panią Adrianę, jeśli zechce, może w nim mieszkać, ale musicie znaleźć dobrą pokojówkę i godziwie ją opła­ cić, coby służyła pani aż do jej śmierci. Rzeczy z mojego pokoju dajcie ojcu Arenie, jeśli przydadzą mu się dla biednych i kościo­ ła. Cała reszta sprzętów należy do pani Adriany. Chcę, żebyście od razu zamieścili ogłoszenie w „Giornale di Sicilia", tak jak je napisa­ łam, słowo w słowo: Dzisiaj zgasła Maria Rosalia Inzerillo nazywana Mennularą w wieku lat 55 zarządzająca i domownik Alfallipów. Zasmucona zawiadamia rodzina Alfallipów o ich bezpowrotnej wiecznej stracie. Ze smutkiem zawiadamiają pani Adriana Mangiaracina, wdo­ wa po mecenasie Orazio Alfallipe, jej syn Gianni z żoną Anną Chiovaro, córka Lilia z mężem magistrem Gian Marią Bollą i córka Carmela z mężem Massimem Leone. Od kiedy skończyła 13 lat, mieszkała w domu Alfallipów i uczciwie służyła rodzinie, która, niepocieszona, teraz ją opłakuje. Uroczystość pogrzebo­ wa odbędzie się o godzinie 15.00 w kościele Addoloraty dnia 12

24 września 1963 roku, a zwłoki zostaną odprowadzone na cmentarz w Roccacolombie i złożone w grobie. Nie zawiadamiajcie moich siostrzeńców. Nie chcę ich na po­ grzebie. Dusza Bogu, a spadek temu, komu się należy. Pierwsza odezwała się matka. - Mówiłam wam, że Mennu o wszystkim pomyśli, zapisała mi swój dom... Ale kto z was teraz zajmie się mną, kiedy zosta­ łam sama? Uniosła się na poduszkach i rozglądała wokół. Dzieci i zięć, milczący i bladzi, nie zwracali na nią uwagi. Massimo zabrał kartkę z rąk Gianniego i długo ją studiował. Nagle zaczął krzyczeć, stopniowo podnosząc głos: - Co to za dokument! A gdzie pieniądze, komu je zapisała? Ta dziwka obrzuciła mnie błotem, a ty, ty... - darł się, wskazując palcem żonę - ty mi mówiłaś, że w chwili śmierci zacznie nas szanować! Jesteś głupia! Carmela wybuchnęła płaczem i uciekła na łóżko, obok matki, podczas gdy Gianni starał się uspokoić szwagra, przypominając mu, że nie są we własnym domu i że w drugim pokoju czekają osoby, które przyszły z kondolencjami, gotowe podsłuchiwać, żeby później plotkować o tym w miasteczku. Lilia siedziała nieco dalej, zatopiona w lekturze listu. Potem przemówiła cicho, z trudem hamując złość, która rozsadzała jej pierś; czuła, jak podchodzi do gardła i mąci słowa. - Wszystko sama zorganizowała, nawet wybrała sobie godzinę pogrzebu, a list napisał jej doktor Mendicó, widać, że to nie jej pismo. To przewrotny list, nie chce swojej rodziny, może zerwali kontakty, nikogo z nas nie powinno to dziwić, ale chce, a raczej po raz kolejny rozkazuje, żebyśmy opłacili koszty jej pogrzebu i opublikowali to bezsensowne i upokarzające zawiadomienie, niegramatyczne i niestosowne, w samym „Giornale di Sicilia", i to właśnie ona, która całe życie mieszkała w tym miasteczku 13

i której nikt nigdzie indziej nie zna. Nawet nie pomyślała, żeby zamieścić je w lokalnej „La Sicilia", chciała sławy po swojej śmier­ ci w gazecie czytanej na całej wyspie. To megalomanka, tekst jest jedną wielką apoteozą, panegirykiem pod jej własnym adresem, nigdy nie podejrzewałam, że jest taka próżna i nieodpowiedzial­ na. To ostatnia zniewaga, którą musimy ścierpieć. Zresztą nabija się z nas, oświadczając, że nic nie ma do zostawienia, i twierdząc, że dalsze posłuszeństwo przyniesie nam korzyści. Co za bezczel­ ność... Lilia była tak zdenerwowana, że nie mogła dokończyć zdania. Pozostali przyglądali się jej z przerażeniem. Tymczasem przyszło jeszcze kilka osób, żeby opłakiwać zmar­ łą. Salonik wypełniały egzaltowane mowy pogrzebowe. Właśnie w tym momencie dobiegł stamtąd piskliwy głos kobiety, jakby zachwalającej towar na targu: „To była święta! Co za życie, jakie poświęcenie! Nie zasługiwała na śmierć!". Jej głos utonął w nie­ zrozumiałym chórze innych: bez wątpienia wszystkie wychwalały nieboszczkę. - Zasłużyła sobie, abym otworzyła drzwi i wygarnęła całą praw­ dę ludziom, żeby nie opłakiwali tej służącej, która teraz kpi sobie z nas bez litości! - powiedziała ze złością Lilla. Massimo stał z rękami wczepionymi w oparcie krzesła, jakby zamierzał je roztrzaskać. Być może chcąc, żeby usłyszeli go w ca­ łym domu, powiedział głośno: - Zawsze i wszędzie starała się nas upokarzać. Ten list jest pełen żółci. Gianni, zdenerwowany, zwrócił się do Lilii: - Ty mieszkasz w Rzymie, daleko stąd, nic cię to nie obchodzi, ale ja wykładam na uniwersytecie, noszę nazwisko Alfallipów... Zamieszczenie takiego ogłoszenia w gazecie byłoby koszmarnym wstydem dla mnie i Anny. Ludzie uznają nas za bezwolnych, a w dodatku głupich, wszyscy będą się ze mnie śmiali. Carmela zaczęta krzyczeć: 14

- Ty przynajmniej stąd wyjechałeś. A kto pomyśli o mnie? To ja mieszkam tu, w Roccacolombie. Co ludzie powiedzą? Wszyscy mówili jednocześnie, krążąc po pokoju wściekli jak dzikie zwierzęta w klatce. Pani Alfallipe, delikatna i prawie dziewczęca, leżała skulona w wielkim łóżku i obserwowała ich pełnymi łez oczami, zdumiona i zniesmaczona. Musiała przerwać tę scenę, i zaskoczyła nie tylko innych, ale i samą siebie stanowczością, z jaką przemówiła. Nie interesowały jej zapisy dotyczące pogrzebu, na które nie zwróciła zbytniej uwagi, bo myślała o tym, co dostaną jej dzieci, a to one powinny bardziej się tym przejmować, ona w końcu jest już stara i niedługo umrze, czuje to w kościach. - Miała zły charakter i była sprytna, to fakt, ale też uczciwa, i wszystkim nam służyła. Musimy wyprawić jej pogrzeb. Uwierzcie mi, da wam to, co się wam należy, nie mam żadnych wątpliwości. Ten list dotyczy być może tylko dyspozycji związanych z pogrze­ bem, prawdziwy testament na pewno istnieje. Przypuszczalnie zrobiła tak, chcąc uniknąć płacenia podatku spadkowego. Mennu nie lubiła płacić podatków. Uspokójcie się, na miłość boską, tam są ludzie. I wybuchnęła płaczem, wyczerpana długą przemową. Także Carmela, zmartwiona brakiem testamentu, uczepiła się iskierki nadziei. - Musimy pamiętać o jednym: Mennu zawsze dotrzymywała słowa. Powiedziała mi też wczoraj wieczorem, żeby robić tak, jak przykaże, a będziemy mieli spadek. Może jakiś testament jest u notariusza albo gdzie indziej, może przepisała na nas konto w banku, a my nic o tym nie wiemy... Trzeba poszperać w szufla­ dach. Tacy jak ona nie ufali doktorowi Mendicó, on mało co rozumie. Co ty na to, Massimo? Szukała aprobaty męża, który, odwrócony do niej plecami, stał przy drzwiach balkonowych. Massimo nie poruszył się. Carmela zbladła i ponownie opadła na łóżko matki, szlochając. 15

Do drzwi zapukała zdenerwowana i zaciekawiona Santa. Inne kobiety usłyszały podniesione głosy i też umierały z ciekawości, co się tam dzieje. Santa nieśmiało zapytała, czy goście mogą zło­ żyć kondolencje pani Adrianie. Pokój znowu wypełnił się ludźmi i rodzina rozeszła się. Massimo zniknął bez pożegnania i nikt go nie widział do późnego popołudnia. Wizyty ciągnęły się do pory obiadowej. W skromnym mieszkaniu Mennulary nigdy nie było takiego tłumu: oprócz ludzi z jej środowiska przyszły także ku­ zynki i najbliższe przyjaciółki pani Adriany, a nawet pojawiło się kilku starych pracowników domu Alfallipów. 2 Po południu w dzień śmierci Mennulary rodzina Alfallipów podejmuje ostateczne decyzje, a brat i siostry spędzają noc, jak chcą, zamiast czuwać przy zmarłej Wczesnym popołudniem, podczas krótkiej przerwy między nie­ znośnymi wizytami kondolencyjnymi, Lilia zaproponowała plan działania: - Przede wszystkim musimy zorganizować pogrzeb, ponieważ zwłoki nie mogą zostać tu na zawsze. Zróbmy tak, jak mówiła Mennulara; to wydaje mi się stosowne. Potem pójdziemy do jej pokoju i poszukamy testamentu albo jakichś innych pisemnych dyspozycji. Kiedy tylko to będzie możliwe, zadzwonimy do nota­ riusza Vazzano, odnajdziemy księgowego albo innego specjalistę, który zajmował się jej deklaracjami podatkowymi. Musimy się dowiedzieć, kto to robił. Co do nekrologu, jestem przeciwna za­ mieszczaniu go w jakiejkolwiek gazecie. W końcu to była tylko służąca. Pani Alfallipe, ożywiona po wizytach i coraz liczniejszych po­ chwałach pod adresem zmarłej, przeciwstawiła się ze stanowczo­ ścią, która zadziwiła jej dzieci. Nekrologi mają być rozwieszone 16

w miasteczku, tak jak chciała Mennu. Mówiła długo i z deter­ minacją: - Po śmierci waszego ojca miałam znośne życie tylko dzięki Mennu. Wy oczywiście macie rodziny i mieszkacie w swoich domach, ale nikt z was nie zaproponował mi, że weźmie mnie do siebie albo że zamieszka ze mną w domu Alfallipów. - Przerwała i popatrzyła na Gianniego, ukochanego synka, a potem ciągnęła dalej: - Wy jednak uzgodniliście, że muszę zostać tam sama. W nocy wiatr trzaska okiennicami, drżą wszystkie szyby w ok­ nach, nie mówiąc już o tysiącu innych odgłosów. Ja się boję. W dzień robi mi się smutno na widok pustych pokojów i wymar­ łych korytarzy... No i ten chłód zimą, i koszty utrzymania. Nie pomyśleliście o mnie, tylko o tym, co ludzie powiedzą. Mnie jest potrzebne towarzystwo. Propozycja Mennu, żebym spała i jadła u niej, była najlepsza. W dzień mogłam chodzić sobie do domu, kiedy chciałam, nadal przyjmowałam gości, używałam pokoi, któ­ re Mennu sprzątała i utrzymywała w czystości i porządku. Nigdy nie zostawiła mnie samej, ani tu, ani w domu Alfallipów, bo dobrze wiedziała, że umarłabym ze strachu. Mennu bardzo dobrze się mną opiekowała i w pełni zasługuje na nekrolog. Zaskoczeni zdecydowanym tonem i świadomi zawartego w sło­ wach matki wyrzutu pod ich adresem musieli spełnić jej życzenie. Osiągnięto kompromis: zawiadomienie o śmierci nie ukaże się w gazecie, ale nekrologi zostaną wywieszone w miasteczku, tylko ich treść będzie poprawiona. Nieoczekiwanie Massimo, do którego Carmela natychmiast zadzwoniła, żeby powiadomić o ostatecz­ nych decyzjach, zaofiarował się dopilnować wszystkiego osobiście, za co rodzina była mu bardzo wdzięczna. Reszta dnia upłynęła szybko. Panią Alfallipe nieco pocieszyły czułe telefony przyjaciółek i ich odwiedziny. Wydawało się, że nie męczy jej powtarzanie szczegółów dotyczących długiej choroby Mennulary, jej bolesnej agonii, opowiadanie o szoku 17

spowodowanym niespodziewaną śmiercią; wprost przeciwnie, czerpała pocieszenie, tym razem jak najbardziej uzasadnione, z użalania się nad sobą. Chciała, aby Gianni został przy niej, co odciążyło córki. Mogły zająć się tysiącem rzeczy, które trzeba było zrobić, między innymi przygotowaniami do nieuniknionego, przynajmniej na razie, powrotu matki do domu Alfallipów. Carmela, która lepiej znała ludzi z miasteczka, zajęła się ob­ dzwanianiem ich i przyjmowaniem licznych wizyt w ciasnym mieszkanku Mennulary. Lilia wyjechała z Roccacolomby, kiedy wyszła za mąż, i nie utrzymywała tu zbyt wielu kontaktów; miała więc za zadanie wydać Sancie dyspozycje co do przygotowań na następne dni i porządków w domu Alfallipów oraz rozpocząć poszukiwania testamentu. Notariusz Vazzano bowiem, do którego zatelefonowała, przyznał z pewnym zmieszaniem, że nie ma żad­ nego testamentu ani innego rozporządzenia Mennulary, i zasu­ gerował dokładne przejrzenie jej szuflad. Lilia szperała w komo­ dach i szafach, kiedy w pobliżu nikogo nie było, ale nie znalazła nic szczególnie ważnego: fotografie siostrzeńców, rachunki i po­ kwitowania, zeszyt pełen cyferek i jakichś obliczeń, listy zakupów, a nawet projekty nekrologów. Postanowiła zatem poszukać do­ kładniej w domu rodzinnym. Późnym popołudniem Lilia wróciła do pałacu Alfallipów. Ot­ wieranie bramy dużym żelaznym kluczem zrobiło na niej wraże­ nie, podobnie jak wejście do domu, w którym jako dziecko miesz­ kała z rodzicami i babcią. Skierowała się w stronę części dla służby, przechodząc przez pomieszczenia, których nie widziała od lat: prasowalnię, zmywalnię, wielką, nigdy nieodnawianą kuch­ nię. Potem weszła po wąskich drewnianych schodach, które pro­ wadziły do służbówek na półpiętrze, kiedyś zajmowanym przez liczną służbę, gdzie Mennu spała sama przez wiele lat. Mimo kurzu widać było, że pokoje regularnie sprzątano. Wydawało się, że dom zamknięto na okres letnich wakacji: łóżka przykryto sta­ rymi, ale czystymi płótnami, ozdoby i sprzęty pochowano w sza- 18

fach, żeby się nie zakurzyły, toalety i łazienki były nieskazitelnie czyste. Nie znalazła tego, czego szukała, a jedynie wykaz za­ wartości szaf spisany drukowanymi literami niepewną ręką Men- nulary. O zmierzchu Lilia zaczęła słyszeć odgłosy, o których mówiła matka: skrzypienie i uderzenia drzwi, pisk zawiasów, szelest wiat­ ru pośród drzew na patio, łopot skrzydeł ptaków ukrytych pod gzymsami. Po raz pierwszy zrozumiała jej niepokój i poczuła ulgę na myśl, że tego wieczoru będzie spać w domu służącej. Gianni Alfallipe był człowiekiem o łagodnym charakterze i wy­ darzenia ostatnich dni oszołomiły go. Prowadził spokojne i po­ godne życie w Katanii, z młodą ukochaną żoną, tak jak on wy­ kładającą na uniwersytecie. Mennu powiedziała mu prawdę o swojej chorobie na początku miesiąca, dając jednak do zro­ zumienia, że nie umrze tak szybko. Szczęśliwym zbiegiem okolicz­ ności Lilia przybyła do Katanii w interesach ubiegłej soboty, bo inaczej zjawiłaby się tu dopiero ze zwyczajową wizytą u matki pod koniec miesiąca, przylatując pierwszym porannym samolotem i wracając do Rzymu wieczorem, ostatnim rejsem. Poprzedniego dnia Carmela poinformowała ich o pogorszeniu stanu zdrowia Mennu i poprosiła, aby natychmiast przyjechali. Siostry postanowiły tymczasem, a właściwie tak zadecydowała Carmela, że nie odbędzie się tradycyjne czuwanie przy zmarłej. Tylko Lilia i matka, która nie chciała zostawić ciała, spędzą tę noc w domu Mennulary. Gianni wróci jutro rano, z żoną, przed sa­ mym pogrzebem. Otworzą dom Alfallipów, żeby przenieść do niego matkę, ku ich uldze i olbrzymiemu niepokojowi bezpośred­ nio zainteresowanej, kładąc kres tej pożałowania godnej koeg­ zystencji w mieszkaniu służącej. Dopiero kiedy Roccacolomba zniknęła za jego plecami, Gian­ ni zdołał pojąć, co naprawdę się stało. Mennu była częścią je­ go życia aż do okresu dojrzałości, początkowo oddaną i czułą 19

służącą-nianią, potem zarządzającą rodzinnymi dobrami. Z bie­ giem lat zrobiła się zasadnicza, ale pozostała podporą rodziny: zachęcała go do nauki, wygłaszała niezrozumiałe często kazania o zasadzkach współczesnego świata i o znaczeniu pozycji spo­ łecznej Alfallipów, podkreślając, że nie może przynieść wsty­ du nazwisku, które nosi. W końcu z radością uciekł przed przy­ tłaczającą atmosferą domu, aby zacząć naukę w gimnazjum w Katanii. Od tej pory oddalił się uczuciowo od całej familii, łącznie z rodzicami. Gardził użalaniem się nad sobą i niską kul­ turą matki, która zawsze gnębiła go swoim egoistycznym i ner­ wowym przywiązaniem, a z ojcem łączyło go jedynie wzajemne niezrozumienie. Po jego śmierci bez wahania odebrał Mennu prawo do za­ rządzania ich majątkiem. Siostry poszły w jego ślady, burząc w ten sposób fundament jej władzy w rodzinie. Mennulara nie odzyskała swojej pozycji nawet wtedy, kiedy matka podjęła wy­ soce niestosowną decyzję przeprowadzenia się do mieszkania służącej. Udało się jej to dopiero, przynajmniej po części, kiedy zmyślnie zmusiła ich do regularnych wizyt u matki, proponując wypłacanie rodzeństwu pewnego rodzaju miesięcznej pensji, pod warunkiem że osobiście przyjadą po nią do Roccacolomby. Za każdym razem, kiedy nie byłoby to możliwe, musieliby z niej zrezygnować. To zdarzało się raczej rzadko, chodziło bowiem o całkiem pokaźną kwotę, a pieniędzy potrzebowali wszyscy. Wraz ze śmiercią Mennu w życiu Gianniego skończył się pewien etap. Teraz będzie mógł poświęcić się karierze i rodzinie, którą miał nadzieję stworzyć z żoną. Pozostawały jeszcze: zagadka rzekomo ogromnego spadku po Mennu i trudności, jakie praw­ dopodobnie napotkają, usiłując wejść w jego posiadanie, a także problem opieki nad matką. Wierzył jednak, że wszystko z czasem się ułoży. Tak jak ojciec, umiał szybko pozbywać się niepokojących go myśli. Kiedy tylko wyjechał z miasteczka, a biegnąca zboczem 20

droga zaczęta opadać ku dolinie, przecinając gęste dębowe lasy majątku książąt di Brogli, którym jego przodkowie zarządzali przez pokolenia, już cieszył się na myśl o spotkaniu z żoną, zapo­ minając o Roccacolombie i jej mieszkańcach. Tego wieczoru jed­ nak zaczęto go piec w żołądku i w nocy źle spal. 3 Massimo Leone nierozważnie świętuje na swój sposób śmierć Mennulary Bez żadnej wątpliwości to właśnie Massimo Leone miał dobry dzień. Po południu zajął się organizacją pogrzebu. Zredagował nekrolog zgodnie z uwagami rodziny. Napisałby go jeszcze bar­ dziej zwięźle, ale należało zadowolić teściową, która była według niego wielką komediantką, zdolną zaimprowizować znienacka atak histerii i udawać chorą, aby otrzymać to, co chce. Pogrzeb będzie skromny, nic ponad to, czego wymagała pozycja społeczna zmarłej. Massimo był wdzięczny szwagrostwu za podziękowania i podniesienie go na duchu, tym bardziej że odczuwał zakłopota­ nie pomieszane ze wstydem z powodu swojego nieodpowiedniego zachowania. Kolację jedli wieczorem u siebie. Carmela opowiadała mu o wi­ zytach, które jej złożono, lecz nagle zmieniła temat: - Ale co będzie dwudziestego piątego? - Myślałem o tym dzisiaj rano. Wiesz, gdzie odbierała pie­ niądze? - Przychodziły pocztą... tak mi się wydaje - odparła Carmela, zacinając się. - Skąd wiesz? - rzucił agresywnie Massimo. - Zawsze mówiła, że musi iść na pocztę dwudziestego piątego, bo Święty Pieniężny przyśle jej pieniądze. - Czyli przyjdą, jak zwykle - podsumował Massimo. 21

- A kto je odbierze? - Błękitne oczy Carmeli pociemniały na myśl, że to nowe zadanie spadnie na nią. - Dzisiaj mieliśmy ciężki dzień, pomyślimy o tym jutro. I szybko skończyli wieczorny posiłek. Po kolacji Massimo poszedł spotkać się z kolegami w barze na placu. Carmeli poprawił się humor i kiedy została sama, zaczęła wydzwaniać do przyjaciółek - choć i tak rozmawiała z nimi co­ dziennie - żeby powiedzieć o śmierci Mennulary tym nielicznym, które jeszcze nic nie wiedziały. Prosiła je, aby nie fatygowały się na pogrzeb, bo to uroczystość dla garstki najbliższych i o niety­ powej porze, naprawdę nie warto rezygnować z popołudniowej drzemki, a zresztą chodzi tu tylko o zwykłą służącą. Nawet przy tej okazji nie mogła sobie darować narzekania na Mennu i koń­ czyła każdą rozmowę, dodając z odrobiną złośliwości: „ Co prawda nie mówi się źle o zmarłych, ale co to był za charakter, trzeba było mieć anielską cierpliwość, żeby z nią wytrzymać... Massimo to święty, tyle przez nią wycierpiał. Dzisiaj jednak bardzo nam pomógł". Carmela nie wspomniała, że rodzina wywiesi na ulicach nekrologi, ponieważ wstydziła się tego. Zmierzającego na plac Massima ogarnęły jak zwykle przygnę­ biające myśli i strach. Jeszcze po południu cieszył się na spotkanie z kolegami i opowieści o najnowszych wydarzeniach, ale teraz bał się przyszłości. Stały, choć okrojony dochód właśnie się skoń­ czył; do tej pory pozwolił mu trzymać z daleka dłużników po bankructwie jego firmy handlowej. Myślał o rozmowie z Carmelą, która zresztą wcale nie była taka głupia. Dał się przekonać szwag- rostwu i żonie, że Mennulara w testamencie mianuje Alfallipów swoimi spadkobiercami. Teraz mogło się okazać, że służąca nie miała zamiaru spisywać żadnego testamentu, a spadek po niej przypadnie w udziale siostrzeńcom. Wszystko jasne. Dlatego nie chciała, żeby uczestniczyli w pogrzebie. To miał być ostatni poli- 22

czek wymierzony jego rodzinie. Wzbogaciłam się waszym kosz­ tem, teraz opłaćcie mi także koszty pogrzebu, a ja zostawię wszyst­ ko moim krewnym, tak z pewnością złośliwie pomyślała. Uświa­ domiwszy sobie, że istotnie tak mogło być, Massimo o mało nie zemdlał: oblał go zimny pot, trzęsły mu się nogi. Wróciłby do domu, gdyby ktoś nie klepnął go po ramieniu. - Ale jesteś dzielny, Massimo. Po całym dniu u Alfallipów nie rezygnujesz z wyjścia! To dodało mu siły i razem z przyjacielem ruszył w stronę baru, gdzie dużo wypił i brylował, mówiąc prawie cały czas o Men- nularze. Od lat życzył jej śmierci, była złodziejką i kupiła sobie mieszkanie i kto wie co jeszcze za pieniądze skradzione jego żonie i jej rodzeństwu. Massimo powtarzał to wszystkim, którzy dołączali do niego w barze. Powtarzał obsesyjnie, szukając po­ twierdzenia swych słów. - Wyrządziła nam wiele zła, tak wiele, że zasłużyła sobie, żeby ją zamordować. Sam bym może to zrobił, tymi rękami, ale w końcu nie było takiej potrzeby, jej własny jad wylał się z trzewi i zatruł ją. Pobudzony alkoholem, ożywiony wizją spadku i zachęcony złoś­ liwym podjudzaniem przyjaciół, Massimo porzucił wątpliwości, jakie ogarnęły go w drodze do baru. Z góry cieszył się na myśl o bogactwie, które wreszcie powróci do Alfallipów, i nie bał się okazywać euforii. Pośród powszechnej radości na zakończenie oznajmił, iż obiecał sobie, że nie będzie obchodził czterdziestki z kręcącą się po domu Mennularą, i w przyszłym roku zamierza świętować ową smutną rocznicę w Taorminie: wszyscy przyjaciele są zaproszeni na przyjęcie - w męskim gronie, ma się rozumieć. Była już późna noc, kiedy pijany Massimo, zataczając się, wra­ cał do domu. Wyczuł, że powiedział za dużo. Znowu dopadły go koszmary. Musiał jednak przyznać, że Mennularą, pomimo całego zła, miała jakieś poczucie sprawiedliwości i mimo żywionej do niego niechęci nie traktowała Carmeli inaczej niż jej rodzeństwa, jak się tego na początku obawiał. Choć od stycznia tego roku, 23

zamiast wręczać Carmeli całą umówioną sumę, regulowała długi bezpośrednio w sklepach, resztę oddając jej w gotówce. Jego siostra chciała wiedzieć, czy podejrzenia Mennulary są uza­ sadnione. Podniósł rękę na Carmelę? Massimo nieporadnie odrzucił oskarżenie, twierdząc, że w każdym razie jest obowiązkiem i pra­ wem męża trzymać żonę krótko i wymagać od niej szacunku, a nawet posunąć się do użycia siły, jeśli okaże się to konieczne, co w ich przypadku nie miało miejsca, bo on wie, jak podejść Carmelę. Mennulara jest perfidną i zakłamaną babą, która chce zniszczyć ich małżeńskie szczęście. Po tej rozmowie Massimo starał się nie zostawać sam na sam ze starszą siostrą, którą zresztą kochał i która, kiedy był dzieckiem, zawsze broniła go przed pasem ojca. Ale on wiedział, co wzbudziło podejrzliwość Mennulary. Podczas jednej z kłótni, w noc sylwest­ rową, być może dlatego, że za dużo wypił, chciał uderzyć Carmelę w pierś, ale trafił w szyję, nabijając jej wielkiego siniaka. Carmela usiłowała ukryć go pod chustką, a on podarował jej piękny jed­ wabny szal, żeby tylko mu przebaczyła, jednak ta czarownica, która zawsze wszystko widziała, na pewno odgadła prawdę. Od tamtej pory Massimo nauczył się bić żonę tylko wtedy, gdy był trzeźwy, aby trafiać w części ciała ukryte przed wzrokiem innych. Kiedy wracał do domu pijany i chciał wyładować na Car­ meli złość połączoną z głęboką frustracją, to zamiast użyć kija, brał ją gwałtownie, penetrując aż do wnętrzności. Wyzbywszy się złości i żalu, który żywił wobec świata, Massimo odnajdywał ukojenie - zmęczony, ale zaspokojony - obok zemdlonej małżonki. Tak naprawdę ten rytuał zaczął podobać się obojgu. Dla Carmeli oznaczał powrót namiętnych uniesień i dowód miłości mimo intensywnego bólu fizycznego. Także i ta noc przebiegła zgodnie z rytuałem. 24

4 25 W domu Mendicó brat rozmawia z siostrą w dzień śmierci Mennulary Doktor Mendicó mieszkał od trzech lat z siostrą Concettą, wdową Di Prima, w starym rodzinnym domu. Obydwoje owdo­ wieli i zostali sami, a Concetta wróciła do Roccacolomby. Ich dzieci przeprowadziły się do innych miast, a nawet na konty­ nent. „To nagroda dla matek, które dobrze wychowują dzieci, a te uczą się, żenią, odnoszą sukcesy, a potem odchodzą - czę­ sto powtarzała siostra. - A my starzy zostajemy sami i smutni w miasteczku". Rodzeństwu jednak mieszkało się razem cał­ kiem przyjemnie. Wrócili do starych przyzwyczajeń z czasów dzieciństwa: prawie każdego wieczoru grali na fortepianie na cztery ręce. Trzy razy w roku jeździli z wizytą do swoich dzieci i wnuków, często i chęt­ nie uczestniczyli w życiu towarzyskim miasteczka, mimo że prze­ kroczyli siedemdziesiątkę. Pani Di Prima odnowiła dawne przy­ jaźnie, a doktor nie pracował już na pełnym etacie; odwiedzał chorych późnym rankiem i po południu, przyjmował pacjentów co drugi dzień i tylko przez pół dnia w gabinecie urządzonym u siebie, tak jak kiedyś jego dziadek i ojciec. Obydwoje czerpali przyjemność z kontaktów nawiązywanych przez lekarza nie tylko z pacjentem, ale i z całą jego rodziną, które w miasteczkach takich jak Roccacolomba nierzadko prze­ kształcają się w serdeczne przyjaźnie. Dlatego właśnie doktor Mendicó nadal leczył wielu wiernych i oddanych pacjentów, wzbudzając zazdrość nowego pokolenia lekarzy w Roccacolombie. Podczas nieobecności brata pani Di Prima udzielała rad i nieraz udało jej się polecić lekarstwa pacjentom ku ich wielkiemu zado­ woleniu, nie mówiąc o młodych mamach, które właściwie wolały radzić się siostry doktora, kiedy chodziło o katary i przeziębienia ich pociech.

Siedząc na tarasie i popijając aperitif w ciepłym jesiennym słońcu, doktor opowiadał siostrze o tym, czego był świadkiem w domu Mennulary. - Przez prawie pięćdziesiąt lat praktyki nigdy nie zdarzyło mi się zostać samemu z umierającą, tak jak dzisiaj. Nikt z Alfallipów, nawet pani Adriana, nie poczuł się w obowiązku posiedzieć przy tej cierpią­ cej biedaczce i ją pocieszyć. Potem, słuchaj uważnie, kiedy powie­ działem im, że umarła, oprócz pani Adriany i Santy nikt nie uronił nawet łzy, nie zapytał o nic, jak umarła, czy bardzo cierpiała, czy można pójść ją zobaczyć, rozumiesz? Jakby chodziło o psa. Gianni Alfallipe jako pierwszy odezwał się do mnie, i o co zapytał? Chciał wiedzieć, czy Mennu dała mi coś dla nich, jakiś list lub testament. Doktor spocił się, dostał wypieków. - Wszystko ma swoje granice... Nawet na niego nie spojrzałem i zapytałem całe to towarzystwo: „Nie chcecie najpierw zobaczyć Mennu?". Przerwał na chwilę, bo brakło mu słów. Upił łyk z kieliszka, rozejrzał się wokół i utkwił wzrok w terakotowych donicach z wy­ pielęgnowanym przez siostrę pięknym geranium: czerwone i fiole­ towe kwiaty wyrastały pośród mięsistych, zaokrąglonych na kształt wachlarza liści. Potem podjął wątek: - Jedynie Santa, która zdawała się tylko na to czekać, poszła natychmiast ze mną do pokoju, w którym leżała Mennulara, a Alfallipowie podążyli za nami w milczeniu. Nie okazując żad­ nych uczuć, stali przy zwłokach jak kołki, wydawali się zakłopo­ tani, prawie zirytowani. Doktor umilkł, wstydząc się swojej opinii, możliwe że niesłusz­ nej, niebiorącej pod uwagę współczucia: ból okazuje się na tysiące sposobów, może ich zachowanie spowodowane było jedynie jego obecnością. Leczył Alfallipów od ponad czterdziestu lat, ale nie miał już dobrego kontaktu z dziećmi: Lilia i Gianni od dawna tu nie mieszkali, a Carmela, kiedy wyszła za mąż, znalazła sobie innego lekarza. 26

- Może jestem wobec nich zbyt surowy, ale bardzo lubiłem Mennularę - powiedział głośno. I wypił do końca swój cynar. W poniedziałkowe popołudnie doktor Mendicó nie przyjmował pacjentów, toteż postanowił odpocząć. Był zmęczony, w ostatnich dniach chodził do Mennulary rano i po południu. Obudził się z drzemki pokrzepiony i leżał w łóżku, słuchając muzyki z radia. Wziął książkę, którą jakiś czas temu zaczął czytać z wielkim zainteresowaniem, ale nie mógł się skupić. Zamknął oczy i w wil­ gotnym cieple pościeli przypomniał sobie pierwsze spotkanie z Mennularą, zapomniane od przeszło półwiecza. Był młodym lekarzem. Niedawno skończył studia, ojciec zmarł przedwcześnie i teraz do niego należało kontynuowanie rodzinnej tradycji i utrzymywanie matki i sióstr. Lubił swoją pracę i roz­ pierała go młodzieńcza energia. Notable z miasteczka i liczna klientela ojca szybko obdarzyli go sympatią. Zdawał sobie jednak sprawę, że zamożne rodziny wzywały go do błahych spraw lub po to, żeby leczył ich służbę. Czuł się tak, jak gdyby musiał od­ bywać praktykę, zajmując się tymi biedakami. Nie miał nic prze­ ciwko temu, nawet podobało mu się to wyzwanie: leczyć choroby spowodowane nieodpowiednim żywieniem i brakiem higieny, skutecznie dozować nieliczne lekarstwa, które mógł podarować pacjentom lub które oni mogli kupić. W ten sposób, szybko i sku­ tecznie, uczył się zawodu nie tylko zwykłego lekarza, ale i w razie konieczności - chirurga. Minacapelli, duży i szanowany ród z prowincji, polubili go. Pewnego dnia pani Carmela Minacapelli zapytała, czy mógłby odwiedzić rodzinę ulubionej pokojówki jej córki Lilii. Chodziło o biedaczkę, która porzuciła służbę, żeby wyjść za mąż, i od tego momentu zwaliły się na nią wszystkie możliwe choroby i nie­ szczęścia. 27

Portierka zaprowadziła go niechętnie do Inzerillów i szybko odeszła. Pomyślał, że to Luigi Inzerillo - który kasłał, siedząc na progu - jest pacjentem, ale powiedziano mu, że żona czuje się o wiele gorzej. Addoloratina, ich córeczka, wprowadziła go do środka. Inzerillo mieszkali w stajni rodziny Minacapellich, nieda­ leko pałacu, tuż obok używanych nadal budynków stajennych. Pomieszczenie nie miało światła dziennego ani wentylacji, było wilgotne i przesiąknięte fetorem pomieszczenia, w którym trzy­ mano kozy i konie. Nie było brudne, ale też i nie czyste. Bardzo szybko postawił diagnozę: Nuruzza Inzerillo miała za­ palenie płuc. Z braku innego lekarstwa na wysoką gorączkę trzeba było robić jej okłady. Pospiesznie, chcąc zdążyć przed zmrokiem, udał się do domu i wrócił z niezbędnymi rzeczami. Obserwowany przez zaniepokojonego męża i przestraszoną córkę, w drgającym świetle świecy przyłożył chorej pijawki do pleców. Wprawnie od­ czepiał spuchnięte od krwi robaki i wkładał ponownie do słoicz­ ków. Zabieg był nieprzyjemny, ale skuteczny. Czuł się nieswojo, kiedy tak mu się przyglądali, jakby go kontro­ lując. Spojrzał na tych dwoje biedaków, którzy stali koło niego, ale to nie ich zalęknione spojrzenia wywoływały w nim ten dziwny niepokój. Schował słoiczki do pojemnika, zamknął torbę i podniósł się, pocieszywszy chorą. Usłyszał jakiś szelest dobiegający z głębi pomieszczenia i w półmroku zobaczył utkwioną w nim parę czar­ nych wielkich oczu. Gdy Luigi Inzerillo uniósł świecę, dostrzegł okoloną gęstymi czarnymi lokami twarz dziewczynki wychylonej ze żłobu w głębi stajni. Popatrzyli na siebie. „Dobra robota", stwierdzi­ ła z aprobatą czystym, dźwięcznym głosem, bez jakiegokolwiek zakłopotania. Potem główka nagle zniknęła w zagłębieniu ściany. Luigi Inzerillo powiedział: „Mamusia lepiej się czuje, śpij już", a następnie, zwracając się do niego, wytłumaczył zmieszany: „To moja druga córka, Rosalia, musi jej pan wybaczyć, nie ma jeszcze czterech roków, nie chciała być niegrzeczna". To było jego pierwsze spotkanie z Mennularą, wtedy po raz pierwszy go zaskoczyła. 28

Odtąd często odwiedzał Inzerillów i ich starszą córkę. Luigi i Nuruzza uskarżali się na różne dolegliwości, a poza tym cała trójka chorowała na gruźlicę; mała jakimś cudem była zdrowa i pod jego nadzorem stała się sprawną pielęgniarką, szybko uczyła się przygotowywać specyfiki z ziół, które wykorzystywał, nie dys­ ponując drogimi lekarstwami. Była pilną, zdolną dziewczynką, i pomimo nieszczęść wesołą. Wygładził poduszkę i ponownie zapadł w drzemkę. Tamtego popołudnia telefon pani Di Prima często dzwonił: przyjaciółki dowiedziały się o nagłej śmierci Mennulary i prosiły o więcej szczegółów. Mimo najszczerszych chęci nie mogąc od­ powiedzieć na wszystkie pytania, pani Di Prima postanowiła po­ wrócić do tego tematu podczas kolacji. - Widziałeś testament? To ty dałeś go Gianniemu? - Miałem mu oddać list, to dałem, tak jak chciała. - Czytałeś go? - Musiałem. - Dlaczego? - Czegoś w nim brakowało. - Czego? - Nic ci do tego, pani ciekawska. Rodzeństwo lubiło się przekomarzać, tak jak w dzieciństwie. - To był testament? - Nie sądzę. - Jakie to bogactwo mogła mieć służąca? - Co cię to obchodzi? Jesteś gorsza od tych wszystkich plotkar z miasteczka! - Jeśli coś miała, z pewnością należało to do Alfallipów: dali jej, albo sama ukradła. Jak przy takiej pensji mogła pozwolić sobie na kupno mieszkania?! - Trudno to wyjaśnić - powiedział doktor mentorskim tonem. - Musisz zrozumieć i zapamiętać, że wszystko, co należy do 29

Alfallipów, zostało oddane Alfallipom, a to, co należy do Mennula- ry, zawsze było jej, i koniec. Zapracowała na to, harując jak wół. - Skąd ty to wszystko wiesz? - Nieważne. W każdym razie nie zapominaj, że była trudną pacjentką, ale bardzo dobrym człowiekiem. Możemy jutro iść razem na pogrzeb, jeśli chcesz. Mówiąc to, doktor miał nadzieję, że zakończy rozmowę na ten temat, i tym razem mu się udało. 5 Wieczorem w dzień śmierci Mennulary rozmawia się o tym na podwórku portierni pałacu Ceffalia Paolino Annunziata był przez krótki czas stangretem, a potem szoferem na służbie trzech pokoleń Alfallipów i służyłby też czwar­ temu, gdyby wcześniej go nie zwolniono, kiedy po śmierci pani Lilii rodzinny majątek zaczął się kurczyć. Zadowolił się skromną odprawą i umową, dzięki której nadal zajmował mieszkanie szo­ fera na parterze domu Alfallipów, obok garażu. Wychowali w nim, razem z żoną Mimmą, swoje wspaniałe dzieci, obecnie już urzą­ dzone i na dobrych posadach. W sumie cieszył się pogodną staro­ ścią, mimo dokuczającego nogom reumatyzmu i małej ilości pie­ niędzy, jako że o emeryturze nigdy nie było mowy. Alfallipowie, zgodnie z rodzinną tradycją skąpi wobec pracowników i hojni wobec samych siebie, nie chcieli załatwić Paolinowi emerytury, chociaż prawnie mu się to należało. Każdego popołudnia mozolnie pokonywał schody, które pro­ wadziły w dół, na plac, do pałacu Ceffalia, gdzie jego szwagierka Enza i jej mąż Vito Militello pracowali jako portierzy. Przesiadywał u nich, miło gawędząc i obserwując ruch na ulicy. Przydawał się, by pilnować portierni, kiedy szwagrostwo byli zajęci gdzieś w pałacu. 30