„Niech zgadnę. Jesteś ciekawa, dlaczego chciałem się zabić".
(Pierwsze słowa Chicka Benetta skierowane do mnie)
Jest to opowieść o pewnej rodzinie, a ponieważ pojawia się w niej
duch, można ją nazwać historią o duchach. Ale każda historia rodzinna
jest historią o duchach. Zmarli przesiadują przy naszych stołach długo
po tym, jak odejdą.
Ta konkretna opowieść dotyczy Charlesa „Chicka" Benetta. To nie on
był duchem. On był jak najbardziej rzeczywisty. Spotkałam go w
sobotni poranek, na odkrytej trybunie boiska Little League — w
granatowej wiatrówce, żuł gumę miętową. Może go pamiętacie z
czasów jego kariery bejsbolowej. Zajmowałam się przez jakiś czas
dziennikarstwem sportowym, więc to nazwisko było mi znane w
różnych konfiguracjach.
Z perspektywy czasu widzę, że to przeznaczenie sprawiło, iż go tam
spotkałam. Przyjechałam do Pepperville
Beach w sprawach związanych z małym domkiem, który nasza
rodzina miała tam od lat. W drodze powrotnej na lotnisko zatrzymałam
się na kawę. Po drugiej stronie ulicy było boisko, gdzie dzieci w
fioletowych koszulkach ćwiczyły rzucanie i uderzanie. Miałam czas.
Postanowiłam się tam przejść.
Stałam przy siatce, zacisnąwszy palce na łańcuchu ograniczającym, a
jakiś starszy facet jeździł kosiarką po trawniku. Był opalony i
pomarszczony, trzymał w ustach do połowy wypalone cygaro. Kiedy
mnie zobaczył, wyłączył kosiarkę i zapytał, czy tam gra mój dzieciak.
Odparłam, że nie. Zapytał, co więc tu robię. Powiedziałam mu o domu.
Wtedy zadał pytanie, czym się zajmuję, a ja popełniłam błąd,
ponownie udzielając odpowiedzi.
- Pisarka, tak? - mruknął, żując cygaro. Wskazał palcem postać
siedzącą samotnie na trybunach, plecami do nas. — Powinna pani
pogadać z tym gościem. To dopiero historia.
Jeszcze teraz to słyszę.
- Czyżby? A jakaż to?
- Grał kiedyś zawodowo. -Aha...
- Chyba nawet w finałach ligi.
- Mhm...
- I chciał się zabić. -Co?
- Tak. - Mój rozmówca pociągnął nosem. - Z tego, co słyszałem, to
ma cholerne szczęście, że żyje. Chick Benetto,
tak się nazywa. Tu mieszkała jego matka. Posey Benetto.
-Zachichotał. - Niezły był z niej numer. - Rzucił cygaro na ziemię i
przydepnął. - Niech pani idzie i zapyta go, jeśli mi pani nie wierzy.
Wrócił do swojej kosiarki. Puściłam łańcuch. Był stary i zostawił na
moich palcach ślady rdzy.
Każda historia rodzinna jest historią o duchach.
Podeszłam do trybuny.
Spisałam tu to, co Charles „Chick" Benetto opowiedział mi podczas
naszej porannej rozmowy — która znacznie się przeciągnęła — i
dołączyłam osobiste notatki oraz fragmenty jego dziennika, który
później znalazłam. Złożyłam te elementy w następującą historię,
opowiedzianą głosem Chicka, bo nie jestem pewna, czy
uwierzylibyście w nią, gdybyście ją usłyszeli z innych ust. Może i tak
nie uwierzycie.
Ale zadajcie sobie pytanie: Czy straciliście kiedyś kogoś, kogo
kochaliście, i pragnęliście jeszcze jednej rozmowy, jednej szansy, by
odrobić ten czas, gdy myśleliście, że ta osoba będzie zawsze przy was?
Jeśli tak, to wiecie, że możecie przejść przez całe życie, kolekcjonując
dni, ale żaden nie dorówna temu, który chcielibyście odzyskać.
A gdybyście go odzyskali?
Maj 2006
I. Północ
Historia Chicka
Niech zgadnę. Jesteś ciekawa, dlaczego chciałem się zabić.
Chcesz wiedzieć, jak to się stało, że przeżyłem. Czemu zniknąłem.
Gdzie byłem przez cały ten czas. Ale przede wszystkim, dlaczego
chciałem się zabić, prawda?
W porządku. Tak to jest z ludźmi. Porównują się do mnie. Tak jakby
gdzieś na świecie narysowana była granica i jeśli się jej nie przekroczy,
nigdy nie będzie się rozważać skoku z budynku lub połknięcia butelki
leków - jeżeli natomiast się ją przekroczy, taka możliwość się pojawia.
Ludzie dochodzą do wniosku, że ja ją przekroczyłem. Zadają sobie
pytanie: „Czy mógłbym się kiedyś do niej zbliżyć tak jak on?".
Prawda jest taka, że nie ma żadnej granicy. Jest tylko nasze życie, to,
jak je niszczymy i kto jest przy nas, by nam pomóc.
A kogo nie ma.
Patrząc w przeszłość, zaczynam odkrywać znaczenie dnia, kiedy
umarła moja matka, mniej więcej dziesięć lat temu. Nie było mnie w
domu, kiedy to się stało, a powinienem
tam być. Więc skłamałem. To był kiepski pomysł. Pogrzeb to nie
miejsce na sekrety. Stałem przy jej grobie i starałem się uwierzyć, że to
nie moja wina, kiedy czternastoletnia córka wzięła mnie za rękę i
wyszeptała: - Przykro mi, że nie miałeś okazji się pożegnać, tato. - To
wystarczyło. Padłem na kolana, płacząc, a mokra trawa zaplamiła mi
spodnie.
Po pogrzebie tak się upiłem, że straciłem przytomność na kanapie. I
coś się zmieniło. Jeden dzień potrafi zmienić kierunek, w jakim
zmierza twoje życie, a ten dzień zdawał się nieubłaganie popychać
mnie na samo dno. Kiedy byłem dzieckiem, mama nieustannie kręciła
się wokół mnie - porady, krytyka, całe to przytłaczające matkowanie.
Zdarzały się chwile, kiedy chciałem, by zostawiła mnie w spokoju.
A teraz mnie zostawiła. Umarła. Koniec odwiedzin, telefonów. I
nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zacząłem dryfować, jakby ktoś
wyrwał moje korzenie, jakbym płynął jakąś boczną odnogą rzeki.
Matki kultywują pewne wyobrażenia o swoich dzieciach, które dzieci
przejmują, i jednym z moich wyobrażeń było, że lubię siebie, ponieważ
ona mnie lubi. Wraz z nią odeszło to przekonanie.
Prawda jest taka, że wcale nie lubiłem człowieka, którym się stałem.
W wyobraźni wciąż widziałem siebie jako młodego obiecującego
sportowca. Ale nie byłem już młody i nie byłem już sportowcem.
Byłem przedstawicielem handlowym w średnim wieku. Moja szansa
dawno minęła.
Rok po śmierci matki popełniłem swój najgłupszy błąd w kwestii
finansów. Dałem się namówić pewnej agentce na
udział w inwestycji. Była młoda i atrakcyjna w ten śmiały, radosny
sposób, który manifestuje się dwoma rozpiętymi guzikami bluzki, a
który budzi gorycz w starszym mężczyźnie, gdy taka kobieta go mija -
no chyba że się do niego odezwie. Wtedy facet traci rozum.
Spotkaliśmy się trzy razy, by omówić ofertę: dwa razy w jej biurze, raz
w greckiej restauracji, nic niestosownego, ale zanim jej perfumy wy-
wietrzały mi z głowy, zdążyłem ulokować większość swoich
oszczędności w teraz bezwartościowym kapitale inwestycyjnym.
Agentkę szybko „przeniesiono" na Zachodnie Wybrzeże. Musiałem
wytłumaczyć mojej żonie Catherine, co się stało z pieniędzmi.
Po tym zdarzeniu zacząłem więcej pić - w tamtych czasach
bejsboliści zawsze pili - ale dla mnie stało się to problemem; z tego
powodu wyrzucono mnie z jednej, a potem drugiej pracy. A to
sprawiło, że piłem dalej. Źle sypiałem. Źle się odżywiałem. Starzałem
się w oczach. Kiedy w końcu znalazłem pracę, chowałem w kieszeni
płyn do ust i krople do oczu i przed spotkaniami z klientami pędziłem
do łazienki. Z pieniędzmi było coraz gorzej; ciągle kłóciliśmy się o nie
z Catherine. I z czasem nasze małżeństwo się rozpadło. Zmęczyło ją
moje przygnębienie, i nie mogę jej za to winić. Kiedy czujesz się podle,
inni zaczynają uważać cię za podłego, nawet ci, których kochasz.
Pewnej nocy znalazła mnie nieprzytomnego na podłodze w piwnicy, z
rozciętą wargą, tulącego do piersi rękawicę bejsbolową.
Wkrótce potem opuściłem rodzinę - a może to ona opuściła mnie.
Wstydzę się tego bardziej, niż jestem w stanie wyrazić.
Wyprowadziłem się. Stałem się wredny i zimny. Unikałem każdego,
kto nie chciał się ze mną napić. Moja matka, gdyby żyła, może
znalazłaby sposób, żeby do mnie trafić, bo zawsze była w tym dobra -
brała mnie za rękę i pytała: -No, Charley, co cię gryzie? - Ale nie było
jej i tak to jest, kiedy umierają nam rodzice; czujemy, że zamiast
stawać do każdej walki ze wsparciem, stajemy do niej sami.
Więc pewnej nocy, na początku października, postanowiłem się
zabić.
Może to dla was zaskoczenie. Może uważacie, że mężczyźni, którzy
jak ja grają w mistrzostwach świata, nigdy nie upadną tak nisko, bo
zawsze mają to jedno „spełnione marzenie". Ale mylicie się. Ziszczone
marzenie pozwala wam tylko stopniowo zrozumieć druzgocącą
prawdę, że nie tak to sobie wyobrażaliście.
I że ono was nie ocali.
Zabrzmi to dziwnie, ale wykończył mnie, doprowadził do
ostateczności ślub córki. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata, długie
proste kasztanowe włosy po matce i jej pełne usta. Poślubiła
„wspaniałego faceta", ceremonia odbyła się po południu.
Tyle wiem, bo tyle napisała w krótkim liście, który przyszedł do mnie
w kilka tygodni po fakcie.
Najwyraźniej przez moje picie, depresję i ogólnie złe zachowanie
przynosiłem tak wielki wstyd, że nie nadawałem się na uroczystość
rodzinną. Zamiast tego otrzymałem list
i dwa zdjęcia: na jednym córka i jej mąż stoją pod drzewem,
trzymając się za ręce, na drugim szczęśliwa para pije szampana.
Szczególnie załamała mnie druga fotografia. Nieupozowane ujęcie,
które uchwyciło niepowtarzalną chwilę - tych dwoje wybucha
śmiechem w pół zdania i stuka się kieliszkami. To była scena ze świata
niewinności i młodości, a także... przeszłości. Zdawała się szydzić z
mojej nieobecności. „I ciebie tam nie było". Nie znałem nawet tego
faceta. Moja była żona go znała. Nasi dawni znajomi też. „A ciebie tam
nie było". Po raz kolejny byłem nieobecny, gdy w rodzinie działo się
coś ważnego. Tym razem moja mała córeczka nie wzięła mnie za rękę i
nie pocieszyła; należała do kogoś innego. Nie zapraszano mnie.
Powiadamiano.
Spojrzałem na kopertę podpisaną nowym nazwiskiem córki („Maria
Lang", nie „Maria Benetto") i bez adresu zwrotnego (Czemu? Bali się,
że mógłbym ich odwiedzić?) i coś zapadło się we mnie tak głęboko, że
nie mogłem już tego znaleźć. Zostajesz odcięty od życia swojego
jedynego dziecka i czujesz, jakby zatrzasnęły się za tobą stalowe
drzwi; walisz w nie, ale nikt cię nie słyszy. A być niesłyszanym to
pierwszy krok do poddania się, a poddanie się to pierwszy krok do
samobójstwa.
Więc spróbowałem.
Chodzi nie tyle o to, jaki to ma cel, ile czy robi to jakąś różnicę.
Gdy kroki swe niezdarnie skierował do Boga, Jego pieśni i praca w
połowie skończona, Kto wie, jaka jego stopy wiodła droga, Jakie
wzgórza spokoju i bólu pokonał.
Wierze, że Bóg z uśmiechem ujął jego dłoń. „Biedny ty leniu,
niesforny matole! Życia księga trudną jest", rzekł doń. „Dlaczego na
dłużej nie zostałeś w szkole?".
(Wiersz Chariesa Hansona Townea znaleziony w rzeczach
Chicka Benetta)
Chick chce skończyć z tym wszystkim
Ten list od mojej córki przyszedł w piątek, co pozwoliło mi oddać się
weekendowej popijawie, z której niewiele pamiętam. W poniedziałek
rano, mimo długiego zimnego prysznica, spóźniłem się do pracy dwie
godziny. Kiedy dotarłem do biura, przetrwałem niecałe czterdzieści
pięć minut. Głowa mi pękała. Czułem się tam jak w grobowcu.
Wśliznąłem się do pokoju ksero, potem do łazienki, następnie do
windy, bez płaszcza i teczki, tak że gdyby ktoś mnie śledził, uznałby to
za naturalne zachowanie, a nie za zaplanowaną ucieczkę.
To było głupie. Nikogo nie obchodziło, co robię. Duża firma
zatrudniająca wielu handlowców mogła znakomicie obejść się beze
mnie, co już teraz wiemy, jako że przejście z windy na parking było
ostatnią czynnością, którą wykonałem jako jej pracownik.
Potem zadzwoniłem do byłej żony. Zatelefonowałem z budki. Była w
pracy.
-Dlaczego? - zapytałem, kiedy podniosła słuchawkę.
- Chick?
- Dlaczego? - powtórzyłem. Miałem trzy dni, żeby zebrać w sobie
całą złość, i tylko tyle byłem w stanie powiedzieć. Jedno słowo.
„Dlaczego?".
- Chick? - jej głos złagodniał.
- Nie zostałem nawet zaproszony?
- To był ich pomysł. Uznali, że tak będzie...
- Jak? Bezpieczniej? Miałbym coś zrobić?
- Nie wiem...
- Jestem więc potworem? Tak?
- Skąd dzwonisz?
- Jestem potworem?
- Przestań.
- Odchodzę.
- Słuchaj, Chick, ona nie jest już dzieckiem i jeśli...
- Nie mogłaś się za mną wstawić? Usłyszałem, jak wzdycha.
- Dokąd odchodzisz?
- Nie mogłaś się za mną wstawić?
- Przykro mi. To skomplikowane. Jest też jego rodzina. A oni...
- Byłaś tam z kimś?
- Och, Chick... Wiesz, że jestem teraz w pracy...
W tamtej chwili poczułem się samotny jak nigdy dotąd. Samotność
wdarła się w moje płuca i niemal zdławiła mój oddech. Nie zostało już
nic do powiedzenia. Ani na ten temat, ani na żaden inny.
- W porządku - szepnąłem. - Przepraszam. Chwila ciszy.
- Dokąd odchodzisz? - zapytała. Odłożyłem słuchawkę.
I wtedy, po raz ostatni, upiłem się. Najpierw w miejscu zwanym
Pubem Pana Teda, gdzie barmanem był chudy dzieciak o okrągłej
twarzy, pewnie nie starszy niż ten, którego poślubiła moja córka.
Potem wróciłem do mieszkania i wypiłem jeszcze trochę.
Poprzewracałem meble. Pisałem na ścianach. Wydaje mi się, że nawet
wyrzuciłem zdjęcia ślubne do zsypu. Jakoś chyba w środku nocy
postanowiłem pojechać do domu, to znaczy do Pepperville Beach,
miasta, gdzie się wychowałem. Dzieliły mnie od niego dwie godziny
drogi samochodem, ale nie byłem tam od lat. Chodziłem po
mieszkaniu, krążyłem, jakbym przygotowywał się do podróży.
Niewiele trzeba na wycieczkę pożegnalną. Poszedłem do sypialni i
wyjąłem z szuflady broń.
Chwiejnym krokiem zszedłem do garażu, znalazłem mój samochód,
włożyłem pistolet do schowka, rzuciłem kurtkę na tylne siedzenie, a
może przednie, albo też kurtka już tam leżała, nie wiem, i wyjechałem
z piskiem opon na ulicę. W mieście panowała cisza, światła mrugały na
żółto, a ja zamierzałem zakończyć życie tam, gdzie je zacząłem.
Zwalić się z powrotem Panu Bogu na głowę. Po prostu.
Z dumą informujemy
o narodzinach
Charlesa Alexandra
3897 gramów
21 listopada 1949 roku
Leonard i Pauline Benetto
(Z papierów Chicka Benetta)
Było zimno i trochę padało; autostrada była pusta i korzystałem z
wszystkich czterech pasów, nieustannie przejeżdżając z jednego na
drugi. Pomyślicie, z nadzieją, że kogoś tak nawalonego jak ja powinna
zatrzymać policja, ale mnie nie zatrzymała. W pewnym momencie
podjechałem nawet pod jeden z całodobowych sklepów
ogólnospożywczych i kupiłem sześciopak piwa u Azjaty o cienkim
wąsie.
- Kupon na loterię? - zapytał.
Przez lata opanowałem do perfekcji sztukę sprawiania przyzwoitego
wrażenia, kiedy byłem zalany — alkoholik jako facet na chodzie — i
udałem, że rozważam jego propozycję.
— Innym razem — powiedziałem.
Włożył piwo do torby. Spotkałem się z nim wzrokiem, dwoje
zmętniałych, ciemnych oczu, i pomyślałem w duchu: To ostatnia
twarz, jaką widzę na ziemi.
Pchnął po ladzie moją resztę.
Kiedy zobaczyłem drogowskaz z nazwą mojego rodzinnego miasta -
PEPPERYILLE BEACH, ZJAZD 1 mila - dwa
piwa były już wypite, a jedno rozlało się na siedzenie pasażera.
Wycieraczki chodziły bez przerwy. Walczyłem, żeby nie zasnąć.
Widocznie w myślach powtarzałem sobie w kółko „zjazd jedna mila",
bo za jakiś czas zobaczyłem tablicę z nazwą innego miasta i zdałem
sobie sprawę, że już przejechałem mój skręt. Walnąłem pięściami w
deskę rozdzielczą. Potem zawróciłem, w miejscu, na samym środku
autostrady, i ruszyłem pod prąd. Nie było ruchu, a nawet gdyby, to i tak
by mnie to nie obchodziło. Zamierzałem dotrzeć do tego zjazdu.
Wcisnąłem pedał gazu. Po chwili zobaczyłem przed sobą właściwą
drogę - tyle że był to wjazd, a nie zjazd - i popędziłem na nią z piskiem
opon. To był jeden z tych długich ślimaków; skręciłem ostro i ruszyłem
w dół na pełnym gazie.
Nagle oślepiły mnie dwa wielkie światła, niczym olbrzymie słońca.
Potem rozległ się ogłuszający dźwięk klaksonu ciężarówki, potworny
huk i mój samochód przeleciał przez barierkę, wylądował twardo, po
czym stoczył się w dół. Wokół pełno było szkła i tańczących puszek:
złapałem gwałtownie za kierownicę. Samochód szarpnął w tył,
przerzucając mnie na brzuch. Udało mi się znaleźć klamkę i
pociągnąłem za nią mocno, i pamiętam widok ciemnego nieba i
zielonych chwastów, i dźwięk przypominający grzmot, i upadek
czegoś wysokiego i ciężkiego.
Kiedy otworzyłem oczy, leżałem w mokrej trawie. Mój samochód był
w połowie przygnieciony zniszczonym billboardem z reklamą
miejscowego dealera chevroleta, w który
najwyraźniej wjechał. Jakiś dziwny układ sił fizycznych musiał
wyrzucić mnie z auta tuż przed decydującym uderzeniem. Nie potrafię
tego wytłumaczyć. Kiedy chcesz umrzeć, zostajesz oszczędzony. Kto
potrafi to wytłumaczyć?
Powoli, z trudem, stanąłem na nogach. Miałem zupełnie mokre plecy.
Wszystko mnie bolało. Wciąż trochę padało; wokół panowała cisza, w
której słychać było tylko cykanie świerszczy. Zwykle w takim
momencie powiedziałoby się: „cóż, cieszę się, że żyję", ale ja nie
mogłem tego powiedzieć, ponieważ się nie cieszyłem. Spojrzałem w
górę na autostradę. Zobaczyłem we mgle zarys ciężarówki, niczym
wielki, ciężki wrak statku, o wygiętej szoferce, jakby złamano jej kark.
Spod maski wydobywała się para. Jeden reflektor wciąż działał i rzucał
samotny snop światła na błotniste wzgórze, zamieniając potłuczone
szkło w lśniące diamenty.
Co się stało z kierowcą? Czy jest żywy? Ranny? Krwawi? Oddycha?
Oczywiście byłby to akt odwagi — wspiąć się na górę i sprawdzić, ale
w tamtej chwili odwaga nie była moją mocną stroną.
Więc nie zrobiłem tego.
Opuściłem ręce wzdłuż ciała i ruszyłem na południe, w stronę mojego
rodzinnego miasteczka. Nie jestem z tego dumny. Ale wtedy w ogóle
nie myślałem racjonalnie. Byłem zombi, robotem, którego nie
obchodzi nikt, także ja sam — a właściwie przede wszystkim ja sam.
Zapomniałem o samochodzie, ciężarówce, broni; zostawiłem to
wszystko za sobą. Pod moimi butami chrzęścił żwir i słyszałem śmiech
świerszczy.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo szedłem. Tak długo, że deszcz
przestał padać, a niebo zaczęło się rozjaśniać pierwszymi promieniami
świtu. Dotarłem na obrzeża Peppendlle Beach, które wyznacza wysoka
zardzewiała wieża ciśnień, zaraz za boiskami do bejsbolu. W małych
miasteczkach, jak moje, wspinanie się na wieżę ciśnień należało do
rytuału i wraz z kumplami z drużyny robiliśmy to w weekendy, z
puszkami farby wciśniętymi za paski.
Teraz znów stanąłem przed tą wieżą, mokry, stary, złamany, pijany i,
powinienem dodać, może winny zabójstwa, bo w końcu nie
sprawdziłem, co się stało z kierowcą ciężarówki. Nie miało to
znaczenia, bo przecież i tak już zdecydowałem, że ta noc będzie
ostatnia w moim życiu.
Namacałem drabinkę.
Zacząłem się wspinać.
Dotarcie do zbiornika zajęło mi trochę czasu. Gdy w końcu się tam
znalazłem, osunąłem się na platformę, oddychając ciężko. Gdzieś w
zakamarkach mojego przyćmionego mózgu jakiś głos skarcił mnie za
kiepską kondycję.
Spojrzałem na drzewa pode mną. Za nimi zobaczyłem boisko, gdzie
ojciec nauczył mnie grać w bejsbol. Ten widok wciąż przywoływał
przykre wspomnienia. Co takiego jest w dzieciństwie, od czego
człowiek nigdy nie potrafi się uwolnić, nawet kiedy jest taką ruiną, że
trudno uwierzyć, iż kiedykolwiek był dzieckiem?
Niebo jaśniało. Cykanie świerszczy stało się głośniejsze. Nagle
stanęło mi przed oczami wspomnienie małej Marii śpiącej na mojej
piersi, kiedy jeszcze można ją było kołysać
na jednej ręce, a jej skóra pachniała talkiem. Potem miałem wizję
siebie; mokry i brudny, jak w tej chwili, wpadam na jej wesele; muzyka
ucichła, mój widok przeraził wszystkich, a najbardziej Marię.
Opuściłem głowę.
Nie będą za mną tęsknić.
Podbiegłem dwa kroki, złapałem za barierkę i przeskoczyłem.
Reszta jest niewytłumaczalna. W co uderzyłem, jak to się stało, że
przeżyłem, tego nie jestem w stanie wyjaśnić. Jedyne, co pamiętam, to
wirowanie w powietrzu, trzask, koziołkowanie, ból rozciętej i
poobcieranej skóry, i na koniec głuchy odgłos upadku. Te blizny na
mojej twarzy? Pamiątka. Miałem wrażenie, że spadam bardzo długo.
Kiedy otworzyłem oczy, otaczały mnie połamane gałęzie. W brzuch i
klatkę piersiową wbijały mi się kamienie. Uniosłem brodę i oto co
zobaczyłem: boisko do bejsbolu z czasów mojej młodości,
opromienione światłem poranka, dwie ławki rezerwowych, górkę
miotacza.
I moją matkę, która nie żyła od lat.
II.Poranek
Mama Chicka
Ojciec powiedział mi kiedyś: „Możesz być synkiem mamy albo
synkiem taty. Ale nie możesz być jednym i drugim".
Byłem więc synkiem taty. Naśladowałem jego chód. Jego głęboki
przepalony papierosami śmiech. Nosiłem ze sobą rękawicę
bejsbolową, ponieważ on kochał bejsbol, i łapałem każdą rzuconą
przez niego piłkę, nawet te, od których ręce tak mnie bolały, że chciało
mi się krzyczeć.
Po szkole biegłem do jego sklepu monopolowego na Kraft Avenue i
siedziałem tam do pory obiadowej; bawiłem się pustymi skrzynkami w
magazynie i czekałem, aż ojciec skończy. Potem jechaliśmy razem do
domu jego błękitnym buickiem sedanem i czasem siadaliśmy razem na
podjeździe, a on palił swoje papierosy i słuchał wiadomości
radiowych.
Mam młodszą siostrę Robertę, która w tamtych czasach chodziła
niemal wszędzie w różowych baletkach. Kiedy jedliśmy w lokalnej
knajpce, matka prowadziła ją do damskiej toalety - jej różowe stopy
ślizgały się po kafelkach - a ojciec zabierał mnie do męskiej. W moim
młodym umyśle zrodziło się przekonanie, że to przydział na resztę
życia: ja z nim, one razem. „Panie". „Panowie". Córeczka mamy.
Synek taty. Synek taty.
Byłem synkiem taty, i tak to trwało aż do gorącego bezchmurnego
wiosennego sobotniego poranka, kiedy byłem w piątej klasie.
Mieliśmy przewidziane na ten dzień dwa mecze z drużyną Cardinals,
której zawodnicy występowali w czerwonych wełnianych strojach i
byli sponsorowani przez firmę „Usługi Hydrauliczne D. Connora".
Słońce już rozgrzewało kuchnię, kiedy wszedłem w moich długich
skarpetkach, z rękawicą w dłoni, i zobaczyłem przy stole matkę palącą
papierosa. Była piękną kobietą, ale tego ranka nie wyglądała pięknie.
Przygryzła wargę i odwróciła ode mnie wzrok. Pamiętam zapach
spalonego tosta; pomyślałem, że jest smutna, bo nie udało się jej
śniadanie.
- Zjem płatki - powiedziałem. Wziąłem miskę z szafki. Odchrząknęła.
- O której masz mecz, kochanie?
- Przeziębiłaś się? - zapytałem. Pokręciła głową i dotknęła dłonią
policzka.
- O której masz mecz?
- Nie wiem - wzruszyłem ramionami. Wtedy jeszcze nie nosiłem
zegarka.
Wziąłem butelkę mleka i duże pudełko płatków kukurydzianych. Za
szybko nasypałem płatki i kilka wyskoczyło z miski na stół. Matka
pozbierała je, jeden po drugim, i ułożyła sobie na dłoni.
- Ja cię zawiozę - szepnęła. - Obojętne o której.
- Dlaczego tatuś nie może mnie zawieźć? — zapytałem.
- Tatusia nie ma.
- A gdzie jest? Nie odpowiedziała.
- Kiedy wróci?
Zgniotła płatki, które zamieniły się w kukurydziany pył. Od tego dnia
byłem synkiem mamy.
Otóż kiedy mówię, że zobaczyłem moją zmarłą matkę, mam na myśli
dokładnie to, co mówię. Zobaczyłem ją. Stała przy ławce
rezerwowych, w lawendowym żakiecie, z torebką w ręku. Nic nie
mówiła. Tylko na mnie patrzyła.
Próbowałem się podnieść i podejść do niej, ale przeszywający ból w
mięśniach sprawił, że osunąłem się z powrotem na ziemię. Mój mózg
chciał zawołać jej imię, ale z gardła nie dobył się żaden dźwięk.
Opuściłem głowę i oparłem dłonie o ziemię. Jeszcze raz odepchnąłem
się mocno i tym razem udało mi się podnieść do połowy. Spojrzałem
przed siebie.
Zniknęła.
Nie oczekuję, że mi uwierzycie. To szaleństwo, wiem. Nie widuje się
martwych ludzi. Oni nas nie odwiedzają. Nie spada się z wieży ciśnień
i cudem przeżywa, mimo najlepszych intencji, by się zabić, i nie widzi
się ukochanej zmarłej matki z torebką w ręku w pobliżu trzeciej bazy.
Przemyślałem to tak dogłębnie, jak wy się teraz nad tym
zastanawiacie; halucynacja, fantazja, pijacka wizja,
Mitch Albom JESZCZE JEDEN DZIEŃ
„Niech zgadnę. Jesteś ciekawa, dlaczego chciałem się zabić". (Pierwsze słowa Chicka Benetta skierowane do mnie) Jest to opowieść o pewnej rodzinie, a ponieważ pojawia się w niej duch, można ją nazwać historią o duchach. Ale każda historia rodzinna jest historią o duchach. Zmarli przesiadują przy naszych stołach długo po tym, jak odejdą. Ta konkretna opowieść dotyczy Charlesa „Chicka" Benetta. To nie on był duchem. On był jak najbardziej rzeczywisty. Spotkałam go w sobotni poranek, na odkrytej trybunie boiska Little League — w granatowej wiatrówce, żuł gumę miętową. Może go pamiętacie z czasów jego kariery bejsbolowej. Zajmowałam się przez jakiś czas dziennikarstwem sportowym, więc to nazwisko było mi znane w różnych konfiguracjach. Z perspektywy czasu widzę, że to przeznaczenie sprawiło, iż go tam spotkałam. Przyjechałam do Pepperville
Beach w sprawach związanych z małym domkiem, który nasza rodzina miała tam od lat. W drodze powrotnej na lotnisko zatrzymałam się na kawę. Po drugiej stronie ulicy było boisko, gdzie dzieci w fioletowych koszulkach ćwiczyły rzucanie i uderzanie. Miałam czas. Postanowiłam się tam przejść. Stałam przy siatce, zacisnąwszy palce na łańcuchu ograniczającym, a jakiś starszy facet jeździł kosiarką po trawniku. Był opalony i pomarszczony, trzymał w ustach do połowy wypalone cygaro. Kiedy mnie zobaczył, wyłączył kosiarkę i zapytał, czy tam gra mój dzieciak. Odparłam, że nie. Zapytał, co więc tu robię. Powiedziałam mu o domu. Wtedy zadał pytanie, czym się zajmuję, a ja popełniłam błąd, ponownie udzielając odpowiedzi. - Pisarka, tak? - mruknął, żując cygaro. Wskazał palcem postać siedzącą samotnie na trybunach, plecami do nas. — Powinna pani pogadać z tym gościem. To dopiero historia. Jeszcze teraz to słyszę. - Czyżby? A jakaż to? - Grał kiedyś zawodowo. -Aha... - Chyba nawet w finałach ligi. - Mhm... - I chciał się zabić. -Co? - Tak. - Mój rozmówca pociągnął nosem. - Z tego, co słyszałem, to ma cholerne szczęście, że żyje. Chick Benetto,
tak się nazywa. Tu mieszkała jego matka. Posey Benetto. -Zachichotał. - Niezły był z niej numer. - Rzucił cygaro na ziemię i przydepnął. - Niech pani idzie i zapyta go, jeśli mi pani nie wierzy. Wrócił do swojej kosiarki. Puściłam łańcuch. Był stary i zostawił na moich palcach ślady rdzy. Każda historia rodzinna jest historią o duchach. Podeszłam do trybuny. Spisałam tu to, co Charles „Chick" Benetto opowiedział mi podczas naszej porannej rozmowy — która znacznie się przeciągnęła — i dołączyłam osobiste notatki oraz fragmenty jego dziennika, który później znalazłam. Złożyłam te elementy w następującą historię, opowiedzianą głosem Chicka, bo nie jestem pewna, czy uwierzylibyście w nią, gdybyście ją usłyszeli z innych ust. Może i tak nie uwierzycie. Ale zadajcie sobie pytanie: Czy straciliście kiedyś kogoś, kogo kochaliście, i pragnęliście jeszcze jednej rozmowy, jednej szansy, by odrobić ten czas, gdy myśleliście, że ta osoba będzie zawsze przy was? Jeśli tak, to wiecie, że możecie przejść przez całe życie, kolekcjonując dni, ale żaden nie dorówna temu, który chcielibyście odzyskać. A gdybyście go odzyskali? Maj 2006
I. Północ
Historia Chicka Niech zgadnę. Jesteś ciekawa, dlaczego chciałem się zabić. Chcesz wiedzieć, jak to się stało, że przeżyłem. Czemu zniknąłem. Gdzie byłem przez cały ten czas. Ale przede wszystkim, dlaczego chciałem się zabić, prawda? W porządku. Tak to jest z ludźmi. Porównują się do mnie. Tak jakby gdzieś na świecie narysowana była granica i jeśli się jej nie przekroczy, nigdy nie będzie się rozważać skoku z budynku lub połknięcia butelki leków - jeżeli natomiast się ją przekroczy, taka możliwość się pojawia. Ludzie dochodzą do wniosku, że ja ją przekroczyłem. Zadają sobie pytanie: „Czy mógłbym się kiedyś do niej zbliżyć tak jak on?". Prawda jest taka, że nie ma żadnej granicy. Jest tylko nasze życie, to, jak je niszczymy i kto jest przy nas, by nam pomóc. A kogo nie ma. Patrząc w przeszłość, zaczynam odkrywać znaczenie dnia, kiedy umarła moja matka, mniej więcej dziesięć lat temu. Nie było mnie w domu, kiedy to się stało, a powinienem
tam być. Więc skłamałem. To był kiepski pomysł. Pogrzeb to nie miejsce na sekrety. Stałem przy jej grobie i starałem się uwierzyć, że to nie moja wina, kiedy czternastoletnia córka wzięła mnie za rękę i wyszeptała: - Przykro mi, że nie miałeś okazji się pożegnać, tato. - To wystarczyło. Padłem na kolana, płacząc, a mokra trawa zaplamiła mi spodnie. Po pogrzebie tak się upiłem, że straciłem przytomność na kanapie. I coś się zmieniło. Jeden dzień potrafi zmienić kierunek, w jakim zmierza twoje życie, a ten dzień zdawał się nieubłaganie popychać mnie na samo dno. Kiedy byłem dzieckiem, mama nieustannie kręciła się wokół mnie - porady, krytyka, całe to przytłaczające matkowanie. Zdarzały się chwile, kiedy chciałem, by zostawiła mnie w spokoju. A teraz mnie zostawiła. Umarła. Koniec odwiedzin, telefonów. I nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zacząłem dryfować, jakby ktoś wyrwał moje korzenie, jakbym płynął jakąś boczną odnogą rzeki. Matki kultywują pewne wyobrażenia o swoich dzieciach, które dzieci przejmują, i jednym z moich wyobrażeń było, że lubię siebie, ponieważ ona mnie lubi. Wraz z nią odeszło to przekonanie. Prawda jest taka, że wcale nie lubiłem człowieka, którym się stałem. W wyobraźni wciąż widziałem siebie jako młodego obiecującego sportowca. Ale nie byłem już młody i nie byłem już sportowcem. Byłem przedstawicielem handlowym w średnim wieku. Moja szansa dawno minęła. Rok po śmierci matki popełniłem swój najgłupszy błąd w kwestii finansów. Dałem się namówić pewnej agentce na
udział w inwestycji. Była młoda i atrakcyjna w ten śmiały, radosny sposób, który manifestuje się dwoma rozpiętymi guzikami bluzki, a który budzi gorycz w starszym mężczyźnie, gdy taka kobieta go mija - no chyba że się do niego odezwie. Wtedy facet traci rozum. Spotkaliśmy się trzy razy, by omówić ofertę: dwa razy w jej biurze, raz w greckiej restauracji, nic niestosownego, ale zanim jej perfumy wy- wietrzały mi z głowy, zdążyłem ulokować większość swoich oszczędności w teraz bezwartościowym kapitale inwestycyjnym. Agentkę szybko „przeniesiono" na Zachodnie Wybrzeże. Musiałem wytłumaczyć mojej żonie Catherine, co się stało z pieniędzmi. Po tym zdarzeniu zacząłem więcej pić - w tamtych czasach bejsboliści zawsze pili - ale dla mnie stało się to problemem; z tego powodu wyrzucono mnie z jednej, a potem drugiej pracy. A to sprawiło, że piłem dalej. Źle sypiałem. Źle się odżywiałem. Starzałem się w oczach. Kiedy w końcu znalazłem pracę, chowałem w kieszeni płyn do ust i krople do oczu i przed spotkaniami z klientami pędziłem do łazienki. Z pieniędzmi było coraz gorzej; ciągle kłóciliśmy się o nie z Catherine. I z czasem nasze małżeństwo się rozpadło. Zmęczyło ją moje przygnębienie, i nie mogę jej za to winić. Kiedy czujesz się podle, inni zaczynają uważać cię za podłego, nawet ci, których kochasz. Pewnej nocy znalazła mnie nieprzytomnego na podłodze w piwnicy, z rozciętą wargą, tulącego do piersi rękawicę bejsbolową. Wkrótce potem opuściłem rodzinę - a może to ona opuściła mnie.
Wstydzę się tego bardziej, niż jestem w stanie wyrazić. Wyprowadziłem się. Stałem się wredny i zimny. Unikałem każdego, kto nie chciał się ze mną napić. Moja matka, gdyby żyła, może znalazłaby sposób, żeby do mnie trafić, bo zawsze była w tym dobra - brała mnie za rękę i pytała: -No, Charley, co cię gryzie? - Ale nie było jej i tak to jest, kiedy umierają nam rodzice; czujemy, że zamiast stawać do każdej walki ze wsparciem, stajemy do niej sami. Więc pewnej nocy, na początku października, postanowiłem się zabić. Może to dla was zaskoczenie. Może uważacie, że mężczyźni, którzy jak ja grają w mistrzostwach świata, nigdy nie upadną tak nisko, bo zawsze mają to jedno „spełnione marzenie". Ale mylicie się. Ziszczone marzenie pozwala wam tylko stopniowo zrozumieć druzgocącą prawdę, że nie tak to sobie wyobrażaliście. I że ono was nie ocali. Zabrzmi to dziwnie, ale wykończył mnie, doprowadził do ostateczności ślub córki. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata, długie proste kasztanowe włosy po matce i jej pełne usta. Poślubiła „wspaniałego faceta", ceremonia odbyła się po południu. Tyle wiem, bo tyle napisała w krótkim liście, który przyszedł do mnie w kilka tygodni po fakcie. Najwyraźniej przez moje picie, depresję i ogólnie złe zachowanie przynosiłem tak wielki wstyd, że nie nadawałem się na uroczystość rodzinną. Zamiast tego otrzymałem list
i dwa zdjęcia: na jednym córka i jej mąż stoją pod drzewem, trzymając się za ręce, na drugim szczęśliwa para pije szampana. Szczególnie załamała mnie druga fotografia. Nieupozowane ujęcie, które uchwyciło niepowtarzalną chwilę - tych dwoje wybucha śmiechem w pół zdania i stuka się kieliszkami. To była scena ze świata niewinności i młodości, a także... przeszłości. Zdawała się szydzić z mojej nieobecności. „I ciebie tam nie było". Nie znałem nawet tego faceta. Moja była żona go znała. Nasi dawni znajomi też. „A ciebie tam nie było". Po raz kolejny byłem nieobecny, gdy w rodzinie działo się coś ważnego. Tym razem moja mała córeczka nie wzięła mnie za rękę i nie pocieszyła; należała do kogoś innego. Nie zapraszano mnie. Powiadamiano. Spojrzałem na kopertę podpisaną nowym nazwiskiem córki („Maria Lang", nie „Maria Benetto") i bez adresu zwrotnego (Czemu? Bali się, że mógłbym ich odwiedzić?) i coś zapadło się we mnie tak głęboko, że nie mogłem już tego znaleźć. Zostajesz odcięty od życia swojego jedynego dziecka i czujesz, jakby zatrzasnęły się za tobą stalowe drzwi; walisz w nie, ale nikt cię nie słyszy. A być niesłyszanym to pierwszy krok do poddania się, a poddanie się to pierwszy krok do samobójstwa. Więc spróbowałem. Chodzi nie tyle o to, jaki to ma cel, ile czy robi to jakąś różnicę.
Gdy kroki swe niezdarnie skierował do Boga, Jego pieśni i praca w połowie skończona, Kto wie, jaka jego stopy wiodła droga, Jakie wzgórza spokoju i bólu pokonał. Wierze, że Bóg z uśmiechem ujął jego dłoń. „Biedny ty leniu, niesforny matole! Życia księga trudną jest", rzekł doń. „Dlaczego na dłużej nie zostałeś w szkole?". (Wiersz Chariesa Hansona Townea znaleziony w rzeczach Chicka Benetta)
Chick chce skończyć z tym wszystkim Ten list od mojej córki przyszedł w piątek, co pozwoliło mi oddać się weekendowej popijawie, z której niewiele pamiętam. W poniedziałek rano, mimo długiego zimnego prysznica, spóźniłem się do pracy dwie godziny. Kiedy dotarłem do biura, przetrwałem niecałe czterdzieści pięć minut. Głowa mi pękała. Czułem się tam jak w grobowcu. Wśliznąłem się do pokoju ksero, potem do łazienki, następnie do windy, bez płaszcza i teczki, tak że gdyby ktoś mnie śledził, uznałby to za naturalne zachowanie, a nie za zaplanowaną ucieczkę. To było głupie. Nikogo nie obchodziło, co robię. Duża firma zatrudniająca wielu handlowców mogła znakomicie obejść się beze mnie, co już teraz wiemy, jako że przejście z windy na parking było ostatnią czynnością, którą wykonałem jako jej pracownik. Potem zadzwoniłem do byłej żony. Zatelefonowałem z budki. Była w pracy. -Dlaczego? - zapytałem, kiedy podniosła słuchawkę. - Chick?
- Dlaczego? - powtórzyłem. Miałem trzy dni, żeby zebrać w sobie całą złość, i tylko tyle byłem w stanie powiedzieć. Jedno słowo. „Dlaczego?". - Chick? - jej głos złagodniał. - Nie zostałem nawet zaproszony? - To był ich pomysł. Uznali, że tak będzie... - Jak? Bezpieczniej? Miałbym coś zrobić? - Nie wiem... - Jestem więc potworem? Tak? - Skąd dzwonisz? - Jestem potworem? - Przestań. - Odchodzę. - Słuchaj, Chick, ona nie jest już dzieckiem i jeśli... - Nie mogłaś się za mną wstawić? Usłyszałem, jak wzdycha. - Dokąd odchodzisz? - Nie mogłaś się za mną wstawić? - Przykro mi. To skomplikowane. Jest też jego rodzina. A oni... - Byłaś tam z kimś? - Och, Chick... Wiesz, że jestem teraz w pracy... W tamtej chwili poczułem się samotny jak nigdy dotąd. Samotność wdarła się w moje płuca i niemal zdławiła mój oddech. Nie zostało już nic do powiedzenia. Ani na ten temat, ani na żaden inny. - W porządku - szepnąłem. - Przepraszam. Chwila ciszy.
- Dokąd odchodzisz? - zapytała. Odłożyłem słuchawkę. I wtedy, po raz ostatni, upiłem się. Najpierw w miejscu zwanym Pubem Pana Teda, gdzie barmanem był chudy dzieciak o okrągłej twarzy, pewnie nie starszy niż ten, którego poślubiła moja córka. Potem wróciłem do mieszkania i wypiłem jeszcze trochę. Poprzewracałem meble. Pisałem na ścianach. Wydaje mi się, że nawet wyrzuciłem zdjęcia ślubne do zsypu. Jakoś chyba w środku nocy postanowiłem pojechać do domu, to znaczy do Pepperville Beach, miasta, gdzie się wychowałem. Dzieliły mnie od niego dwie godziny drogi samochodem, ale nie byłem tam od lat. Chodziłem po mieszkaniu, krążyłem, jakbym przygotowywał się do podróży. Niewiele trzeba na wycieczkę pożegnalną. Poszedłem do sypialni i wyjąłem z szuflady broń. Chwiejnym krokiem zszedłem do garażu, znalazłem mój samochód, włożyłem pistolet do schowka, rzuciłem kurtkę na tylne siedzenie, a może przednie, albo też kurtka już tam leżała, nie wiem, i wyjechałem z piskiem opon na ulicę. W mieście panowała cisza, światła mrugały na żółto, a ja zamierzałem zakończyć życie tam, gdzie je zacząłem. Zwalić się z powrotem Panu Bogu na głowę. Po prostu.
Z dumą informujemy o narodzinach Charlesa Alexandra 3897 gramów 21 listopada 1949 roku Leonard i Pauline Benetto (Z papierów Chicka Benetta)
Było zimno i trochę padało; autostrada była pusta i korzystałem z wszystkich czterech pasów, nieustannie przejeżdżając z jednego na drugi. Pomyślicie, z nadzieją, że kogoś tak nawalonego jak ja powinna zatrzymać policja, ale mnie nie zatrzymała. W pewnym momencie podjechałem nawet pod jeden z całodobowych sklepów ogólnospożywczych i kupiłem sześciopak piwa u Azjaty o cienkim wąsie. - Kupon na loterię? - zapytał. Przez lata opanowałem do perfekcji sztukę sprawiania przyzwoitego wrażenia, kiedy byłem zalany — alkoholik jako facet na chodzie — i udałem, że rozważam jego propozycję. — Innym razem — powiedziałem. Włożył piwo do torby. Spotkałem się z nim wzrokiem, dwoje zmętniałych, ciemnych oczu, i pomyślałem w duchu: To ostatnia twarz, jaką widzę na ziemi. Pchnął po ladzie moją resztę. Kiedy zobaczyłem drogowskaz z nazwą mojego rodzinnego miasta - PEPPERYILLE BEACH, ZJAZD 1 mila - dwa
piwa były już wypite, a jedno rozlało się na siedzenie pasażera. Wycieraczki chodziły bez przerwy. Walczyłem, żeby nie zasnąć. Widocznie w myślach powtarzałem sobie w kółko „zjazd jedna mila", bo za jakiś czas zobaczyłem tablicę z nazwą innego miasta i zdałem sobie sprawę, że już przejechałem mój skręt. Walnąłem pięściami w deskę rozdzielczą. Potem zawróciłem, w miejscu, na samym środku autostrady, i ruszyłem pod prąd. Nie było ruchu, a nawet gdyby, to i tak by mnie to nie obchodziło. Zamierzałem dotrzeć do tego zjazdu. Wcisnąłem pedał gazu. Po chwili zobaczyłem przed sobą właściwą drogę - tyle że był to wjazd, a nie zjazd - i popędziłem na nią z piskiem opon. To był jeden z tych długich ślimaków; skręciłem ostro i ruszyłem w dół na pełnym gazie. Nagle oślepiły mnie dwa wielkie światła, niczym olbrzymie słońca. Potem rozległ się ogłuszający dźwięk klaksonu ciężarówki, potworny huk i mój samochód przeleciał przez barierkę, wylądował twardo, po czym stoczył się w dół. Wokół pełno było szkła i tańczących puszek: złapałem gwałtownie za kierownicę. Samochód szarpnął w tył, przerzucając mnie na brzuch. Udało mi się znaleźć klamkę i pociągnąłem za nią mocno, i pamiętam widok ciemnego nieba i zielonych chwastów, i dźwięk przypominający grzmot, i upadek czegoś wysokiego i ciężkiego. Kiedy otworzyłem oczy, leżałem w mokrej trawie. Mój samochód był w połowie przygnieciony zniszczonym billboardem z reklamą miejscowego dealera chevroleta, w który
najwyraźniej wjechał. Jakiś dziwny układ sił fizycznych musiał wyrzucić mnie z auta tuż przed decydującym uderzeniem. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Kiedy chcesz umrzeć, zostajesz oszczędzony. Kto potrafi to wytłumaczyć? Powoli, z trudem, stanąłem na nogach. Miałem zupełnie mokre plecy. Wszystko mnie bolało. Wciąż trochę padało; wokół panowała cisza, w której słychać było tylko cykanie świerszczy. Zwykle w takim momencie powiedziałoby się: „cóż, cieszę się, że żyję", ale ja nie mogłem tego powiedzieć, ponieważ się nie cieszyłem. Spojrzałem w górę na autostradę. Zobaczyłem we mgle zarys ciężarówki, niczym wielki, ciężki wrak statku, o wygiętej szoferce, jakby złamano jej kark. Spod maski wydobywała się para. Jeden reflektor wciąż działał i rzucał samotny snop światła na błotniste wzgórze, zamieniając potłuczone szkło w lśniące diamenty. Co się stało z kierowcą? Czy jest żywy? Ranny? Krwawi? Oddycha? Oczywiście byłby to akt odwagi — wspiąć się na górę i sprawdzić, ale w tamtej chwili odwaga nie była moją mocną stroną. Więc nie zrobiłem tego. Opuściłem ręce wzdłuż ciała i ruszyłem na południe, w stronę mojego rodzinnego miasteczka. Nie jestem z tego dumny. Ale wtedy w ogóle nie myślałem racjonalnie. Byłem zombi, robotem, którego nie obchodzi nikt, także ja sam — a właściwie przede wszystkim ja sam. Zapomniałem o samochodzie, ciężarówce, broni; zostawiłem to wszystko za sobą. Pod moimi butami chrzęścił żwir i słyszałem śmiech świerszczy.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo szedłem. Tak długo, że deszcz przestał padać, a niebo zaczęło się rozjaśniać pierwszymi promieniami świtu. Dotarłem na obrzeża Peppendlle Beach, które wyznacza wysoka zardzewiała wieża ciśnień, zaraz za boiskami do bejsbolu. W małych miasteczkach, jak moje, wspinanie się na wieżę ciśnień należało do rytuału i wraz z kumplami z drużyny robiliśmy to w weekendy, z puszkami farby wciśniętymi za paski. Teraz znów stanąłem przed tą wieżą, mokry, stary, złamany, pijany i, powinienem dodać, może winny zabójstwa, bo w końcu nie sprawdziłem, co się stało z kierowcą ciężarówki. Nie miało to znaczenia, bo przecież i tak już zdecydowałem, że ta noc będzie ostatnia w moim życiu. Namacałem drabinkę. Zacząłem się wspinać. Dotarcie do zbiornika zajęło mi trochę czasu. Gdy w końcu się tam znalazłem, osunąłem się na platformę, oddychając ciężko. Gdzieś w zakamarkach mojego przyćmionego mózgu jakiś głos skarcił mnie za kiepską kondycję. Spojrzałem na drzewa pode mną. Za nimi zobaczyłem boisko, gdzie ojciec nauczył mnie grać w bejsbol. Ten widok wciąż przywoływał przykre wspomnienia. Co takiego jest w dzieciństwie, od czego człowiek nigdy nie potrafi się uwolnić, nawet kiedy jest taką ruiną, że trudno uwierzyć, iż kiedykolwiek był dzieckiem? Niebo jaśniało. Cykanie świerszczy stało się głośniejsze. Nagle stanęło mi przed oczami wspomnienie małej Marii śpiącej na mojej piersi, kiedy jeszcze można ją było kołysać
na jednej ręce, a jej skóra pachniała talkiem. Potem miałem wizję siebie; mokry i brudny, jak w tej chwili, wpadam na jej wesele; muzyka ucichła, mój widok przeraził wszystkich, a najbardziej Marię. Opuściłem głowę. Nie będą za mną tęsknić. Podbiegłem dwa kroki, złapałem za barierkę i przeskoczyłem. Reszta jest niewytłumaczalna. W co uderzyłem, jak to się stało, że przeżyłem, tego nie jestem w stanie wyjaśnić. Jedyne, co pamiętam, to wirowanie w powietrzu, trzask, koziołkowanie, ból rozciętej i poobcieranej skóry, i na koniec głuchy odgłos upadku. Te blizny na mojej twarzy? Pamiątka. Miałem wrażenie, że spadam bardzo długo. Kiedy otworzyłem oczy, otaczały mnie połamane gałęzie. W brzuch i klatkę piersiową wbijały mi się kamienie. Uniosłem brodę i oto co zobaczyłem: boisko do bejsbolu z czasów mojej młodości, opromienione światłem poranka, dwie ławki rezerwowych, górkę miotacza. I moją matkę, która nie żyła od lat.
II.Poranek
Mama Chicka Ojciec powiedział mi kiedyś: „Możesz być synkiem mamy albo synkiem taty. Ale nie możesz być jednym i drugim". Byłem więc synkiem taty. Naśladowałem jego chód. Jego głęboki przepalony papierosami śmiech. Nosiłem ze sobą rękawicę bejsbolową, ponieważ on kochał bejsbol, i łapałem każdą rzuconą przez niego piłkę, nawet te, od których ręce tak mnie bolały, że chciało mi się krzyczeć. Po szkole biegłem do jego sklepu monopolowego na Kraft Avenue i siedziałem tam do pory obiadowej; bawiłem się pustymi skrzynkami w magazynie i czekałem, aż ojciec skończy. Potem jechaliśmy razem do domu jego błękitnym buickiem sedanem i czasem siadaliśmy razem na podjeździe, a on palił swoje papierosy i słuchał wiadomości radiowych. Mam młodszą siostrę Robertę, która w tamtych czasach chodziła niemal wszędzie w różowych baletkach. Kiedy jedliśmy w lokalnej knajpce, matka prowadziła ją do damskiej toalety - jej różowe stopy ślizgały się po kafelkach - a ojciec zabierał mnie do męskiej. W moim młodym umyśle zrodziło się przekonanie, że to przydział na resztę
życia: ja z nim, one razem. „Panie". „Panowie". Córeczka mamy. Synek taty. Synek taty. Byłem synkiem taty, i tak to trwało aż do gorącego bezchmurnego wiosennego sobotniego poranka, kiedy byłem w piątej klasie. Mieliśmy przewidziane na ten dzień dwa mecze z drużyną Cardinals, której zawodnicy występowali w czerwonych wełnianych strojach i byli sponsorowani przez firmę „Usługi Hydrauliczne D. Connora". Słońce już rozgrzewało kuchnię, kiedy wszedłem w moich długich skarpetkach, z rękawicą w dłoni, i zobaczyłem przy stole matkę palącą papierosa. Była piękną kobietą, ale tego ranka nie wyglądała pięknie. Przygryzła wargę i odwróciła ode mnie wzrok. Pamiętam zapach spalonego tosta; pomyślałem, że jest smutna, bo nie udało się jej śniadanie. - Zjem płatki - powiedziałem. Wziąłem miskę z szafki. Odchrząknęła. - O której masz mecz, kochanie? - Przeziębiłaś się? - zapytałem. Pokręciła głową i dotknęła dłonią policzka. - O której masz mecz? - Nie wiem - wzruszyłem ramionami. Wtedy jeszcze nie nosiłem zegarka. Wziąłem butelkę mleka i duże pudełko płatków kukurydzianych. Za szybko nasypałem płatki i kilka wyskoczyło z miski na stół. Matka pozbierała je, jeden po drugim, i ułożyła sobie na dłoni.
- Ja cię zawiozę - szepnęła. - Obojętne o której. - Dlaczego tatuś nie może mnie zawieźć? — zapytałem. - Tatusia nie ma. - A gdzie jest? Nie odpowiedziała. - Kiedy wróci? Zgniotła płatki, które zamieniły się w kukurydziany pył. Od tego dnia byłem synkiem mamy.
Otóż kiedy mówię, że zobaczyłem moją zmarłą matkę, mam na myśli dokładnie to, co mówię. Zobaczyłem ją. Stała przy ławce rezerwowych, w lawendowym żakiecie, z torebką w ręku. Nic nie mówiła. Tylko na mnie patrzyła. Próbowałem się podnieść i podejść do niej, ale przeszywający ból w mięśniach sprawił, że osunąłem się z powrotem na ziemię. Mój mózg chciał zawołać jej imię, ale z gardła nie dobył się żaden dźwięk. Opuściłem głowę i oparłem dłonie o ziemię. Jeszcze raz odepchnąłem się mocno i tym razem udało mi się podnieść do połowy. Spojrzałem przed siebie. Zniknęła. Nie oczekuję, że mi uwierzycie. To szaleństwo, wiem. Nie widuje się martwych ludzi. Oni nas nie odwiedzają. Nie spada się z wieży ciśnień i cudem przeżywa, mimo najlepszych intencji, by się zabić, i nie widzi się ukochanej zmarłej matki z torebką w ręku w pobliżu trzeciej bazy. Przemyślałem to tak dogłębnie, jak wy się teraz nad tym zastanawiacie; halucynacja, fantazja, pijacka wizja,