BORIS AKUNIN
KORONACJA
czyli ostatni z Romanowów
(Przełożył: Zbigniew Landowski )
Świat Książki
2004
20 maja
Ten dziwaczny i nieprzyjemny mężczyzna zginął na moich oczach.
Wszystko stało się tak szybko... tak szybko.
Równocześnie z trzaskiem wystrzałów rzuciło go na linę.
Upuścił swój maleńki rewolwer, złapał się chybotliwej poręczy i zastygł w miejscu,
odchyliwszy do tyłu głowę. Błysnęła biała twarz, przekreślona pasemkiem wąsów, i zniknęła,
zasłonięta czarnym mnisim welonem.
- Eraście Piotrowiczu! - krzyknąłem, po raz pierwszy nazywając go po imieniu. A może
tylko chciałem krzyknąć?
Niepewny pomost chwiał się pod jego nogami. Głowa nagle opadła w przód, jakby od
silnego uderzenia, a ciało zaczęło napierać piersią na linę i po kolejnej sekundzie, przewracając
się niezgrabnie, już leciało w dół... w dół... w dół.
Drogocenna szkatułka wypadła mi z rąk, uderzyła o kamień i roztrzaskała się.
Oślepiającymi iskrami wystrzeliły różnobarwne bryłki diamentów, szafirów, szmaragdów, ale
nawet nie spojrzałem na te niezliczone skarby, które rozsypały się po trawie.
Z wąwozu dobiegł miękki, tępy odgłos uderzenia. Jęknąłem. Rozpędzona czarna kula
potoczyła się po stromym stoku i zatrzymała w swoim przerażającym pędzie dopiero na brzegu
potoku. Jedna ręka bezwładnie upadła w wodę, reszta ciała, twarzą do ziemi, legła na
otoczakach.
Nie lubiłem tego człowieka. Może nawet nienawidziłem. W każdym razie chciałem,
żeby na zawsze zniknął z naszego życia. Jednak nie życzyłem mu śmierci.
Jego rzemiosłem było ryzyko, cały czas igrał ze śmiercią, ale z jakiegoś powodu nigdy
nie pomyślałem, że może zginąć. Wydawał się nieśmiertelny.
Nie wiem, jak długo stałem tak, osłupiały, patrząc w dół. Pewnie niezbyt długo. Ale
czas jakby się rozpadł, a ja zanurzyłem się w jego pęknięciu, powracając do poprzedniego,
spokojnego życia, które skończyło się dokładnie dwa tygodnie temu.
Tak, wtedy też był poniedziałek. Szósty maja.
6 maja
Do dawnej stolicy państwa rosyjskiego przybyliśmy rankiem. W związku ze
zbliżającymi się uroczystościami koronacyjnymi Dworzec Nikołajewski był zatłoczony i nasz
pociąg przetoczono po linii przesyłowej na Brzeski, co, delikatnie mówiąc, nie było grzecznym
postępkiem ze strony władz miejskich. Można przypuścić, że w ten sposób wyrażono pewne
ochłodzenie stosunków między jego wysokością Gieorgijem Aleksandrowiczem a jego
wysokością Symeonem Aleksandrowiczem, moskiewskim generałem-gubernatorem. Niczym
innym nie mogę wyjaśnić półgodzinnego postoju na rozrządowej, a następnie przetoczenia
pociągu specjalnego z dworca głównego na podrzędny.
W dodatku na peronie przywitał nas nie sam Symeon Aleksandrowicz, jak tego wymaga
protokół, tradycja, więzy krwi i - w końcu - po prostu szacunek dla starszego brata, tylko
przewodniczący komitetu powitalnego - minister dworu cesarskiego, który zresztą natychmiast
odjechał na Nikołajewski, aby przywitać księcia Prus. Od kiedy to w Moskwie więcej szacunku
okazują następcy pruskiego tronu niż wujowi jego cesarskiej mości, generałowi-admirałowi
rosyjskiej floty i drugiemu (wedle starszeństwa) wielkiemu księciu domu panującego? Gieorgij
Aleksandrowicz nic po sobie nie pokazał, ale, sądzę, był wstrząśnięty nie mniej niż ja tak
jawnie okazanym afrontem.
Dobrze choć, że jej wysokość, wielka księżna Katarzyna Joannowna, została w
Petersburgu - jest przecież gorliwą zwolenniczką drobiazgowego przestrzegania subtelności
cesarskiego ceremoniału. Epidemia odry, która spadła na czterech synów: Aleksieja, Siergieja,
Dymitra i Konstantego Gieorgijewiczów, przeszkodziła jej wysokości, wzorowej kochającej
matce, wziąć udział w koronacji, największym wydarzeniu w życiu państwa i rodziny
cesarskiej. Mimo to złe języki twierdziły, że nieobecność jej wysokości na moskiewskich
uroczystościach można wyjaśnić nie tyle miłością macierzyńską, ile niechęcią do odgrywania
roli statystki w tryumfie młodej carycy. Przy okazji wspominano zeszłoroczną historię, kiedy
nowa cesarzowa zaproponowała damom z rodziny cesarskiej założenie towarzystwa
rękodzielniczego - żeby każda z wielkich księżnych mogła zrobić na drutach ciepłą czapeczkę
dla wychowanków Sierocińca Maryjskiego. Możliwe, że Katarzyna Joannowna rzeczywiście
niepotrzebnie aż tak surowo odniosła się do tego pomysłu. Niewykluczone także, że właśnie od
tej pory stosunki jej wysokości i jej cesarskiej mości stały się niezbyt przykładne. Jednak w
nieobecności mojej pani na uroczystościach koronacyjnych nie było żadnej ostentacji, za to
mogę ręczyć. Katarzyna Joannowna może odnosić się do jej cesarskiej mości lepiej czy gorzej,
ale w żadnym przypadku nie pozwoliłaby sobie zaniedbać obowiązków dynastycznych bez
szczególnie ważkiej przyczyny. Synowie jej wysokości rzeczywiście byli poważnie chorzy.
To, rzecz jasna, bardzo przygnębiające, ale, jak to się mawia, nie ma tego złego, co by
na dobre nie wyszło, albowiem razem z jej wysokością w stolicy pozostał cały wielkoksiążęcy
dwór, co znacznie uprościło moje niełatwe obowiązki. Damy dworu były bardzo zmartwione
tym, że nie zobaczą moskiewskich uroczystości i okazywały niezadowolenie (rozumie się, nie
przekraczając ram etykiety), lecz Katarzyna Joannowna nie zmieniła zdania: wedle
ceremoniału mały dwór powinien znajdować się tam, gdzie przebywa większość członków
wielkoksiążęcej rodziny, a większość Gieorgijewiczów, jak nieoficjalnie nazywa się naszą
gałąź rodziny cesarskiej, pozostała w Petersburgu.
Na koronację pojechały cztery osoby: sam Gieorgij Aleksandrowicz, jego starszy i
najmłodszy syn, a także jedyna córka, Ksenia Gieorgijewna.
Jak już wspomniałem, nieobecność dworu tylko mnie ucieszyła. Zarządzający dworem
książę Mietlicki i zarządzający kancelarią dworu tajny radca von Born jedynie by mi
przeszkadzali, wsadzając nos w sprawy, o których nie mają pojęcia. Dobry służący nie
potrzebuje nianiek i nadzorców, żeby podołać obowiązkom. A co do hofmajstrów i frejlin, to
nawet nie wiedziałbym, gdzie ich rozmieścić - tak marną rezydencję przydzielił komitet
koronacyjny Zielonemu Dworowi (tak nazywają nasz dom - wedle barwy trenu wielkiej
księżnej). Ale o rezydencji opowiem później.
Wyjazd z Petersburga minął szczęśliwie. Na pociąg składały się trzy wagony:
pierwszym jechała rodzina książęca, drugim służba, trzecim niezbędny sprzęt i bagaż, toteż
stale musiałem przechodzić z wagonu do wagonu.
Ledwo ruszyliśmy z dworca, jego wysokość Gieorgij Aleksandrowicz zasiadł popijać
koniak z jego wysokością Pawłem Gieorgijewiczem i kamerjunkrem Endlungiem. Kiedy
pozwolił sobie wypić jedenaście kieliszków, zmęczył się i udał na odpoczynek - aż do samej
Moskwy. Przed snem, już u siebie w „kajucie”, jak nazwał swój przedział, pokrótce
opowiedział mi o rejsie do Szwecji, który miał miejsce przed dwudziestu dwu laty i wywarł na
jego wysokości ogromne wrażenie. Problem w tym, że choć Gieorgij Aleksandrowicz ma rangę
generała-admirała, to w morze wychodził tylko jeden jedyny raz i zachował o tej podróży
wyłącznie nieprzyjemne wspomnienia. Dlatego często wzmiankuje francuskiego ministra
Colberta, który na statkach nie pływał wcale, mimo to uczynił ze swego kraju wielkie
mocarstwo morskie. Historię o rejsie do Szwecji słyszałem już wielokrotnie i zdążyłem
nauczyć się jej na pamięć. Najbardziej dramatycznym epizodem opisu był sztorm u brzegów
Gotlandii. Po słowach: „I wtedy kapitan jak nie krzyknie: «Wszyscy do pomp!»” - jego
wysokość zwykł wybałuszać oczy i z rozmachem uderzać pięścią w stół. I tym razem wszystko
odbyło się jak zazwyczaj, ale bez jakiegokolwiek uszczerbku dla obrusa czy nakryć, ponieważ
już zawczasu przedsięwziąłem stosowne środki, przytrzymując karafkę i kieliszki.
Kiedy jego wysokość się zmęczył i zaczął mówić niezbyt spójnie, dałem znak lokajowi,
aby pana rozebrał i ułożył spać, a sam udałem się w odwiedziny do Pawła Gieorgijewicza i
lejtnanta Endlunga. Ponieważ to ludzie młodzi, w pełni sił i zdrowia, znacznie mniej zmęczyli
się piciem koniaku. Można by nawet powiedzieć, że zupełnie się nie zmęczyli, gdyż trzeba było
stale na nich baczyć, zwłaszcza ze względu na obyczaje pana kamerjunkra.
Ach, ten Endlung! Może nie należałoby tego mówić, ale Katarzyna Joannowna
popełniła wielki błąd, kiedy uznała tego pana za opiekuna odpowiedniego dla swego starszego
syna. Lejtnant to cwana bestia: wzrok jasny i czysty, różowiutka fizjonomia, idealny
przedziałek na złocistej głowie, dziecięcy rumieniec na policzkach - prawdziwy cherubin.
Pełen szacunku dla dam dojrzałych, dyga nóżką, umie słuchać z twarzą wyrażającą najwyższe
zainteresowanie i o Joanie Kronsztadzkim, i o nosaciźnie u lowchena. Nic dziwnego, że
Katarzyna Joannowna wysoko oceniła Endlunga. Taki przyjemny i, co najważniejsze, poważny
młodzieniec - nie to, co urwisy elewi z Korpusu Morskiego albo nieroby z Oddziału Gwardii.
Też miała komu powierzyć opiekę nad Pawłem Gieorgijewiczem w pierwszym dłuższym
rejsie! Przyjrzałem się już temu ptaszkowi.
W pierwszym porcie, w Warnie, Endlung wystroił się jak paw - w biały garnitur,
purpurową kamizelkę, krawat w gwiazdki, najszerszą panamę - i skierował kroki do domu
publicznego, a jego wysokość, wtedy jeszcze zupełnego młodzika, zaciągnął ze sobą.
Próbowałem się wmieszać, na co lejtnant rzekł do mnie: „Obiecałem Katarzynie Joannownie,
że nie spuszczę oka z jego wysokości i tam gdzie ja, tam i on”. A ja do niego: „Nie, panie
lejtnancie, jego wysokość rzekła: tam gdzie on, tam i pan”. Endlung zaś: „To, Afanasiju
Stiepanyczu, kazuistyka. Najważniejsze - będziemy nierozłączni, jak Ajaksowie”. I
młodziutkiego miczmana ciągnął tak po wszystkich wertepach aż do samego Gibraltaru. Za to
w drodze z Gibraltaru do Kronsztadu obaj - i lejtnant, i miczman - zachowywali się spokojnie i
nawet na brzeg nie schodzili, tylko biegali po cztery razy na dzień do lekarza zastrzyki
przyjmować. Oto jaki znalazł się opiekun! Przez tego Endlunga jego wysokość mocno się
zmienił, nie można go poznać. Nawet samemu Gieorgijowi Aleksandrowiczowi czyniłem
aluzje, ale on tylko ręką machnął: to nic, mojemu Paulowi taka szkoła wyjdzie na korzyść, a
Endlung, wprawdzie hultaj, ale za to dobry kompan i szczera dusza, poważnego zła nie
wyrządzi. Moim zdaniem to jak wpuszczać kozę do ogrodu, jeśli wolno mi skorzystać z
ludowego porzekadła. Widzę tego Endlunga na wskroś. Jaka to szczera dusza? Dzięki przyjaźni
z Pawłem Gieorgijewiczem otrzymał monogram na pagonach, a teraz jeszcze i tytuł
kamerjunkra. To przecież niesłychane - taki szacowny dworski tytuł dla jakiegoś lejtnancika!
Gdy już młodzieńcy zostali sami, zaczęli grać w bezika - na spełnianie życzeń.
Zajrzałem do przedziału. Paweł Gieorgijewicz skinął na mnie.
- Siadaj, Afanasij. Zagraj z nami po „amerykańsku”. Przegrasz - zmuszę cię, abyś, u
diabła, zgolił do końca swoje cenne bakenbardy.
Podziękowałem za zaproszenie i wymówiłem się pod pretekstem nawału zajęć, chociaż
żadnych specjalnych spraw akurat nie miałem. Tego tylko jeszcze brakowało - grać z jego
wysokością w „amerykankę”! A Paweł Gieorgijewicz sam doskonale wiedział, że ze mnie
żaden dla niego partner i po prostu żartował. Kilka miesięcy temu pojawił się u niego ten
niesmaczny kpiarski zwyczaj. A wszystko to przez Endlunga - to jego wpływ. Co prawda, sam
Endlung od jakiegoś czasu przestał mnie zaczepiać, ale Paweł Gieorgijewicz wciąż przy tym
trwa. Cóż, to nic, jego wysokości wolno, nie mam pretensji.
Teraz też, z najpoważniejszą twarzą, powiedział:
- Wiesz, Afanasij, te fenomenalne zarośla na twym obliczu wywołują zazdrość
niektórych wpływowych osób. Na przykład przedwczoraj na balu, kiedy stałeś przy drzwiach,
taki ważny, z pozłacaną buławą i z bakenbardami rozczesanymi na dwie strony, wszystkie
damy patrzyły tylko na ciebie. A na kuzyna Mikusia nikt nie spojrzał, chociaż on i cesarz.
Koniecznie trzeba cię ogolić albo chociaż ostrzyc.
W rzeczywistości te moje „fenomenalne zarośla” niczym nadzwyczajnym się nie
wyróżniają: wąsy z bakenbardami - możliwe, że bujne, ale nie przesadnie. I zawsze, w każdych
okolicznościach, zadbane, w stosownym porządku. Takie nosili i ojciec, i dziad, tak że nie
zamierzałem ani strzyc się, ani golić.
- Starczy, Paul - wystąpił w mojej obronie Endlung. - Nie męcz Afanasija
Stiepanowicza. Lepiej graj, twój ruch.
Widać z tego, że jednak muszę wyjaśnić swoje stosunki z lejtnantem. To przecież cała,
oddzielna historia.
Już w pierwszy dzień rejsu na korwecie „Mścisław”, kiedy tylko wyszliśmy z
Sewastopola, Endlung dostrzegł mnie na pokładzie, położył rękę na ramieniu i patrząc
bezczelnymi, zupełnie przezroczystymi od wypitego wina oczyma, rzekł:
- Co ty, Afonia, lokajska duszo, tak swoje szczoty rozpuściłeś? Bryza ci je rozwiała? -
Moje bakenbardy od świeżego morskiego wiatru rzeczywiście trochę się roztrzepały i
musiałem później skrócić je odrobinę (na czas tej podróży). - Poleć do bufetowego sknery i
powiedz, że jego wysokość żąda butelki rumu przeciw morskiej chorobie. To nie polecenie,
tylko prośba.
Jeszcze podczas podróży pociągiem do Sewastopola Endlung ciągle się ze mną drażnił i
podkpiwał sobie, gdy jego wysokość był obok, ale cierpiałem, czekając okazji, aby
porozmawiać z nim w cztery oczy. Teraz właśnie taka okazja się nadarzyła.
Delikatnie, dwoma palcami zdjąłem rękę lejtnanta (wtedy jeszcze nie był żadnym
kamerjunkrem) ze swojego ramienia i grzecznie oznajmiłem:
- Jeśli panu, panie Endlung, przyszła do głowy fanaberia zatroszczyć się o definicję
mojej duszy, to dokładniej byłoby ją nazwać nie „lokajską”, tylko „hoffirerską”, albowiem za
wieloletnią nienaganną służbę otrzymałem tytuł hoffirera przy dworze jego wysokości.
Odpowiada on dziewiątej klasie i jest równoważny z rangą radcy tytularnego, kapitana
sztabowego armii lub lejtnanta marynarki. - To ostatnie specjalnie podkreśliłem.
Endlung wykrzyknął:
- Lejtnanci nie serwują przy stole!
A ja mu odrzekłem:
- Serwują, panie Endlung, w restauracjach. A w rodzinie cesarskiej - służą. Każdy po
swojemu, wedle swoich obowiązków i honoru.
Po tym właśnie spotkaniu Endlung zaczął się do mnie inaczej odnosić: mówił grzecznie,
na żarciki sobie więcej nie pozwalał, a zwracał się tylko po imieniu, i to przez „wy”.
Przy okazji chciałbym zauważyć, że ludzie na moim stanowisku mają specjalny
stosunek do formy zwracania się przez „wy” i „ty”, ponieważ nasz status - status służby
nadwornej - jest osobliwy. Trudno wyjaśnić, jak to się dzieje, że od pewnych ludzi obrazą może
być forma „ty”, od innych zaś obraźliwe jest usłyszeć „wy”. Służyć mogę tylko i wyłącznie tym
ostatnim, jeśli rozumiecie, co mam na myśli.
Spróbuję wyjaśnić. Zwrot „ty” mogę znieść jedynie z ust członków rodziny panującej.
Nie, źle się wyraziłem - nie znieść, ale uznać za przywilej i specjalne wyróżnienie. Zginąłbym,
gdyby Gieorgij Aleksandrowicz, jego wysokość albo którekolwiek z jego dzieci, choćby nawet
najmłodsze, nagle zwróciło się do mnie przez „wy”. W trzecim roku mojej służby w rodzinie
wielkich książąt doszło do pewnej rozbieżności poglądów z Katarzyną Joannowną - z powodu
pewnej pokojówki, którą niesprawiedliwie oskarżono o lekkomyślność. Okazałem
stanowczość, uparłem się przy swoim i wielka księżna się obraziła: przez cały tydzień mówiła
do mnie przez „wy”. Bardzo cierpiałem, nocami nie mogłem spać, zmizerniałem. Później, rzecz
jasna, wyjaśniliśmy sobie wszystko. Katarzyna Joannowna, z właściwą sobie
wielkodusznością, przyznała, że nie miała racji, ja też przeprosiłem i pozwolono mi ucałować
jej dłoń, a ona pocałowała mnie w czoło.
Ale odszedłem od tematu.
Graczom usługiwał młodszy lokaj Lipps, którego specjalnie wziąłem ze sobą, żeby mu
się przyjrzeć i ocenić jego prawdziwą wartość. Wcześniej służył w estońskim majątku grafa
Benkendorfa i został mi zarekomendowany przez majordomusa jego jaśniewielmożności,
mojego dawnego znajomego. Wydaje się, że to roztropny i milkliwy chłopak. Dobrego sługę, w
odróżnieniu od złego, nie od razu się rozpozna. W nowym miejscu każdy stara się ze
wszystkich sił - w takiej sytuacji trzeba odczekać z pół roku, może roczek, a czasem nawet i
dwa. Obserwowałem, jak Lipps dolewa koniaku, jak zręcznie zamienia zaplamioną serwetkę,
jak stoi na miejscu - to bardzo, bardzo ważne. Stał prawidłowo: nie przestępował z nogi na
nogę, nie kręcił głową. Chyba można go już dopuścić do gości na małych przyjęciach -
zdecydowałem.
A gra toczyła się dalej. Najpierw przegrał Endlung i Paweł Gieorgijewicz jeździł na nim
wierzchem po korytarzu. Potem fortuna odwróciła się od jego wysokości i lejtnant zażądał,
żeby wielki książę, kompletnie goły, pobiegł do kabiny toaletowej i przyniósł stamtąd szklankę
wody.
Póki Paweł Gieorgijewicz z chichotem się rozbierał, ja cichcem wysunąłem się za
drzwi, wezwałem kamerdynera i poleciłem, żeby nikt ze sług nie zaglądał do salonu wielkiego
księcia, sam zaś wziąłem z dyżurnego przedziału pelerynę. Kiedy jego wysokość, rozglądając
się i zasłaniając ręką, wybiegł na korytarz, chciałem narzucić na jego ramiona to okrycie, ale
Paweł Gieorgijewicz z oburzeniem odmówił, dodając, że słowo jest słowem, i pobiegł do
kabiny toaletowej i z powrotem, przy czym głośno się śmiał.
Dobrze, że mademoiselle Declique nie wyjrzała na korytarz, słysząc ten śmiech. Na
szczęście jego wysokość Michał Gieorgijewicz, chociaż było już późno, jeszcze się nie położył
- zabawiał się podskakiwaniem na siedzeniach, a potem długo się huśtał na portierze.
Zazwyczaj o wpół do dziewiątej najmłodszy z wielkich książąt śpi, ale tym razem
mademoiselle uznała, że można poluzować rygory, jako że jego wysokość jest zbyt pobudzony
podróżą i tak czy siak nie uśnie.
U nas, w Zielonym Domu, traktuje się dzieci nie tak surowo jak w Niebieskim dworze u
Kiriłłowiczów. Tam podtrzymuje się rodzinne tradycje cesarza Mikołaja Pawłowicza:
chłopców wychowuje się po żołniersku. Od siódmego roku życia uczą ich musztry, hartują
zimnymi kąpielami i kładą spać do nieogrzanych łóżek. Gieorgij Aleksandrowicz uchodzi w
cesarskiej rodzinie za liberała. Synom pobłaża, na sposób francuski, a jedyną córkę, swoją
ulubienicę, zdaniem wszystkich krewnych całkiem rozpuścił.
Jej wysokość, dzięki Bogu, też nie opuszczała przedziału i nie widziała swawoli Pawła
Gieorgijewicza. Od samego Petersburga zamknęła się z książką, nawet wiem dokładnie z jaką.
Sonata Kreutzerowska, utwór hrabiego Tołstoja. Czytałem ją na wypadek, gdyby służba
zaczęła o niej rozmawiać - żeby się nie zbłaźnić. Moim zdaniem czytanie jest nudne, a dla
dziewiętnastoletniej panny, zwłaszcza wielkiej księżnej - zupełnie nie na miejscu. W
Petersburgu Katarzyna Joannowna w żadnym razie nie pozwoliłaby córce czytać takiego
paskudztwa. Można się domyślić, że książka została zapakowana potajemnie. Nie inaczej,
tylko frejlina baronessa Straganowa ją podsunęła - nikomu innemu nie przyszłoby to do głowy.
Marynarze uspokoili się dopiero nad ranem, po czym pozwoliłem sobie trochę się
zdrzemnąć, ponieważ, prawdę mówiąc, mocno się zmęczyłem wszystkimi kłopotami
związanymi z wyjazdem, a przewidywałem, że pierwszy dzień w Moskwie okaże się nielekki.
* * *
Trudności przeszły wszelkie oczekiwania.
Tak się złożyło, że w ciągu czterdziestu sześciu lat życia nigdy wcześniej nie byłem w
Białokamiennej, chociaż niemało podróżowałem po świecie. Po prostu u nas w rodzinie nie
lubi się Azji, za jedyne (i to w niewielkim stopniu) dostojne miejsce w Rosji uznaje się
Petersburg, a w dodatku nasze stosunki z moskiewskim generałem-gubernatorem, Symeonem
Aleksandrowiczem, są chłodne, tak że nie mamy po co zaglądać do Moskwy. Nawet na Krym,
do chutoru mischorskiego, zazwyczaj jedziemy okrężną trasą, przez Mińsk, ponieważ Gieorgij
Aleksandrowicz lubi sobie w drodze postrzelać do żubrów w Puszczy Białowieskiej. A na
poprzednią koronację, przed trzynastu laty, nie pojechałem, gdyż pełniłem natenczas
obowiązki pomocnika lokaja i pozostawiono mnie, abym zastępował mojego ówczesnego
przełożonego, teraz już świętej pamięci - Zachara Trofimowicza.
Kiedy jechaliśmy z dworca przez miasto, już wyrobiłem sobie pierwszą opinię o
Moskwie. Miasto okazało się jeszcze mniej cywilizowane, niż oczekiwałem - żadnego
porównania z Petersburgiem! Ulice wąskie, bezsensownie powyginane, domy ubogie, publika
prowincjonalna i niechlujna. I to teraz, w przeddzień oczekiwanego przyjazdu najjaśniejszego
pana, gdy ze wszystkich sił starano się miasto upiększyć - pomyto fasady domów, świeżo
pomalowano dachy, na Twerskiej (to główna ulica Moskwy, nędzna atrapa Newskiego)
porozwieszano cesarskie monogramy i dwugłowe orły. Nawet nie wiem, z jakim miastem
można by porównać Moskwę. Taka sama wielka wioska jak Saloniki, gdzie przeszłego roku
przybił do portu nasz „Mścisław”. Po drodze nie spotkaliśmy ani fontanny, ani domu, który
miałby więcej niż trzy piętra, ani konnego pomnika, widzieliśmy jedynie zgarbionego
Puszkina, a i ten, sądząc po kolorze brązu, niedawno został postawiony.
Na placu Czerwonym, który też mnie mocno rozczarował, orszak się rozdzielił. Ich
wysokości, jak przystoi członkom rodziny cesarskiej, udali się złożyć pokłon ikonie Matki
Boskiej Iwierskiej i kremlowskim relikwiom, a ja ze służbą pojechałem przygotować nasze
tymczasowe moskiewskie mieszkanie.
Z powodu przymusowego rozdzielenia dworu na dwie połowy musiano zadowolić się
minimalną liczbą służących. Mogłem ze sobą zabrać z Petersburga tylko ośmiu ludzi:
kamerdynera jego wysokości, pokojową Kseni Gieorgijewny, młodszego lokaja (już
wspomnianego Lippsa) dla Pawła Gieorgijewicza i Endlunga, bufetowego z pomocnikiem,
kucharza dworskiego i dwóch woźniców (dla angielskiego i rosyjskiego zaprzęgu). Zakładano,
że herbatę i kawę będę serwować osobiście - to swego rodzaju tradycja. Ryzykując, że okażę
się nieskromnym, powiem, że spośród wszystkich nadwornych sług nikt lepiej ode mnie nie
wypełnia tego typu obowiązków, wymagających nie tylko wieloletniego doświadczenia, ale i
talentu. Nie przypadkiem przez pięć lat służyłem jako kawiarz u najjaśniejszych państwa -
świętej pamięci cesarza i cesarzowej (teraz wdowy).
Rozumie się, że nie liczyłem na to, iż obejdę się ośmiorgiem służby - w oddzielnym
telegramie prosiłem moskiewski oddział zarządu dworu o wyznaczenie mi rozumnego
pomocnika z miejscowych, a także oddelegowanie dwóch forysiów, kucharza dla służby,
lokaja do obsługi starszych sług, dwóch młodszych lokajów do sprzątania, pokojówki dla
mademoiselle Declique i dwóch szwajcarów. O więcej nie prosiłem, doskonale rozumiejąc, że
w Moskwie brak doświadczonej służby dla tak licznych znamienitych gości. Żadnych iluzji co
do poziomu moskiewskiej służby oczywiście nie miałem. To miasto opustoszałych pałaców i
murszejących willi, a nie ma nic gorszego niż trzymanie pełnej obsady sług bez konkretnego
zajęcia. W takiej sytuacji ludzie muszą się zbiesić. Na przykład mamy trzy wielkie domy, gdzie
kolejno mieszkamy (z wyjątkiem wiosny, którą spędzamy za granicą, ponieważ Katarzyna
Joannowna uważa okres wielkiego postu w Rosji za wyjątkowo nudny): zimą rodzina
przebywa w petersburskim pałacu, latem w willi w Carskim, jesienią w chutorze mischorskim.
W każdym z tych domów mamy oddzielną grupę sług, a ja nie daję im się obijać. Wyjeżdżając,
pozostawiam długaśną listę poleceń i później zawsze znajduję możliwość, by od czasu do czasu
wpaść z niezapowiedzianą kontrolą. Sługi są jak żołnierze. Muszą nieustannie być czymś
zajęci, bo inaczej zaczną pić, grać w karty i źle się prowadzić.
Mój moskiewski pomocnik przywitał nas na dworcu i kiedy jechaliśmy karetą, zdążył
zaznajomić mnie po trosze z nadciągającymi problemami. Okazało się, że moje zamówienie -
tak umiarkowane i rozsądne - nie zostało w pełni wykonane. Zarząd dworu przydzielił mi tylko
jednego młodszego lokaja, nie dostałem też kucharza dla służby, lecz kucharkę, ale najgorsze,
że nie udało się załatwić pokojówki dla guwernantki. Było mi z tego powodu wyjątkowo
nieprzyjemnie, ponieważ status guwernantki z istoty jest dwuznaczny: znajduje się ona na
granicy między obsadą służących a dworem, niezbędna jest zatem wyjątkowa delikatność, żeby
nie obrazić i nie poniżyć osoby, która i tak stale drży o swoją godność.
- Ale to jeszcze nie najgorsze, panie Ziukin - powiedział z charakterystycznym
akcentem moskiewski pomocnik, zauważywszy moje niezadowolenie. - Najsmutniejsze jest to,
że zamiast obiecanego Małego Nikołajewskiego pałacu na Kremlu wyznaczono wam Ermitaż
w parku Nieskucznym.
Pomocnik nazywał się Korniej Sielifanowicz Somow i na pierwszy rzut oka niezbyt mi
się spodobał: jakiś taki nieprzyzwoicie uszasty, chudawy, z wydatną grdyką. Od razu widać, że
osiągnął szczyt swojej kariery i dalej już nie awansuje, siedząc do emerytury w moskiewskim
zaścianku.
- Co to za Ermitaż? - zasępiłem się.
- Piękny dom ze wspaniałym widokiem na rzekę Moskwę i miasto. Stoi w parku i
mieści się niedaleko pałacu Aleksandrowskiego, gdzie przed koronacją zamieszka najwyższa
para, ale... - Somow rozłożył długachne ręce. - Zmurszały, ciasny... i ze zjawą. - Zachichotał
krótko, jednak widząc po mojej minie, że nie jestem w nastroju do żartów, zaczął wyjaśniać: -
Dom zbudowano w połowie ubiegłego stulecia. Kiedyś należał do hrabiny Czesmieńskiej -
słynnej bogaczki chorej na umyśle. Wy, panie Ziukin, na pewno o niej słyszeliście. Niektórzy
mówią, że Puszkin właśnie ją sportretował w Damie pikowej, a nie starą księżnę Golicyną.
Nie lubię, kiedy sługi przechwalają się oczytaniem, i dlatego nic na to nie
odpowiedziałem, tylko skinąłem głową.
Widocznie Somow nie zrozumiał przyczyny mojego niezadowolenia, gdyż
kontynuował z jeszcze większą górnolotnością.
- Wieść niesie, że za panowania Aleksandra I, kiedy całe towarzystwo grało w
najmodniejsze podówczas lotto, hrabina zagrała z samym nieczystym i postawiła jako stawkę
własną duszę. Służba opowiada, że czasami, w bezksiężycowe noce, korytarzem przechodzi
biała postać w czepcu i postukuje beczułkami w woreczku.
Znowu zachichotał, jakby dawał do zrozumienia, że on sam, będąc człowiekiem
oświeconym, w podobne bzdury nie wierzy. Ja jednak odniosłem się do tej wiadomości
zupełnie poważnie, ponieważ każdy sługa ze starej dworskiej dynastii wie, że zjawy i duchy
naprawdę istnieją i żartować z nich (tak jak i z nimi) to postępek głupi i nieodpowiedzialny.
Spytałem, czy zjawa starej hrabiny robi coś złego, czy tylko postukuje beczułkami. Somow
odpowiedział, że przez prawie sto lat nie zauważono, aby widmo maczało palce w jakichś
niecnych działaniach. Uspokoiłem się. Dobrze, niech sobie postukuje, nic strasznego. U nas w
pałacu Fontannowym pojawia się duch kamerjunkra Żychariewa, niesłychanego pięknisia i
niedoszłego faworyta Katarzyny Wielkiej, otrutego przez księcia Zubowa. Co tam hrabina w
czepcu! Ten współmieszkaniec (albo raczej pseudomieszkaniec) zachowuje się jak najbardziej
nieprzystojnie: w ciemnościach podszczypuje damy i służące, a już szczególnie hula w
przeddzień Iwana Kupały. Najjaśniejszych osób wszak nie śmie dotykać - mimo wszystko to
kamerjunkier! Albo na przykład w Aniczkowym - tam pojawia się duch kursistki ze Smolnego,
jakoby zhańbionej przez cesarza Mikołaja Pawłowicza, która potem targnęła się na życie. Nocą
przesącza się poprzez ściany i roni zimne łzy na twarze śpiących. Też mi przyjemność -obudzić
się od lodowatej łzy i zobaczyć przed sobą taką zjawę!
Ogólnie biorąc, Somow zjawami mnie nie wystraszył. Gorsze było to, że dom
rzeczywiście okazał się bardzo ciasny i pozbawiony wielu niezbędnych wygód. Nic dziwnego -
przez pół wieku, odkąd posiadłość została odkupiona przez zarząd dworu od hrabiów
Czesmieńskich, nie odnawiano w niej niczego.
Przeszedłem się po piętrach, planując, co przedsięwziąć w pierwszej kolejności. Należy
przyznać, że Somow z podstawowymi przygotowaniami nieźle sobie poradził: z mebli zdjęto
pokrowce, wszystko lśniło czystością, w sypialniach stały świeże kwiaty, fortepian w wielkiej
bawialni brzmiał czysto.
Zasmuciło mnie oświetlenie - nie było nawet gazowe, tylko zupełnie przedpotopowe,
olejne. Ech, gdybym miał chociaż z tydzień! Zainstalowałbym w piwnicy maleńką prądnicę,
przeciągnął przewody i pałac nabrałby zupełnie innego wyglądu. A tak trzeba będzie żyć stale o
olejnej „szarej” godzinie. W Fontannowym takie oświetlenie mieliśmy przed trzydziestu laty. Z
tego wniosek, że przydałby się jeszcze olejarz, który napełniałby lampy, wykonane w Anglii, z
zegarowym mechanizmem zapłonu i zapasem oleju na dobę.
A przy okazji - zegary. Doliczyłem się dziewiętnastu stojących i naściennych, a
wszystkie chodziły po swojemu. Zdecydowałem, że ponastawiam i ponakręcam je sam - takie
zajęcie wymaga rzetelności i precyzji. Dobry dom, utrzymany w porządku, od razu można
rozpoznać po tym, czy zegary w różnych pokojach pokazują jednakowy czas. Powie wam to
każdy doświadczony sługa.
Aparat telefoniczny znalazłem tylko jeden, w przedpokoju. Rozkazałem założyć
jeszcze dwie linie: jedną do gabinetu Gieorgija Aleksandrowicza i drugą do mnie, do pokoju,
ponieważ z pewnością potrzebny będzie stały kontakt z pałacem Aleksandrowskim, domem
generała-gubernatora i zarządem dworu.
Należało już wstępnie ustalić, kogo gdzie lokować, i nad tym musiałem tęgo
popracować głową.
Na obu kondygnacjach było tylko osiemnaście pokoi. Zupełnie sobie nie wyobrażam,
jak byśmy się tu wszyscy rozmieścili, gdyby była z nami wielka księżna z pozostałymi dziećmi
i dworem. Somow powiedział, że rodzinie wielkiego księcia Mikołaja Konstantinowicza -
osiem najjaśniejszych osób i czternaścioro świty, nie licząc sług - przydzielono
piętnastopokojową willę, więc dworzanie musieli pomieścić się po troje, a nawet i czworo w
jednym pokoju, sługi zaś rozlokowano nad stajnią! Okropność, chociaż Mikołaj
Konstantinowicz wedle starszeństwa jest o dwa stopnie niżej od Gieorgija Aleksandrowicza.
Zupełnie nie na miejscu było i to, że jego wysokość zaprosił na koronację swojego
przyjaciela, lorda Banville’a, którego przybycia pociągiem berlińskim oczekiwano pod
wieczór. Anglik, dzięki Bogu, był kawalerem, ale mimo to należało pozostawić dwa pokoje:
jeden dla samego lorda i jeden dla sługi. Nie daj, Panie, żebym się zblamował. Znam ja tych
angielskich butlerów, są bardziej akuratni od swoich lordów. Szczególnie mister Smiley, który
służył przy jego ekscelencji. Nadęty, cwany - dobrze mu się przypatrzyłem w zeszłym
miesiącu, w Nicei.
Zatem bel etage przeznaczyłem dla wielkoksiążęcej rodziny. Dwa pokoje z oknami
wychodzącymi na park i cesarski pałac - dla Gieorgija Aleksandrowicza, i to będą sypialnia i
gabinet. Na balkonie postawią fotel, stolik i pudełko z cygarami; w oknie od strony pałacu
Aleksandrowskiego umieszczą lunetę, żeby jego wysokość mógł obserwować okna
koronowanego krewniaka. Kseni Gieorgijewnie wyznaczyłem jasny pokój z widokiem na
rzekę, to jej się spodoba. Obok umieściłem pokojową Lizę. Pawła Gieorgijewicza ulokowałem
na poddaszu. Lubi żyć z dala od pozostałych członków rodziny. Prowadzą tam oddzielne
schody, co jest wygodne w razie późnych powrotów. Endlunga - po sąsiedzku, na dawnym
strychu. Persona z niego niewielka. Starczy przenieść łóżko, na ścianie powiesić dywan, na
podłogę rzucić niedźwiedzią skórę, i nikt nie pozna, że to strych. Malutkiego Michała
Gieorgijewicza - w przestronnym pokoju o oknach wychodzących na wschód, w sam raz dla
dziecka. A obok jest ładniutkie pomieszczenie dla mademoiselle Declique. Poleciłem postawić
tam bukiecik dzwoneczków, to jej ulubione kwiaty. Ostatni z pokoi bel etage przeznaczyłem na
małą bawialnię do odpoczynku w kręgu rodzinnym, jeśli, rzecz jasna, w te szalone dni trafi się
choć jeden swobodny wieczór.
Na dole dwa największe salony siłą rzeczy przekształciły się w główną bawialnię i
jadalnię, dwa lepsze pokoje pozostawiłem dla Anglików, jeden wziąłem dla siebie (malutki, ale
usytuowany w strategicznie ważnym punkcie - pod schodami), a reszta służących musiała już
się ulokować po kilka osób w każdej izbie. A la guerre comme a la guerre albo, mówiąc po
rosyjsku, ciasno, ale bez urazy.
W sumie wyszło lepiej, niż można było się spodziewać.
Później rozpoczęło się rozpakowywanie bagaży: sukien, mundurów i garniturów, srebra
stołowego, tysięcy niezbędnych drobiazgów, które każdą szopę pozwalają przekształcić w
całkiem porządne, a nawet wygodne siedlisko.
Kiedy moskwianie nosili kufry i kosze, przyglądałem się każdemu, żeby ocenić, kto z
nich ile jest wart i gdzie można by go przeznaczyć z największym pożytkiem. Najważniejsza
zdolność osoby zarządzającej polega właśnie na umiejętności określenia silnych i słabych stron
podwładnych, tak aby wykorzystać pierwsze, a nie ujawnić drugich. Długoletnie
doświadczenie kierowania wieloosobowymi zespołami nauczyło mnie, że ludzi zupełnie
niezdatnych i do niczego niezdolnych jest na świecie bardzo niewielu. Każdemu człowiekowi
można znaleźć zajęcie. Kiedy ktoś w naszym klubie skarży się na nikczemność lokaja, kelnera
albo pokojowej, mówię sam do siebie: ha, gołąbeczku, kiepski z ciebie sługa! U mnie wszyscy
podwładni z upływem czasu stają się coraz lepsi. Trzeba, aby każdy z nich lubił swoją pracę -
oto i cała tajemnica! Kucharz powinien lubić gotowanie, pokojowa - porządki, koniuszy -
konie, ogrodnik - rośliny.
Wyższe wtajemniczenie każdego sługi to doskonała znajomość ludzi, zrozumienie, co
lubią, albowiem, choć zabrzmi to może śmiesznie, większość nie ma najmniejszego pojęcia, ku
czemu wiodą ich zdolności i co jest ich darem. Zdarza się, że trzeba próbować i tak, i inaczej,
zanim się w końcu zorientujesz.
Problem przecież nie tylko w zajęciu, choć to też jest oczywiście ważne. Kiedy
człowiek wykonuje ukochaną robotę, jest zadowolony i szczęśliwy, a jeśli cała służba w domu
jest zadowolona, wesoła i życzliwa, wytwarza się zupełnie specyficzna sytuacja, albo, jak to
teraz mówią, atmosfera.
Trzeba bez przerwy karać i nagradzać podwładnych - ale stopniowo. Nie daje się premii
za uczciwe wykonywanie obowiązków, tylko za szczególny wysiłek. Karać trzeba także, lecz
wyłącznie sprawiedliwie. I przy tym należy dokładnie wyjaśnić, za co wyznaczono karę, i -
rozumie się samo przez się - kara nigdy nie powinna poniżać sprawcy. Jeszcze raz powtarzam:
jeśli podwładny nie radzi sobie ze swoją pracą - winien jest naczelnik. W Fontannowym mam
czterdziestu dwóch ludzi, w Carskim czternastu, na Krymie jeszcze dodatkowo dwudziestu
trzech. I wszyscy są na swoich miejscach, możecie mi wierzyć. Sam Pantielejmon Kuźmicz,
zaufany sługa jego wysokości, wielkiego księcia Michała Michajłowicza starszego, nieraz mi
mówił: „Wy, Afanasiju Stiepanowiczu, jesteście prawdziwym psychologiem”. I nie krępuje się
zasięgać mojej rady w szczególnie trudnych przypadkach. Na przykład pozaprzeszłego roku w
pałacu w Gatczynie trafił do niego na etat pewien młodszy lokaj - słów brakuje, jaki był
nierozgarnięty! Pomęczył się z nim Pantielejmon Kuźmicz, powalczył, w końcu poprosił, abym
mu się przyjrzał: tępak nad tępaki, powiedział, a wygonić go żal. Wziąłem chłopaka - zachciało
mi się popisać. Do jadalni - jak się okazało - nie pasował, do garderoby - także się nie nadawał,
do kuchni - w żadnym wypadku. Jednym słowem, jak to się mawia wśród ludu, twardy orzech.
Ale któregoś razu patrzę - siedzi na podwórzu i przez kawałek szyby na słońce patrzy.
Zainteresowało mnie to. Zatrzymałem się, obserwuję. A on tak się zajął tym szkiełkiem, jakby
znalazł jakiś bezcenny brylant. To na nie pochucha, to rękawem przetrze. Wtedy mnie olśniło.
Powierzyłem mu w domu mycie okien - i co sobie myślicie? Moje okna zaświeciły jak górski
kryształ. Nawet poganiać chłopaka nie trzeba było, od rana do wieczora polerował szybkę za
szybką. Teraz jest najlepszym czyścicielem okien w całym Petersburgu, u Pantielejmona
Kuźmicza lokaje zapisują się w kolejkę po jego usługi! Oto co oznacza, że człowiek znalazł
swoje powołanie.
Ledwie zdążyłem nakręcić zegary, ledwie służba wyniosła z ostatniej kolaski ostatnie
pudło na kapelusze, gdy zjawili się angielscy goście. Wtedy znowu spotkała mnie kolejna,
bardzo nieprzyjemna niespodzianka.
Okazało się, że lord Banville przywiózł ze sobą przyjaciela, niejakiego mister Carra.
Samego lorda pamiętałem doskonale z Nicei - nic się nie zmienił: równy przedziałek
przez środek głowy, monokl, laseczka i cygaro w zębach, na palcu wskazującym pierścień z
wielkim brylantem. Jak zawsze odziany bez zarzutu, prawdziwy wzorzec angielskiego
dżentelmena. W czarnym, idealnie wyprasowanym smokingu (i to prosto z pociągu!), w czarnej
atłasowej kamizelce i bielusieńkim, tęgo nakrochmalonym kołnierzyku. Jak tylko zeskoczył z
podnóżka, odrzucił do tyłu głowę i głośno zarżał jak koń, czym bardzo wystraszył kręcącą się
niedaleko pokojówkę Lizę, ale mnie wcale nie zadziwił. Wiedziałem, że jego ekscelencja jest
zajadłym koniarzem, pół życia spędził w siodle, rozumie język koni i prawie może się z nimi
porozumieć. W każdym razie tak opowiadał Gieorgij Aleksandrowicz, który poznał lorda
Banville’a w Nicei na wyścigach.
Kiedy już narżał się do woli, jego ekscelencja wyciągnął rękę i pomógł wysiąść z karety
jeszcze jednemu dżentelmenowi, którego przedstawił jako swojego najbliższego przyjaciela.
Mister Carr okazał się osobnikiem zupełnie innego pokroju, jakiego w naszych krajach
praktycznie nie uświadczysz.
Jego włosy były zadziwiającego, słomianożółtego koloru, na końcach podgięte, co w
przyrodzie raczej się nie zdarza. Twarz miał białą i gładką, na policzku okrągłe, równomierne
znamię, podobne do aksamitnej muszki. Koszula przyjaciela jego ekscelencji nie była biała,
lecz niebieska - takiej jeszcze nie widziałem. Surdut przywdział popielatobłękitny, kamizelkę
lazurową w złote kropeczki, a w klapę wetknął goździk o czysto błękitnej barwie. Szczególnie
mi się rzuciły w oczy nadzwyczaj wąskie sztyblety z guziczkami z macicy perłowej i
cytrynowożółte kamasze. Ten dziwny mężczyzna ostrożnie zstąpił na bruk, wdzięcznie się
przeciągnął, a na szczuplutkiej, lalkowatej twarzy pojawił się kapryśny, wyczekujący grymas.
Nagle wzrok mister Carra spoczął na szwajcarze Trofimowie, który dyżurował na werandzie.
Trofimow, jak już miałem możliwość się przekonać, był wyjątkowo głupi i na żadne inne
stanowisko oprócz odźwiernego się nie godził, ale wyglądał bardzo reprezentacyjnie: sążeń
wzrostu, barczysty, o okrągłych oczach, z gęstą czarną brodą. Angielski gość zbliżył się do
Trofimowa, który, jak należy, stał nieruchomo niczym słup, spojrzał nań z dołu i z jakiegoś
powodu pociągnął go za brodę. Potem powiedział coś po angielsku wysokim, melodyjnym
głosem.
Gusty lorda Banville’a stały się wiadome już w Nicei, dlatego Katarzyna Joannowna,
osoba o surowych zasadach, nie chciała nawet się z nim zapoznać, ale Gieorgij
Aleksandrowicz, będący człowiekiem o szerokich horyzontach (w dodatku, zaznaczmy na
marginesie, blisko zaprzyjaźnionym z podobnymi panami wśród znajomych z towarzystwa),
uznał namiętność lorda do zniewieściałych groomów i rumianych lokai za zabawną. „Świetny
rozmówca, wyśmienity sportsmen i prawdziwy dżentelmen” - tak mi powiedział, wyjaśniając,
dlaczego uznał za stosowne zaprosić Banville’a do Moskwy (wtedy już było wiadomo, że
Katarzyna Joannowna nie pojedzie na koronację).
Nieprzyjemną siurpryzą nie było dla mnie to, że jego ekscelencja przywiózł ze sobą
swoją kolejną pasję - w końcu mister Carr wyglądał na człowieka z towarzystwa - przyczyna
mojego zdenerwowania tłumaczy się prościej: gdzie umieścić jeszcze jednego gościa? Nawet
jeśli będą nocować w jednym pokoju, wszystko jedno - przez wzgląd na dobre obyczaje trzeba
znaleźć drugiemu Anglikowi oddzielną sypialnię. Chwilę pomyślałem i od razu znalazłem
rozwiązanie: moskiewskich służących, z wyjątkiem Somowa, przenieść na strych nad stajnią.
Dzięki temu odzyskamy dwa pokoje, jeden oddam Anglikowi, a drugi kucharzowi wielkiego
księcia, maitre Duvalue, żeby się nie czuł urażony.
- Gdzie pan Smiley? - spytałem lorda Banville’a po francusku o jego butlera, ponieważ
musiałem mu przekazać konieczne wyjaśnienia.
Jak większość wychowanków zarządu dworu, w dzieciństwie nauczono mnie
francuskiego i niemieckiego, ale nie angielskiego. Dopiero w ostatnich latach dwór mocno się
zanglizował i coraz częściej muszę żałować braków w swojej edukacji. Uprzednio uważano
angielski za język mało wyszukany i dla naszej profesji niekonieczny.
- Zwolnił się - odrzekł milord po francusku i machnął lekceważąco ręką. - A mój nowy
sługa, Freyby, jest tam, w karecie. Czyta książkę.
Podszedłem do kolasy. Służba szybko rozładowywała bagaż, a na aksamitnym
siedzeniu, założywszy nogę na nogę, siedział okrągły na twarzy mężczyzna o bardzo
poważnym wyglądzie. Łysy, z gęstymi brwiami i dokładnie przystrzyżoną bródką, w niczym
nie przypominał angielskiego butlera, jak zresztą żadnego innego służącego. Przez otwarte
drzwiczki dostrzegłem, że mister Freyby trzyma w rękach opasły tom ze złotym napisem na
okładce: Trollope. Co oznacza to angielskie słowo, nie wiedziałem.
- Soyez le bienvenu! - przywitałem go z grzecznym ukłonem.
Popatrzył na mnie znad złotych okularów spokojnymi niebieskimi oczyma i nic nie
odrzekł. Stało się zrozumiałe, że francuskiego mister Freyby nie zna.
- Herzlich willkommen! - przeszedłem na niemiecki, ale wzrok Anglika pozostał taki
sam: grzecznie obojętny.
- You must be the butler Zyukin? - wypowiedział przyjemnym barytonem coś
niezrozumiałego.
Rozłożyłem ręce.
Wtedy mister Freyby, z miną wyrażającą niezadowolenie, schował książkę do szerokiej
kieszeni surduta i wyciągnął stamtąd inną, znacznie mniejszą od pierwszej. Przekartkował ją i
nagle wymówił jedno po drugim zrozumiałe słowa:
- Ty, wy... powinien... być... sługa Ziukin?
A, to słownik angielsko-rosyjski - domyśliłem się i pochwaliłem tego typu przezorność.
Gdybym wiedział, że mister Smiley, który, słabo, bo słabo, ale porozumiewał się po francusku,
już u milorda nie pracuje i że został zastąpiony przez nowego butlera, też zaopatrzyłbym się w
słownik. Przecież mnie i temu Anglikowi przyjdzie rozwiązywać razem wiele
skomplikowanych i nader subtelnych problemów.
Jakby podsłuchując moje myśli, mister Freyby wyjął z drugiej kieszeni jeszcze jeden
tomik, z wyglądu niczym nieróżniący się od poprzedniego.
Wziąłem go, przeczytałem tytuł na okładce: Słownik rosyjsko-angielski z wymową
angielskich słów.
Anglik przekartkował swój słownik, znalazł potrzebne słowo i wyjaśnił:
- A present... Podarek.
Otworzyłem darowany tomik i zobaczyłem, że skonstruowany jest mądrze i roztropnie:
wszystkie angielskie słowa zostały napisane cyrylicą i miały oznaczone akcenty. Od razu też z
niego skorzystałem. Chciałem spytać: „Gdzie jest czyj bagaż?”. Wyszło:
- Uea... huz... baggadż?
I on mnie świetnie zrozumiał!
Niedbałym gestem wezwał lokaja, niosącego na ramieniu ciężką walizkę, postukał
palcem w żółtą naklejkę. Znajdował się na niej napis: Banville. Przyjrzawszy się, zauważyłem,
że naklejki są na wszystkich sztukach bagażu, na niektórych żółte z imieniem milorda, na
innych niebieskie z nazwiskiem Carr, a na pozostałych czerwone z napisem Freyby. Bardzo
mądre, trzeba będzie to i u nas zastosować.
Widocznie uznając problem za rozwiązany, mister Freyby znowu wyjął z kieszeni swój
foliał i przestał zwracać na mnie uwagę, a ja pomyślałem, że choć angielscy butlerowie we
wszystkim są świetni i swoje obowiązki znają, to jednak niektórych rzeczy mogliby się od nas,
rosyjskich służących, nauczyć. Na przykład serdeczności. Oni po prostu obsługują panów, a my
ich jeszcze kochamy. Jak możesz służyć człowiekowi, jeśli nie darzysz go miłością? To zbyt
mechanistyczne, jakbyśmy nie byli żywymi ludźmi, tylko automatami. Mówi się, że angielscy
służący służą nie panu, ale domowi; na wzór kotów przywiązują się nie tyle do człowieka, ile
do ścian. Jeśli tak, to takie przywiązanie jest nie dla mnie. I mister Freyby wydał mi się kimś
wyjątkowo dziwacznym. Chociaż z drugiej strony - uznałem - u takiego pana i służba powinna
być dziwaczna. Zresztą może to i dobrze, że ten collegue anglais jest taki, jak to się mówi,
drętwy - będzie się mniej pętał pod nogami.
* * *
Na przygotowanie porządnego obiadu nie starczało czasu, toteż dla ich wysokości
poleciłem nakryć stół na chybcika, a la pique-nique - z małym zestawem sreber, prościutkim
serwisem miśnieńskim, bez dań gorących. Jedzenie zamówiłem telefonicznie w „Delicatessen”
Sneidersa: pasztet z bekasów, pierożki ze szparagami i truflami, pierogi z farszem rybnym,
galarety, ryby, wędzone pulardy i owoce na deser. To nic, można było mieć nadzieję, że do
wieczora maitre Duvalue zdąży się rozgościć w tutejszej kuchni i kolacja zostanie podana
bardziej stosownie. Wiedziałem też, że Gieorgij Aleksandrowicz i Paweł Gieorgijewicz spędzą
wieczór u jego cesarskiej mości, który miał przybyć o wpół do szóstej po południu i wprost z
dworca udać się do polowego pałacu Piotrowskiego. Przyjazd najjaśniejszych państwa
specjalnie zaplanowano właśnie na szósty maja, ponieważ to dzień urodzin jego cesarskiej
mości. Już od południa dzwoniły wszystkie cerkiewne dzwony, których w Moskwie jest
dostatek - rozpoczęły się modły o zdrowie i długie lata żyda dla całej najjaśniejszej rodziny.
Jeszcze raz zakonotowałem sobie, aby wydać polecenie wywieszenia nad gankiem podjazdu
baldachimu z cesarskim monogramem. Jeśli nagle nas odwiedzi, taki znak szacunku będzie
bardzo na miejscu.
O piątej Gieorgij Aleksandrowicz i Paweł Gieorgijewicz, w mundurach wyjściowych,
wyjechali na dworzec, Ksenia Gieorgijewna zaczęła przeglądać stare książki w małej jadalni,
która za czasów Czesmieńskich, jak się wydaje, służyła za bibliotekę, lord Banville z mister
Carrem zamknęli się w pokoju jego ekscelencji i polecili, by dziś więcej ich już nie niepokoić, a
my z mister Freybym, pozostawieni sami sobie, zasiedliśmy coś przekąsić.
Podawał nam młodszy lokaj o dziwacznym nazwisku Ziemlany, z Moskwy.
Nieokrzesany, dosyć niezgrabny, ale bardzo się starał. Wpatrywał się we mnie bez przerwy -
pewnikiem sporo słyszał o Afanasiju Ziukinie. Przyznaję, bardzo mi to pochlebiało.
Ułożywszy swojego wychowanka na poobiedni odpoczynek, przyłączyła się do nas
guwernantka, mademoiselle Declique. Już zjadła obiad wraz z ich wysokościami, ale co to za
posiłek, kiedy siedzi się obok Michała Gieorgijewicza - jego wysokość ma bardzo niespokojny
charakter i ani chwili nie może usiedzieć na miejscu: to zaczyna rzucać chlebem, to chowa się
pod stół i trzeba go stamtąd wyciągać. Krótko mówiąc, mademoiselle chętnie wypiła z nami
herbatę i skosztowała wyśmienitych pierników Filippowa.
Jej obecność okazała się bardzo przydatna, ponieważ mademoiselle zna angielski i
doskonale poradziła sobie z obowiązkami tłumaczki.
Żeby jakoś rozpocząć rozmowę, spytałem Anglika:
- Długo pełni pan obowiązki butlera?
Odpowiedział jednym krótkim słowem, a mademoiselle przetłumaczyła:
- Długo.
- Może pan być spokojny, rzeczy zostały rozpakowane i nie wynikły żadne kłopoty -
powiedziałem nie bez cienia wyrzutu, ponieważ mister Freyby w ogóle nie uczestniczył we
wnoszeniu bagaży, tylko siedział sobie w karecie ze swoją książeczką aż do samego końca tej
odpowiedzialnej operacji.
- Wiem - zabrzmiała odpowiedź.
Zaczęło mnie to ciekawić: czy te flegmatyczne maniery Anglika to przechodzące
wszelkie granice lenistwo, czy też najwyższy szyk kunsztu butlerskiego? Przecież palcem nie
ruszył, a bagaże są rozładowane, rozpakowane i wszystko jest na swoim miejscu!
- Czyżby pan zdążył odwiedzić pokoje milorda i mister Carra? - spytałem, doskonale
wiedząc, że od chwili przyjazdu mister Freyby nie wychodził z własnego pokoju.
- No need - odpowiedział, a mademoiselle tak samo krótko przełożyła:
- Pas besoin.
Przez ten czas, który spędziła w naszym domu, zdążyłem dobrze poznać mademoiselle i
po blasku w jej wąskich, szarych oczach wiedziałem, że Anglik ją zaciekawił. Rozumie się, że
umiała nad sobą panować, tak jak się tego wymaga od najwyższej klasy guwernantki, która
nawykła pracować w najświetniejszych domach Europy (wychowywała syna króla
portugalskiego i przywiozła z Lizbony jak najlepsze rekomendacje), ale od czasu do czasu jej
galijska natura brała górę, i kiedy mademoiselle Declique coś intrygowało, bawiło albo
złościło, w jej oczach zapalały się małe iskierki. Ja do służby nie wziąłbym osoby z tak
niebezpieczną cechą, ponieważ owe iskierki to znak, że, jak to się mówi, cicha woda brzegi
rwie. Ale guwernerzy, bony i wychowawcy to nie mój dystrykt, to resort zarządzającego
dworem księcia Mietlickiego, dlatego mogłem się nacieszyć wspomnianymi wyżej iskierkami
bez jakiejkolwiek trwogi.
Teraz też mademoiselle nie poprzestała na skromnej roli tłumaczki i spytała (najpierw
po angielsku, a potem - dla mnie - po francusku):
- To skąd pan wie, że z rzeczami jest wszystko w porządku?
I tu mister Freyby po raz pierwszy wypowiedział dłuższe zdanie:
- Widzę, że monsieur Ziukin zna swój fach. A w Berlinie, gdzie pakowano bagaż,
zajmował się tym człowiek, który także znał swój fach.
I jakby wynagradzając siebie za trud wygłoszenia tak długiego zdania, butler wyjął i
zapalił fajkę, nasamprzód poprosiwszy damę gestem o pozwolenie.
Wtedy zrozumiałem, że mam chyba do czynienia z najbardziej wyjątkowym sługą,
jakiego dane mi było poznać podczas całej trzydziestoletniej służby.
* * *
O siódmej Ksenia Gieorgijewna oznajmiła, że znudziło ją siedzenie pośród czterech
ścian, i jej wysokość, Michał Gieorgijewicz i ja, wraz z mademoiselle Declique, ruszyliśmy na
przejażdżkę. Poleciłem podstawić krytą karetę, ponieważ dzień wydawał się pochmurny,
wietrzny, a po obiedzie padał drobny, nieprzyjemny deszcz.
Pojechaliśmy szeroką szosą na wzniesienie, nazywane Worobjowymi Górami, żeby
popatrzeć na Moskwę, ale mało co mogliśmy zobaczyć z powodu szarej zasłony deszczu:
szeroki półokrąg doliny, nad którą, jak opar, wisiały niskie obłoki - zupełnie waza z parującym
bulionem.
Kiedy wracaliśmy, po raz pierwszy tego dnia niebo trochę się przejaśniło. Zwolniliśmy
więc karetę przy rogatce Kałuskiej, a sami poszliśmy na piechotę przez park do domu.
Ich wysokości szły na przedzie - Ksenia Gieorgijewna prowadziła Michała
Gieorgijewicza za rękę, żeby nie uciekł ze ścieżki w mokre krzewy - a my z mademoiselle
trzymaliśmy się trochę z tyłu.
Już od trzech miesięcy jego wysokość nie wyczyniał maleńkich nieprzyjemności.
Właśnie skończył cztery lata, a to wiek, w którym Gieorgijewiczów przekazują z rąk
angielskich nannies pod opiekę francuskich guwernantek, przestają ubierać w dziewczęce
sukienki i zamiast pantalonów wkładają spodenki. Zmiana odzieży przypadła do gustu jego
wysokości, a i z Francuzką szybko się porozumieli. Przyznaję, z początku uważałem maniery
mademoiselle Declique za zbyt swobodne - na przykład nagrody w formie pocałunków i kary w
formie klapsów albo hałas w dziecięcym - jednak po pewnym czasie zrozumiałem, że to
konkretna metoda pedagogiczna. W każdym razie jego wysokość już po miesiącu zaczął mówić
po francusku, polubił piosenki w tym języku i w ogóle stał się znacznie weselszy i mniej
skrępowany.
Jakiś czas temu zauważyłem, że zaglądam do dziecięcego znacznie częściej niż
uprzednio - wydaje się także, że częściej, niż potrzeba. To odkrycie zmusiło mnie do
poważnych rozważań, a ponieważ moją niezłomną zasadą była zawsze i we wszystkim
szczerość, szybko odkryłem przyczynę: okazało się, że towarzystwo mademoiselle Declique
sprawia mi przyjemność.
Jednakże do wszystkiego, co daje zadowolenie, zwykłem się odnosić z wyjątkową
ostrożnością, bo przyjemności idą ręka w rękę z dekoncentracją, a stąd tylko krok do nieuwagi
i poważnych, nawet nieodwracalnych niedociągnięć w pracy. Dlatego na jakiś czas zupełnie
przestałem się pokazywać w dziecięcym (oczywiście oprócz przypadków, kiedy wymagały
tego moje obowiązki służbowe) i zacząłem odnosić się do mademoiselle Declique bardzo
oschle. Ale trwało to niedługo. Sama podeszła do mnie i z pełnym szacunkiem poprosiła o
pomoc w nauce języka rosyjskiego - nic specjalnego, po prostu od czasu do czasu mam z nią
porozmawiać na różne tematy po rosyjsku, poprawiając większe błędy. Jeszcze raz powtarzam:
prośba została wyrażona tak grzecznie, że odmowa wyglądałaby na bezzasadny nietakt.
Tak zrodziła się tradycja naszych codziennych pogawędek - na zupełnie neutralne i,
rzecz jasna, przyzwoite tematy. Mademoiselle uczyła się zadziwiająco szybko i znała już
bardzo dużo rosyjskich słów. Co prawda mówiła niezbyt gramatycznie, ale miało to pewien
powab, któremu nie zawsze potrafiłem się oprzeć.
Tak i teraz, idąc alejką parku Nieskucznego, rozmawialiśmy po rosyjsku. Tylko tym
razem nasza rozmowa okazała się krótka i przepełniona złośliwością. Sprawa dotyczyła tego,
że mademoiselle spóźniła się przy wyjściu na spacer i musieliśmy czekać na nią w karecie całe
trzydzieści sekund (mierzyłem czas na swoim szwajcarskim chronometrze). W obecności ich
wysokości się powstrzymałem, ale teraz, w cztery oczy, uznałem za konieczne uczynić
niewielką wymówkę. Było to dla mnie wyjątkowo nieprzyjemne, ale taki miałem obowiązek.
Nikomu nie wolno zmuszać jego wysokości do czekania, choćby nawet przez pół minuty.
- To zupełnie łatwe: zawsze zdążyć na czas - tłumaczyłem, powoli wymawiając każde
słowo, żeby mogła dobrze zrozumieć. - Wystarczy tylko wszystko robić piętnaście minut
wcześniej. Załóżmy, że ma pani wyznaczone spotkanie z jakimiś osobami na godzinę trzecią, a
zjawi się na kwadrans przed czasem. Albo, powiedzmy, musi pani wyjść o drugiej, aby dokądś
zdążyć, niech pani wyjdzie kwadrans wcześniej. Na początek doradzałbym pani po prostu
przestawić zegarek, żeby spieszył się o piętnaście minut, dopóki pani nie przywyknie, a później
już punktualność wejdzie pani w krew.
Mówiłem ważne i roztropne słowa, ale mademoiselle Declique odpowiedziała mi
arogancko:
- Panie Ziukin, mogę ja pszestawić zegar na pół minuta? - Nie umiała wymówić
rosyjskiego „rz” i wychodziło jej coś podobnego do „sz”. - Więcej niż pół minuta ja i tak nigdy
się nie spóźniałam.
Nachmurzyłem się i postanowiłem przez chwilę nic nie mówić. Szliśmy więc w
milczeniu, a mademoiselle w dodatku odwróciła się ode mnie.
Jej wysokość opowiadała bratu bajkę - wydaje się, że o Czerwonym Kapturku, gdyż
dobiegły mnie słowa: Et elle est allee a travers le foret pour voir sa grand-maman* [I poszła
przez las, żeby odwiedzić babcię (fr).]. Michał Gieorgijewicz, bardzo dumny z nowego
marynarskiego ubranka, starał się zachowywać jak dorosły i prawie nie figlował, tylko od czasu
do czasu zaczynał skakać na jednej nodze i raz rzucił na ziemię swoją błękitną czapeczkę z
czerwonym pomponem.
Pomimo chmurnej pogody spotkaliśmy w parku nielicznych spacerowiczów. Jak
wyjaśnił mi mój moskiewski pomocnik, w zwyczajne dni park Nieskuczny jest niedostępny dla
publiczności, a jego bramy otwarto teraz tylko z okazji uroczystości, a i to ledwie na kilka dni -
do dziewiątego maja, kiedy najjaśniejsza para przyjedzie tutaj z pałacu Piotrowskiego. Nic
zatem dziwnego, że niektórzy moskwianie zdecydowali się wykorzystać rzadką możliwość
pospacerowania wśród pięknej zieleni, nie bacząc na niepogodę.
W połowie drogi do Ermitażu spotkaliśmy eleganckiego pana w średnim wieku.
Grzecznie uniósł cylinder, odkrywając przy tym gładko zaczesane czarne włosy i siwe skronie;
zanim nas wyminął, z ciekawością, ale, podkreślam, nie łamiąc zasad dobrego tonu, spojrzał na
Ksenię Gieorgijewnę. Nie zwróciłbym na tego człowieka najmniejszej uwagi, gdyby jej
wysokość nie odwróciła się nagle i nie popatrzyła za nim. To samo uczyniła mademoiselle
Declique. Wtedy i ja odważyłem się obejrzeć.
Elegancki pan, machając laseczką, niespiesznie kroczył dalej - w jego figurze
zdecydowanie nie było nic takiego, za czym wielka księżna i guwernantka mogłyby się
oglądać. Za to z tyłu, w tym samym kierunku co i my, szedł człowiek o rzeczywiście
specyficznym wyglądzie: szerokoplecy, przysadzisty, z kosmatą czarną brodą. Sparzyło mnie
spojrzenie jego wściekłych, czarnych jak węgiel oczu. Mijając nas, zaczął pogwizdywać jakąś
nieznaną mi szansonetkę.
Ta postać wydawała mi się podejrzana i w myśli obiecałem sobie, że aż do powtórnego
zamknięcia parku więcej tutaj spacerować nie będziemy. Bo czyż wiadomo, jakiej to, za
przeproszeniem, kanalii przyjdzie do głowy urządzić sobie w Nieskucznym promenadę?
Jakby na potwierdzenie mojego niepokoju, naprzeciw nas, wytoczył się zza zakrętu
krzywonogi handlarz Chińczyk z naręczem podejrzanych towarów. Widać myślał biedak, że
spacerowiczów będzie znacznie więcej, tylko pogoda mu się nie trafiła.
Jego wysokość, zobaczywszy żywego Chińczyka, wyrwał rękę i pędem rzucił się do
wąskookiego, niziutkiego mężczyzny.
- Chcę! - krzyknął. - O, to chcę!
I pokazał palcem jadowicie różowy lizak w kształcie pagody.
- Ne montrez pas du doigt!* [Nie pokazuj palcem! (fr.).] - natychmiast wykrzyczała
mademoiselle.
A Ksenia Gieorgijewna dogoniła brata, znowu wzięła za rękę i spytała:
- A quoi bon tu veux ce truc?* [Po co ci to paskudztwo? (fr.).]
- Je veux, c’est tout!* [Chcę i już! (fr.).] - odciął się jego wysokość i wysunął
podbródek, okazując znakomitą dla swego wieku wytrwałość, a wytrwałość to doskonały
fundament dla rozwoju charakteru.
- Ach, Afanasiju, kup mu - zwróciła się do mnie Ksenia Gieorgijewna. - Teraz się już
nie odczepi. A tak, raz liźnie i wyrzuci.
Wielka księżna nie miała własnych pieniędzy i właściwie nie sądzę, aby w ogóle
wiedziała, jak one wyglądają i co ile kosztuje. Zresztą, po co jej to?
Spojrzałem na mademoiselle, ponieważ to ona powinna zdecydować. Zmarszczyła nos i
wzruszyła ramionami.
Chińczyk, trzeba mu przyznać, nie podejmował żadnych prób narzucenia swojego
koszmarnego towaru, tylko wytrzeszczał bezmyślne szparki oczu na jego wysokość. Czasami
wśród Chińczyków spotyka się prawdziwych adonisów - o pociągłych twarzach, białej skórze,
z szykownymi ruchami - ale ten był prawdziwym potworem. Płaska fizjonomia, bardziej
okrągła niż naleśnik, a krótkie włosy sterczały jeżykiem.
- Ej, ty, ile to kosztuje? - wskazałem na pagodę, wyciągając portmonetkę.
- Rubr - odpowiedział impertynencja Azjata. Widać, spojrzawszy na mnie, pojął, że nie
będę się z nim targował.
Dałem szantażyście „kanareczka”, chociaż lizak mógł kosztować najwyżej pięć
kopiejek, i ruszyliśmy dalej, a jego wysokości, jak się wydawało, niewymyślny smakołyk
przypadł do gustu - w każdym razie nie został od razu wyrzucony.
W dalekim końcu bocznej alejki ukazało się ogrodzenie Ermitażu i skręciliśmy w tym
kierunku. Pozostało nam do przejścia nie więcej niż sto sążni.
Na gałęzi zakrakała wrona - głośno, przeraźliwie - i podniosłem głowę. Ptaka nie
dostrzegłem, jedynie kłaczki szarego nieba pomiędzy ciemnymi liśćmi.
Sądzę teraz, że oddałbym wszystko, aby tylko zatrzymać tę chwilę, ponieważ właśnie
ona wyznaczyła przełom w moim życiu: to, co racjonalne, przewidywalne, uporządkowane,
zostało gdzieś za mną, a nowy byt składał się tylko z szaleństwa, koszmaru i chaosu.
* * *
Z tyłu dobiegł tupot szybko zbliżających się kroków. Obejrzałem się ze zdziwieniem i
niemal jednocześnie otrzymałem niesłychanie silny cios w głowę. Zdążyłem tylko rozpoznać
straszną, wykrzywioną wściekłością twarz brodacza i upadłem na ścieżkę, tracąc na sekundę
przytomność. Mówię „na sekundę”, ponieważ kiedy oderwałem od ziemi ciężką, jakby
ołowianą głowę, brodacz był tylko o kilka kroków dalej. Odciągnął na bok Michała
Gieorgijewicza, schwycił jego wysokość za rączkę i zaczął wlec za sobą. Mademoiselle,
osłupiała, zastygła na miejscu; ja także byłem niby zamroczony. Podniosłem rękę do czoła,
wytarłem coś mokrego, spojrzałem - krew. Nie wiem, czym mnie uderzył, kastetem czy
ołowianką, ale drzewa i krzewy dookoła chwiały się jak morskie fale podczas sztormu.
Brodacz gwizdnął po zbójecku i zza zakrętu, tego samego, który dopiero co minęliśmy,
wytoczyła się czarna karoca, zaprzężona w parę wronych koni. Woźnica, w szerokiej czarnej
pelerynie, z okrzykiem „prrr!” ściągnął wodze, a wtedy ze zwalniającego pojazdu wyskoczyło
szybko dwóch mężczyzn, także odzianych na czarno, i pobiegło w naszym kierunku.
To porwanie, nie inaczej - odezwał się we mnie bardzo spokojny głos i drzewa nagle
przestały się chwiać. Uniosłem się na czworaki, krzyknąłem do mademoiselle: Emportez le
grand-duc!* [Niech pani bierze wielkiego księcia! (fr.).], i złapałem za kolana brodatego, który
akurat zrównał się ze mną.
Nie wypuścił rączki jego wysokości, tak że we trzech upadliśmy na ziemię. Natura nie
poskąpiła mi siły, w naszej rodzinie wszyscy jesteśmy krzepcy, a w młodości służyłem jako
dworski goniec, co też potężnie wzmacnia muskulaturę, dlatego rękę, w której bandyta trzymał
skraj sukienki Kseni Gieorgijewny rozwarłem bez trudu, tyle że korzyści z tego nie było wiele.
Oswobodzoną pięścią uderzył mnie prosto w twarz, a jej wysokość nie zdążyła nawet stanąć na
nogach - dwaj w czerni byli już obok. Złapali wielką księżnę za łokcie, a następnie biegiem
zanieśli do karety. Dobrze, że choć mademoiselle zdążyła uratować Michała Gieorgijewicza -
dostrzegłem kątem oka, jak wzięła chłopczyka na ręce i zanurkowała z nim w krzewy.
Przeciwnik okazał się zwinny i silny. Uderzył mnie jeszcze raz, a kiedy próbowałem
złapać go za gardło, wsunął rękę za pazuchę i wyciągnął fiński nóż z ząbkowanym ostrzem. Te
zęby na ostrzu dostrzegłem tak wyraźnie, jakby znajdowały się tuż przed moimi oczami.
- Ubiję jak psie! - wysapał ten straszny człowiek jakoś tak niezupełnie po rosyjsku i
wytrzeszczając przekrwione oczy, wziął zamach.
Chciałem sobie przypomnieć słowa modlitwy, ale jakoś mi się nie udało, chociaż,
zdawałoby się, w takiej chwili nie pozostawało już nic innego, jak tylko się modlić.
Nóż wzniósł się wysoko, prawie pod samo niebo, jednak nie opadł. W czarodziejski
sposób nadgarstek dłoni, która trzymała klingę, znalazł się w uścisku ręki w szarej rękawiczce.
Twarz brodacza, już i tak zniekształcona, wykrzywiła się jeszcze bardziej. Usłyszałem
odgłos uderzenia i mój niedoszły zabójca opadł miękko na bok, a nade mną stanął niedawno
widziany elegancki pan w cylindrze, tyle że w ręku, zamiast laseczki, trzymał cienkie, długie
ostrze, upaćkane czerwienią.
BORIS AKUNIN KORONACJA czyli ostatni z Romanowów (Przełożył: Zbigniew Landowski ) Świat Książki 2004
20 maja Ten dziwaczny i nieprzyjemny mężczyzna zginął na moich oczach. Wszystko stało się tak szybko... tak szybko. Równocześnie z trzaskiem wystrzałów rzuciło go na linę. Upuścił swój maleńki rewolwer, złapał się chybotliwej poręczy i zastygł w miejscu, odchyliwszy do tyłu głowę. Błysnęła biała twarz, przekreślona pasemkiem wąsów, i zniknęła, zasłonięta czarnym mnisim welonem. - Eraście Piotrowiczu! - krzyknąłem, po raz pierwszy nazywając go po imieniu. A może tylko chciałem krzyknąć? Niepewny pomost chwiał się pod jego nogami. Głowa nagle opadła w przód, jakby od silnego uderzenia, a ciało zaczęło napierać piersią na linę i po kolejnej sekundzie, przewracając się niezgrabnie, już leciało w dół... w dół... w dół. Drogocenna szkatułka wypadła mi z rąk, uderzyła o kamień i roztrzaskała się. Oślepiającymi iskrami wystrzeliły różnobarwne bryłki diamentów, szafirów, szmaragdów, ale nawet nie spojrzałem na te niezliczone skarby, które rozsypały się po trawie. Z wąwozu dobiegł miękki, tępy odgłos uderzenia. Jęknąłem. Rozpędzona czarna kula potoczyła się po stromym stoku i zatrzymała w swoim przerażającym pędzie dopiero na brzegu potoku. Jedna ręka bezwładnie upadła w wodę, reszta ciała, twarzą do ziemi, legła na otoczakach. Nie lubiłem tego człowieka. Może nawet nienawidziłem. W każdym razie chciałem, żeby na zawsze zniknął z naszego życia. Jednak nie życzyłem mu śmierci. Jego rzemiosłem było ryzyko, cały czas igrał ze śmiercią, ale z jakiegoś powodu nigdy nie pomyślałem, że może zginąć. Wydawał się nieśmiertelny. Nie wiem, jak długo stałem tak, osłupiały, patrząc w dół. Pewnie niezbyt długo. Ale czas jakby się rozpadł, a ja zanurzyłem się w jego pęknięciu, powracając do poprzedniego, spokojnego życia, które skończyło się dokładnie dwa tygodnie temu. Tak, wtedy też był poniedziałek. Szósty maja.
6 maja Do dawnej stolicy państwa rosyjskiego przybyliśmy rankiem. W związku ze zbliżającymi się uroczystościami koronacyjnymi Dworzec Nikołajewski był zatłoczony i nasz pociąg przetoczono po linii przesyłowej na Brzeski, co, delikatnie mówiąc, nie było grzecznym postępkiem ze strony władz miejskich. Można przypuścić, że w ten sposób wyrażono pewne ochłodzenie stosunków między jego wysokością Gieorgijem Aleksandrowiczem a jego wysokością Symeonem Aleksandrowiczem, moskiewskim generałem-gubernatorem. Niczym innym nie mogę wyjaśnić półgodzinnego postoju na rozrządowej, a następnie przetoczenia pociągu specjalnego z dworca głównego na podrzędny. W dodatku na peronie przywitał nas nie sam Symeon Aleksandrowicz, jak tego wymaga protokół, tradycja, więzy krwi i - w końcu - po prostu szacunek dla starszego brata, tylko przewodniczący komitetu powitalnego - minister dworu cesarskiego, który zresztą natychmiast odjechał na Nikołajewski, aby przywitać księcia Prus. Od kiedy to w Moskwie więcej szacunku okazują następcy pruskiego tronu niż wujowi jego cesarskiej mości, generałowi-admirałowi rosyjskiej floty i drugiemu (wedle starszeństwa) wielkiemu księciu domu panującego? Gieorgij Aleksandrowicz nic po sobie nie pokazał, ale, sądzę, był wstrząśnięty nie mniej niż ja tak jawnie okazanym afrontem. Dobrze choć, że jej wysokość, wielka księżna Katarzyna Joannowna, została w Petersburgu - jest przecież gorliwą zwolenniczką drobiazgowego przestrzegania subtelności cesarskiego ceremoniału. Epidemia odry, która spadła na czterech synów: Aleksieja, Siergieja, Dymitra i Konstantego Gieorgijewiczów, przeszkodziła jej wysokości, wzorowej kochającej matce, wziąć udział w koronacji, największym wydarzeniu w życiu państwa i rodziny cesarskiej. Mimo to złe języki twierdziły, że nieobecność jej wysokości na moskiewskich uroczystościach można wyjaśnić nie tyle miłością macierzyńską, ile niechęcią do odgrywania roli statystki w tryumfie młodej carycy. Przy okazji wspominano zeszłoroczną historię, kiedy nowa cesarzowa zaproponowała damom z rodziny cesarskiej założenie towarzystwa rękodzielniczego - żeby każda z wielkich księżnych mogła zrobić na drutach ciepłą czapeczkę dla wychowanków Sierocińca Maryjskiego. Możliwe, że Katarzyna Joannowna rzeczywiście niepotrzebnie aż tak surowo odniosła się do tego pomysłu. Niewykluczone także, że właśnie od tej pory stosunki jej wysokości i jej cesarskiej mości stały się niezbyt przykładne. Jednak w nieobecności mojej pani na uroczystościach koronacyjnych nie było żadnej ostentacji, za to
mogę ręczyć. Katarzyna Joannowna może odnosić się do jej cesarskiej mości lepiej czy gorzej, ale w żadnym przypadku nie pozwoliłaby sobie zaniedbać obowiązków dynastycznych bez szczególnie ważkiej przyczyny. Synowie jej wysokości rzeczywiście byli poważnie chorzy. To, rzecz jasna, bardzo przygnębiające, ale, jak to się mawia, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, albowiem razem z jej wysokością w stolicy pozostał cały wielkoksiążęcy dwór, co znacznie uprościło moje niełatwe obowiązki. Damy dworu były bardzo zmartwione tym, że nie zobaczą moskiewskich uroczystości i okazywały niezadowolenie (rozumie się, nie przekraczając ram etykiety), lecz Katarzyna Joannowna nie zmieniła zdania: wedle ceremoniału mały dwór powinien znajdować się tam, gdzie przebywa większość członków wielkoksiążęcej rodziny, a większość Gieorgijewiczów, jak nieoficjalnie nazywa się naszą gałąź rodziny cesarskiej, pozostała w Petersburgu. Na koronację pojechały cztery osoby: sam Gieorgij Aleksandrowicz, jego starszy i najmłodszy syn, a także jedyna córka, Ksenia Gieorgijewna. Jak już wspomniałem, nieobecność dworu tylko mnie ucieszyła. Zarządzający dworem książę Mietlicki i zarządzający kancelarią dworu tajny radca von Born jedynie by mi przeszkadzali, wsadzając nos w sprawy, o których nie mają pojęcia. Dobry służący nie potrzebuje nianiek i nadzorców, żeby podołać obowiązkom. A co do hofmajstrów i frejlin, to nawet nie wiedziałbym, gdzie ich rozmieścić - tak marną rezydencję przydzielił komitet koronacyjny Zielonemu Dworowi (tak nazywają nasz dom - wedle barwy trenu wielkiej księżnej). Ale o rezydencji opowiem później. Wyjazd z Petersburga minął szczęśliwie. Na pociąg składały się trzy wagony: pierwszym jechała rodzina książęca, drugim służba, trzecim niezbędny sprzęt i bagaż, toteż stale musiałem przechodzić z wagonu do wagonu. Ledwo ruszyliśmy z dworca, jego wysokość Gieorgij Aleksandrowicz zasiadł popijać koniak z jego wysokością Pawłem Gieorgijewiczem i kamerjunkrem Endlungiem. Kiedy pozwolił sobie wypić jedenaście kieliszków, zmęczył się i udał na odpoczynek - aż do samej Moskwy. Przed snem, już u siebie w „kajucie”, jak nazwał swój przedział, pokrótce opowiedział mi o rejsie do Szwecji, który miał miejsce przed dwudziestu dwu laty i wywarł na jego wysokości ogromne wrażenie. Problem w tym, że choć Gieorgij Aleksandrowicz ma rangę generała-admirała, to w morze wychodził tylko jeden jedyny raz i zachował o tej podróży wyłącznie nieprzyjemne wspomnienia. Dlatego często wzmiankuje francuskiego ministra Colberta, który na statkach nie pływał wcale, mimo to uczynił ze swego kraju wielkie mocarstwo morskie. Historię o rejsie do Szwecji słyszałem już wielokrotnie i zdążyłem
nauczyć się jej na pamięć. Najbardziej dramatycznym epizodem opisu był sztorm u brzegów Gotlandii. Po słowach: „I wtedy kapitan jak nie krzyknie: «Wszyscy do pomp!»” - jego wysokość zwykł wybałuszać oczy i z rozmachem uderzać pięścią w stół. I tym razem wszystko odbyło się jak zazwyczaj, ale bez jakiegokolwiek uszczerbku dla obrusa czy nakryć, ponieważ już zawczasu przedsięwziąłem stosowne środki, przytrzymując karafkę i kieliszki. Kiedy jego wysokość się zmęczył i zaczął mówić niezbyt spójnie, dałem znak lokajowi, aby pana rozebrał i ułożył spać, a sam udałem się w odwiedziny do Pawła Gieorgijewicza i lejtnanta Endlunga. Ponieważ to ludzie młodzi, w pełni sił i zdrowia, znacznie mniej zmęczyli się piciem koniaku. Można by nawet powiedzieć, że zupełnie się nie zmęczyli, gdyż trzeba było stale na nich baczyć, zwłaszcza ze względu na obyczaje pana kamerjunkra. Ach, ten Endlung! Może nie należałoby tego mówić, ale Katarzyna Joannowna popełniła wielki błąd, kiedy uznała tego pana za opiekuna odpowiedniego dla swego starszego syna. Lejtnant to cwana bestia: wzrok jasny i czysty, różowiutka fizjonomia, idealny przedziałek na złocistej głowie, dziecięcy rumieniec na policzkach - prawdziwy cherubin. Pełen szacunku dla dam dojrzałych, dyga nóżką, umie słuchać z twarzą wyrażającą najwyższe zainteresowanie i o Joanie Kronsztadzkim, i o nosaciźnie u lowchena. Nic dziwnego, że Katarzyna Joannowna wysoko oceniła Endlunga. Taki przyjemny i, co najważniejsze, poważny młodzieniec - nie to, co urwisy elewi z Korpusu Morskiego albo nieroby z Oddziału Gwardii. Też miała komu powierzyć opiekę nad Pawłem Gieorgijewiczem w pierwszym dłuższym rejsie! Przyjrzałem się już temu ptaszkowi. W pierwszym porcie, w Warnie, Endlung wystroił się jak paw - w biały garnitur, purpurową kamizelkę, krawat w gwiazdki, najszerszą panamę - i skierował kroki do domu publicznego, a jego wysokość, wtedy jeszcze zupełnego młodzika, zaciągnął ze sobą. Próbowałem się wmieszać, na co lejtnant rzekł do mnie: „Obiecałem Katarzynie Joannownie, że nie spuszczę oka z jego wysokości i tam gdzie ja, tam i on”. A ja do niego: „Nie, panie lejtnancie, jego wysokość rzekła: tam gdzie on, tam i pan”. Endlung zaś: „To, Afanasiju Stiepanyczu, kazuistyka. Najważniejsze - będziemy nierozłączni, jak Ajaksowie”. I młodziutkiego miczmana ciągnął tak po wszystkich wertepach aż do samego Gibraltaru. Za to w drodze z Gibraltaru do Kronsztadu obaj - i lejtnant, i miczman - zachowywali się spokojnie i nawet na brzeg nie schodzili, tylko biegali po cztery razy na dzień do lekarza zastrzyki przyjmować. Oto jaki znalazł się opiekun! Przez tego Endlunga jego wysokość mocno się zmienił, nie można go poznać. Nawet samemu Gieorgijowi Aleksandrowiczowi czyniłem aluzje, ale on tylko ręką machnął: to nic, mojemu Paulowi taka szkoła wyjdzie na korzyść, a Endlung, wprawdzie hultaj, ale za to dobry kompan i szczera dusza, poważnego zła nie
wyrządzi. Moim zdaniem to jak wpuszczać kozę do ogrodu, jeśli wolno mi skorzystać z ludowego porzekadła. Widzę tego Endlunga na wskroś. Jaka to szczera dusza? Dzięki przyjaźni z Pawłem Gieorgijewiczem otrzymał monogram na pagonach, a teraz jeszcze i tytuł kamerjunkra. To przecież niesłychane - taki szacowny dworski tytuł dla jakiegoś lejtnancika! Gdy już młodzieńcy zostali sami, zaczęli grać w bezika - na spełnianie życzeń. Zajrzałem do przedziału. Paweł Gieorgijewicz skinął na mnie. - Siadaj, Afanasij. Zagraj z nami po „amerykańsku”. Przegrasz - zmuszę cię, abyś, u diabła, zgolił do końca swoje cenne bakenbardy. Podziękowałem za zaproszenie i wymówiłem się pod pretekstem nawału zajęć, chociaż żadnych specjalnych spraw akurat nie miałem. Tego tylko jeszcze brakowało - grać z jego wysokością w „amerykankę”! A Paweł Gieorgijewicz sam doskonale wiedział, że ze mnie żaden dla niego partner i po prostu żartował. Kilka miesięcy temu pojawił się u niego ten niesmaczny kpiarski zwyczaj. A wszystko to przez Endlunga - to jego wpływ. Co prawda, sam Endlung od jakiegoś czasu przestał mnie zaczepiać, ale Paweł Gieorgijewicz wciąż przy tym trwa. Cóż, to nic, jego wysokości wolno, nie mam pretensji. Teraz też, z najpoważniejszą twarzą, powiedział: - Wiesz, Afanasij, te fenomenalne zarośla na twym obliczu wywołują zazdrość niektórych wpływowych osób. Na przykład przedwczoraj na balu, kiedy stałeś przy drzwiach, taki ważny, z pozłacaną buławą i z bakenbardami rozczesanymi na dwie strony, wszystkie damy patrzyły tylko na ciebie. A na kuzyna Mikusia nikt nie spojrzał, chociaż on i cesarz. Koniecznie trzeba cię ogolić albo chociaż ostrzyc. W rzeczywistości te moje „fenomenalne zarośla” niczym nadzwyczajnym się nie wyróżniają: wąsy z bakenbardami - możliwe, że bujne, ale nie przesadnie. I zawsze, w każdych okolicznościach, zadbane, w stosownym porządku. Takie nosili i ojciec, i dziad, tak że nie zamierzałem ani strzyc się, ani golić. - Starczy, Paul - wystąpił w mojej obronie Endlung. - Nie męcz Afanasija Stiepanowicza. Lepiej graj, twój ruch. Widać z tego, że jednak muszę wyjaśnić swoje stosunki z lejtnantem. To przecież cała, oddzielna historia. Już w pierwszy dzień rejsu na korwecie „Mścisław”, kiedy tylko wyszliśmy z Sewastopola, Endlung dostrzegł mnie na pokładzie, położył rękę na ramieniu i patrząc bezczelnymi, zupełnie przezroczystymi od wypitego wina oczyma, rzekł: - Co ty, Afonia, lokajska duszo, tak swoje szczoty rozpuściłeś? Bryza ci je rozwiała? - Moje bakenbardy od świeżego morskiego wiatru rzeczywiście trochę się roztrzepały i
musiałem później skrócić je odrobinę (na czas tej podróży). - Poleć do bufetowego sknery i powiedz, że jego wysokość żąda butelki rumu przeciw morskiej chorobie. To nie polecenie, tylko prośba. Jeszcze podczas podróży pociągiem do Sewastopola Endlung ciągle się ze mną drażnił i podkpiwał sobie, gdy jego wysokość był obok, ale cierpiałem, czekając okazji, aby porozmawiać z nim w cztery oczy. Teraz właśnie taka okazja się nadarzyła. Delikatnie, dwoma palcami zdjąłem rękę lejtnanta (wtedy jeszcze nie był żadnym kamerjunkrem) ze swojego ramienia i grzecznie oznajmiłem: - Jeśli panu, panie Endlung, przyszła do głowy fanaberia zatroszczyć się o definicję mojej duszy, to dokładniej byłoby ją nazwać nie „lokajską”, tylko „hoffirerską”, albowiem za wieloletnią nienaganną służbę otrzymałem tytuł hoffirera przy dworze jego wysokości. Odpowiada on dziewiątej klasie i jest równoważny z rangą radcy tytularnego, kapitana sztabowego armii lub lejtnanta marynarki. - To ostatnie specjalnie podkreśliłem. Endlung wykrzyknął: - Lejtnanci nie serwują przy stole! A ja mu odrzekłem: - Serwują, panie Endlung, w restauracjach. A w rodzinie cesarskiej - służą. Każdy po swojemu, wedle swoich obowiązków i honoru. Po tym właśnie spotkaniu Endlung zaczął się do mnie inaczej odnosić: mówił grzecznie, na żarciki sobie więcej nie pozwalał, a zwracał się tylko po imieniu, i to przez „wy”. Przy okazji chciałbym zauważyć, że ludzie na moim stanowisku mają specjalny stosunek do formy zwracania się przez „wy” i „ty”, ponieważ nasz status - status służby nadwornej - jest osobliwy. Trudno wyjaśnić, jak to się dzieje, że od pewnych ludzi obrazą może być forma „ty”, od innych zaś obraźliwe jest usłyszeć „wy”. Służyć mogę tylko i wyłącznie tym ostatnim, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Spróbuję wyjaśnić. Zwrot „ty” mogę znieść jedynie z ust członków rodziny panującej. Nie, źle się wyraziłem - nie znieść, ale uznać za przywilej i specjalne wyróżnienie. Zginąłbym, gdyby Gieorgij Aleksandrowicz, jego wysokość albo którekolwiek z jego dzieci, choćby nawet najmłodsze, nagle zwróciło się do mnie przez „wy”. W trzecim roku mojej służby w rodzinie wielkich książąt doszło do pewnej rozbieżności poglądów z Katarzyną Joannowną - z powodu pewnej pokojówki, którą niesprawiedliwie oskarżono o lekkomyślność. Okazałem stanowczość, uparłem się przy swoim i wielka księżna się obraziła: przez cały tydzień mówiła do mnie przez „wy”. Bardzo cierpiałem, nocami nie mogłem spać, zmizerniałem. Później, rzecz jasna, wyjaśniliśmy sobie wszystko. Katarzyna Joannowna, z właściwą sobie
wielkodusznością, przyznała, że nie miała racji, ja też przeprosiłem i pozwolono mi ucałować jej dłoń, a ona pocałowała mnie w czoło. Ale odszedłem od tematu. Graczom usługiwał młodszy lokaj Lipps, którego specjalnie wziąłem ze sobą, żeby mu się przyjrzeć i ocenić jego prawdziwą wartość. Wcześniej służył w estońskim majątku grafa Benkendorfa i został mi zarekomendowany przez majordomusa jego jaśniewielmożności, mojego dawnego znajomego. Wydaje się, że to roztropny i milkliwy chłopak. Dobrego sługę, w odróżnieniu od złego, nie od razu się rozpozna. W nowym miejscu każdy stara się ze wszystkich sił - w takiej sytuacji trzeba odczekać z pół roku, może roczek, a czasem nawet i dwa. Obserwowałem, jak Lipps dolewa koniaku, jak zręcznie zamienia zaplamioną serwetkę, jak stoi na miejscu - to bardzo, bardzo ważne. Stał prawidłowo: nie przestępował z nogi na nogę, nie kręcił głową. Chyba można go już dopuścić do gości na małych przyjęciach - zdecydowałem. A gra toczyła się dalej. Najpierw przegrał Endlung i Paweł Gieorgijewicz jeździł na nim wierzchem po korytarzu. Potem fortuna odwróciła się od jego wysokości i lejtnant zażądał, żeby wielki książę, kompletnie goły, pobiegł do kabiny toaletowej i przyniósł stamtąd szklankę wody. Póki Paweł Gieorgijewicz z chichotem się rozbierał, ja cichcem wysunąłem się za drzwi, wezwałem kamerdynera i poleciłem, żeby nikt ze sług nie zaglądał do salonu wielkiego księcia, sam zaś wziąłem z dyżurnego przedziału pelerynę. Kiedy jego wysokość, rozglądając się i zasłaniając ręką, wybiegł na korytarz, chciałem narzucić na jego ramiona to okrycie, ale Paweł Gieorgijewicz z oburzeniem odmówił, dodając, że słowo jest słowem, i pobiegł do kabiny toaletowej i z powrotem, przy czym głośno się śmiał. Dobrze, że mademoiselle Declique nie wyjrzała na korytarz, słysząc ten śmiech. Na szczęście jego wysokość Michał Gieorgijewicz, chociaż było już późno, jeszcze się nie położył - zabawiał się podskakiwaniem na siedzeniach, a potem długo się huśtał na portierze. Zazwyczaj o wpół do dziewiątej najmłodszy z wielkich książąt śpi, ale tym razem mademoiselle uznała, że można poluzować rygory, jako że jego wysokość jest zbyt pobudzony podróżą i tak czy siak nie uśnie. U nas, w Zielonym Domu, traktuje się dzieci nie tak surowo jak w Niebieskim dworze u Kiriłłowiczów. Tam podtrzymuje się rodzinne tradycje cesarza Mikołaja Pawłowicza: chłopców wychowuje się po żołniersku. Od siódmego roku życia uczą ich musztry, hartują zimnymi kąpielami i kładą spać do nieogrzanych łóżek. Gieorgij Aleksandrowicz uchodzi w
cesarskiej rodzinie za liberała. Synom pobłaża, na sposób francuski, a jedyną córkę, swoją ulubienicę, zdaniem wszystkich krewnych całkiem rozpuścił. Jej wysokość, dzięki Bogu, też nie opuszczała przedziału i nie widziała swawoli Pawła Gieorgijewicza. Od samego Petersburga zamknęła się z książką, nawet wiem dokładnie z jaką. Sonata Kreutzerowska, utwór hrabiego Tołstoja. Czytałem ją na wypadek, gdyby służba zaczęła o niej rozmawiać - żeby się nie zbłaźnić. Moim zdaniem czytanie jest nudne, a dla dziewiętnastoletniej panny, zwłaszcza wielkiej księżnej - zupełnie nie na miejscu. W Petersburgu Katarzyna Joannowna w żadnym razie nie pozwoliłaby córce czytać takiego paskudztwa. Można się domyślić, że książka została zapakowana potajemnie. Nie inaczej, tylko frejlina baronessa Straganowa ją podsunęła - nikomu innemu nie przyszłoby to do głowy. Marynarze uspokoili się dopiero nad ranem, po czym pozwoliłem sobie trochę się zdrzemnąć, ponieważ, prawdę mówiąc, mocno się zmęczyłem wszystkimi kłopotami związanymi z wyjazdem, a przewidywałem, że pierwszy dzień w Moskwie okaże się nielekki. * * * Trudności przeszły wszelkie oczekiwania. Tak się złożyło, że w ciągu czterdziestu sześciu lat życia nigdy wcześniej nie byłem w Białokamiennej, chociaż niemało podróżowałem po świecie. Po prostu u nas w rodzinie nie lubi się Azji, za jedyne (i to w niewielkim stopniu) dostojne miejsce w Rosji uznaje się Petersburg, a w dodatku nasze stosunki z moskiewskim generałem-gubernatorem, Symeonem Aleksandrowiczem, są chłodne, tak że nie mamy po co zaglądać do Moskwy. Nawet na Krym, do chutoru mischorskiego, zazwyczaj jedziemy okrężną trasą, przez Mińsk, ponieważ Gieorgij Aleksandrowicz lubi sobie w drodze postrzelać do żubrów w Puszczy Białowieskiej. A na poprzednią koronację, przed trzynastu laty, nie pojechałem, gdyż pełniłem natenczas obowiązki pomocnika lokaja i pozostawiono mnie, abym zastępował mojego ówczesnego przełożonego, teraz już świętej pamięci - Zachara Trofimowicza. Kiedy jechaliśmy z dworca przez miasto, już wyrobiłem sobie pierwszą opinię o Moskwie. Miasto okazało się jeszcze mniej cywilizowane, niż oczekiwałem - żadnego porównania z Petersburgiem! Ulice wąskie, bezsensownie powyginane, domy ubogie, publika prowincjonalna i niechlujna. I to teraz, w przeddzień oczekiwanego przyjazdu najjaśniejszego pana, gdy ze wszystkich sił starano się miasto upiększyć - pomyto fasady domów, świeżo pomalowano dachy, na Twerskiej (to główna ulica Moskwy, nędzna atrapa Newskiego) porozwieszano cesarskie monogramy i dwugłowe orły. Nawet nie wiem, z jakim miastem można by porównać Moskwę. Taka sama wielka wioska jak Saloniki, gdzie przeszłego roku
przybił do portu nasz „Mścisław”. Po drodze nie spotkaliśmy ani fontanny, ani domu, który miałby więcej niż trzy piętra, ani konnego pomnika, widzieliśmy jedynie zgarbionego Puszkina, a i ten, sądząc po kolorze brązu, niedawno został postawiony. Na placu Czerwonym, który też mnie mocno rozczarował, orszak się rozdzielił. Ich wysokości, jak przystoi członkom rodziny cesarskiej, udali się złożyć pokłon ikonie Matki Boskiej Iwierskiej i kremlowskim relikwiom, a ja ze służbą pojechałem przygotować nasze tymczasowe moskiewskie mieszkanie. Z powodu przymusowego rozdzielenia dworu na dwie połowy musiano zadowolić się minimalną liczbą służących. Mogłem ze sobą zabrać z Petersburga tylko ośmiu ludzi: kamerdynera jego wysokości, pokojową Kseni Gieorgijewny, młodszego lokaja (już wspomnianego Lippsa) dla Pawła Gieorgijewicza i Endlunga, bufetowego z pomocnikiem, kucharza dworskiego i dwóch woźniców (dla angielskiego i rosyjskiego zaprzęgu). Zakładano, że herbatę i kawę będę serwować osobiście - to swego rodzaju tradycja. Ryzykując, że okażę się nieskromnym, powiem, że spośród wszystkich nadwornych sług nikt lepiej ode mnie nie wypełnia tego typu obowiązków, wymagających nie tylko wieloletniego doświadczenia, ale i talentu. Nie przypadkiem przez pięć lat służyłem jako kawiarz u najjaśniejszych państwa - świętej pamięci cesarza i cesarzowej (teraz wdowy). Rozumie się, że nie liczyłem na to, iż obejdę się ośmiorgiem służby - w oddzielnym telegramie prosiłem moskiewski oddział zarządu dworu o wyznaczenie mi rozumnego pomocnika z miejscowych, a także oddelegowanie dwóch forysiów, kucharza dla służby, lokaja do obsługi starszych sług, dwóch młodszych lokajów do sprzątania, pokojówki dla mademoiselle Declique i dwóch szwajcarów. O więcej nie prosiłem, doskonale rozumiejąc, że w Moskwie brak doświadczonej służby dla tak licznych znamienitych gości. Żadnych iluzji co do poziomu moskiewskiej służby oczywiście nie miałem. To miasto opustoszałych pałaców i murszejących willi, a nie ma nic gorszego niż trzymanie pełnej obsady sług bez konkretnego zajęcia. W takiej sytuacji ludzie muszą się zbiesić. Na przykład mamy trzy wielkie domy, gdzie kolejno mieszkamy (z wyjątkiem wiosny, którą spędzamy za granicą, ponieważ Katarzyna Joannowna uważa okres wielkiego postu w Rosji za wyjątkowo nudny): zimą rodzina przebywa w petersburskim pałacu, latem w willi w Carskim, jesienią w chutorze mischorskim. W każdym z tych domów mamy oddzielną grupę sług, a ja nie daję im się obijać. Wyjeżdżając, pozostawiam długaśną listę poleceń i później zawsze znajduję możliwość, by od czasu do czasu wpaść z niezapowiedzianą kontrolą. Sługi są jak żołnierze. Muszą nieustannie być czymś zajęci, bo inaczej zaczną pić, grać w karty i źle się prowadzić.
Mój moskiewski pomocnik przywitał nas na dworcu i kiedy jechaliśmy karetą, zdążył zaznajomić mnie po trosze z nadciągającymi problemami. Okazało się, że moje zamówienie - tak umiarkowane i rozsądne - nie zostało w pełni wykonane. Zarząd dworu przydzielił mi tylko jednego młodszego lokaja, nie dostałem też kucharza dla służby, lecz kucharkę, ale najgorsze, że nie udało się załatwić pokojówki dla guwernantki. Było mi z tego powodu wyjątkowo nieprzyjemnie, ponieważ status guwernantki z istoty jest dwuznaczny: znajduje się ona na granicy między obsadą służących a dworem, niezbędna jest zatem wyjątkowa delikatność, żeby nie obrazić i nie poniżyć osoby, która i tak stale drży o swoją godność. - Ale to jeszcze nie najgorsze, panie Ziukin - powiedział z charakterystycznym akcentem moskiewski pomocnik, zauważywszy moje niezadowolenie. - Najsmutniejsze jest to, że zamiast obiecanego Małego Nikołajewskiego pałacu na Kremlu wyznaczono wam Ermitaż w parku Nieskucznym. Pomocnik nazywał się Korniej Sielifanowicz Somow i na pierwszy rzut oka niezbyt mi się spodobał: jakiś taki nieprzyzwoicie uszasty, chudawy, z wydatną grdyką. Od razu widać, że osiągnął szczyt swojej kariery i dalej już nie awansuje, siedząc do emerytury w moskiewskim zaścianku. - Co to za Ermitaż? - zasępiłem się. - Piękny dom ze wspaniałym widokiem na rzekę Moskwę i miasto. Stoi w parku i mieści się niedaleko pałacu Aleksandrowskiego, gdzie przed koronacją zamieszka najwyższa para, ale... - Somow rozłożył długachne ręce. - Zmurszały, ciasny... i ze zjawą. - Zachichotał krótko, jednak widząc po mojej minie, że nie jestem w nastroju do żartów, zaczął wyjaśniać: - Dom zbudowano w połowie ubiegłego stulecia. Kiedyś należał do hrabiny Czesmieńskiej - słynnej bogaczki chorej na umyśle. Wy, panie Ziukin, na pewno o niej słyszeliście. Niektórzy mówią, że Puszkin właśnie ją sportretował w Damie pikowej, a nie starą księżnę Golicyną. Nie lubię, kiedy sługi przechwalają się oczytaniem, i dlatego nic na to nie odpowiedziałem, tylko skinąłem głową. Widocznie Somow nie zrozumiał przyczyny mojego niezadowolenia, gdyż kontynuował z jeszcze większą górnolotnością. - Wieść niesie, że za panowania Aleksandra I, kiedy całe towarzystwo grało w najmodniejsze podówczas lotto, hrabina zagrała z samym nieczystym i postawiła jako stawkę własną duszę. Służba opowiada, że czasami, w bezksiężycowe noce, korytarzem przechodzi biała postać w czepcu i postukuje beczułkami w woreczku. Znowu zachichotał, jakby dawał do zrozumienia, że on sam, będąc człowiekiem oświeconym, w podobne bzdury nie wierzy. Ja jednak odniosłem się do tej wiadomości
zupełnie poważnie, ponieważ każdy sługa ze starej dworskiej dynastii wie, że zjawy i duchy naprawdę istnieją i żartować z nich (tak jak i z nimi) to postępek głupi i nieodpowiedzialny. Spytałem, czy zjawa starej hrabiny robi coś złego, czy tylko postukuje beczułkami. Somow odpowiedział, że przez prawie sto lat nie zauważono, aby widmo maczało palce w jakichś niecnych działaniach. Uspokoiłem się. Dobrze, niech sobie postukuje, nic strasznego. U nas w pałacu Fontannowym pojawia się duch kamerjunkra Żychariewa, niesłychanego pięknisia i niedoszłego faworyta Katarzyny Wielkiej, otrutego przez księcia Zubowa. Co tam hrabina w czepcu! Ten współmieszkaniec (albo raczej pseudomieszkaniec) zachowuje się jak najbardziej nieprzystojnie: w ciemnościach podszczypuje damy i służące, a już szczególnie hula w przeddzień Iwana Kupały. Najjaśniejszych osób wszak nie śmie dotykać - mimo wszystko to kamerjunkier! Albo na przykład w Aniczkowym - tam pojawia się duch kursistki ze Smolnego, jakoby zhańbionej przez cesarza Mikołaja Pawłowicza, która potem targnęła się na życie. Nocą przesącza się poprzez ściany i roni zimne łzy na twarze śpiących. Też mi przyjemność -obudzić się od lodowatej łzy i zobaczyć przed sobą taką zjawę! Ogólnie biorąc, Somow zjawami mnie nie wystraszył. Gorsze było to, że dom rzeczywiście okazał się bardzo ciasny i pozbawiony wielu niezbędnych wygód. Nic dziwnego - przez pół wieku, odkąd posiadłość została odkupiona przez zarząd dworu od hrabiów Czesmieńskich, nie odnawiano w niej niczego. Przeszedłem się po piętrach, planując, co przedsięwziąć w pierwszej kolejności. Należy przyznać, że Somow z podstawowymi przygotowaniami nieźle sobie poradził: z mebli zdjęto pokrowce, wszystko lśniło czystością, w sypialniach stały świeże kwiaty, fortepian w wielkiej bawialni brzmiał czysto. Zasmuciło mnie oświetlenie - nie było nawet gazowe, tylko zupełnie przedpotopowe, olejne. Ech, gdybym miał chociaż z tydzień! Zainstalowałbym w piwnicy maleńką prądnicę, przeciągnął przewody i pałac nabrałby zupełnie innego wyglądu. A tak trzeba będzie żyć stale o olejnej „szarej” godzinie. W Fontannowym takie oświetlenie mieliśmy przed trzydziestu laty. Z tego wniosek, że przydałby się jeszcze olejarz, który napełniałby lampy, wykonane w Anglii, z zegarowym mechanizmem zapłonu i zapasem oleju na dobę. A przy okazji - zegary. Doliczyłem się dziewiętnastu stojących i naściennych, a wszystkie chodziły po swojemu. Zdecydowałem, że ponastawiam i ponakręcam je sam - takie zajęcie wymaga rzetelności i precyzji. Dobry dom, utrzymany w porządku, od razu można rozpoznać po tym, czy zegary w różnych pokojach pokazują jednakowy czas. Powie wam to każdy doświadczony sługa.
Aparat telefoniczny znalazłem tylko jeden, w przedpokoju. Rozkazałem założyć jeszcze dwie linie: jedną do gabinetu Gieorgija Aleksandrowicza i drugą do mnie, do pokoju, ponieważ z pewnością potrzebny będzie stały kontakt z pałacem Aleksandrowskim, domem generała-gubernatora i zarządem dworu. Należało już wstępnie ustalić, kogo gdzie lokować, i nad tym musiałem tęgo popracować głową. Na obu kondygnacjach było tylko osiemnaście pokoi. Zupełnie sobie nie wyobrażam, jak byśmy się tu wszyscy rozmieścili, gdyby była z nami wielka księżna z pozostałymi dziećmi i dworem. Somow powiedział, że rodzinie wielkiego księcia Mikołaja Konstantinowicza - osiem najjaśniejszych osób i czternaścioro świty, nie licząc sług - przydzielono piętnastopokojową willę, więc dworzanie musieli pomieścić się po troje, a nawet i czworo w jednym pokoju, sługi zaś rozlokowano nad stajnią! Okropność, chociaż Mikołaj Konstantinowicz wedle starszeństwa jest o dwa stopnie niżej od Gieorgija Aleksandrowicza. Zupełnie nie na miejscu było i to, że jego wysokość zaprosił na koronację swojego przyjaciela, lorda Banville’a, którego przybycia pociągiem berlińskim oczekiwano pod wieczór. Anglik, dzięki Bogu, był kawalerem, ale mimo to należało pozostawić dwa pokoje: jeden dla samego lorda i jeden dla sługi. Nie daj, Panie, żebym się zblamował. Znam ja tych angielskich butlerów, są bardziej akuratni od swoich lordów. Szczególnie mister Smiley, który służył przy jego ekscelencji. Nadęty, cwany - dobrze mu się przypatrzyłem w zeszłym miesiącu, w Nicei. Zatem bel etage przeznaczyłem dla wielkoksiążęcej rodziny. Dwa pokoje z oknami wychodzącymi na park i cesarski pałac - dla Gieorgija Aleksandrowicza, i to będą sypialnia i gabinet. Na balkonie postawią fotel, stolik i pudełko z cygarami; w oknie od strony pałacu Aleksandrowskiego umieszczą lunetę, żeby jego wysokość mógł obserwować okna koronowanego krewniaka. Kseni Gieorgijewnie wyznaczyłem jasny pokój z widokiem na rzekę, to jej się spodoba. Obok umieściłem pokojową Lizę. Pawła Gieorgijewicza ulokowałem na poddaszu. Lubi żyć z dala od pozostałych członków rodziny. Prowadzą tam oddzielne schody, co jest wygodne w razie późnych powrotów. Endlunga - po sąsiedzku, na dawnym strychu. Persona z niego niewielka. Starczy przenieść łóżko, na ścianie powiesić dywan, na podłogę rzucić niedźwiedzią skórę, i nikt nie pozna, że to strych. Malutkiego Michała Gieorgijewicza - w przestronnym pokoju o oknach wychodzących na wschód, w sam raz dla dziecka. A obok jest ładniutkie pomieszczenie dla mademoiselle Declique. Poleciłem postawić tam bukiecik dzwoneczków, to jej ulubione kwiaty. Ostatni z pokoi bel etage przeznaczyłem na
małą bawialnię do odpoczynku w kręgu rodzinnym, jeśli, rzecz jasna, w te szalone dni trafi się choć jeden swobodny wieczór. Na dole dwa największe salony siłą rzeczy przekształciły się w główną bawialnię i jadalnię, dwa lepsze pokoje pozostawiłem dla Anglików, jeden wziąłem dla siebie (malutki, ale usytuowany w strategicznie ważnym punkcie - pod schodami), a reszta służących musiała już się ulokować po kilka osób w każdej izbie. A la guerre comme a la guerre albo, mówiąc po rosyjsku, ciasno, ale bez urazy. W sumie wyszło lepiej, niż można było się spodziewać. Później rozpoczęło się rozpakowywanie bagaży: sukien, mundurów i garniturów, srebra stołowego, tysięcy niezbędnych drobiazgów, które każdą szopę pozwalają przekształcić w całkiem porządne, a nawet wygodne siedlisko. Kiedy moskwianie nosili kufry i kosze, przyglądałem się każdemu, żeby ocenić, kto z nich ile jest wart i gdzie można by go przeznaczyć z największym pożytkiem. Najważniejsza zdolność osoby zarządzającej polega właśnie na umiejętności określenia silnych i słabych stron podwładnych, tak aby wykorzystać pierwsze, a nie ujawnić drugich. Długoletnie doświadczenie kierowania wieloosobowymi zespołami nauczyło mnie, że ludzi zupełnie niezdatnych i do niczego niezdolnych jest na świecie bardzo niewielu. Każdemu człowiekowi można znaleźć zajęcie. Kiedy ktoś w naszym klubie skarży się na nikczemność lokaja, kelnera albo pokojowej, mówię sam do siebie: ha, gołąbeczku, kiepski z ciebie sługa! U mnie wszyscy podwładni z upływem czasu stają się coraz lepsi. Trzeba, aby każdy z nich lubił swoją pracę - oto i cała tajemnica! Kucharz powinien lubić gotowanie, pokojowa - porządki, koniuszy - konie, ogrodnik - rośliny. Wyższe wtajemniczenie każdego sługi to doskonała znajomość ludzi, zrozumienie, co lubią, albowiem, choć zabrzmi to może śmiesznie, większość nie ma najmniejszego pojęcia, ku czemu wiodą ich zdolności i co jest ich darem. Zdarza się, że trzeba próbować i tak, i inaczej, zanim się w końcu zorientujesz. Problem przecież nie tylko w zajęciu, choć to też jest oczywiście ważne. Kiedy człowiek wykonuje ukochaną robotę, jest zadowolony i szczęśliwy, a jeśli cała służba w domu jest zadowolona, wesoła i życzliwa, wytwarza się zupełnie specyficzna sytuacja, albo, jak to teraz mówią, atmosfera. Trzeba bez przerwy karać i nagradzać podwładnych - ale stopniowo. Nie daje się premii za uczciwe wykonywanie obowiązków, tylko za szczególny wysiłek. Karać trzeba także, lecz wyłącznie sprawiedliwie. I przy tym należy dokładnie wyjaśnić, za co wyznaczono karę, i - rozumie się samo przez się - kara nigdy nie powinna poniżać sprawcy. Jeszcze raz powtarzam:
jeśli podwładny nie radzi sobie ze swoją pracą - winien jest naczelnik. W Fontannowym mam czterdziestu dwóch ludzi, w Carskim czternastu, na Krymie jeszcze dodatkowo dwudziestu trzech. I wszyscy są na swoich miejscach, możecie mi wierzyć. Sam Pantielejmon Kuźmicz, zaufany sługa jego wysokości, wielkiego księcia Michała Michajłowicza starszego, nieraz mi mówił: „Wy, Afanasiju Stiepanowiczu, jesteście prawdziwym psychologiem”. I nie krępuje się zasięgać mojej rady w szczególnie trudnych przypadkach. Na przykład pozaprzeszłego roku w pałacu w Gatczynie trafił do niego na etat pewien młodszy lokaj - słów brakuje, jaki był nierozgarnięty! Pomęczył się z nim Pantielejmon Kuźmicz, powalczył, w końcu poprosił, abym mu się przyjrzał: tępak nad tępaki, powiedział, a wygonić go żal. Wziąłem chłopaka - zachciało mi się popisać. Do jadalni - jak się okazało - nie pasował, do garderoby - także się nie nadawał, do kuchni - w żadnym wypadku. Jednym słowem, jak to się mawia wśród ludu, twardy orzech. Ale któregoś razu patrzę - siedzi na podwórzu i przez kawałek szyby na słońce patrzy. Zainteresowało mnie to. Zatrzymałem się, obserwuję. A on tak się zajął tym szkiełkiem, jakby znalazł jakiś bezcenny brylant. To na nie pochucha, to rękawem przetrze. Wtedy mnie olśniło. Powierzyłem mu w domu mycie okien - i co sobie myślicie? Moje okna zaświeciły jak górski kryształ. Nawet poganiać chłopaka nie trzeba było, od rana do wieczora polerował szybkę za szybką. Teraz jest najlepszym czyścicielem okien w całym Petersburgu, u Pantielejmona Kuźmicza lokaje zapisują się w kolejkę po jego usługi! Oto co oznacza, że człowiek znalazł swoje powołanie. Ledwie zdążyłem nakręcić zegary, ledwie służba wyniosła z ostatniej kolaski ostatnie pudło na kapelusze, gdy zjawili się angielscy goście. Wtedy znowu spotkała mnie kolejna, bardzo nieprzyjemna niespodzianka. Okazało się, że lord Banville przywiózł ze sobą przyjaciela, niejakiego mister Carra. Samego lorda pamiętałem doskonale z Nicei - nic się nie zmienił: równy przedziałek przez środek głowy, monokl, laseczka i cygaro w zębach, na palcu wskazującym pierścień z wielkim brylantem. Jak zawsze odziany bez zarzutu, prawdziwy wzorzec angielskiego dżentelmena. W czarnym, idealnie wyprasowanym smokingu (i to prosto z pociągu!), w czarnej atłasowej kamizelce i bielusieńkim, tęgo nakrochmalonym kołnierzyku. Jak tylko zeskoczył z podnóżka, odrzucił do tyłu głowę i głośno zarżał jak koń, czym bardzo wystraszył kręcącą się niedaleko pokojówkę Lizę, ale mnie wcale nie zadziwił. Wiedziałem, że jego ekscelencja jest zajadłym koniarzem, pół życia spędził w siodle, rozumie język koni i prawie może się z nimi porozumieć. W każdym razie tak opowiadał Gieorgij Aleksandrowicz, który poznał lorda Banville’a w Nicei na wyścigach.
Kiedy już narżał się do woli, jego ekscelencja wyciągnął rękę i pomógł wysiąść z karety jeszcze jednemu dżentelmenowi, którego przedstawił jako swojego najbliższego przyjaciela. Mister Carr okazał się osobnikiem zupełnie innego pokroju, jakiego w naszych krajach praktycznie nie uświadczysz. Jego włosy były zadziwiającego, słomianożółtego koloru, na końcach podgięte, co w przyrodzie raczej się nie zdarza. Twarz miał białą i gładką, na policzku okrągłe, równomierne znamię, podobne do aksamitnej muszki. Koszula przyjaciela jego ekscelencji nie była biała, lecz niebieska - takiej jeszcze nie widziałem. Surdut przywdział popielatobłękitny, kamizelkę lazurową w złote kropeczki, a w klapę wetknął goździk o czysto błękitnej barwie. Szczególnie mi się rzuciły w oczy nadzwyczaj wąskie sztyblety z guziczkami z macicy perłowej i cytrynowożółte kamasze. Ten dziwny mężczyzna ostrożnie zstąpił na bruk, wdzięcznie się przeciągnął, a na szczuplutkiej, lalkowatej twarzy pojawił się kapryśny, wyczekujący grymas. Nagle wzrok mister Carra spoczął na szwajcarze Trofimowie, który dyżurował na werandzie. Trofimow, jak już miałem możliwość się przekonać, był wyjątkowo głupi i na żadne inne stanowisko oprócz odźwiernego się nie godził, ale wyglądał bardzo reprezentacyjnie: sążeń wzrostu, barczysty, o okrągłych oczach, z gęstą czarną brodą. Angielski gość zbliżył się do Trofimowa, który, jak należy, stał nieruchomo niczym słup, spojrzał nań z dołu i z jakiegoś powodu pociągnął go za brodę. Potem powiedział coś po angielsku wysokim, melodyjnym głosem. Gusty lorda Banville’a stały się wiadome już w Nicei, dlatego Katarzyna Joannowna, osoba o surowych zasadach, nie chciała nawet się z nim zapoznać, ale Gieorgij Aleksandrowicz, będący człowiekiem o szerokich horyzontach (w dodatku, zaznaczmy na marginesie, blisko zaprzyjaźnionym z podobnymi panami wśród znajomych z towarzystwa), uznał namiętność lorda do zniewieściałych groomów i rumianych lokai za zabawną. „Świetny rozmówca, wyśmienity sportsmen i prawdziwy dżentelmen” - tak mi powiedział, wyjaśniając, dlaczego uznał za stosowne zaprosić Banville’a do Moskwy (wtedy już było wiadomo, że Katarzyna Joannowna nie pojedzie na koronację). Nieprzyjemną siurpryzą nie było dla mnie to, że jego ekscelencja przywiózł ze sobą swoją kolejną pasję - w końcu mister Carr wyglądał na człowieka z towarzystwa - przyczyna mojego zdenerwowania tłumaczy się prościej: gdzie umieścić jeszcze jednego gościa? Nawet jeśli będą nocować w jednym pokoju, wszystko jedno - przez wzgląd na dobre obyczaje trzeba znaleźć drugiemu Anglikowi oddzielną sypialnię. Chwilę pomyślałem i od razu znalazłem rozwiązanie: moskiewskich służących, z wyjątkiem Somowa, przenieść na strych nad stajnią.
Dzięki temu odzyskamy dwa pokoje, jeden oddam Anglikowi, a drugi kucharzowi wielkiego księcia, maitre Duvalue, żeby się nie czuł urażony. - Gdzie pan Smiley? - spytałem lorda Banville’a po francusku o jego butlera, ponieważ musiałem mu przekazać konieczne wyjaśnienia. Jak większość wychowanków zarządu dworu, w dzieciństwie nauczono mnie francuskiego i niemieckiego, ale nie angielskiego. Dopiero w ostatnich latach dwór mocno się zanglizował i coraz częściej muszę żałować braków w swojej edukacji. Uprzednio uważano angielski za język mało wyszukany i dla naszej profesji niekonieczny. - Zwolnił się - odrzekł milord po francusku i machnął lekceważąco ręką. - A mój nowy sługa, Freyby, jest tam, w karecie. Czyta książkę. Podszedłem do kolasy. Służba szybko rozładowywała bagaż, a na aksamitnym siedzeniu, założywszy nogę na nogę, siedział okrągły na twarzy mężczyzna o bardzo poważnym wyglądzie. Łysy, z gęstymi brwiami i dokładnie przystrzyżoną bródką, w niczym nie przypominał angielskiego butlera, jak zresztą żadnego innego służącego. Przez otwarte drzwiczki dostrzegłem, że mister Freyby trzyma w rękach opasły tom ze złotym napisem na okładce: Trollope. Co oznacza to angielskie słowo, nie wiedziałem. - Soyez le bienvenu! - przywitałem go z grzecznym ukłonem. Popatrzył na mnie znad złotych okularów spokojnymi niebieskimi oczyma i nic nie odrzekł. Stało się zrozumiałe, że francuskiego mister Freyby nie zna. - Herzlich willkommen! - przeszedłem na niemiecki, ale wzrok Anglika pozostał taki sam: grzecznie obojętny. - You must be the butler Zyukin? - wypowiedział przyjemnym barytonem coś niezrozumiałego. Rozłożyłem ręce. Wtedy mister Freyby, z miną wyrażającą niezadowolenie, schował książkę do szerokiej kieszeni surduta i wyciągnął stamtąd inną, znacznie mniejszą od pierwszej. Przekartkował ją i nagle wymówił jedno po drugim zrozumiałe słowa: - Ty, wy... powinien... być... sługa Ziukin? A, to słownik angielsko-rosyjski - domyśliłem się i pochwaliłem tego typu przezorność. Gdybym wiedział, że mister Smiley, który, słabo, bo słabo, ale porozumiewał się po francusku, już u milorda nie pracuje i że został zastąpiony przez nowego butlera, też zaopatrzyłbym się w słownik. Przecież mnie i temu Anglikowi przyjdzie rozwiązywać razem wiele skomplikowanych i nader subtelnych problemów.
Jakby podsłuchując moje myśli, mister Freyby wyjął z drugiej kieszeni jeszcze jeden tomik, z wyglądu niczym nieróżniący się od poprzedniego. Wziąłem go, przeczytałem tytuł na okładce: Słownik rosyjsko-angielski z wymową angielskich słów. Anglik przekartkował swój słownik, znalazł potrzebne słowo i wyjaśnił: - A present... Podarek. Otworzyłem darowany tomik i zobaczyłem, że skonstruowany jest mądrze i roztropnie: wszystkie angielskie słowa zostały napisane cyrylicą i miały oznaczone akcenty. Od razu też z niego skorzystałem. Chciałem spytać: „Gdzie jest czyj bagaż?”. Wyszło: - Uea... huz... baggadż? I on mnie świetnie zrozumiał! Niedbałym gestem wezwał lokaja, niosącego na ramieniu ciężką walizkę, postukał palcem w żółtą naklejkę. Znajdował się na niej napis: Banville. Przyjrzawszy się, zauważyłem, że naklejki są na wszystkich sztukach bagażu, na niektórych żółte z imieniem milorda, na innych niebieskie z nazwiskiem Carr, a na pozostałych czerwone z napisem Freyby. Bardzo mądre, trzeba będzie to i u nas zastosować. Widocznie uznając problem za rozwiązany, mister Freyby znowu wyjął z kieszeni swój foliał i przestał zwracać na mnie uwagę, a ja pomyślałem, że choć angielscy butlerowie we wszystkim są świetni i swoje obowiązki znają, to jednak niektórych rzeczy mogliby się od nas, rosyjskich służących, nauczyć. Na przykład serdeczności. Oni po prostu obsługują panów, a my ich jeszcze kochamy. Jak możesz służyć człowiekowi, jeśli nie darzysz go miłością? To zbyt mechanistyczne, jakbyśmy nie byli żywymi ludźmi, tylko automatami. Mówi się, że angielscy służący służą nie panu, ale domowi; na wzór kotów przywiązują się nie tyle do człowieka, ile do ścian. Jeśli tak, to takie przywiązanie jest nie dla mnie. I mister Freyby wydał mi się kimś wyjątkowo dziwacznym. Chociaż z drugiej strony - uznałem - u takiego pana i służba powinna być dziwaczna. Zresztą może to i dobrze, że ten collegue anglais jest taki, jak to się mówi, drętwy - będzie się mniej pętał pod nogami. * * * Na przygotowanie porządnego obiadu nie starczało czasu, toteż dla ich wysokości poleciłem nakryć stół na chybcika, a la pique-nique - z małym zestawem sreber, prościutkim serwisem miśnieńskim, bez dań gorących. Jedzenie zamówiłem telefonicznie w „Delicatessen” Sneidersa: pasztet z bekasów, pierożki ze szparagami i truflami, pierogi z farszem rybnym, galarety, ryby, wędzone pulardy i owoce na deser. To nic, można było mieć nadzieję, że do
wieczora maitre Duvalue zdąży się rozgościć w tutejszej kuchni i kolacja zostanie podana bardziej stosownie. Wiedziałem też, że Gieorgij Aleksandrowicz i Paweł Gieorgijewicz spędzą wieczór u jego cesarskiej mości, który miał przybyć o wpół do szóstej po południu i wprost z dworca udać się do polowego pałacu Piotrowskiego. Przyjazd najjaśniejszych państwa specjalnie zaplanowano właśnie na szósty maja, ponieważ to dzień urodzin jego cesarskiej mości. Już od południa dzwoniły wszystkie cerkiewne dzwony, których w Moskwie jest dostatek - rozpoczęły się modły o zdrowie i długie lata żyda dla całej najjaśniejszej rodziny. Jeszcze raz zakonotowałem sobie, aby wydać polecenie wywieszenia nad gankiem podjazdu baldachimu z cesarskim monogramem. Jeśli nagle nas odwiedzi, taki znak szacunku będzie bardzo na miejscu. O piątej Gieorgij Aleksandrowicz i Paweł Gieorgijewicz, w mundurach wyjściowych, wyjechali na dworzec, Ksenia Gieorgijewna zaczęła przeglądać stare książki w małej jadalni, która za czasów Czesmieńskich, jak się wydaje, służyła za bibliotekę, lord Banville z mister Carrem zamknęli się w pokoju jego ekscelencji i polecili, by dziś więcej ich już nie niepokoić, a my z mister Freybym, pozostawieni sami sobie, zasiedliśmy coś przekąsić. Podawał nam młodszy lokaj o dziwacznym nazwisku Ziemlany, z Moskwy. Nieokrzesany, dosyć niezgrabny, ale bardzo się starał. Wpatrywał się we mnie bez przerwy - pewnikiem sporo słyszał o Afanasiju Ziukinie. Przyznaję, bardzo mi to pochlebiało. Ułożywszy swojego wychowanka na poobiedni odpoczynek, przyłączyła się do nas guwernantka, mademoiselle Declique. Już zjadła obiad wraz z ich wysokościami, ale co to za posiłek, kiedy siedzi się obok Michała Gieorgijewicza - jego wysokość ma bardzo niespokojny charakter i ani chwili nie może usiedzieć na miejscu: to zaczyna rzucać chlebem, to chowa się pod stół i trzeba go stamtąd wyciągać. Krótko mówiąc, mademoiselle chętnie wypiła z nami herbatę i skosztowała wyśmienitych pierników Filippowa. Jej obecność okazała się bardzo przydatna, ponieważ mademoiselle zna angielski i doskonale poradziła sobie z obowiązkami tłumaczki. Żeby jakoś rozpocząć rozmowę, spytałem Anglika: - Długo pełni pan obowiązki butlera? Odpowiedział jednym krótkim słowem, a mademoiselle przetłumaczyła: - Długo. - Może pan być spokojny, rzeczy zostały rozpakowane i nie wynikły żadne kłopoty - powiedziałem nie bez cienia wyrzutu, ponieważ mister Freyby w ogóle nie uczestniczył we wnoszeniu bagaży, tylko siedział sobie w karecie ze swoją książeczką aż do samego końca tej odpowiedzialnej operacji.
- Wiem - zabrzmiała odpowiedź. Zaczęło mnie to ciekawić: czy te flegmatyczne maniery Anglika to przechodzące wszelkie granice lenistwo, czy też najwyższy szyk kunsztu butlerskiego? Przecież palcem nie ruszył, a bagaże są rozładowane, rozpakowane i wszystko jest na swoim miejscu! - Czyżby pan zdążył odwiedzić pokoje milorda i mister Carra? - spytałem, doskonale wiedząc, że od chwili przyjazdu mister Freyby nie wychodził z własnego pokoju. - No need - odpowiedział, a mademoiselle tak samo krótko przełożyła: - Pas besoin. Przez ten czas, który spędziła w naszym domu, zdążyłem dobrze poznać mademoiselle i po blasku w jej wąskich, szarych oczach wiedziałem, że Anglik ją zaciekawił. Rozumie się, że umiała nad sobą panować, tak jak się tego wymaga od najwyższej klasy guwernantki, która nawykła pracować w najświetniejszych domach Europy (wychowywała syna króla portugalskiego i przywiozła z Lizbony jak najlepsze rekomendacje), ale od czasu do czasu jej galijska natura brała górę, i kiedy mademoiselle Declique coś intrygowało, bawiło albo złościło, w jej oczach zapalały się małe iskierki. Ja do służby nie wziąłbym osoby z tak niebezpieczną cechą, ponieważ owe iskierki to znak, że, jak to się mówi, cicha woda brzegi rwie. Ale guwernerzy, bony i wychowawcy to nie mój dystrykt, to resort zarządzającego dworem księcia Mietlickiego, dlatego mogłem się nacieszyć wspomnianymi wyżej iskierkami bez jakiejkolwiek trwogi. Teraz też mademoiselle nie poprzestała na skromnej roli tłumaczki i spytała (najpierw po angielsku, a potem - dla mnie - po francusku): - To skąd pan wie, że z rzeczami jest wszystko w porządku? I tu mister Freyby po raz pierwszy wypowiedział dłuższe zdanie: - Widzę, że monsieur Ziukin zna swój fach. A w Berlinie, gdzie pakowano bagaż, zajmował się tym człowiek, który także znał swój fach. I jakby wynagradzając siebie za trud wygłoszenia tak długiego zdania, butler wyjął i zapalił fajkę, nasamprzód poprosiwszy damę gestem o pozwolenie. Wtedy zrozumiałem, że mam chyba do czynienia z najbardziej wyjątkowym sługą, jakiego dane mi było poznać podczas całej trzydziestoletniej służby. * * * O siódmej Ksenia Gieorgijewna oznajmiła, że znudziło ją siedzenie pośród czterech ścian, i jej wysokość, Michał Gieorgijewicz i ja, wraz z mademoiselle Declique, ruszyliśmy na
przejażdżkę. Poleciłem podstawić krytą karetę, ponieważ dzień wydawał się pochmurny, wietrzny, a po obiedzie padał drobny, nieprzyjemny deszcz. Pojechaliśmy szeroką szosą na wzniesienie, nazywane Worobjowymi Górami, żeby popatrzeć na Moskwę, ale mało co mogliśmy zobaczyć z powodu szarej zasłony deszczu: szeroki półokrąg doliny, nad którą, jak opar, wisiały niskie obłoki - zupełnie waza z parującym bulionem. Kiedy wracaliśmy, po raz pierwszy tego dnia niebo trochę się przejaśniło. Zwolniliśmy więc karetę przy rogatce Kałuskiej, a sami poszliśmy na piechotę przez park do domu. Ich wysokości szły na przedzie - Ksenia Gieorgijewna prowadziła Michała Gieorgijewicza za rękę, żeby nie uciekł ze ścieżki w mokre krzewy - a my z mademoiselle trzymaliśmy się trochę z tyłu. Już od trzech miesięcy jego wysokość nie wyczyniał maleńkich nieprzyjemności. Właśnie skończył cztery lata, a to wiek, w którym Gieorgijewiczów przekazują z rąk angielskich nannies pod opiekę francuskich guwernantek, przestają ubierać w dziewczęce sukienki i zamiast pantalonów wkładają spodenki. Zmiana odzieży przypadła do gustu jego wysokości, a i z Francuzką szybko się porozumieli. Przyznaję, z początku uważałem maniery mademoiselle Declique za zbyt swobodne - na przykład nagrody w formie pocałunków i kary w formie klapsów albo hałas w dziecięcym - jednak po pewnym czasie zrozumiałem, że to konkretna metoda pedagogiczna. W każdym razie jego wysokość już po miesiącu zaczął mówić po francusku, polubił piosenki w tym języku i w ogóle stał się znacznie weselszy i mniej skrępowany. Jakiś czas temu zauważyłem, że zaglądam do dziecięcego znacznie częściej niż uprzednio - wydaje się także, że częściej, niż potrzeba. To odkrycie zmusiło mnie do poważnych rozważań, a ponieważ moją niezłomną zasadą była zawsze i we wszystkim szczerość, szybko odkryłem przyczynę: okazało się, że towarzystwo mademoiselle Declique sprawia mi przyjemność. Jednakże do wszystkiego, co daje zadowolenie, zwykłem się odnosić z wyjątkową ostrożnością, bo przyjemności idą ręka w rękę z dekoncentracją, a stąd tylko krok do nieuwagi i poważnych, nawet nieodwracalnych niedociągnięć w pracy. Dlatego na jakiś czas zupełnie przestałem się pokazywać w dziecięcym (oczywiście oprócz przypadków, kiedy wymagały tego moje obowiązki służbowe) i zacząłem odnosić się do mademoiselle Declique bardzo oschle. Ale trwało to niedługo. Sama podeszła do mnie i z pełnym szacunkiem poprosiła o pomoc w nauce języka rosyjskiego - nic specjalnego, po prostu od czasu do czasu mam z nią
porozmawiać na różne tematy po rosyjsku, poprawiając większe błędy. Jeszcze raz powtarzam: prośba została wyrażona tak grzecznie, że odmowa wyglądałaby na bezzasadny nietakt. Tak zrodziła się tradycja naszych codziennych pogawędek - na zupełnie neutralne i, rzecz jasna, przyzwoite tematy. Mademoiselle uczyła się zadziwiająco szybko i znała już bardzo dużo rosyjskich słów. Co prawda mówiła niezbyt gramatycznie, ale miało to pewien powab, któremu nie zawsze potrafiłem się oprzeć. Tak i teraz, idąc alejką parku Nieskucznego, rozmawialiśmy po rosyjsku. Tylko tym razem nasza rozmowa okazała się krótka i przepełniona złośliwością. Sprawa dotyczyła tego, że mademoiselle spóźniła się przy wyjściu na spacer i musieliśmy czekać na nią w karecie całe trzydzieści sekund (mierzyłem czas na swoim szwajcarskim chronometrze). W obecności ich wysokości się powstrzymałem, ale teraz, w cztery oczy, uznałem za konieczne uczynić niewielką wymówkę. Było to dla mnie wyjątkowo nieprzyjemne, ale taki miałem obowiązek. Nikomu nie wolno zmuszać jego wysokości do czekania, choćby nawet przez pół minuty. - To zupełnie łatwe: zawsze zdążyć na czas - tłumaczyłem, powoli wymawiając każde słowo, żeby mogła dobrze zrozumieć. - Wystarczy tylko wszystko robić piętnaście minut wcześniej. Załóżmy, że ma pani wyznaczone spotkanie z jakimiś osobami na godzinę trzecią, a zjawi się na kwadrans przed czasem. Albo, powiedzmy, musi pani wyjść o drugiej, aby dokądś zdążyć, niech pani wyjdzie kwadrans wcześniej. Na początek doradzałbym pani po prostu przestawić zegarek, żeby spieszył się o piętnaście minut, dopóki pani nie przywyknie, a później już punktualność wejdzie pani w krew. Mówiłem ważne i roztropne słowa, ale mademoiselle Declique odpowiedziała mi arogancko: - Panie Ziukin, mogę ja pszestawić zegar na pół minuta? - Nie umiała wymówić rosyjskiego „rz” i wychodziło jej coś podobnego do „sz”. - Więcej niż pół minuta ja i tak nigdy się nie spóźniałam. Nachmurzyłem się i postanowiłem przez chwilę nic nie mówić. Szliśmy więc w milczeniu, a mademoiselle w dodatku odwróciła się ode mnie. Jej wysokość opowiadała bratu bajkę - wydaje się, że o Czerwonym Kapturku, gdyż dobiegły mnie słowa: Et elle est allee a travers le foret pour voir sa grand-maman* [I poszła przez las, żeby odwiedzić babcię (fr).]. Michał Gieorgijewicz, bardzo dumny z nowego marynarskiego ubranka, starał się zachowywać jak dorosły i prawie nie figlował, tylko od czasu do czasu zaczynał skakać na jednej nodze i raz rzucił na ziemię swoją błękitną czapeczkę z czerwonym pomponem.
Pomimo chmurnej pogody spotkaliśmy w parku nielicznych spacerowiczów. Jak wyjaśnił mi mój moskiewski pomocnik, w zwyczajne dni park Nieskuczny jest niedostępny dla publiczności, a jego bramy otwarto teraz tylko z okazji uroczystości, a i to ledwie na kilka dni - do dziewiątego maja, kiedy najjaśniejsza para przyjedzie tutaj z pałacu Piotrowskiego. Nic zatem dziwnego, że niektórzy moskwianie zdecydowali się wykorzystać rzadką możliwość pospacerowania wśród pięknej zieleni, nie bacząc na niepogodę. W połowie drogi do Ermitażu spotkaliśmy eleganckiego pana w średnim wieku. Grzecznie uniósł cylinder, odkrywając przy tym gładko zaczesane czarne włosy i siwe skronie; zanim nas wyminął, z ciekawością, ale, podkreślam, nie łamiąc zasad dobrego tonu, spojrzał na Ksenię Gieorgijewnę. Nie zwróciłbym na tego człowieka najmniejszej uwagi, gdyby jej wysokość nie odwróciła się nagle i nie popatrzyła za nim. To samo uczyniła mademoiselle Declique. Wtedy i ja odważyłem się obejrzeć. Elegancki pan, machając laseczką, niespiesznie kroczył dalej - w jego figurze zdecydowanie nie było nic takiego, za czym wielka księżna i guwernantka mogłyby się oglądać. Za to z tyłu, w tym samym kierunku co i my, szedł człowiek o rzeczywiście specyficznym wyglądzie: szerokoplecy, przysadzisty, z kosmatą czarną brodą. Sparzyło mnie spojrzenie jego wściekłych, czarnych jak węgiel oczu. Mijając nas, zaczął pogwizdywać jakąś nieznaną mi szansonetkę. Ta postać wydawała mi się podejrzana i w myśli obiecałem sobie, że aż do powtórnego zamknięcia parku więcej tutaj spacerować nie będziemy. Bo czyż wiadomo, jakiej to, za przeproszeniem, kanalii przyjdzie do głowy urządzić sobie w Nieskucznym promenadę? Jakby na potwierdzenie mojego niepokoju, naprzeciw nas, wytoczył się zza zakrętu krzywonogi handlarz Chińczyk z naręczem podejrzanych towarów. Widać myślał biedak, że spacerowiczów będzie znacznie więcej, tylko pogoda mu się nie trafiła. Jego wysokość, zobaczywszy żywego Chińczyka, wyrwał rękę i pędem rzucił się do wąskookiego, niziutkiego mężczyzny. - Chcę! - krzyknął. - O, to chcę! I pokazał palcem jadowicie różowy lizak w kształcie pagody. - Ne montrez pas du doigt!* [Nie pokazuj palcem! (fr.).] - natychmiast wykrzyczała mademoiselle. A Ksenia Gieorgijewna dogoniła brata, znowu wzięła za rękę i spytała: - A quoi bon tu veux ce truc?* [Po co ci to paskudztwo? (fr.).]
- Je veux, c’est tout!* [Chcę i już! (fr.).] - odciął się jego wysokość i wysunął podbródek, okazując znakomitą dla swego wieku wytrwałość, a wytrwałość to doskonały fundament dla rozwoju charakteru. - Ach, Afanasiju, kup mu - zwróciła się do mnie Ksenia Gieorgijewna. - Teraz się już nie odczepi. A tak, raz liźnie i wyrzuci. Wielka księżna nie miała własnych pieniędzy i właściwie nie sądzę, aby w ogóle wiedziała, jak one wyglądają i co ile kosztuje. Zresztą, po co jej to? Spojrzałem na mademoiselle, ponieważ to ona powinna zdecydować. Zmarszczyła nos i wzruszyła ramionami. Chińczyk, trzeba mu przyznać, nie podejmował żadnych prób narzucenia swojego koszmarnego towaru, tylko wytrzeszczał bezmyślne szparki oczu na jego wysokość. Czasami wśród Chińczyków spotyka się prawdziwych adonisów - o pociągłych twarzach, białej skórze, z szykownymi ruchami - ale ten był prawdziwym potworem. Płaska fizjonomia, bardziej okrągła niż naleśnik, a krótkie włosy sterczały jeżykiem. - Ej, ty, ile to kosztuje? - wskazałem na pagodę, wyciągając portmonetkę. - Rubr - odpowiedział impertynencja Azjata. Widać, spojrzawszy na mnie, pojął, że nie będę się z nim targował. Dałem szantażyście „kanareczka”, chociaż lizak mógł kosztować najwyżej pięć kopiejek, i ruszyliśmy dalej, a jego wysokości, jak się wydawało, niewymyślny smakołyk przypadł do gustu - w każdym razie nie został od razu wyrzucony. W dalekim końcu bocznej alejki ukazało się ogrodzenie Ermitażu i skręciliśmy w tym kierunku. Pozostało nam do przejścia nie więcej niż sto sążni. Na gałęzi zakrakała wrona - głośno, przeraźliwie - i podniosłem głowę. Ptaka nie dostrzegłem, jedynie kłaczki szarego nieba pomiędzy ciemnymi liśćmi. Sądzę teraz, że oddałbym wszystko, aby tylko zatrzymać tę chwilę, ponieważ właśnie ona wyznaczyła przełom w moim życiu: to, co racjonalne, przewidywalne, uporządkowane, zostało gdzieś za mną, a nowy byt składał się tylko z szaleństwa, koszmaru i chaosu. * * * Z tyłu dobiegł tupot szybko zbliżających się kroków. Obejrzałem się ze zdziwieniem i niemal jednocześnie otrzymałem niesłychanie silny cios w głowę. Zdążyłem tylko rozpoznać straszną, wykrzywioną wściekłością twarz brodacza i upadłem na ścieżkę, tracąc na sekundę przytomność. Mówię „na sekundę”, ponieważ kiedy oderwałem od ziemi ciężką, jakby ołowianą głowę, brodacz był tylko o kilka kroków dalej. Odciągnął na bok Michała
Gieorgijewicza, schwycił jego wysokość za rączkę i zaczął wlec za sobą. Mademoiselle, osłupiała, zastygła na miejscu; ja także byłem niby zamroczony. Podniosłem rękę do czoła, wytarłem coś mokrego, spojrzałem - krew. Nie wiem, czym mnie uderzył, kastetem czy ołowianką, ale drzewa i krzewy dookoła chwiały się jak morskie fale podczas sztormu. Brodacz gwizdnął po zbójecku i zza zakrętu, tego samego, który dopiero co minęliśmy, wytoczyła się czarna karoca, zaprzężona w parę wronych koni. Woźnica, w szerokiej czarnej pelerynie, z okrzykiem „prrr!” ściągnął wodze, a wtedy ze zwalniającego pojazdu wyskoczyło szybko dwóch mężczyzn, także odzianych na czarno, i pobiegło w naszym kierunku. To porwanie, nie inaczej - odezwał się we mnie bardzo spokojny głos i drzewa nagle przestały się chwiać. Uniosłem się na czworaki, krzyknąłem do mademoiselle: Emportez le grand-duc!* [Niech pani bierze wielkiego księcia! (fr.).], i złapałem za kolana brodatego, który akurat zrównał się ze mną. Nie wypuścił rączki jego wysokości, tak że we trzech upadliśmy na ziemię. Natura nie poskąpiła mi siły, w naszej rodzinie wszyscy jesteśmy krzepcy, a w młodości służyłem jako dworski goniec, co też potężnie wzmacnia muskulaturę, dlatego rękę, w której bandyta trzymał skraj sukienki Kseni Gieorgijewny rozwarłem bez trudu, tyle że korzyści z tego nie było wiele. Oswobodzoną pięścią uderzył mnie prosto w twarz, a jej wysokość nie zdążyła nawet stanąć na nogach - dwaj w czerni byli już obok. Złapali wielką księżnę za łokcie, a następnie biegiem zanieśli do karety. Dobrze, że choć mademoiselle zdążyła uratować Michała Gieorgijewicza - dostrzegłem kątem oka, jak wzięła chłopczyka na ręce i zanurkowała z nim w krzewy. Przeciwnik okazał się zwinny i silny. Uderzył mnie jeszcze raz, a kiedy próbowałem złapać go za gardło, wsunął rękę za pazuchę i wyciągnął fiński nóż z ząbkowanym ostrzem. Te zęby na ostrzu dostrzegłem tak wyraźnie, jakby znajdowały się tuż przed moimi oczami. - Ubiję jak psie! - wysapał ten straszny człowiek jakoś tak niezupełnie po rosyjsku i wytrzeszczając przekrwione oczy, wziął zamach. Chciałem sobie przypomnieć słowa modlitwy, ale jakoś mi się nie udało, chociaż, zdawałoby się, w takiej chwili nie pozostawało już nic innego, jak tylko się modlić. Nóż wzniósł się wysoko, prawie pod samo niebo, jednak nie opadł. W czarodziejski sposób nadgarstek dłoni, która trzymała klingę, znalazł się w uścisku ręki w szarej rękawiczce. Twarz brodacza, już i tak zniekształcona, wykrzywiła się jeszcze bardziej. Usłyszałem odgłos uderzenia i mój niedoszły zabójca opadł miękko na bok, a nade mną stanął niedawno widziany elegancki pan w cylindrze, tyle że w ręku, zamiast laseczki, trzymał cienkie, długie ostrze, upaćkane czerwienią.