kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 377
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Albom Mitch - Zaklinacz czasu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :689.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Albom Mitch - Zaklinacz czasu .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ALBOM MITCH
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 171 stron)

Tę książkę o czasie poświęcam Janine, która nadaje wartość każdej minucie życia. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

PROLOG ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

1 Mężczyzna siedzi sam w jaskini. Ma długie włosy. Broda sięga mu do kolan. Mężczyzna opiera podbródek w złożonych dłoniach. Zamyka oczy. Czegoś słucha. Głosów. Niemilknących głosów. Wznoszą się z sadzawki w kącie jaskini. To głosy ludzi zamieszkujących ziemię. Wszystkie chcą tylko jednego. Czasu. Jeden z tych głosów to Sarah Lemon. Współczesna nastolatka wyciąga się na łóżku i wpatruje w zdjęcie w swojej komórce: przystojny chłopak z włosami koloru kawy. Dzisiaj się z nim spotka. Dziś o wpół do dziewiątej wieczorem. Powtarza podekscytowana: „Wpół do dziewiątej, wpół do dziewiątej!”, i zastanawia się, co na siebie włożyć. Czarne dżinsy? Bluzkę bez rękawów? Nie. Nie może patrzeć na swoje ramiona. Na pewno nie tę bez rękawów. – Potrzebuję więcej czasu – mówi. Jeden z tych głosów to Victor Delamonte. Zamożny osiemdziesięciokilkulatek siedzi w gabinecie lekarskim. Towarzyszy mu żona. Stół do badań jest przykryty białym papierem. Lekarz odzywa się cichym głosem. – Niewiele możemy zrobić – mówi. Miesiące leczenia nie przyniosły rezultatów. Nowotwór. Nerki. Żona Victora próbuje coś powiedzieć, ale słowa więzną jej w gardle. Victor odchrząkuje, tak jakby mieli jedną krtań. – Grace chce spytać... ile czasu mi zostało? Jego słowa – i słowa Sarah – płyną do samotnego brodatego mężczyzny, który siedzi w jaskini. Ten człowiek to Ojciec Czas. Może uważacie go za mit, rysunkową postać z karty noworocznej – zgrzybiały, wymizerowany, z klepsydrą w dłoni, starszy niż ktokolwiek inny na tej planecie. Ale Ojciec Czas jest prawdziwy. I w rzeczywistości nie może się zestarzeć. Pod niesforną brodą i falującymi włosami – to oznaki życia, nie śmierci – kryją się krzepkie ciało i skóra bez zmarszczek, odporne właśnie na to, czym mężczyzna włada. Kiedyś, zanim jeszcze rozgniewał Boga, był zwykłym człowiekiem i miał umrzeć, gdy

nadejdzie kres jego dni. Teraz jego przeznaczenie jest inne: wygnany do jaskini, musi wysłuchiwać błagań z całego świata – o więcej minut, więcej godzin, więcej lat, więcej czasu. Siedzi tutaj już całą wieczność. Porzucił nadzieję. Dla każdego z nas jednak gdzieś po cichu tyka zegar. Nawet dla niego. Wkrótce Ojciec Czas będzie wolny. Będzie mógł wrócić na ziemię. I dokończyć to, co zaczął. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

POCZĄTEK ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

2 To opowieść o znaczeniu czasu, która zaczyna się dawno temu, u zarania dziejów człowieka, kiedy to bosonogi chłopiec wbiega na wzgórze. Przed nim biegnie bosa dziewczynka. Chłopiec chce ją złapać. Tak to często bywa z chłopcami i dziewczynkami. Dla tych dwojga będzie tak już zawsze. Chłopiec ma na imię Dor. Dziewczynka to Alli. W tym wieku są prawie równego wzrostu, oboje mają wysokie głosy, gęste ciemne czupryny i błoto rozmazane na twarzach. Biegnąc przed siebie, Alli ogląda się na Dora i uśmiecha się. To, co w tej chwili czuje, to pierwsze drgnienia miłości. Podnosi kamyk i rzuca go w stronę chłopca. – Dor! – krzyczy. Dor biegnie, licząc oddechy. Jest pierwszą osobą na ziemi, która tego spróbowała – rachowania, tworzenia liczb. Zaczął od łączenia ze sobą palców i nadawania każdej parze dźwięku i wartości. Wkrótce liczył już wszystko, co się dało. Dor jest łagodnym, posłusznym dzieckiem, ale jego myśli sięgają głębiej niż myśli ludzi wokół niego. Jest inny. A na tym wczesnym etapie historii człowieka jedno inne dziecko może zmienić świat. Dlatego właśnie Bóg mu się przygląda. – Dor! – krzyczy Alli. Dor spogląda w górę i się uśmiecha – zawsze uśmiecha się do Alli – a kamyk spada u jego stóp. Chłopiec podnosi głowę i formułuje myśl. – Rzuć jeszcze jeden! Alli rzuca wysoko. Dor liczy na palcach, dźwięk na jeden, dźwięk na dwa... – Ahrrgunph! Chwyta go z tyłu trzecie dziecko, Nim, znacznie większy i silniejszy chłopak. Nim pieje, opierając kolano o plecy Dora. – Jestem królem! Cała trójka się śmieje. Znów zaczynają biec. Spróbujcie wyobrazić sobie życie bez odmierzania czasu. Pewnie nie potraficie. Wiecie, jaki jest miesiąc, rok, dzień tygodnia. Na ścianie albo na desce rozdzielczej waszego samochodu jest zegar. Macie grafik, kalendarz, ustaloną porę na

obiad czy film. A jednak nigdzie wokół nie zwraca się uwagi na czas. Ptaki się nie spóźniają. Pies nie patrzy na zegarek. Sarny nie martwią się kolejnymi urodzinami. Tylko człowiek odmierza czas. Tylko człowiek wybija godziny. I właśnie dlatego jedynie człowiek doświadcza paraliżującego strachu, którego nie zniosłoby żadne inne stworzenie. Strachu przed tym, że zabraknie czasu. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

3 Sarah Lemon boi się, że zabraknie jej czasu. Wychodzi spod prysznica i liczy. Dwadzieścia minut na wysuszenie włosów, pół godziny na makijaż, pół godziny na ubranie, piętnaście minut, żeby dotrzeć na miejsce. Wpół do dziewiątej, wpół do dziewiątej! Otwierają się drzwi pokoju. To jej matka, Lorraine. – Kochanie? – Pukaj, mamo! – Dobrze. Puk-puk. Wzrok Lorraine pada na łóżko. Widzi wyłożone na nim ubrania: dwie pary dżinsów, trzy bluzki, biały sweter. – Gdzie idziesz? – Nigdzie. – Spotykasz się z kimś? – Nie. – Ładnie ci w tym białym... – Mamo! Lorraine wzdycha. Podnosi z podłogi mokry ręcznik i wychodzi. Sarah wraca przed lustro. Myśli o chłopaku. Ściska w palcach fałdki tłuszczu wokół talii. Fuj. Wpół do dziewiątej, wpół do dziewiątej! Na pewno nie włoży tego białego. Victor Delamonte boi się, że zabraknie mu czasu. Razem z Grace wychodzą z windy prosto do luksusowego apartamentu. – Podaj mi swój płaszcz – mówi Grace. Wiesza go w szafie. Jest cicho. Victor idzie korytarzem, podpierając się laską, i mija duży obraz olejny pędzla francuskiego mistrza. W brzuchu czuje rwący ból. Powinien wziąć pigułkę. Wchodzi do swojego gabinetu wypełnionego książkami, dyplomami i wielkim mahoniowym biurkiem. Victor myśli o lekarzu. „Niewiele możemy zrobić”. Co to oznacza? Miesiące? Tygodnie? Czy to już koniec? To nie może być koniec. Słyszy, jak obcasy Grace przemierzają tam i z powrotem wyłożoną kafelkami podłogę. Słyszy, jak żona wystukuje numer telefonu. – Ruth, to ja – mówi. Ruth, jej siostra.

Grace ścisza głos. – Wróciliśmy właśnie od lekarza. Sam w swoim fotelu Victor próbuje obliczyć, ile pozostało mu z kurczącego się coraz bardziej życia. Czuje, jak z jego piersi wyrywa się oddech, jakby ktoś go z niej wydusił. Twarz mu się wykrzywia. Oczy wilgotnieją. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

4 Dorastając, dzieci ciążą ku swemu przeznaczeniu. Tak też stało się z Dorem, Nimem i Alli, trójką dzieci z tamtego wzgórza. Nim wyrósł na wysokiego, barczystego młodzieńca. Pomagał ojcu budowniczemu nosić cegły. Cieszył się, że jest silniejszy niż inni chłopcy. Fascynacją Nima stała się władza. Alli wypiękniała, a matka przestrzegała ją, żeby zaplatała swoje ciemne włosy, a oczy miała stale spuszczone, tak by jej uroda nie rozbudzała w mężczyznach żądzy. Skromność stała się dla Alli schronieniem. Dor? Cóż. Dor zajął się mierzeniem wszystkiego wokół. Oznaczał kamienie, nacinał patyki, rozkładał gałązki, kamyki i wszelkie inne przedmioty, które nadawały się do liczenia. Często popadał w zamyślenie, zastanawiając się nad liczbami, a starsi bracia nie zabierali go ze sobą na polowania. Zamiast tego Dor biegał po wzgórzach z Alli, a jego myśli gnały naprzód jak szalone, nęcąc chłopca, by dotrzymał im kroku. Aż pewnego upalnego poranka wydarzyło się coś dziwnego. Dor, który według naszej rachuby był już nastolatkiem, siedział na ziemi i wbijał w nią patyk. Słońce mocno świeciło, a chłopak zwrócił uwagę na cień rzucany przez kijek. Położył kamień przy końcu cienia. Podśpiewywał sobie. Myślał o Alli. Przyjaźnili się od dzieciństwa, teraz jednak on był wyższy, a ona bardziej miękka... Dorowi robiło się słabo, kiedy dziewczyna podnosiła wzrok i napotykała jego spojrzenie. Miał wtedy takie uczucie, jakby ktoś stawiał go na głowie. Obok przeleciała mucha, przerywając jego rozmarzenie. – Aaach – zawołał, odganiając ją. Kiedy znów spojrzał na patyk, jego cień nie sięgał już kamienia. Dor czekał, ale cień był coraz krótszy, bo słońce wznosiło się na niebie. Postanowił, że zostawi wszystko tak, jak jest, i wróci do domu. A następnego dnia, kiedy cień będzie padał dokładnie na kamyk, ta chwila będzie... tym samym momentem co dziś. Właściwie, zastanowił się, czy każdy dzień nie będzie czasem miał w sobie takiej chwili? Kiedy cień, patyk i kamień ustawią się w jednej linii. Nazwie ją chwilą Alli i będzie myślał o niej codziennie w tym konkretnym momencie. Dumny z siebie, stuknął palcem w czoło.

W ten właśnie sposób człowiek zaczął oznaczać czas. Mucha wróciła. Dor znów ją przegonił. Tym razem jednak owad rozciągnął się w długi czarny pasek, który rozchylił się, tworząc ciemny otwór. Wyłonił się z niego starzec w fałdzistej białej tunice. Oczy Dora rozszerzyły się ze strachu. Chciał biec, krzyczeć, ale jego ciało w żaden sposób nie reagowało. Starzec trzymał w dłoni laskę ze złotawego drewna. Dotknął nią wbitego przez Dora patyka, który oderwał się od ziemi i przemienił w sznur os. Owady uformowały nową ciemną linię, która uchyliła się niczym odsunięta zasłona. Starzec przeszedł przez nią. I zniknął. Dor uciekł. Nie opowiedział nikomu o tym spotkaniu. Nawet Alli. Dopiero pod koniec. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

5 Sarah znajduje czas w szufladzie. Otwiera ją w poszukiwaniu czarnych dżinsów i zamiast nich odkrywa tam swój pierwszy zegarek, wciśnięty w głąb szuflady – fioletowy swatch na plastikowej bransoletce. Dostała go od rodziców na dwunaste urodziny. Dwa miesiące później rodzice się rozwiedli. – Sarah! – krzyczy mama z dołu. – Co?! – odkrzykuje dziewczyna. Po rozwodzie Sarah została z Lorraine, która obwiniała Toma, swojego nieobecnego eksmęża, o wszystko, co w ich życiu układało się nie tak. Sarah potakiwała jej ze współczuciem. Jednak każda z nich na swój sposób wciąż na niego czekała; Lorraine na to, by przyznał, że nie miał racji, a Sarah na to, żeby ją uratował. Żadna się nie doczekała. – Co, mamo? – krzyczy jeszcze raz Sarah. – Będziesz potrzebowała samochodu? – Nie będę. – Co?! – Nie będę potrzebowała! – Gdzie idziesz? – Nigdzie! Sarah spogląda na fioletowy zegarek, który nadal działa – jest 18.59. Wpół do dziewiątej, wpół do dziewiątej! Zamyka szufladę i krzyczy do siebie: – Skup się! Gdzie są te czarne dżinsy? Victor Delamonte znajduje czas w szufladzie. Wyjmuje z niej terminarz. Spogląda na plan na następny dzień, obejmujący spotkanie zarządu o dziesiątej, telekonferencję z analitykiem o czternastej, a o dwudziestej – kolację z prezesem brazylijskiej firmy, którą Victor zamierza kupić. Jeśli wziąć pod uwagę jego samopoczucie, będzie miał szczęście, jeśli uda mu się wziąć udział choćby w jednym z tych spotkań. Połyka tabletkę. Słyszy dzwonek. Kto to może być, o tej porze? Słyszy, jak Grace idzie korytarzem. Wzrok Victora pada na ich ślubną fotografię stojącą na biurku; są oboje tacy młodzi, zdrowi, żadnych nowotworów, żadnych kłopotów z nerkami. – Victor?

Grace stoi w drzwiach gabinetu z człowiekiem z firmy usługowej, który popycha przed sobą duży elektryczny wózek inwalidzki. – Co to takiego? – pyta Victor. Grace zmusza się do uśmiechu. – Umówiliśmy się, pamiętasz? – Jeszcze tego nie potrzebuję. – Victor. – Nie potrzebuję tego! Grace spogląda na sufit. – Proszę to po prostu zostawić – mówi do mężczyzny. – W korytarzu – poucza go Victor. – W korytarzu – powtarza Grace. Wychodzi za mężczyzną, który pcha wózek. Victor zamyka terminarz i masuje sobie brzuch. Myśli o tym, co powiedział lekarz. „Niewiele możemy zrobić”. Musi coś wymyślić. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

6 Dor i Alli wzięli ślub. Stanęli razem przy ołtarzu w ciepłą jesienną noc. Wymieniono podarunki. Alli miała na twarzy welon. Dor wylał na jej głowę wonny olejek i oznajmił: – Oto moja żona. Złożę u jej stóp srebro i złoto. Tak właśnie się to odbywało w tamtych czasach. Dor poczuł, jak spływa na niego ciepło i spokój, kiedy wymawiał te słowa – „Oto moja żona” – bo od dzieciństwa Alli była dla niego jak niebo, zawsze w pobliżu. Tylko ona potrafiła odwrócić jego uwagę od obliczeń. Tylko Alli potrafiła przynieść mu wody z wielkiej rzeki i usiąść koło niego, nucąc słodką melodię, a on popijał z kubka i nie zdawał sobie nawet sprawy, jak długo się w nią wpatruje. Teraz byli małżeństwem. Dor czuł się szczęśliwy. Dostrzegł przez chmury sierp księżyca i skorzystał z tego, aby oznaczyć tę chwilę; światło tej nocy, kiedy się pobrali. Urodziło im się troje dzieci. Syn, córka, a potem jeszcze jedna. Mieszkali razem z rodziną Dora w domu jego ojca, nieopodal trzech innych domków zbudowanych ze splecionych gałązek oblepionych gliną. W tamtych czasach rodziny żyły razem – rodzice, dzieci i wnuki – wszyscy pod jednym dachem. Tylko syn, który się wzbogacił, przeprowadzał się do własnego domu. Dor nigdy nie został bogatym człowiekiem. Nigdy nie złożył u stóp Alli srebra i złota. Wszystkie kozy, owce i woły należały do jego braci albo ojca, który często karcił go za marnowanie czasu na głupie pomiary. Matka płakała, kiedy widziała Dora pochylonego nad jego pracą. Uważała, że bogowie poskąpili mu rozumu. – Czemu nie możesz być taki jak Nim? – pytała. Nim został potężnym władcą. Miał ogromne bogactwa i wielu niewolników. Rozpoczął budowę gigantycznej wieży, którą mijali czasem Dor i Alli z dziećmi. – Naprawdę się z nim bawiłeś, kiedy byłeś mały? – zapytał synek. Dor skinął głową. Alli ujęła męża pod rękę. – Wasz ojciec biegał szybciej od niego i lepiej się wspinał. Dor się uśmiechnął. – Wasza matka była najszybsza z nas wszystkich. Dzieci wybuchnęły śmiechem, chwytając ją za nogi. – Skoro tata tak mówi, to na pewno tak było – rzekła Alli. Dor zaczął liczyć niewolników pracujących przy budowie wieży i liczył tak długo, aż

zabrakło mu liczb. Zamyślił się nad tym, jak różnie potoczyło się życie jego i Nima. Później tego samego dnia Dor zrobił na glinianej tabliczce szereg nacięć, wyznaczając drogę słońca po niebie. Kiedy dzieci sięgały po jego narzędzia, Alli łagodnie odsuwała ich ręce i całowała paluszki. Historia milczy na ten temat, ale z biegiem lat Dor zajął się wszelkimi formami pomiaru czasu, których odkrycie nauka później przypisała innym. Na długo przed egipskimi obeliskami Dor chwytał cienie. Na długo przed greckimi klepsydrami odmierzał przepływ wody. Miał zostać ojcem pierwszego zegara słonecznego, a potem takiego zegara, jakiego używamy do dziś. Stworzył nawet pierwszy kalendarz. Dziś powiedzielibyśmy, że „wyprzedził swój czas”. Dor wyprzedził wszystkich. Zastanówcie się nad słowem „czas”. Używamy go w tylu wyrażeniach. Spędzać czas. Marnować czas. Zabijać czas. Tracić czas. Zdążyć na czas. Najwyższy czas. W stosownym czasie. Poza czasem. Przez dłuższy czas. Stracić poczucie czasu. Pilnować czasu. Być na czas. Mieć dużo czasu. Szkoda czasu. Wyścig z czasem. Wyrażeń z czasem jest więcej niż minut w godzinie. Kiedyś jednak nie było na to wszystko określenia. Ponieważ nikt nie liczył. A potem Dor zaczął. I wszystko się zmieniło. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

7 Pewnego dnia, kiedy dzieci Dora były już na tyle duże, że mogły same biegać po wzgórzach, odwiedził go król Nim, jego przyjaciel z lat chłopięcych. – Co to takiego? – zapytał Nim. W ręku trzymał miskę. Blisko jej dna znajdowała się nieduża dziurka. – To miarka – odpowiedział Dor. – Nie, Dor – roześmiał się Nim. – To miska, która się do niczego nie nadaje. Popatrz na tę dziurę. Jak tylko wlejesz tam trochę wody, zaraz wszystko wycieknie. Dor się z nim nie spierał. Jak mógłby? Kiedy on spędzał całe dnie wśród swoich kości i patyków, Nim wraz ze swoimi ludźmi napadał na sąsiednie wioski, zabierał mieszkańcom ich dobytek i ogłaszał, że będzie ich przywódcą. Ta wizyta była czymś niezwykłym, zdarzyła się po raz pierwszy od wielu księżyców. Nim miał na sobie imponującą wełnianą szatę ufarbowaną na kolor fioletowy, symbol dostatku. – Słyszałeś o wieży, którą budujemy? – spytał. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego – odparł Dor. – To dopiero początek, przyjacielu. Ta wieża pozwoli nam wznieść się aż do nieba. – Po co? – Żeby zwyciężyć bogów. – Zwyciężyć? – Tak. – I co wtedy? Nim wypiął pierś. – Wtedy będę rządził wszystkimi z wysoka. Dor odwrócił wzrok. – Przyłącz się do mnie – powiedział Nim. – Ja? – Jesteś mądry, znam cię od dziecka. Nie jesteś szalony, jak mówią inni. Twoja wiedza i te... rzeczy... – Wskazał na przyrządy Dora. – Mogłyby pomóc wzmocnić moją wieżę, prawda? Dor wzruszył ramionami. – Pokaż mi, jak działają. Aż do wieczora Dor tłumaczył mu swoje pomysły. Pokazał Nimowi patyk rzucający cień, który pokrywa się z oznaczeniami Dora, i jak wskaźniki na kijku dzielą dzień na części. Rozłożył przed nim zbiór kamieni

przedstawiających fazy księżyca. Nim nie rozumiał większości z tego, co mówił Dor. Kręcił głową, upierając się, że bóg słońca i bóg księżyca walczą ze sobą nieustannie i stąd biorą się ich powstania i upadki. Liczy się tylko władza. I właśnie ona miała przypaść mu w udziale po ukończeniu wieży. Dor słuchał go, ale nie mógł wyobrazić sobie Nima, który szturmuje chmury. Jakie miałby szanse? Po skończonej rozmowie Nim chwycił jeden z patyków do mierzenia światła słonecznego. – Wezmę to ze sobą – powiedział. – Poczekaj... Nim przycisnął go do piersi. – Zrób następny. I weź go ze sobą, kiedy przyjdziesz pomagać nam z wieżą. Dor spuścił wzrok. – Nie mogę wam pomóc. Nim zacisnął szczęki. – Dlaczego? – Mam swoją pracę. Nim wybuchnął śmiechem. – Wiercenie dziur w miskach? – To coś więcej. – Nie będę prosił cię dwa razy. Dor nic nie odpowiedział. – Jak sobie życzysz – rzucił Nim. Ruszył w stronę drzwi. – Ale musisz wynieść się z miasta. – Wynieść się? – Tak. – Dokąd? – To nie moja sprawa – Nim przyjrzał się nacięciom na patyku. – Ale niech to będzie gdzieś daleko. Jeżeli tego nie zrobisz, moi ludzie zmuszą cię do pracy przy wieży, tak samo jak innych. Przeszedł koło misek i podniósł tę z dziurką w środku, odwrócił ją do góry dnem, a potem pokręcił głową. – Nigdy nie zapomnę naszych chłopięcych lat – powiedział. – Ale więcej się nie zobaczymy. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

8 Sarah Lemon ma coraz mniej czasu. Jest 7.25, czarne dżinsy – które znalazła wreszcie w pralce – wirują teraz w suszarce nastawionej na najwyższą temperaturę, a włosy Sarah są tak niesforne, że ma ochotę je obciąć. Mama dwukrotnie wróciła do jej pokoju, ostatnim razem z kieliszkiem wina w ręce, i wyraziła swoje zdanie na temat makijażu córki. („Okej, mamo, dotarło” – powiedziała Sarah, wypraszając ją z sypialni). Zdecydowała się na malinowy T-shirt, czarne dżinsy – o ile zechcą wyschnąć! – i czarne botki na obcasie. Będzie w nich szczuplej wyglądać. Ma spotkać się z tym chłopcem pod sklepem całodobowym – wpół do dziewiątej, wpół do dziewiątej! – a potem może coś razem zjedzą albo dokądś pójdą. Zależy, na co będzie miał ochotę. Do tej pory widywali się tylko w soboty rano w schronisku dla bezdomnych, gdzie pracują. Ale Sarah kilka razy napomknęła coś o wyjściu gdzieś razem i w zeszłym tygodniu on powiedział w końcu: – Okej, no to może w piątek. Teraz jest piątek, a Sarah czuje na ciele gęsią skórkę. Chłopak taki jak on – popularny, przystojny – nigdy dotąd nie zwrócił na nią uwagi. Kiedy z nim jest, ma ochotę, żeby minuty mijały wolniej, a z drugiej strony – póki się z nim nie zobaczy – wloką się niemiłosiernie. Sarah spogląda w lustro. – Boże, te włosy! Victor Delamonte ma coraz mniej czasu. Jest 19.25. Biura na Wschodnim Wybrzeżu będą już zamknięte, ale te na Zachodnim – nie. Podnosi słuchawkę. Wybiera numer w innej strefie czasowej. Prosi o połączenie z centrum badawczym. Czekając, spogląda na książki na półkach i w myślach dokonuje inwentaryzacji: „Tę czytałem. Tej nie czytałem. Tej też nie...”. Nawet gdyby wykorzystał każdą minutę z tych, które według lekarzy mu pozostały, nie udałoby mu się przebrnąć przez te wszystkie tomy. A to raptem jeden pokój. W jednym domu. To nie do przyjęcia. Jest przecież bogaty. Musi coś zrobić. – Dział badań – odzywa się damski głos. – Z tej strony Victor. – Pan Delamonte? – w głosie pojawia się zdenerwowanie. – Czym mogę służyć? Victor myśli o Grace i wózku inwalidzkim, który zamówiła. Nie podda się tak łatwo. – Chciałbym, żebyście zajęli się czymś od ręki. Proszę wysłać mi wszystko, co tylko znajdziecie.

– Oczywiście. – Pracownica stuka w klawisze komputera. – Jaki temat pana interesuje? – Nieśmiertelność. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

9 Tego wieczora po wizycie Nima Dor i Alli weszli na wzgórze, żeby popatrzeć na zachód słońca. Robili tak prawie co wieczór, wspominając dni, kiedy gonili się tam nawzajem jako dzieci. Tym razem jednak Dor był milczący. Niósł kilka misek i dzban wody. Kiedy usiedli, opowiedział Alli o odwiedzinach Nima. Zaczęła płakać. – Ale dokąd mamy pójść? – powiedziała. – Tutaj jest nasz dom, nasza rodzina. Z czego będziemy żyć? Dor spuścił wzrok. – Chcesz, żebym pracował w tej wieży jako niewolnik? – Nie. – Więc nie mamy wyboru. Wyciągnął rękę i otarł łzy Alli. – Boję się – wyszeptała. Objęła go i położyła głowę na jego ramieniu. Robiła tak co wieczór i – podobnie jak większość drobnych wyrazów miłości – miało to wielką moc. Ilekroć go obejmowała, Dora ogarniało uczucie spokoju, tak jakby ktoś otulił go ciepłym kocem. Wiedział, że nikt inny nie mógłby kochać go ani rozumieć tak jak ona. Wtulił twarz w jej długie ciemne włosy, czując, że oddycha tak, jak potrafił tylko przy niej. – Będę cię chronił – przyrzekł. Siedzieli tak dłuższy czas, patrząc na niebo. – Spójrz – szepnęła Alli. Uwielbiała barwy zachodzącego słońca – oranże, delikatne róże, żurawinowe czerwienie. Dor wstał. – Dokąd idziesz? – zapytała Alli. – Muszę coś wypróbować. – Zostań ze mną. Ale Dor poszedł w stronę skał. Nalał wody do miseczki, po czym umieścił pod nią większą miskę. Wyjął grudkę gliny, którą zatkana była dziurka w górnej miseczce – tej, z której śmiał się Nim – i woda zaczęła sączyć się przez nią cicho, kropla po kropli. – Dor? – szepnęła Alli. Nie podniósł wzroku. – Dor? Objęła ramionami kolana. Co z nimi będzie? – myślała. Dokąd pójdą? Spuściła głowę

i zacisnęła powieki. Gdyby ktoś spisywał wtedy historię ludzkości, mógłby zanotować, że w chwili kiedy człowiek wynalazł pierwszy na świecie zegar, jego żona była sama i płakała cicho, podczas gdy on pochłonięty był liczeniem. Dor i Alli spędzili tę noc na wzgórzu. Kobieta spała. Mężczyzna jednak walczył ze zmęczeniem, aby czuwać, kiedy wstanie słońce. Patrzył, jak kolor niebo zmienia się z nocnej czerni w głęboki fiolet, a wreszcie w mglisty błękit. Potem zaś eksplozja promieni powlekła wszystko bielą, a nad horyzontem ukazała się kopuła słońca, niczym złota źrenica otwierającego się oka. Gdyby był mądrzejszy, mógłby zachwycić się urodą wschodu słońca i podziękować za to, że był jego świadkiem. Dor jednak nie skupiał się na cudzie dnia, mierzył tylko jego długość. Kiedy ukazało się słońce, wysunął dolną miskę spod tej na górze, wziął do ręki ostry kamień i zaznaczył linię wody. To właśnie, stwierdził – taka ilość wody – to miara czasu pomiędzy ciemnością a światłem. Od tej pory nikt już nie będzie musiał modlić się do boga słońca, żeby powrócił. Wystarczy użyć tego zegara wodnego i zobaczyć, jak podnosi się poziom wody, żeby wiedzieć, że świt nadchodzi. Nim się mylił. Nie było żadnych boskich zmagań pomiędzy dniem a nocą. Dor zamknął jedno i drugie w misce. Wylał wodę. Bóg widział także to. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

10 Sarah jest niespokojna. Zbiega po schodach w jeszcze ciepłych czarnych dżinsach. Czuje przypływ paniki. Przypomina sobie wieczór przed dwoma laty, jeden z tych nielicznych razów, kiedy umówiła się z chłopcem. Szkolny bal zimowy. Kolega z lekcji matematyki. Miał wilgotne ręce. Jego oddech czuć było precelkami. Wyszedł z balu ze swoimi znajomymi. Sarah musiała zadzwonić do mamy, żeby po nią przyjechała. To co innego, tłumaczy sobie. Tamten był dziwacznym dzieciakiem, a ten to młody mężczyzna. Ma osiemnaście lat. Jest popularny. I każda dziewczyna w szkole chciałaby z nim być. Wystarczy spojrzeć na jego zdjęcie! I ten chłopak spotyka się właśnie z nią! – O której wrócisz? – pyta Lorraine z kanapy. Jej kieliszek jest prawie pusty. – Mamo, jest piątek. – Pytam tylko. – Boże, nie wiem. Lorraine masuje sobie skronie. – Kochanie, nie jestem twoim wrogiem. – Nie twierdzę, że jesteś. Sarah patrzy na telefon. Nie może się spóźnić. Wpół do dziewiątej! Wpół do dziewiątej! Wyszarpuje płaszcz z szafy. Victor jest niespokojny. Bębni palcami po biurku, czekając na wiadomość z działu badań. Przez interkom dobiega głos Grace: – Kochanie? Jesteś głodny? – Może trochę. – Zjesz zupy? Victor patrzy przez okno. Apartament w Nowym Jorku to jeden z ich pięciu domów. Pozostałe cztery znajdują się w Kalifornii, na Hawajach, na wybrzeżu Long Island i w centrum Londynu. Odkąd zdiagnozowano u niego raka, nie był w żadnej z tych posiadłości. – Niech będzie zupa. – Przyniosę ci. – Dziękuję. Od kiedy zachorował, Grace ma dla niego więcej cierpliwości, jest czulsza i łagodniejsza. Są małżeństwem od czterdziestu czterech lat. Przez ostatnie dziesięć odnosili się do siebie

raczej jak współlokatorzy. Victor podnosi słuchawkę, żeby dowiedzieć się, jak idą poszukiwania. Kiedy jednak wchodzi Grace, rozłącza się. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=

11 Dor i Alli załadowali swój skromny dobytek na osiołka i zamieszkali na płaskowyżu. Zdecydowano, że ich dzieci będą bezpieczniejsze u rodziców Dora. Alli była niepocieszona. Dwukrotnie kazała Dorowi zawrócić tylko po to, by móc je jeszcze raz przytulić. Kiedy najstarsza córka zapytała: „Czy teraz ja jestem mamą?”, Alli, szlochając, osunęła się na kolana. Ich nowe siedlisko było małe i sklecone z wiązek trzciny. Nie chroniło dobrze przed wiatrem i deszczem. Sami, bez rodziny, Alli i Dor polegać mogli tylko na sobie. Uprawiali te rośliny, które się dało, paśli owce i jedyną kozę i racjonowali wodę, po którą trzeba się było wyprawiać daleko, do rzeki. Dor nadal zajmował się pomiarami, używając do tego kości, patyków, słońca, gwiazd i księżyca. Była to jedyna rzecz, która pozwalała mu czuć się pożytecznym. Alli coraz bardziej zamykała się w sobie. Pewnej nocy Dor zobaczył, jak tuli do siebie kocyk, w który owijali synka, kiedy był mały, i wpatruje się w podłogę. Od czasu do czasu ojciec Dora przynosił im jedzenie – nalegała na to jego żona – i przy każdej wizycie opowiadał o wieży Nima: jaka jest wysoka, że cegły są wytwarzane z użyciem jodłowych gałązek i że gliniana zaprawa pochodzi ze źródeł Shinar. Nim wspiął się już prawie na sam szczyt, wypuścił w niebo strzałę i ogłosił, że gdy spadła, na jej grocie widać było krew. Ludzie oddawali mu pokłony, wierząc, że zranił bogów. Wkrótce Nim wraz ze swymi najlepszymi wojownikami dotrze aż do chmur, odniesie zwycięstwo nad tym, co będzie go tam czekać, i zacznie rządzić z wysoka. – To wielki i potężny król – rzekł ojciec Dora. Dor spuścił wzrok. To z powodu Nima żyli na wygnaniu. To przez niego Dor nie mógł co rano przytulać swoich dzieci. Pomyślał o własnym dzieciństwie, o tym, jak wraz z Nimem i Alli biegali po wzgórzach. Dla niego Nim był zwykłym człowiekiem, właściwie ciągle jeszcze chłopcem, który zawsze chce być najsilniejszy. – Dziękuję za jedzenie, ojcze – powiedział Dor. ===YwZiVm9dOQA4DT4JaltiUDFTMAltWDoCOgpoDmxfbg8=