kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Alcorn Randy - Deadline

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Alcorn Randy - Deadline.pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ALCORN RANDY
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 469 stron)

Randy Alcorn DEADLINE Tytuł oryginału: Deadline Przekład: Anna Popiel [Wydawnictwo M, 2011]

Redaktor techniczny: Ewa Czyżowska Korekta: Katarzyna Stokłosa, Aneta Tkaczyk Łamanie: Edycja Originally published in English under the title: Deadline by Randy Alcorn Copyright © 1994 by Eternal Perspective Ministries Published by Multnomah Books an imprint of The Crown Publishing Group a division of Random House, Inc. 12265 Oracle Boulevard, Suite 200 Colorado Springs, Colorado 80921 USA All non-English language rights are contracted through: Gospel Literature International PO. Box 4060, Ontario, California 91761-1003 USA This translation published by arrangement with Multnomah Books, an imprint of The Crown Publishing Group, a division of Random House, Inc. © Copyright for Polish edition by Wydawnictwo M, Kraków 2009 ISBN 978-83-7595-200-1 Wydawnictwo M ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków tei. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75 e-mail: mwydawnictwo@mwydawnictwo.pl www.mwydawnictwo.pl www.ksiegarniakatolicka.pl

DLA STEVE'A KEELSA lojalnego i drogiego mi przyjaciela, z którym mogę dzielić chwile radości i doświadczać braterstwa w wierze. Choćbyś miał nigdy nie napisać książki, stary, przynajmniej teraz będziesz mógł mówić, że jedną zadedykowano Tobie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Jaskrawożółta kartka o wymiarach trzy na pięć cali spadła na podłogę. Podniósł ją i odwrócił, wpatrując się ciekawie w widniejące na niej zdanie. Składało się z czterech słów zapisanych drukowanymi literami. Kelnerka, która sprzątała z sąsiedniego stołu, rzuciła mu przelotne spojrzenie; w tej samej chwili na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania i przerażenia. Widząc jego szeroko otwarte oczy i drżące dłonie, zastanowiła się nad treścią kartki; była zdziwiona, co mogło wywołać tak silną reakcję. Przeszył go zimny dreszcz. Zrozumiał, że cały wstrząs i ból ostatnich ośmiu dni nabrały teraz całkiem innego znaczenia. Powoli i bezgłośnie wymówił cztery tajemnicze słowa, jak gdyby mogło to nieco złagodzić ich dziwaczny, a zarazem złowieszczy wydźwięk. Trzy pary oczu wpatrywały się zgodnie w dwudziestosiedmiocalowy ekran. Kopacz Kansas City stanął na lewej nodze, a prawą kopnął z całej siły piłkę. Wydawało się, że skoncentrowana energia jego kolegów przenosi ją dodatkowe sześć cali nad poprzeczką. Wykop na bramkę z pięćdziesięciu czterech jardów okazał się udany; pierwsza połowa meczu dobiegła końca. - Dobrze jest! - Doc i Finney w symbolicznym geście zwycięstwa przybili piątkę nad głową Jake'a. - Akurat. Czas na przerwę. - Demonstracyjna radość kolegów przelała czarę goryczy Jake'a. Jego ulubieni Seahawks schodzili do szatni z dziesięciopunktową stratą. Trzej przyjaciele z dzieciństwa - obecnie lekarz, biznesmen i dziennikarz - rozsiedli się niedbale na sofie z regulowanym oparciem. Doc siedział po lewej, Finney po prawej stronie. Jake Woods jak zwykle zajął miejsce pośrodku i umieścił stopy na taborecie przykrytym poduszką. Wszyscy trzej mieli na sobie dżinsy. Finney nosił do nich granatową bluzę z logo Microsoft Windows, Doc ekstrawagancką, rdzawoczerwoną koszulkę polo, a Jake wysłużoną i spłowiała szarą bluzę z nieczytelnym napisem. Wszystko wskazywało na to, że będzie to typowe niedzielne popołudnie; takie, jakie zwykli spędzać razem od dwudziestu lat. Żaden z trójki przyjaciół nie przeczuwał, że tym razem skończy się ono zupełnie inaczej. - Okay, chłopaki, pora na pizzę - ogłosił Finney. - Rzucamy. Dyl to ich zwykły rytuał, coś, ce robili tysiące razy od czasów szkolnych, chcąc zdecydować, kto pierwszy zaatakuje, gdy grali w bejsbol, albo kupi prażoną kukurydzę na przedpołudniowy seans. Teraz, jako dorośli, w połowie każdego meczu rzucali dwa razy monetą i w razie potrzeby urządzali dogrywkę. Przegrany jechał po pizzę; dostawa do domu nie wchodziła w rachubę. Zwycięzcy rozsiadali się triumfalnie na sofie, podczas gdy pokonany pędził do Gino's i z powrotem, chcąc stracić jak najmniej z trzeciej kwarty.

Barczysty i wyprostowany Doc wyglądał na zawodowego oficera, choć od czasu jego wojskowej służby upłynęło już dwadzieścia pięć lat. - Słuchaj, Finn - szturchnął przyjaciela w bok - wyślijmy teraz Woody'ego, potem będziemy rzucać. Jake Woods, który przegrywał regularnie już od trzech tygodni, posłał mu wymowne spojrzenie pod tytułem „zamknij się i rzucaj”. Wysunął naprzód swoją mocno zarysowaną szczękę i przybrał kpiąco-obrażoną minę, która miała sugerować, że ceniony i nagradzany agencyjny felietonista nie pozwoli wykorzystywać się w taki sposób. Jake, choć zaniedbany i nieatrakcyjny, cieszył się w mieście reputacją twardziela, któremu nieobce są uderzenia poniżej pasa; mimo to trudno jednak było sobie wyobrazić, że poskromi zadającego szyku, nieskończenie pewnego siebie Doca. Stojąc przed kolegami w swoich bezkształtnych, obszytych futrem pantoflach z owczej skóry, z rozczochranymi włosami, gęstymi, niesfornymi brwiami oraz dwudniowym zarostem, Jake był zdecydowanie w nastroju weekendowym. - Poczekajcie - powiedział i sięgnął do kieszeni po ćwierćdolarówkę. - Tym razem ja rzucam, bo oszukujecie. Zobaczymy, co powiecie na dwa uczciwe rzuty. Najpierw wy dwaj, ja zagram z przegranym. Orzeł czy reszka, Finn? Twarz Finneya wykrzywiła się w grymasie udawanego napięcia, jak gdyby kazano mu kopnąć piłkę z pięćdziesięciu czterech jardów. - Nie wytrzymuję tej presji - powiedział. - Zamknij się - rzucił Doc. - Jestem głodny. Będziesz się nad tym modlić później. Kiedy moneta frunęła w górę, Finney wybrał reszkę. Ćwierćdolarówka wylądowała na stoliku do kawy, z daleka gładkim i lśniącym, a w rzeczywistości poznaczonym niezliczoną ilością drobniutkich śladów po tysiącach monet, rzucanych nań latami w przerwie pomiędzy drugą a trzecią kwartą. Tym razem moneta uderzyła w jego krawędź i zatańczyła na blacie niczym piłka na obręczy kosza. Wydawało się, że nigdy nie osiądzie w miejscu. - Skur... - powiedział półszeptem Doc z oczyma utkwionymi w stolik. Moneta zatrzymała się mniej więcej na środku blatu, ale nie upadła na płask. Chwiejąc się niepewnie, stanęła na swej wąziutkiej krawędzi. Nie było orła. Nie było reszki. - Jakie jest prawdopodobieństwo, że tak się stanie? - Patrzcie, dziewczyny! „Dziewczyny”, dobrze już pod pięćdziesiątkę, były ze sobą blisko związane dzięki przyjaźni, jaką darzyli się ich mężowie. Towarzyszki życia trzech muszkieterów – albo trzech ofiar losu, jak czasem zdarzało im się ich nazywać - po prostu musiały spędzać dużo czasu razem, i przy tym szczerze to lubiły. Janet, była żona Jake'a, nie pojawiała się już tak często na spotkaniach, ale ponieważ ich rozstanie przebiegło w przyjacielskiej atmosferze (kulturalny, nowoczesny rozwód), żonom Finneya i Doca czasami udawało się namówić ją, by towarzyszyła im w coniedzielnym popołudniowym rytuale. Sue, żona Finneya, wmaszerowała pierwsza do pokoju. Betsy i Janet szły za nią. - Och, czyżby ominął nas rzut monetą? Szkoda, to przecież takie ekscytujące. - Spostrzegła wyraz twarzy Jake'a i dodała: - Znowu przegrałeś? Mam nadzieję, że „Tribune” dobrze ci zapłaci. Bardzo nam miło, że nas żywisz.

- Nie przegrałem. Nikt nie przegrał. Patrz. Wzrok Sue uchwycił spojrzenie Jake'a i padł na znieruchomiałą na stoliku monetę. - Bez żartów. Nie oddychajcie, bo się przewróci. - Co zrobicie, chłopcy? Będziecie rzucać jeszcze raz? - Nie - odparł Doc. - Zostawmy ją tak. Nikt nie wygrał, nikt nie przegrał. - Popatrzył na Jake'a i Finneya. - Pojedziemy razem. „Razem”. Znajomy pomysł. Czterdzieści lat temu trójka przyjaciół razem bawiła się w wojsko, polowała na lwy, poszukiwała skarbów i śledziła kosmitów na polach, wzgórzach i w lasach hrabstwa Benton. Razem doprowadzali do rozpaczy swoje matki, irytowali braci, dokuczali siostrom i wprawiali w zakłopotanie nauczycieli, choć wcale nie tak bardzo, jak im się to obecnie wydawało. Razem wyszykowali się i wkroczyli dumnie na przyjęcie, które Kathy Bates wydała w ósmej klasie, i trzęśli się potem ze strachu tej samej nocy, gdy przyjechała policja. W szkole średniej każdy z nich zdobył odznaki w trzech sportach, walczył wraz z przyjaciółmi w stanowych mistrzostwach w futbolu i zabrał swoją dziewczynę na końcowy bal. Razem poszli do college'u, dostali się do Legii Akademickiej i ukończyli studia. Razem wstąpili do wojska i rozjechali się w trzy różne strony świata, po czym w trzymiesięcznych odstępach wysłano ich jako zupełnie niedoświadczonych poruczników do Wietnamu. W ciągu niemal ćwierćwiecza, jakie upłynęło od czasu wojny, byli drużbami na swoich weselach i patrzyli, jak wspólnie dorastają ich dzieci. Razem odbyli niezliczoną ilość polowań i wypraw pod namioty. Takich, na których marznie się na kość i trzeba kulić się przy ognisku, dym gryzie w oczy i przenika ubranie, a jedyną rzeczą, którą udaje się ustrzelić, jest pusta puszka po chili; takich, na których opowiada się wciąż te same historie, śmiejąc się coraz głośniej za każdym kolejnym razem. Nic więc dziwnego, że nawet pomysł wspólnej niedzielnej przejażdżki po pizzę brzmiał atrakcyjnie. - Ja prowadzę - oświadczył Doc. Finney skwapliwie zasalutował. Jake dwoma kopnięciami zrzucił pantofle, które co niedzielę zabierał do Finneya, i wsunął adidasy, nie zadając sobie trudu, żeby je zasznurować. Cała trójka sięgnęła po marynarki. - Dwadzieścia minut do trzeciej kwarty. - Doc odwrócił się jeszcze w drzwiach. - Zadzwoniłaś, Betsy? - Czy kiedykolwiek zepsułam podanie? Jasne, że zadzwoniłam. Jedna wielka Hula Lula i atak-serca-na-grubym-cieście. - Dziewczyny ochrzciły tym mianem tak zwany Specjał Mięsożercy, danie pełne zbędnego cholesterolu, którego tętnice ich mężów, nie pierwszej już przecież młodości, domagały się zachłannie w trakcie futbolowego sezonu. - I nie trzaskajcie... - Głośne łupnięcie sprawiło, że z gzymsu nad kominkiem spadła jedna z fotografii. - Drzwiami - dodała słabym głosem Sue. Janet i Betsy zachichotały. Nikt nie zauważył, że moneta przewróciła się. - Słonie w składzie porcelany - powiedziała Sue głosem, w którym czułość brała górę nad złością. - W moim domu nie ma już porcelany - oznajmiła Betsy. - Ale słonie nadal grasują. Wszystkie trzy przybrały bezradny wyraz twarzy i wybuchnęły śmiechem. Kiedy trzy słonie maszerowały energicznie w kierunku samochodu, Jake spojrzał

w górę. Niebo nad Oregonem ogarnęła szarość, jakby ktoś wytarł je brudną gumką. Nie padało jeszcze, ale chmury były coraz cięższe. Osoba urodzona i wychowana w tych stronach mogła poznać po zapachu i specyficznym smaku powietrza, że zanosi się na długi, rzęsisty deszcz. Jake nie miał wątpliwości, że nadchodzi burza. - Jeszcze sekundkę, Jake. Doc i Finney zatrzymali się na chwilę przy samochodzie Finneya, podczas gdy Jake czekał na nich przy wozie Doca. Nie spieszyło mu się. Spokojnie wdychał oregońskie powietrze; pachniało świeżo i intensywnie. Drugiego takiego miejsca nie było na świecie. Jake, Doc i Finney dorastali w małym mieście w Dolinie Willamette, niecałe sto mil na południe od miejsca, w którym obecnie mieszkali. Każdy, kto pochodzi z północno-zachodniego wybrzeża, zawsze pragnie wrócić do domu; wewnętrzne „urządzenie naprowadzające” ściągnęło trójkę przyjaciół w rodzinne strony, gdy tylko ukończyli college i służbę wojskową. Jack uwielbiał skaliste szczyty gór, oddalone o czterdzieści minut jazdy na wschód od swojego domu, i poszarpane wybrzeże, rozciągające się w odległości półtorej godziny jazdy w kierunku zachodnim. Uwielbiał niebotycznie wysokie jodły Douglasa, rosnące gęsto na poboczu drogi. Wystarczyło tylko wysiąść z samochodu i zagłębić się w las, żeby po półmilowym spacerze stracić całkowicie kontakt ze światem i wdychać ich aromat, nieudolnie imitowany przez samochodowe odświeżacze powietrza. Uwielbiał wszechobecną zieleń i cztery jakże różne od siebie pory roku, odmierzające z nieskończoną precyzją upływ czasu. Każda była piękna w niepowtarzalny, sobie tylko właściwy sposób. Szczególnie zaś zachwycał go fakt, że cały stan liczył o wiele mniej mieszkańców niż pojedyncze miasta na Wschodzie, Środkowym Wschodzie, Południu lub kalifornijskim wybrzeżu. Na drogach Oregonu można było spotkać więcej jeleni niż samochodów. Stan był rajem dla myśliwych, wędkarzy oraz amatorów wypraw łodzią, pieszych wycieczek i długich wędrówek; dla wszystkich, którzy uwielbiali spędzać czas na świeżym powietrzu w dzikim, odludnym terenie. Dotyczyło to również Jake'a, ale jego miłość do północnej części Doliny Willamette, którą uważał za swój dom, miała jeszcze jeden, całkiem inny powód. Kochał panującą tu atmosferę duchowej niezależności i silnie akcentowanego indywidualizmu. Cenił wysoko ludzi, którzy nie chcieli poddać się tradycji czy konwenansom, angażując się w przeróżne wolnomyślicielskie inicjatywy; ludzi odrzucających nakazy i zakazy, którzy sami decydowali o swoim postępowaniu. Jako stan wysoce postępowy, Oregon stał się areną dla przeciwników atomu, obrońców praw zwierząt, rzeczników ochrony środowiska, homoseksualnych aktywistów, zwolenników legalizacji marihuany, ludzi popierających „prawo do godnej śmierci” i wielu innych; jednym słowem, dla wszelkiej maści bojowników o zmianę zastanego stanu rzeczy. Jake nie był do końca pewien, dlaczego tak jest. Może była to kwestia genów indywidualizmu i autonomii, odziedziczonych po przodkach, którzy odważnie i z mozołem wytyczali oregońskie szlaki, zostawiając za sobą ustalony porządek amerykańskiej cywilizacji i uparcie dążąc na zachód, dopóki nie stanęły im na przeszkodzie wody Pacyfiku. Będąc tak daleko od politycznych żonglerów ze Wschodu, konserwatystów ze środkowych stanów czy protestanckich fundamentalistów z Południa, mogli kierować swoim życiem, jak im się żywnie podobało. Odsetek uczęszczających do kościoła był tutaj

niższy niż gdziekolwiek indziej. Mieszkańcy mieli widocznie ciekawsze zajęcia niż tłoczenie się w dusznych starych pomieszczeniach, gdzie człowiek nudzi się i jednocześnie walczy z poczuciem winy. Oregon był oazą wolnego ducha, idealnym miejscem do życia, całkiem w stylu Jake'a. Zwiedził całe Stany i z tuzin innych krajów, ale nie zamieniłby Oregonu na nic innego. Niedzielne spotkania z przyjaciółmi były dla Jake'a przyjemnością, którą przedkładał nad wszystko inne, czuł się wtedy zrelaksowany i zadowolony. Tego dnia dręczył go jednak jakiś niepokój. Moneta, ciężkie chmury i ten szczególny okres w jego życiu sprzysięgły się, żeby wlać w jego serce niepewność i strach. - Okay, jedziemy. Szkoda czasu! - Doc znów przejął kierownictwo i cała trójka wpakowała się do jego wiśniowego, w pełni wyposażonego chevroleta suburban z napędem na cztery koła i silnikiem 454. Doc wskoczył za kierownicę, Jake wślizgnął się w środek, a Finney wcisnął się obok niego i zatrzasnął drzwi. Ściśnięci jak sardynki w puszce, ani myśleli przesiadać się do tyłu. To było w końcu tylko dziesięć minut jazdy (dla Doca siedem), z czego połowa przypadała na autostradę. Jake zawsze podziwiał samochody Doca, powtarzając sobie w duchu, że ich miejsce jest raczej na wystawie w ekskluzywnym salonie. Na półtorarocznym suburbanie nie można było dostrzec nawet najmniejszej plamki, a jego szyby wręcz lśniły. Jake rozkoszował się intensywnym zapachem eleganckiej szarej tapicerki. Jak Doc to robi, że jego samochód pachnie, jakby został kupiony wczoraj? - Wóz prawdziwego faceta - zaczął od razu Doc, zanim jeszcze zmienił bieg z wstecznego na pierwszy. Trzech facetów, w tym jeden prawdziwy olbrzym, ramię w ramię na przednim siedzeniu. - To musiała być niezła frajda prowadzić go, co, Finn? Czułeś się jak prawdziwy facet? - Zmierzył wzrokiem Finneya, który przed dwoma dniami pożyczył od niego suburbana, żeby przewieźć jakieś rzeczy z biura. - A nie jak te mięczaki w swoich słabych autkach. Kiedy Doc wyjeżdżał na drogę, zastanowiło go ledwie wyczuwalne drganie, na które ani Jake, ani Finney zupełnie nie zwrócili uwagi. Jake potrząsnął z podziwem głową. Zawozi auto do mechanika szybciej niż niektóre matki dzieci do lekarza.Finney, który również zauważył niepokój Doca, uśmiechnął się porozumiewawczo do Jake'a. - Kiedy go miałem, działał bez zarzutu! Oczywiście, musiałem tankować na co drugich światłach. Na benzynie, którą twój smok zdąży spalić po drodze do Gino's, moje słabiutkie autko zajedzie do samego Tokio. - Jest słabe i koniec. Jesteś tym, czym jeździsz. A z ciebie zawsze był mięczak, Finney. - Doc, bracie - zaczął Finney z westchnieniem, jak ktoś zmuszony do opowiadania jakiejś zamierzchłej historii. Doc wiedział doskonale, na co się zanosi, ale udał, że nie ma o niczym pojęcia. - Pamiętasz mistrzostwa akademika w zapasach? Doszedłeś aż do finału. Byłeś wtedy naprawdę w formie - powiedział Finney, pochylając się do przodu i odwracając w kierunku Doca, który natychmiast wciągnął brzuch, zacisnął dłonie na kierownicy i napiął mięśnie rąk, demonstrując, że wciąż nieźle się trzyma. Finney kontynuował dobrze wszystkim znaną opowieść. - Ale ktoś cię pokonał, Doc, nieźle cię sponiewierał. Doznałeś uszkodzenia mózgu.

Bóg jeden wie, w jakim niebezpieczeństwie się wtedy znalazłeś. - Ale założę się, że jak trochę pogłówkujesz, przypomnisz sobie, kto to był. Doc przymknął jedno oko i zmrużył drugie, udając, że myśli. - I jeśli ten ktoś jest mięczakiem, supermęski szefie wszystkich chirurgów, mógłbyś wobec tego wyjaśnić, kim jesteś ty? - rzucił na koniec Finney. - Miałem zwichnięte ramię i uszkodzoną chrząstkę w kolanie. - Doc sięgnął do bogatego repertuaru swoich ulubionych wymówek, który powiększał się w miarę upływu lat. - I byłem świeżo po grypie. - Jasne, i o ile mnie pamięć nie myli, tego samego popołudnia oddawałeś krew - dodał Finney. - Nie, to było rano. Po południu miałem przeszczep serca. Obaj mężczyźni wybuchnęli serdecznym śmiechem, jak przystało na starych dobrych przyjaciół. W tej samej chwili uświadomili sobie jednak, że coś dzieje się z Jake'em, który siedział w milczeniu ze skrzywioną, zatroskaną twarzą, sprawiając wrażenie nieobecnego duchem. - Jake - zagadnął Finney - siedzisz cholernie cicho. Wiem, że Doc potrafi zanudzić człowieka na śmierć, ale to przecież nic nowego. Coś nie tak? Pogrążony w myślach Jake powoli wracał na ziemię, wodząc wskazującym palcem prawej ręki po swojej siwiejącej skroni. - Czy ta historia z monetą nie wydaje się wam jakaś... dziwna? Doc posłał mu spod zmarszczonych brwi swoje charakterystyczne wymowne spojrzenie, za pomocą którego zwykł przypinać ludziom łatki „dziwaków”, obywając się bez słów. - Jeszcze o tym myślisz? W czym problem? Jake, ze swoją reputacją twardziela, którego nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi żadne niebezpieczeństwo, próbował złagodzić wywołane przed chwilą wrażenie. - Nie wiem - odparł w końcu. - Z jakiegoś powodu to jest prawie jak... jakiś znak. Doc zrobił oszołomioną mirrę i zanucił motyw ze Strefy mroku. - Nie strasz mnie, stary. Takie rzeczy nic a nic nie znaczą. Po prostu się zdarzają. Chyba że zaczniesz myśleć jak Finney, ale nie wcześniej, niż dostaniesz alzheimera. Jeden czubek na nas trzech w zupełności wystarczy, prawda, Finn? Finney wiedział, jak przyjmować ciosy Doca i kontratakować, ale w tej chwili jego uwaga skupiła się na Jake'u, który najwyraźniej pragnął usłyszeć trochę więcej niż kilka lekceważących słów. - No cóż, nie mam pojęcia, czy ta moneta coś symbolizuje. Ale wiem, że życie ma ukryty sens. Rzeczy i zjawiska mają cel i znaczenie. Może rzut monetą też je ma. Kto wie? - Jasne, Finney, święta prawda. - Doc przewrócił oczyma tak wymownie, że Jake przez chwilę widział tylko ich białka. - Ale zawsze byłem zdania, że sens życia nie zastąpi nam piwa i twojej pizzy. Rozumiesz, Woody? Klepiąc Jake'a w udo, skręcił gwałtownie pod 7-Eleven, aż koła chevroleta odbiły się od krawężnika. Doc wyskoczył z samochodu. Jake wykorzystał okazję i zwrócił się do Finneya. - To bardzo dziwne. Czemu nie mogę przestać myśleć o monecie? To jest jak...

znak albo coś w tym rodzaju. - Może to i znak, Jake. Nie wiem. Może Ktoś znów próbuje dotrzeć do twojego serca. Jake westchnął i wyrecytował, jak gdyby czytał z kartki: - Czy chcesz mi teraz powiedzieć, że mam przysłowiowe pięć minut, żeby zrobić coś ze swoim życiem, tym „okienkiem szansy”, i że ta niedziela może być moim ostatnim dniem na ziemi, i że powinienem pomyśleć o życiu wiecznym, bo w przeciwnym razie stanę przed obliczem Boga i będę żałował, że nie pokierowałem sobą w inny sposób? Twarz Finneya rozjaśniła się w charakterystycznym, szerokim uśmiechu, który uwydatniał dołki w jego policzkach i, mimo że i tak wyglądał nieprzyzwoicie młodo, odejmował mu dobrych piętnaście lat. - Dobrze powiedziane. Wygląda na to, że pewne rzeczy już wiesz. Sęk w tym, jak sprawić, żebyś w nie uwierzył. Trafiłeś w samo sedno, życie jest krótkie. Tylko że nie będziesz mógł w nieskończoność zastanawiać się nad jego sensem. Nikt z nas nie będzie mógł. - Powiem ci jedną rzecz, Finn. - Jake był jednocześnie zirytowany i pełen podziwu. - Jesteś tak niezawodny jak Big Ben albo oregoński deszcz. Zawsze wygrywasz tę samą melodię. - Bo ją kocham - powiedział szczerze Finney, utkwiwszy swoje stanowcze, intensywnie niebieskie spojrzenie w brązowych oczach Jake'a, które wyrażały niepewność i cynizm. - Nie mogę doczekać się dnia, kiedy usłyszę ją w twoim felietonie. - Niepotrzebnie wstrzymujesz oddech - odparował Jake. - Nie jestem kaznodzieją. Pracuję dla „Tribune”. - Nie można tego pogodzić? Codziennie czytam i Biblię, i „Tribune”. - Finney uśmiechnął się szeroko. - Lubię wiedzieć, co słychać u obu stron. Jake skrzywił się. Finney otwarcie utrzymywał, że jego gazeta jest stronnicza i pełna uprzedzeń, szczególnie w kwestiach dotyczących religii i moralności. Mój przyjaciel, powtórzył sobie w duchu Jake, nie jest w stanie pojąć, na czym polega rola gazety, która nigdy nie jest ani za, ani przeciw, tylko pisze prawdę bez względu na to, komu w danym wypadku nadepnie na odcisk. Jake wiedział, że Finney nigdy tego nie zrozumie. Prędzej piekło zamarznie, choć teologia Finneya stanowczo wykluczała taką możliwość. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się z impetem. - Okay - zagrzmiał Doc - zgrzewka Coors dla mnie, trzy budweisery dla Jake'a, a dla świętoszka Shirley Temple. Wręczył Finneyowi 7-Up bez cukru. Podnosząc opakowanie z piwem, dodał: - Może mnie zaprowadzić do piekła, ale do pizzy jest niezastąpione! - Daj spokój, Doc - odparł Finney. - Dobrze wiesz, że nigdy nie przywiązywałem do tego wagi. To, gdzie spędzisz wieczność, nie zależy od tego, co pijesz, tylko od tego, kogo znasz. - Jasne - powiedział Doc. - No cóż, na pewno znam tę młodą damę za ladą w Gino's... I jeśli łapiesz, co mam na myśli, bardzo chciałbym ją poznać w sensie biblijnym.

Jake uśmiechnął się. Finney też zrozumiał aluzję, ale nie zareagował. Jake wiedział, co czują teraz jego obaj przyjaciele, zupełnie jakby miał przed oczyma zapis ich myśli. Małżeństwo z Betsy nie stanowiło dla Doca żadnej przeszkody w jego seksualnych podbojach; fakt ten był źródłem niekończącego się konfliktu między przyjaciółmi. A właściwie, poprawił się w myślach Jake, był to konflikt prowokowany przez Finneya, który okazywał się na tyle nietolerancyjny, że wtykał nos w nie swoje sprawy i pozwalał sobie na komentarze, ilekroć Doc próbował szukać szczęścia poza małżeństwem. Pozostałe trzy minuty jazdy upłynęły w krępującej ciszy. Jack przypomniał sobie incydent sprzed roku, kiedy trzej amigos wybrali się na całonocne polowanie na kaczki. Na postoju Doc zaczął flirtować z jakąś kobietą. Kiedy zapisywała mu swój numer telefonu, Finney powiedział: „Nosisz obrączkę, Doc”. Zakłopotana kobieta nagłym ruchem zakryła swoją własną obrączkę i momentalnie ulotniła się razem z kartką z numerem. Rozwścieczony Doc obrzucił Finneya całym mnóstwem niewybrednych wyzwisk ze swojego bogatego repertuaru, Finney zaś nie ustępował mu w złości. Jake nie umiał przypomnieć sobie dokładnie całego zajścia, ale na zawsze utkwiły mu w pamięci słowa Finneya skierowane do Doca: „Nie próbuj bez przerwy udowadniać, że jesteś mężczyzną, tylko zacznij się tak zachowywać”. Jake musiał użyć całej swojej inteligencji i nieco fizycznej siły, żeby zapobiec powtórnym mistrzostwom akademika w zapasach. Czasem przechodził go dreszcz na myśl, co by się stało, gdyby strzelba Doca znajdowała się akurat w jego rękach, a nie w samochodzie. Później, przy ognisku, Finney przeprosił za swój wybuch złości, ale też w swoim staroświeckim stylu dał im do zrozumienia, że nie żałuje słów o wierności małżeńskiej skierowanych pod adresem Doca. W myślach Jake'a znów zabrzmiał jego głos: „Stałem przy tobie, kiedy przysięgałeś. Przyjaciele pomogą ci dotrzymać przyrzeczeń. Nie będą odwracać oczu, kiedy zapragniesz je złamać”. Słowa te nie przestawały nurtować Jake'a, być może dlatego, że choć również był drużbą na weselu Doca, nie powiedział nic, co mogłoby go powstrzymać, zarówno tamtym razem, jak i przy wielu innych okazjach. Czy to znaczy, że jesteś lepszym przyjacielem niż ja? Kto mianował cię sędzią całego świata? Jakim prawem mówisz Docowi, co ma robić? W Jake'u wciąż kipiała wściekłość, ale zdawał sobie sprawę, że to tylko jedna strona problemu. Jakim bowiem prawem Doc oszukiwał żonę? Tak, i jakim prawem ja oszukiwałem Janet? Tych pytań nie można było od siebie oddzielić. To wszystko brzmiało zbyt znajomo. Coś na kształt ciemnej chmury zawisło nad całą wyprawą, i po raz pierwszy w życiu Jake nie mógł doczekać się jej końca. Dlatego też teraz, kiedy temperatura w samochodzie nieco się podniosła i powróciły dawne wspomnienia, Jake skulił się na siedzeniu. Pragnął z całych sił, żeby to drobne spięcie w aż za dobrze znanej im kwestii nie zakończyło się dziś awanturą. Dojechali do Gino's, hamując gwałtownie w strefie do odbierania zamówień. Suburban zakołysał się ostatni raz i już Doc wyskakiwał z samochodu, jakby miał do spełnienia jakąś ważną misję. Finney i Jake szli za nim w milczeniu, obawiając się dalszego rozwoju wydarzeń.

- Cześć, kochanie, miałem nadzieję, że będziesz. Doc skierował te słowa, wypowiedziane nienaturalnie słodkim głosem, do szczupłej osiemnastolatki o orzechowych oczach, ubranej w szmaragdowozieloną sukienkę, i gestem starego zawodowca wyciągnął w jej kierunku rękę; jego palce spoczęły na jej ramieniu. Nie cofnęła się. Przystojny, dobrze zbudowany ordynator chirurgii z Lifeline Medical Center po prostu ją zauroczył. - Masz dzisiaj śliczne włosy, Sheilo. Doc rzucił okiem na identyfikator dziewczyny, ale wymówił jej imię w taki sposób, jakby je pamiętał. Posłała mu nieśmiały uśmiech, delektując się okazywanym jej zainteresowaniem. Doc grał na niej jak na skrzypcach, świetnie się przy tym bawiąc. Jake trzymał się z tyłu. Miał rozpaczliwą nadzieję, że Doc się uspokoi albo przynajmniej Finney będzie siedział cicho. Nagle Finney zrobił zdecydowany krok w stronę Doca i klepnął go po plecach, niwecząc tym samym nastrój bliskości, jaki wytworzył się pomiędzy nim a dziewczyną. Zaczyna się - pomyślał Jake, przygotowując się na najgorsze. - Jest bardzo podobna do Molly, prawda, Doc? - Finney zwrócił się do zaskoczonej, trochę już ośmielonej dziewczyny i wyjaśnił: - Molly to jego nastoletnia córka, musi być w twoim wieku. Tak, Doc i jego żona Betsy mają dwoje uroczych dzieci. Doc i ja, i Jake też, walczyliśmy w Wietnamie. Może uczyłaś się o tej wojnie na lekcji historii - skończyła się jeszcze przed twoim urodzeniem. Ciężko w to uwierzyć, ale musimy być w wieku twojego taty, a może nawet starsi. - Tak? - wymamrotała dziewczyna, bardziej w kierunku lady niż Finneya. - Wszystko jedno. Czar prysnął. - Należy się 28 dolarów i 50 centów. Doc rzucił na ladę kartę VISA, powstrzymując machnięciem ręki Jake'a i Finneya, którzy sięgali po portfele. Pomiędzy przyjaciółmi zapanowało milczenie. Odebrawszy pizzę, skierowali się do wyjścia. - Musimy być w wieku twojego taty - wykrzywił się sarkastycznie Doc, kiedy znaleźli się na parkingu, zalewanym przez strugi deszczu. Jake zaśmiał się z uczuciem ulgi. Jeśli Doc obrócił całe zajście w żart, wszystko dobrze się skończy. Biegnąc do samochodu ze skrzyżowanymi ramionami, co i tak nie uchroniło jego bluzy przed przemoknięciem, pomyślał - Może właśnie uniknęliśmy katastrofy, kolejnego „polowania na kaczki” - przynajmniej na chwilę. Kiedy wszyscy trzej znaleźli się już w samochodzie, Doc włożył kluczyk do stacyjki, ale go nie przekręcił. Między przyjaciółmi ponownie zaczęło narastać napięcie. Siedzieli ramię przy ramieniu, patrząc prosto przed siebie, tak jakby parkingowe kontenery na śmieci były równie interesujące jak zachód słońca nad Wielkim Kanionem. Jake obserwował krople wody spadające na przednią szybę i łączące się w małe wodospady. W nozdrza wciskał mu się ciężki zapach wilgotnego materiału. Po dziesięciu sekundach, które wydawały się trwać w nieskończoność, Doc pochylił się gwałtownie i odwrócił w stronę Finneya. Jego prawe ucho znalazło się tuż przy twarzy Jake'a. Niskim, ociekającym sarkazmem głosem zapytał: - Ach, cóż uczyniłbym bez ciebie, Kaznodziejo Finneyu, Matko Tereso mojego życia? Dzięki ci, dzięki wielkie za bycie moim sumieniem.

- Nie jest to łatwe, ale ktoś musi nim być. Po chwili Finney dodał: - Sam powinieneś spróbować. Mógłbyś się wtedy trzymać z dala od kłopotów. - Nie chcę trzymać się z dala od kłopotów. To, co ty nazywasz kłopotami, ja nazywam życiem. To, co ty nazywasz życiem... - Doc zarechotał. - Dzięki, ale nie skorzystam! - Wpakowałem się kiedyś w duże kłopoty, bo dokonałem złych wyborów. Wolę ich teraz unikać, jeśli mam taką możliwość. - Wiesz co - odezwał się Doc, najwyraźniej nieprzekonany - a może po prostu zaczniesz pilnować swojego własnego życia, a ja swojego? Brzmi sensownie? - A może ja będę pilnował Sue i swoich dzieci, a ty Betsy i swoich? Brzmi sensownie? Siła, której nie sposób się oprzeć, i rzecz, której nie można poruszyć. Finney był równie nieugięty jak Doc. Obaj przypominali dwie morskie skały, wytrwale opierające się skruszeniu. Zdegustowany Doc potrząsnął głową. - Jesteś beznadziejny, Finney. Sam nie wiem, dlaczego tolerujemy ciebie i twoją moralność z epoki kamienia łupanego. Jesteś skamieliną, purytańskim reliktem. Urodziłeś się nie w tym stuleciu, co trzeba. Najlepiej czułbyś się w średniowieczu, a nie tu i teraz. Mamy już dość tej twojej świętoszkowatości. I Jake, i Finney zwrócili uwagę na to „my”. Doc spojrzał na Jake'a w poszukiwaniu wsparcia i czekał na jego potaknięcie. Jake odwrócił głowę i posłał mu porozumiewawcze spojrzenie, którego nie mógł zauważyć Finney, ale powstrzymał się od kiwnięcia głową. Trzymam się od tego z daleka - pomyślał. - Mówiłem ci już, jaki z ciebie wrzód na tyłku, Finney? Chyba tak. Czasem - ton głosu Doca stał się lodowaty - myślę sobie, że jesteś największym głupcem, jakiego w życiu spotkałem. Niespodziewanie jego głos przybrał normalne brzmienie. - Być może jestem sentymentalny, ale mimo wszystko wciąż jesteś moim przyjacielem. Zawahawszy się chwilę, dodał jeszcze: - Ale proszę cię, nie przesadzaj. Moja serdeczność też ma granice. Jake odwrócił się w stronę Finneya, który skinął głową na znak cichej rezygnacji. Siedzące obok niego bomby zostały na chwilę rozbrojone. W oczach Finneya dostrzegł wyraz, którego nie widział nigdy wcześniej. Kłótnia bardzo go zabolała; nienawidził tego konfliktu. Dlaczego więc go prowokujesz? Finney potrafił być tak niezrozumiały, krytykancki i... okropny. Jego zachowanie napawało Jake'a irytacją, frustrowało go. Jasne, że Doc nie był święty i miewał swoje humory, ale miał też dobre serce i był niesłychanie lojalny w stosunku do swoich najbliższych przyjaciół. Jake nie chciał niczego więcej. Dlaczego nie mogło to nigdy wystarczyć Finneyowi? Kiedy Doc wreszcie uruchomił wóz, Jake znów pogrążył się w rozmyślaniach. Utarczki pomiędzy Dokiem i Finneyem były dla niego czymś tak znajomym jak wysłużone domowe kapcie. Dla postronnego obserwatora przyjaźń między nimi byłaby rzeczą niemożliwą; będąc świadkiem takiej wymiany zdań, każdy miałby pewność, że wszystko skończone. Jake jednak wiedział swoje. Zarówno teraz, jak i w

przeszłości, osobowości Doca i Finneya stanowiły punkty odniesienia dla jego własnego życia. Ich skrajne przekonania i zasady były niczym materia i antymateria - dwa przeciwstawne światopoglądy, dwa punkty zapalne, w naturalny sposób sobie wrogie. A jednak uosabiali je ludzie, którzy spędzili ze sobą niemal całe życie. Nieważne, z jaką siłą wybuchał między nimi konflikt i jak bardzo ich dzielił, bo koniec końców dochodziło do pojednania, Jake zaś był zawsze bezstronny. Na tle skrajnych poglądów Doca i Finneya Jake uważał swoje za znośny kompromis, choć w przypływach szczerości zmuszony był przyznawać, że były one, jak napisał w swoim dzienniku przed dwoma zaledwie tygodniami, „michą bezkształtnej papki”. Stanowiły one niemalże przypadkową mieszaninę opinii prezentowanych przez profesorów z college'u i kolegów z mediów oraz wniosków, jakie sam wyciągnął z życiowych doświadczeń. Mimo że cieszył się reputacją konkretnego, rzeczowego dziennikarza, Jake był niczym kawałek żelaza wtłoczony między dwa silne magnesy - swoich przyjaciół. W większym stopniu utożsamiał się z poglądami i niezależnym stylem życia Doca, ale bardziej odpowiadały mu charakter i udane życie rodzinne Finneya. Podziwiał siłę Doca i spokój Finneya. Na kartach prowadzonego przez siebie dziennika przyznawał się do tego, co zawsze skrywał przed innymi. „Czuję się jak moralny kameleon, jak jakiś zmiennokształtny bohater Star-Treka - w barze zachowuję się jak Doc, a na rodzinnym obiedzie u Finneya - jak on sam. Towarzystwo ich obu odpowiada mi, ale ani z jednym, ani z drugim nie mogę znaleźć wspólnego języka”. Zarówno Doc, jak i Finney trwali przy swoich poglądach z niewzruszoną pewnością siebie. Postępowali według wyznawanych przez siebie zasad z wielkim zaangażowaniem i konsekwencją. Doc był zdeklarowanym ateistą i humanistą, Finney gorliwym chrześcijaninem. Doc uważał się za relatywistę, Finney za absolutystę. Doc ufał samemu sobie, a Finney Chrystusowi, którego uważał za Boga. Jake oscylował między nimi, i choć o wiele bliżej było mu do Doca, nie umiał się odnaleźć w żadnym z tych jakże przeciwstawnych światów. Od momentu ukończenia pięćdziesięciu lat, czyli od kilku ostatnich miesięcy, Jake zaczął poświęcać więcej czasu na rozmyślanie nad sensem życia. Problem w tym, że nie miał pojęcia, jak sformułować rozmaite istotne kwestie i do kogo zwrócić się po odpowiedź na ważne pytania. „Skończyłem pięćdziesiąt lat, ale brakuje mi czasu na refleksję - zanotował. - Mogę co najwyżej spisywać przypadkowe myśli. Żyję pod presją ośmiuset słów”. Nawiązywał tu do felietonów, które miał w obowiązku dostarczać swojemu szefowi do dwunastej w południe co poniedziałek, środę i piątek. Zdarzało się, że ich nie kończył albo nie weryfikował faktów, a mimo to regularnie przemawiał z łamów swojej gazety do półmilionowej rzeszy wiernych czytelników; przemawiał również do ich znacznie większej liczby za pośrednictwem agencji. I choć na pierwszy rzut oka Jake Woods sprawiał wrażenie osoby niezwykle racjonalnej i poukładanej, w głębi duszy czuł, że jego świat jest bezładną mieszaniną niepewności i zakłopotania. Czuł się niemal tak samo jak... jak wyrzucona w powietrze moneta, która powinna była pokazać orła albo reszkę, ale nie upadła na płask. Nagły ryk Doca gwałtownie sprowadził Jake'a na ziemię. Krzyczał na kogoś, kto pojawił się na drodze. W strugach ulewnego deszczu Jake nie był w stanie niczego

dostrzec. - Jak idziesz, idioto! Ramię Doca wbiło się w ciało Jake'a, gdy wykonywał gwałtowny skręt w prawo. W jednej sekundzie Jake usłyszał, jak w głosie Doca złość ustępuje miejsca panice, i krew zastygła mu w żyłach. Jego umysł zalała mętna fala niejasnych obrazów. - Nie mogę się zatrzymać! Nie mogę się zatrzymać! - zawył Doc. Suburban rzucił się dziko naprzód sobie tylko znaną ścieżką, jak gdyby właśnie ogłosił niepodległość i pragnął zamanifestować swoją wolną wolę. Niespodziewanie wyrosły przed nim wysoki słup telefoniczny oraz billboard; ściął je, jakby były z galarety, przechylił się niebezpiecznie i uderzył w wysoki na dziesięć stóp nasyp. Jake zobaczył, jak pizza ląduje w zwolnionym tempie na przedniej szybie; sekundę później poczuł potwornie silne uderzenie. Auto odbiło się od nasypu i wpadło z powrotem na szosę. Niczym wściekła bestia postrzelona w pierś, suburban rzucał się i szarpał w agonii, gotów zniszczyć wszystko, co stanie mu na drodze. Gdzieś między ostatnim krzykiem Doca a zimnym, przerażającym szczękiem metalu miażdżonego w trakcie uderzenia Jake stracił przytomność. Ostatnią rzeczą, jaką poczuł, było wrażenie silnego ucisku z obu stron; sprawiły to ciała Finneya i Doca, wyrzucone gwałtownie do przodu i powstrzymane przez pasy bezpieczeństwa niczym dzikie ogiery przez uprząż. W niesamowitej ciszy, jaka zaległa na miejscu wypadku, Jake opadł bezwładnie głową w dół, podtrzymywany jedynie przez pas bezpieczeństwa. Jego ciało zawisło między ciałami przyjaciół; jego dusza - między niebem a ziemią.

ROZDZIAŁ DRUGI Ogłuszający huk i podmuch nieznośnego gorąca przeniosły Jake'a Woodsa z powrotem do śmigłowca Huey, unoszącego się nad Bien Hoa. Poczuł się, jakby uderzono go w twarz gorącym, mokrym ręcznikiem. Podczas szkolenia uczono go, by zawsze zapinać pasy, ale w przestrzeni powietrznej Wietnamu nikt tego nie robił. Był to inny świat i inne obowiązywały w nim zasady. Wgniecenia i rysy widoczne na umocowanych na śmigłowcu karabinach M-60 przypominały mu, do jakiego stopnia. Gdy wylądowali na szorstkiej, smołobetonowej nawierzchni, poczuł się jak astronauta stawiający pierwszy krok na Księżycu. Szeregowiec, który chwycił ekwipunek wyskakującego ze śmigłowca Jake'a, liczącego sobie wówczas dwadzieścia cztery lata, zwrócił się do niego: „Witamy w Hilton, sir”. Nie ulegało wątpliwości, co sobie myślał. Jeszcze jeden przemądrzały żółtodziób w stopniu oficera, dowodzący chłopakami, którzy wiedzą dwa razy więcej niż on. W dziesiątkach snów Jake Woods słyszał, jak ów szeregowiec w nieokreślonym wieku kieruje do niego słowa powitania. Teraz, dwadzieścia sześć lat później, leżąc bez przytomności w szpitalnym łóżku następnego ranka po wypadku, usłyszał je ponownie. Był to jeden z tych snów, gdy człowiek wie, że śni, ale zarazem wszystko wydaje mu się całkiem realne. W tym wypadku było realne, gdyż Jake już raz to przeżył, doświadczył owej bolesnej rzeczywistości, która na zawsze ukształtowała jego życie. Śledził sen przedstawiający tamten rok, tak jak ogląda się sztukę teatralną. Surowy, nieznośnie prawdziwy świat sprzed dwudziestu sześciu lat nie przestawał go przyzywać, wzbudzając w nim najsilniejsze, niezwykle żywe emocje. Zapadła noc, pierwsza w obozie, druga w Wietnamie. Druga noc z trzystu sześćdziesięciu pięciu. Przyleciał tu wczoraj pasażerskim boeingiem 707, maksymalnie zatłoczonym i pozbawionym jakichkolwiek wygód, i oto znajdował się o rzut kamieniem od wrót piekła. Nie mogąc zmrużyć oka, leżał na piętrowym łóżku i rozmyślał. Powietrze stało nieruchomo. Potworny upał działał na niego jak alkohol. Kto umie spać w łaźni parowej? - zastanawiał się. Kto umie spać w smrodzie ciepłych odpadków i surowych ścieków? Gdy człowiek ma dwadzieścia cztery lata i wie, że wkrótce przyjdzie mu umrzeć, trzyma się resztek życia, nawet tak marnych jak leżenie w jakimś żałosnym namiocie. Ostatni raz Jake wyspał się porządnie trzy dni temu. Później zasypiał już tylko na skutek kompletnego wyczerpania. Nagle rozległo się wycie syreny. Zdarzało się to bardzo często. Jake zobaczył kolegów biegnących na skraj obozu i wskakujących do bunkrów. Widział też, jak sam daje nura we własnym namiocie, trzymając głowę nisko przy ziemi. Pomyślał, że pani Green byłaby dumna. To ona, profesorka ze szkoły średniej - nie instruktor na pierwszym obozie - nauczyła jego, a także Doca, Finneya oraz ich rówieśników doskonałej sztuki właściwego osłaniania głowy. Odbywali wówczas ćwiczenia na

wypadek ataku z powietrza. Były to czasy Chruszczowa, Zatoki Świń i schronu przeciwbombowego, który zbudował tato. Zawsze się zastanawiał, co by to zmieniło, gdyby koniec jednak nastąpił. Na niebie wykwitły nagle rakiety oraz pociski smugowe i Jake zobaczył, że powietrze płonie. Nigdy nawet nie pomyślał, że coś takiego jest możliwe. Następnie zaczął się ostrzał z moździerzy. Podgiął palce u stóp tak mocno, że zaczęły łapać go skurcze, i mimo swego młodego, sprawnego ciała, czuł się niczym kaleki starzec. Gdy podniósł głowę, myśląc, że jest już po wszystkim, przez namiot przeleciał kawałek szrapnela, jakby chciał mu tym samym przypomnieć o jego śmiertelności, jakby sama Śmierć mówiła mu: „Tym razem przeżyłeś, ale któregoś dnia wrócę i nic cię przede mną nie ochroni”. Jake setki razy oglądał oczyma wyobraźni pętlę, jaką zakreślił pocisk, w idealnie zwolnionym tempie. Teraz ujrzał ją ponownie, bezbłędną, makabrycznie piękną, jakby stworzoną pod dyktando muzyki. W pierwszym tygodniu jego pobytu w Nam zaopatrzeniowiec wskazał mu skrzynkę z amunicją. Jake widział go teraz wyraźnie - niezakasane rękawy luźnego munduru, okulary i ten południowy akcent. Większość żołnierzy pochodziła z miejsc, takich jak Sebastopol w Mississippi czy Arnoldsville w Georgii. Usłyszał, jak facet mówi coś bardzo dziwnego: „Bierz, ile chcesz”. Tutaj rzeczywiście panowały inne zasady. Żadnego drobiazgowego liczenia jednostek amunicji. Granaty ręczne tworzyły bezładny stos, leżały jeden na drugim, niczym składniki jakiejś sałatki. Nie przypominało to w niczym porządnie ułożonych rzędów, które widział w bazach usytuowanych poza polem walki. Wojna wydawała się schludna, dopóki się na nią nie poszło. Spoglądając na skrzynkę wypełnioną granatami, Jake rzucił w stronę zaopatrzeniowca pytające spojrzenie. „Tak, również granaty. Po prostu bierz, co ci potrzebne”. Brać towar aż do wyczerpania? Jake wziął sześć granatów. Poczuł chciwość, jak wtedy, gdy sięgał po zbyt duży kawałek tarty, ale przecież ten jeden brakujący granat mógł kosztować życie jego lub jednego z jego kumpli. Następnie ujrzał, jak dodaje również minę Claymore z jej siedmiuset stalowymi kulami ułożonymi między warstwami plastiku - taka mina bezlitośnie dziesiątkowała oddział, który znalazł się w jej zasięgu. Była to najefektywniejsza broń w Nam. Nowi żołnierze zawsze wyglądali na żółtodziobów. Mogli być starsi, lepiej zbudowani, mogli nosić identyczne mundury, ale i tak się wyróżniali, inaczej chodzili i mówili. Weterani poruszali się pewnie i zawsze w jakimś celu, czujnie, ale nie nerwowo. Nowi patrzyli na nich jak na bogów. Pod całą tą niedostępnością i szorstką męskością kryła się jednak niemal nieprzenikniona aura wzajemnego zaufania i braterstwa. Odwieczne pozdrowienie „Jak leci, brachu?” oraz znajome klepnięcie w plecy miały swoje głęboko ukryte źródło. Niewtajemniczeni tęsknili za wstąpieniem w szeregi tej specyficznej kompanii, którą mogła ukształtować jedynie walka na śmierć i życie. Po przybyciu do obozu pozostawali jednak na zewnątrz tego kręgu. By stać się jego częścią, musieli potwierdzić swą odwagę, pokazać, że są mężczyznami. Na takich właśnie zasadach zdobywało się przyjaźń, a raz zdobytej nigdy się nie traciło. Młodzi żołnierze pochodzili z Teksasu, Luizjany bądź równie odległych stron, takich jak Iowa czy Nebraska. Z przerzuconymi przez ramię karabinami maszerowali

przez kinowy ekran w umyśle Jake'a. Helikoptery w systemie Dolby służyły za tło dźwiękowe. Armie komarów perfekcyjnie imitowały helikoptery, używając spalonych słońcem ciał żołnierzy jako swojego prywatnego lądowiska. Falangi czarnych mrówek i całe bataliony wielkich, czerwonych rozchodziły się promieniście po ziemi. Jake zaczął bawić się myślą, że prowadzą własną wojnę. Oczyma wyobraźni widział, jak dźwigają worki z piaskiem, rozstawiają zasieki z drutu kolczastego wielkości naparstka, transportują zabitych i przenoszą amunicję dla kumpli, a kiedy dają ognia z artylerii, być może używają maleńkich zatyczek do uszu. Czarne mrówki były przyjazne, czerwone - wrogie. A może na odwrót? Ukląkł, żeby się przyjrzeć. Jesteśmy jak te mrówki - zapisał ćwierć wieku temu w swoim dzienniku młody Jake - z wyjątkiem tego, że stoimy na tylnych odnóżach i przedzieramy się przez szaloną dżunglę przerośniętych filodendronów i ostrej jak brzytwa trawy słoniowej, udając odważnych i od czasu do czasu zapewniając się nawzajem, że naprawdę tacy jesteśmy”. Po kilku tygodniach permanentny strach w sercu Jake'a ustąpił miejsca okresowym napadom lęku; czerwony alarm zmienił się na żółty. Jake często zastanawiał się, czy przybywa mu męstwa, czy też przyzwyczaja się do bycia przerażonym. Do obozu bez przerwy przybywali nowi żołnierze, z którymi lubiło się spędzać czas, gdyż widać było, że są bardziej przestraszeni. Porównując się z nimi, weterani czuli się odważniejsi. Oto Harvey z Zionsville w Indianie. „Harvey - rzucił karcącym tonem Jake - wyglądasz, jakbyś się golił z opaską na oczach!”. To samo powiedział Jake'owi sierżant pierwszego dnia po tym, jak doszło do ostrej wymiany zdań pomiędzy nim a kolczastym krzewem. Uznał to wówczas za głupi żart, ale teraz, wspominając tamto zdarzenie, roześmiał się. Życie wśród komarów, kolców i trawy słoniowej oznaczało, że bardzo trudno będzie pozbyć się szram i blizn. Na szczęście żołnierzom dokuczały również takie rzeczy, jak rozwolnienie czy krwawiące stopy, odwracając tym samym ich uwagę od nieznośnego bólu twarzy. A jednak poza całym tym koszmarem było jeszcze miejsce na godność i szlachetność, na coś, czego potrzebuje każdy człowiek, czy sobie to uświadamia, czy nie. Powód, cel życia, misja. Sprawa. Jake przybył do Wietnamu, by walczyć za tatę i mamę, za brata Bryce'a oraz swoją liczną rodzinę, za przyjaciół ze swych stron oraz za dzieci i wnuki, na które w jego wypadku raczej się nie zanosiło, gdyż znalazł się w takim a nie innym miejscu. Jego świat skurczył się jednak bardzo szybko do własnego plutonu, liczącego trzydziestu łudzi, do facetów z jego prawej i lewej strony, którzy przypominali mu Doca i Finneya. Nie oddawał się już górnolotnym marzeniom o karierze dziennikarskiej czy zdobyciu nagrody Pulitzera; pragnął jedynie utrzymać przy życiu siebie i kolegów, przetrwać konkretny dzień, złożyć rok z tych wszystkich dwudziestoczterogodzinnych przeżytych etapów i wrócić do domu. „Dwadzieścia cztery lata to tutaj bardzo dojrzały wiek” - pisał do Janet, swojej miłości z college'u, której życie znalazło się w stanie zawieszenia, odkąd zaczęła czekać na szczęśliwy powrót swojego mężczyzny. Miał pojawić się w domu, nie w sosnowej skrzynce, tylko cały i zdrowy, by mogli rozpocząć nowe życie i założyć rodzinę. Przeciętny wiek żołnierza na froncie wynosił dziewiętnaście lat. Wprawdzie

jako porucznik przewyższał szarżą wszystkich tych nastolatków, ale gdy po raz pierwszy wysiadł z helikoptera, wydali mu się oni zaprawionymi w boju weteranami. Po kilku miesiącach zmienił się jednak nie do poznania. Stał się starym wyjadaczem i biła od niego pewność siebie prawdziwego weterana, po części dlatego, że wiedział, iż tego właśnie od niego oczekiwano. Jake zobaczył teraz w swoim śnie, jak gra w pokera przy świetle księżyca. O północy potworny żar nieco przygasał. Przynosiło to chwilową ulgę, ale wkrótce żar zaczynał się znów wzmagać, zapowiadając nowy piekielny dzień. Gdy upał słabł, ustawał nieco odór martwych ryb i gnijących roślin. Nocne niebo zapaliło się niczym od fajerwerków - surrealistyczna ekstrawagancja rodem z Disneylandu, ale bez Dzwoneczka. To, co w każdym innym miejscu zaabsorbowałoby człowieka bez reszty, tutaj stawało się prozaiczne. Świetliste ślady pocisków smugowych oraz widoczne w ciemnościach eksplozje znacznie przewyższały swą jasnością oślepiającą zorzę polarną, którą Jake obserwował kiedyś w Kanadzie. Niedługo znów nastanie ranek, zbyt szybko. Nigdy nie było się na to gotowym. W hrabstwie Benton Jake, Doc i Finney używaliby węży i owadów do straszenia dziewcząt. W dżungli rutynowo je ignorowali. Na początku Jake gwizdał i rzucał komentarze na ich temat, teraz jednak po prostu strzepywał je z siebie i szedł dalej. Jego kompania oswoiła Bilbo, małpkę drzewną, która była mu prawie tak bliska jak Champ, jego golden retriever, za którym tęsknił bardziej, niż chciał się do tego przyznać. Bilbo wczołgiwał mu się na plecy, tańczył na jego ramionach i wykradał mu z ręki jedzenie, nawet jeśli znajdowało się w odległości zaledwie kilku cali od jego ust. Jake unikał pokusy chodzenia na skróty przez krzaki, gdzie rozmieszczone przez Wietkong miny-pułapki zabiły dwóch ludzi z jego plutonu, Jima z Oak Ridge i Warrena z Port Angeles. Dręczyła go niepewność tego wszystkiego. Zobaczył, że przymierza się, jak czynił to dziesiątki razy, do oddania strzału, chcąc zlikwidować ukrywającego się w zaroślach wroga, po czym odkrywa, że owa poruszająca się postać to żołnierz, który spał obok niego w nocy. Przeklinał północnowietnamską armię za to, że nie miała na tyle przyzwoitości, by wystroić się w jaskrawe mundury, ustawić rząd za rzędem i pomaszerować w idealnych szeregach w rytm werbla, niczym Brytyjczycy podczas wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Jaka szkoda, że Wietkong nie przeszedł przeszkolenia u ubranych na czerwono Anglików. To dopiero byłaby zabawa, myślał sobie Jake, wystrzelać ich po kolei jak podczas ćwiczeń na celność. Sprowadzić niespiesznie haubicę 105 mm, dać sygnał rozpoczęcia wojny i właściwie dopiero wtedy zobaczyć, do czego się strzela. Ale to by się tutaj nigdy nie mogło zdarzyć. W przeciwieństwie do Brytyjczyków, Victor Charlie nie był cywilizowany, a jedynie podstępny, przebiegły i nieprzewidywalny. Nawet najbardziej rutynowy patrol wydawał się przez to tak relaksujący, jak spacer wzdłuż sześciocalowego gzymsu dziesięciopiętrowca. Jednakże dzięki tej świadomości wciąż pozostawało się przy życiu.Żołnierz lustrował horyzont przez lornetkę, nie dostrzegając nigdzie Charliego, po czym spuszczał wzrok i widział wychodzący z jego własnej piersi bagnet, który wpychał mu do ust blaszkę identyfikacyjną. Ostatnia chwila życia na tym świecie miała smak metalu. Jake tylko raz skrzyżował spojrzenie z wrogiem. Stał on teraz

przed nim ponownie, tak samo rzeczywisty jak dawno temu, w przeszłości. Jake mógł spojrzeć głęboko w jego ciemnobrązowe oczy, które już na zawsze zostały mu w pamięci. Charlie był młody; wyglądał na oddanego, odważnego i przerażonego, tak samo jak Jake. Jeden z nich musiał zabić drugiego. Charlie nosił rosyjski AK-47, trzy funty cięższy od M-16 Jake'a. Niższy, drobniejszy człowiek nosił większą broń. Jake zawsze wierzył, że ta dysharmonia uratowała mu życie, pozwalając mu użyć broni o ułamek sekundy szybciej i trafić Charliego w pierś. Wystrzelona w odpowiedzi kula przeleciała cztery cale nad lewym uchem Jake'a. Patrząc, jak z Charliego uchodzi życie, zastanawiał się nad pytaniami, które młodzi ludzie zazwyczaj pozostawiają filozofom i księżom. „Dokąd on poszedł? Dokąd pójdę ja? I kiedy? Czy wraz ze śmiercią przyjaciela umiera przyjaźń? Czy przeżyje ona śmierć? Czy jest w tym jakiś sens? Czy kiedykolwiek to zrozumiem?”. Pewnego razu w barze dla oficerów zaczął rozmawiać z kapitanem. „Po tej stronie życia - powiedział kapitan - jest szef, dowódca dokonujący przeglądu wojsk. Starasz się, żeby był zadowolony, prawda?”. Tak właśnie postępował Jake i wszyscy inni. „Ale istnieje jeszcze Najwyższy Dowódca - kontynuował. - Dokona on przeglądu wojsk po tamtej stronie. Naszą misją jest sprostanie jego oczekiwaniom, najwyższym zaś celem - pozytywna ocena naszych oddziałów”. Zdarzyło mu się już uczestniczyć w kilku wymianach ognia, podczas których chował dumę do kieszeni. Świadomość, że każdego dnia może zginąć, skłaniała go do rozmyślania nad tym, co usłyszał. Jak to ujął kapitan: „W okopach strzeleckich nie ma ateistów”. Ale w następnych latach słowa te straciły na ważności. Ponieważ pochłaniała go bez reszty życiowa krzątanina, przebijały się przez ten mur jedynie wtedy, gdy opuszczał gardę. Albo tutaj, w snach. Siedział teraz przy ognisku, uśmiechając się znacząco na widok nalepek na racjach żywnościowych, które wyglądały jak zapowiedź wyśmienitej uczty. Jak się jednak zawsze później okazywało, składało się na nią duszone danie z pudełka. Wciąż czuł w ustach smak fasoli Ham & Lima, czyli tłuszczu zmieszanego z solą oraz bardziej treściwymi kawałkami jedzenia w ilościach tak niewielkich, że ich poszukiwanie było prawdziwą przygodą. Oderwał górę kosza, tworząc w ten sposób prowizoryczną obręcz do koszykówki, po czym zaczął słuchać, jak Gordy, Baton Rouge Gordy, gra na swoim dwunastostrunowym martinie. Gordy śpiewał piosenki Simona i Garfunkela. Wysokie dźwięki sprawiały mu wyraźną trudność i choć bardzo się starał, spadał na niego zawsze grad wyzwisk i odpadków. A Bridge over Troubled Water. Słyszał go teraz tak wyraźnie, jak pierwszy poranny utwór dobiegający z nastawionego na cały regulator radiobudzika. Kompania Bravo. Brzmiało super męsko. I tak też bywało. Czasami Jake czuł się tak, jak tylko może czuć się kompletnie wykończony mężczyzna, który ma pewność, że nie zrobi już kolejnego kroku, a jednak idzie naprzód jeszcze dziesięć mil. Był jak myśliwy, który podjąwszy ryzyko i dokonawszy cudów męstwa, wraca z upolowaną zwierzyną, cały w bliznach, a jednak gotów do uroczystego świętowania. Nie ma większego święta niż to, na które samemu się zasłużyło - pomyślał. Jake świętował w mieście w towarzystwie kolegów oraz ciemnoskórych bezimiennych kobiet, czerpiących korzyści z seksu, czyli jedynego towaru, jaki miały na sprzedaż. Ich twarze i ciała stanowiły chwilowe wytchnienie od brzydoty wojny.

Tak jak jego koledzy, Jake ignorował wszelkie ostrzeżenia przed chorobami wenerycznymi, nawet przed budzącym przerażenie „czarnym syfem”, będąc zdania, że chętnie żyłby z tą chorobą, gdyby tylko oznaczało to, że ocaleje. Rozkoszował się nie tyle pijaństwem czy przypadkowym seksem, ile faktem, że dzięki nim można było na chwilę zapomnieć o nudzie i ciągłym strachu. Oto czym czasami wydawała mu się wojna - nudą przeplataną strachem. Usłyszał płaczące niemowlęta. To było najgorsze. Gdy żołnierze przechodzili przez wsie, budziły się w nich najlepsze ludzkie instynkty, takie na przykład, jak potrzeba pocieszenia płaczącego dziecka. Później uświadamiali sobie jednak, że niosą M-16 i pas z amunicją i że te biedne dzieciaki się boją. Widzieli, jak stare kobiety, młode matki oraz dzieci zatykają uszy i uciekają w popłochu, a innym znów razem wyciągają ręce, jakby prosiły, by je podnieść i przytulić. Chcieli otworzyć dla nich serce i ramiona, wiadomo było jednak, że mogą należeć do Wietkongu, że są w stanie zabić, podając żołnierzowi koszyk z odbezpieczonym granatem. Dzieci. Przybyli tutaj, żeby uratować je przed nadchodzącym z północy totalitaryzmem i spustoszeniami, jakie ze sobą niósł. Wojna mogła je ocalić, myślał Jake. Gdyby tylko mogli wygrać ją Amerykanie. Ale ktoś ustalił zasady tak, żeby nie doszło to do skutku. A w tym samym czasie dzieci umierały. Nie istniało nic bardziej tragicznego nad śmierć dziecka. Przed wojną Jake miał pewien powód, żeby o tym myśleć. Teraz refleksje powróciły. Śmierć dziecka. Można było znieść tę myśl jedynie przez jej ignorowanie, udając, że nic się nie stało. Przed oczyma stanął mu Hyuk. Był najbliższym przyjacielem Jake'a wśród Montagnardów, rdzennych mieszkańców centralnych terenów górskich, zwanych przez siły amerykańskie „Korpusem 2”. Był dzielnym i lojalnym góralem. Jego skromna postura nie zdradzała na pierwszy rzut oka drzemiącej w nim siły. Życzliwy i beztroski, kochał życie oraz swoją małą rodzinę. Należał do tego rodzaju ludzi, którzy umieli przekonać żołnierzy, że warto walczyć, nawet jeśli raporty z kraju donosiły, że za amerykańskich studentów już nie warto. Widząc Jake'a, Hyuk natychmiast uśmiechał się szeroko i pytał: „Jak leci, brachu?”.Syn, żona oraz matka Hyuka mieszkali wraz z nim w niewielkiej chatce, wzmocnionej kawałkami żelaza, tekturą i drewnianymi paletami. Mamasan i jej młoda szczupła synowa raczyły Jake'a swoimi smakołykami, nie wyłączając zgniłego sosu z ryb, którego nazwy nie mógł zapamiętać. Były to ciepłe, szczodre i dobre kobiety, oddane bez reszty Hyukowi i jego małemu synkowi. Któregoś dnia, w dziesiątym miesiącu służby Jake'a, zdarzyło się coś niewyobrażalnego. Kiedy Hyuk był na patrolu, pewien znany w okolicy komunista spustoszył jego chatę i zabił mu żonę, matkę oraz syna, po czym przepadł z powrotem w ciemnościach niczym karaluch. Wróciwszy po dwóch dniach, Hyuk odkrył straszną prawdę. Padł na kolana, szlochał i krzyczał. Bardzo się zmienił. Stał się zuchwały i lekkomyślny, zapewne dlatego, że nie miał już po co żyć. Do momentu tragedii Jake nie zauważył nigdy u Hyuka najmniejszych oznak podłości, teraz jednak jego przyjaciel stał się ponury i bezwzględny. Uśmiech gościł na jego twarzy coraz rzadziej i stawał się coraz bardziej złowieszczy. Któregoś dnia zniknął samotnie w dżungli, uzbrojony po zęby. Jake wiedział, w jakim celu. Zamierzał znaleźć tego człowieka, zdrajcę, który zabrał mu całą rodzinę: matkę, która dała mu życie, syna, któremu dał życie on sam, i żonę,

która była jego życiem. Jake nie miał wątpliwości, co z nim zrobi, jeżeli go znajdzie. Kiedy Hyuk zniknął, Jake wiedział, że już go więcej nie zobaczy. I tak było. Nigdy się nawet nie pożegnali. Hyuk pojawiał się często w snach Jake'a, który zastanawiał się, czy jego wietnamski przyjaciel zdołał zabrać ze sobą mordercę, gdy sam odchodził na tamten świat. Dobrze rozumiał instynktowny odruch, który nakazywał człowiekowi chronić swą matkę, żonę oraz dziecko i poświęcić wszystko dla dokonania zemsty na tych, którzy pozbawili ich życia. Nie chodziło tu wcale o męską agresję i wściekłość. Wobec takiego obrotu rzeczy stosowano SOP, standardową procedurę operacyjną. Pochodziła ona z głębi ludzkiego wnętrza, przekraczając granice kultur i ras. Jake patrzył na film tak, jakby oglądał go już setny raz. Za każdym razem było jednak trochę inaczej - małe zmiany przywoływały z powrotem ukryte głęboko wspomnienia, a luźne skojarzenia, które wcześniej nie przychodziły mu do głowy, prowadziły go w nowym kierunku. Znowu doświadczał cudownego uczucia towarzyszącego zrzucaniu poczty. Parę razy w tygodniu przylatywał do nich helikopter z nową zmianą żołnierzy oraz najbardziej oczekiwaną rzeczą, czyli workiem listów. Święte listy, pieczołowicie otwierane i rozkładane, niosące słowa radości i nadziei lub żałoby i niedotrzymanych zobowiązań. Bez względu na to, czy były to kwieciste miłosne sonety, listy typu „Drogi Johnie” czy po prostu wiadomości z rodzinnego miasta i wycinki z gazet, odwracały one uwagę żołnierzy od czasu i miejsca, które rozpaczliwie domagały się zapomnienia. Jake czytał swoją korespondencję, popijając przy tym mocną kawę z zaśniedziałego aluminiowego kubka, porysowanego od ciągłego obijania się w jego plecaku podczas patroli. Delektował się każdym słowem otrzymanym z domu, jakby było ono kroplą rosy w ustach kogoś, kto umiera z pragnienia. Listy przypomniały mu, jak bardzo tęskni za czystym, rześkim powietrzem Oregonu i za płynącą tam wodą, orzeźwiającą i niebieską - w przeciwieństwie do tutejszej, stojącej, brązowozielonej. Tęsknił za łagodnym deszczem z szarych obłoków, gdyż miał już dość czarnych, monsunowych chmur, zdolnych w dziesięć minut przemienić suchą, pokrytą kurzem ziemię w błotnistą breję. Jednakże jeszcze bardziej niż za miejscem tęsknił za ludźmi. Listy stanowiły niezwykle istotny dowód na to, że tamten świat wciąż istnieje, jest jak najbardziej rzeczywisty i co więcej - oczekuje jego powrotu. Podczas Święta Dziękczynienia i Bożego Narodzenia, kiedy dostawał gorące posiłki, przysięgając sobie przy tym, że już nigdy nie będzie traktował ich jak najbardziej oczywistej rzeczy pod słońcem, wyjmował ponownie listy i zdjęcia, dzieląc posiłek ze wszystkimi, którzy do niego napisali. Rozkoszował się ciepłem listów od Janet i mamy, po czym na nie odpisywał. Ich zdjęcia stawiał przy swojej pryczy. Nie było tylko zdjęcia taty. W jakiś sposób wydawało mu się to właściwe. Kiedy Jake potrzebował ojca, nigdy go przy nim nie było. Tak mu się przynajmniej wydawało. Czasami któryś z kolegów podrzucał czasopismo pornograficzne obok zdjęcia Janet. Kartkując strony, często odwracał fotografię do ściany. Odczuwał wstyd, ale również potworną samotność. Pornografia była jak trawa, środek znieczulający, który uśmierzał ból samotności; z drugiej jednak strony, taka podróbka miłości pogłębiała w nim wewnętrzną pustkę. Nie chodziło jedynie o okrągłe ciała kobiet ze

zdjęć, ale o ich okrągłe oczy, podobne do oczu dziewczyn, z którymi chodził do szkoły. Przypominały mu o domu. Dom. Co się działo w domu? Czy go jeszcze kiedyś zobaczy? A jeśli tak, to czy cały czas będzie taki sam? Rozgorączkowany umysł Jake'a zaprzątnęły teraz niemal całkowicie wizje jego pierwszego wyjścia na przepustkę. Siedział w Bangkoku i czytał amerykańską gazetę, gotując się niemal z gniewu. Kim byli ci głupawi reporterzy, którzy nie umieli zrelacjonować we właściwy sposób nawet elementarnych faktów, nie mówiąc już o ich interpretacji? Przedstawiali wszystko w taki sposób, jakby zachowanie porucznika Calleya i masakra w My Lai były chlebem powszednim w amerykańskiej armii. Nawet potworności dokonywane przez komunistów, ich bestialskie mordy popełniane na niewinnych ludziach, przypisywali amerykańskim żołnierzom. Gdybyśmy przestali bombardować tych miłych Wietnamczyków z północy, nie zrobiliby nikomu krzywdy. Tak, to prawda. Tylko kto rozpoczął tę wojnę przeciwko niewinnym ludziom? Na pewno nie my! Gdyby to zależało od Jane Fondy, amerykańskie dzieci miałyby wolne od szkoły w dniu urodzin Ho Chi Minha, a nie George'a Washingtona. Jake był wściekły na nią, ale w jeszcze większym stopniu na dziennikarzy, którzy popierali tego typu wypowiedzi, płytkie i pełne nieścisłości. Była po prostu, tak jak reszta ludzi w Hollywood, głupią, egocentryczną ignorantką, ale oni, dziennikarze, powinni przecież wiedzieć lepiej. Co ich właściwie upoważniało do wywyższania się nad pochodzących z farm chłopaków, którzy umierali w dżungli po to, by ich „wolna prasa” taką właśnie pozostała? Kim byli ludzie perorujący na temat tego, co jest dobre, a co złe, i która z oddalonych o dziesięć tysięcy mil wojen jest sprawiedliwa, która zaś nie? Co wiedzieli o żołnierzach walczących na liniach frontu za wolność, którą można było łatwo szafować, gdy nic nie kosztowała? Nic ich nie kosztowała, bo inni mężni ludzie zapłacili za nią własnym życiem. Dla tych pasożytów, robiących kariery kosztem cudzego potu i krwi, wypaczanie faktów stanowiło „standardową procedurą operacyjną”. Byli jak pijawki, które Jake musiał z siebie strząsać po przejściu przez rzekę. Czy ci dziennikarze przeszli szlak Ho Chi Minha ukrywali się w Khe Sahn albo okazali męstwo podczas ofensywy Tet, którą tak skwapliwie i błędnie ogłosili zwycięstwem armii północnowietnamskiej? Ci palanci nie byli nawet w stanie podnieść plecaka, naładować karabinu lub zapiąć spodni bez instrukcji obsługi. Nie rozpoznaliby miny Claymore, nawet gdyby wybuchła im w tyłkach, czego zresztą Jake zaczął im życzyć. Nie mieli o niczym pojęcia, aroganckie głupki. Żywił do nich wielką urazę. „Boo koo” - pomyślał, używając starego wietnamskiego wyrażenia, pochodzącego od francuskiego beaucoup. W miarę rozwoju akcji filmu wspomnienia stały się przyjemniejsze, ponieważ podczas tej samej przepustki spotkał się z Finneyem i Dokiem. Mimo iż przechodzili szkolenie w Forcie Benning w tym samym czasie, nie było żadnej gwarancji, że ich lata w Nam pokryją się. A jednak tak się właśnie stało. Istniała ponadto pewna obawa że nawet wtedy nie uda im się spotkać, gdyż jako trzej porucznicy służyli w różnych kompaniach. Ale szczęśliwym zrządzeniem losu, który zawsze wydawał się im sprzyjać, wylądowali w tym samym batalionie, składającym się z siedmiuset ludzi. Chociaż nie przedzierali się przez dżunglę ramię w ramię, każdy z nich zawsze pamiętał, że jego przyjaciele są w pobliżu, gdzieś w Korpusie 2, oddaleni o zaledwie

trzydzieści minut lotu helikopterem, co w porównaniu z resztą świata było niczym spanie na tej samej pryczy I jeśli dziś zatrzyma Charliego, być może powstrzyma go przed zabiciem ich za jakieś trzy tygodnie. W Wietnamie człowiek chwytał się takich myśli, każdej myśli, która choć odrobinę ułatwiała służbę i nadawała jej nieco więcej sensu. To, że spotkali się podczas tego bezcennego tygodnia odpoczynku, było zasługą Doca. Wszyscy trzej podali tę samą datę i wyrazili chęć spędzenia urlopu właśnie w Bangkoku, choć zdawali sobie sprawę, że przychylne rozpatrzenie ich podań wydaje się mało prawdopodobne. Ale Doc, wytrawny pokerzysta, który umiałby zablefować w grze z samym diabłem, wygrał na tyle pieniędzy, by przekonać urzędnika w dowództwie, że powinni się zobaczyć. Spotkanie trzech amigos w Bangkoku było wielkim triumfem. Finney pierwszy dotarł na umówione miejsce. Jake podkradł się do niego od tyłu, złapał go znienacka i krzyknął: „Jak tam, brachu?!”. Poklepali się po plecach, wymierzyli sobie po kuksańcu w brzuch i chwilę się mocowali, obejmując się, ale nie przytulając, tak jak zwykle robią to mężczyźni. Doc dołączył do nich w ciągu godziny. Przechwalali się swoimi wyczynami i opowiadali o chwilach, w których ledwie udało im się uniknąć śmierci. Odśpiewali też kilka razy Wraca żołnierz do domu. Nie istniało dla nich nic bardziej ekscytującego czy radosnego nad czekanie na wytęskniony powrót do domu po wzorowym odbyciu służby. Wszyscy trzej byli już bliżej tej chwili niż dalej. Jake'owi brakowało do końca zaledwie trzech miesięcy. Ślubowali, że przetrwają Wietnam, odsłużą ostatni rok w bezpieczniejszych miejscach i po powrocie do domu znów będą żyć razem w Oregonie. Jake ujrzał w swoim śnie, jak Doc eleganckim gestem wznosi toast budweiserem. „Panowie, może nie jest to porządna wojna, ale w końcu jedyna, jaką mamy!”.Wszyscy się upili - również Finney (było to jeszcze przed jego przemianą) - i przez cały tamten cudowny wieczór, albo takie mieli przynajmniej wrażenie, udawali, że są w domu. Wróciwszy na swoje stanowisko, Jake zapisał w dzienniku: „Pijaństwo nie zna długości i szerokości geograficznej. To, gdzie jesteś, wydaje się nie mieć nic do rzeczy, i prawdopodobnie dlatego picie jest najpopularniejszym sposobem spędzania czasu na przepustkach”. Skończył pisać mniej więcej na cyfrze 86 - oznaczała ona liczbę dni, które musiał jeszcze przeżyć w Wietnamie, zanim wskoczy do helikoptera, który miał zabrać go do pasażerskiego boeinga 707, ten zaś z kolei do domu. Jeszcze jeden dzień bliżej do Janet i psa Champa, do chevroletów corvette, hamburgerów z Dea's, toalet ze spłuczką i prawdziwych pór roku, które można opisać na wiele innych sposobów niż tylko „upalna” czy „nie do zniesienia”. Jake dokonał przeglądu żołnierzy, których kiedyś znał. W jego wizjach dobroć mieszała się z podłością. Niektórzy z walczących u jego boku chłopaków byli najbardziej życzliwymi i najwspanialszymi ludźmi, jakich kiedykolwiek spotkał. Przez jego sen przewinęło się trzech małych chłopców z hrabstwa Benton, bawiących się w wojnę wśród pól pszenicy. Przegrana oznaczała wówczas konieczność kupienia kolegom butelki oranżady w sklepie u Millera, a nie odesłanie do domu w sosnowym pudle. Czy to nie był Slider, żołnierz piechoty z Pensacola, ze swoim silnym akcentem i szerokim uśmiechem? O nie, to znów działo się naprawdę. Slider, nie idź tam.