Alexander Tamera
Po miłość do Mesa Verde
Elizabeth Westbrook – bardzo nowoczesna, jak na koniec XIX wieku, córka
pułkownika Unii w wojnie secesyjnej, a obecnie szanowanego kongresmana –
porzuca wygodne życie w Waszyngtonie i przybywa do miasteczka Timber Ridge
na Terytorium
Kolorado z całym oprzyrządowaniem do robienia zdjęć. Tu, w sercu Gór
Skalistych, na swojego przewodnika i asystenta wynajmuje Josiaha Bircha, byłego
niewolnika z plantacji w Georgii, zaskakująco mądrego i błyskotliwego. W górach
spotykają Daniela Ransletta, byłego kapitana Konfederacji, strzelca wyborowego
podczas wojny, genialnego myśliwego i zdeklarowanego samotnika.
Tę trójkę dzieli praktycznie wszystko – pochodzenie, światopogląd i życiowe
doświadczenia. Splot zdarzeń sprawia, że zmuszeni są razem wyruszyć do Mesa
Verde – wykutego w skale miasta Indian ¬– każde w sobie tylko wiadomym celu,
każde z tajemnicą swojej przeszłości.
W wierze pomarli oni wszyscy, nie osiągnąwszy tego, co im
przyrzeczono, lecz patrzyli na to z daleka.
Hbr 11,13
[Biblia Tysiąclecia, wydanie trzecie poprawione]
1
GÓRY SKALISTE, TERYTORIUM KOLORADO 15 KWIETNIA
1875
Elizabeth Garrett Westbrook podeszła do krawędzi urwiska,
bynajmniej nie zrażona głębokością przepaści. Każda chwila
dotychczasowego życia przygotowywała ją do tego momentu.
Przekonanie to było równie pewne jak dudnienie w jej piersiach. W wieku
trzydziestu dwóch lat Elizabeth wciąż nie była kobietą, jaką pragnęła się
stać, i między innymi dlatego przejechała trzy tysiące kilometrów na
zachód, aby dotrzeć do Timber Ridge na Terytorium Kolorado. Porzuciła
dotychczasowe życie, by podążać za swoimi marzeniami tak długo, jak
będzie trzeba.
Chłód przenikał stopniowo przez wełniany płaszcz Elizabeth, jej
bluzkę, a nawet bawełnianą koszulę, którą miała pod spodem. Owijając
się szczelniej płaszczem, Elizabeth objęła wzrokiem gładką taflę rzeki i
wyrzeźbioną dolinę, leżące głęboko w dole, oraz góry — wyniosłe,
poszarpane i jak okiem sięgnąć spowite blaskiem świtu. Zerknęła w dół,
gdzie pod czubkami jej butów raptownie kończyła się ziemia, a otwierał
kanion tak głęboki, że zapierało dech w piersiach.
Waszyngtońskie biura „Kroniki" zajmowały czterokondygnacyjny
budynek. Elizabeth stwierdziła, że gdyby ustawić jeden na drugim co
najmniej dziesięć takich domów i tak nie dorównałyby wysokością
urwisku, na którym stała. Nigdy dotąd nie otwierały się przed nią takie
perspektywy. Czuła się maleńka w porównaniu z otoczeniem, a
jednocześnie myślała z nabożnym podziwem, że ten sam Stwórca, który
zaaranżował tak majestatyczne piękno, składa w całość niespójne
fragmenty jej życia.
Rywalizacja była zaciekła, a jednak jej się powiodło: została jednym z
trzech finalistów — kandydatów na stanowisko etatowego dziennikarza i
fotografa „Waszyngtońskiej Kroniki Codziennej". Pozostali dwaj
kandydaci to mężczyźni, których znała, lubiła i szanowała i którzy
potrafili utrwalać świat okiem aparatu równie dobrze jak słowem. A
zatem aby się wykazać, musiała włożyć w swoją pracę dodatkowy
wysiłek.
Zerwał się lekki wietrzyk. Elizabeth odsunęła z twarzy jeden z loków i
wciągnęła głęboko zimne, rześkie powietrze. Przytrzymała je w płucach,
a następnie wypuściła stopniowo, wedle wskazówek lekarzy.
Wychwalane za czystość i właściwości lecznicze górskie powietrze
okazało się bardziej rozrzedzone i orzeźwiające, niż przypuszczała.
Skoncentrowana na powrót na swoim zadaniu, założyła plecak,
sprawdziła po raz kolejny linę z węzłami, którą obwiązana była w pasie, a
następnie rozsznurowawszy trzewiki, postawiła stopę w samej pończosze
na zwalonym pniu.
Sprawdziła, czy ta naturalna kładka wytrzyma jej ciężar i stwierdziła,
że owszem, nawet z zapasem. Drzewo wyglądało na stabilne, lecz
Elizabeth zdążyła się już przekonać boleśnie na własnej skórze, że
niekiedy pozory mylą. Przebiegła wzrokiem wzdłuż sękatego pnia do
miejsca, w którym stykał się z drugim brzegiem, oddalonym o dobre
sześć metrów. Nigdy nie miała lęku wysokości, ale kiedy już zaczynała
przechodzić nad przepaścią, pilnowała się zawsze, by nie patrzeć w dół.
Lepiej skupiać się na celu niż na przeszkodach. Poprawiła plecak i,
maksymalnie skupiona, zrobiła ten pierwszy krok.
— Żeby tylko pani nie spadła, panno Westbrook!
Elizabeth wystraszona cofnęła się w bezpieczne miejsce i odwróciła,
by spojrzeć za siebie. Josiah stał na krętym górskim szlaku, ściskając
drugi koniec liny przywiązany do drzewa.
Na jego mahoniowej twarzy malowała się niepewność.
— Zwyczajnie, psze pani, chciałem tylko ostrzec ostatni raz, zanim
pani ruszy.
Elizabeth próbowała przybrać łagodny ton, choć serce wciąż miała w
gardle.
— Zapewniam cię, Josiahu, że dam sobie radę. Robiłam to już
niezliczoną ilość razy. — Owszem, to prawda, chociaż nigdy na tak
wielkiej wysokości. Nieważne jednak, czy chodziło o dwa metry, czy
dwieście; umiejętność bezpiecznego przejścia nad przepaścią
sprowadzała się do skupienia i zachowania równowagi. Przynajmniej to
właśnie Elizabeth sobie wmawiała. — Ale gdybyś tylko przestał
wrzeszczeć, byłoby mi łatwiej.
Jego śmiech był tak głęboki, jak ten kanion, nad którym stali, i równie
delikatny, jak wiejący w tej chwili wietrzyk.
— Ja nie wrzasłem, psze pani. Kobiety, o te to wrzeszczą. My,
mężczyźni, krzyczymy.
Rzuciła mu spojrzenie pełne dezaprobaty.
— A zatem proszę... powstrzymaj się od tych swoich męskich
krzyków.
Josiah skubał rondo znoszonego miękkiego kapelusza.
— Nie będę potrzebował krzyczeć, kiedy pani zacznie się prowadzić
jak kobieta, co ma dobrze w głowie. A nie jak jakaś... świszczypała, co to
łazi po belkach nad przepaścią za zdjęciem byle gniazda.
Zwalone drzewo było ogromne, miało ponad metr w obwodzie i z
pewnością nie przypominało belki, o której mówił Josiah. Przejście po
nim na przeciwległą półkę skalną zapewniłoby Elizabeth lepszy widok na
gniazdo orła. Wielki ptak zbudował swoje mieszkanie na urwisku
sterczącym z boku góry, tuż poniżej płaszczyzny zbocza i jakiś metr za
nią. Fotografia gniazda z ziejącą u dołu otchłanią i górami w tle miała
szansę zrobić furorę — o ile Elizabeth nie spadnie i nie skręci sobie karku.
Pokonywała już szersze rozpadliny, idąc po o wiele węższych pniach
niż ten. Za każdym razem czuła się znów niemal jak dziewczynka,
wracając myślą do czasów, gdy jeszcze jej nie wmawiano, że pewne
rzeczy są nieosiągalne.
— Pozwolę sobie przypomnieć, że ci płacę i to dobrze — uniosła
jedną brew — za noszenie sprzętu i pomoc przy pracy, a nie za opinię na
temat moich decyzji. — Z zadowoleniem stwierdziła, że od początku
znajomości wspaniale im wychodzą takie prześmiewcze żarty.
— Za nią już, psze pani, nie liczę nic ekstra. Elizabeth pokręciła głową
w odpowiedzi na jego szeroki
uśmiech. Przez ostatni tydzień Josiah Birch wypełniał wskazówki co
do joty, najlepiej jak umiał.„Waszyngtońska Kronika Codzienna",
odpowiednio zmotywowana, nie żałowała funduszy.
Dwóch innych mężczyzn zgłosiło się na stanowisko pomocnika
Elizabeth. Obaj wyglądali na kompetentnych, ale to Josiah Birch miał w
sobie coś, co wzbudzało w niej instynktowną ufność. Nie był
wykształcony, lecz potrafił czytać i pisać. Rozróżniać i mieszać
chemikalia stosowane w jej fachu nauczył się tak szybko, jak ona.
Szczere, otwarte spojrzenie oraz fakt, że ważył dwa razy tyle co
Elizabeth, z czego większość stanowiły zwarte mięśnie bez tłuszczu,
zrekompensowały brak formalnego życiorysu.
Skupiwszy się ponownie, Elizabeth postawiła prawą stopę na pniu.
Rozkładając ramiona jak linoskoczek, równoważyła większy niż
zazwyczaj ciężar pakunku na plecach, aż zrobiła ten pierwszy, starannie
obliczony krok.
A potem drugi. I trzeci...
Jakieś trzy i pół metra niżej ze zbocza wystawała skalna półka.
Zatrzymałaby upadek Elizabeth, gdyby z jakiegoś powodu zawiodła lina,
lecz niestety rozciągała się tylko pod połową długości kładki. Od tego
miejsca Elizabeth groził lot wprost
na samo dno kanionu. Kobieta, której zwykle nie przerażała
wysokość, koncentrowała się na utrzymywaniu równowagi i od czasu do
czasu zerkała na przeciwległy brzeg.
Centymetr po centymetrze skalny występ cofał się z jej pola widzenia,
a ona walczyła z pokusą, by spojrzeć w dół, na rzekę, która wiła się jak
wąż w dolinie poniżej. Podmuch wiatru nadleciał zza pleców Elizabeth i
pchnął ją do przodu. Zamłóciła powietrze ramionami, by złapać
równowagę i... udało jej się. Za to lina, którą była przepasana, naprężyła
się i pociągnęła ją w tył.
— Josiah, nie!
Napięły się jej wszystkie mięśnie, aż poczuła skurcz w plecach. Z
całej siły próbowała zachować wyprostowaną postawę. Ciężar
przytroczony do pleców ciągnął ją do skłonu w przód, ale nadmierne
wychylenie mogło doprowadzić do katastrofy. Naraz zrobiła to, o czym
dobrze wiedziała, że nie powinna; kręta rzeka rozmyła się jej przed
oczami.
Szybko spojrzała z powrotem na przeciwległy brzeg i zgodnie z tym,
czego ją uczono odkąd skończyła sześć lat, wyobraziła sobie stempel
biegnący od bram niebios przez jej kręgosłup prosto do drzewa, na
którym stała. Z wolna poczuła, jak unosi jej się broda. I barki. Nogi jej
drżały, lecz odzyskała równowagę i podjęła na nowo, krok za krokiem,
wędrówkę na drugi brzeg.
Kiedy schodziła z pnia na litą skałę, ogarnęła ją euforia. Terra firma.
Odgarnęła włosy z twarzy i próbując ukryć ulgę, spojrzała na Josiaha,
który stał na przeciwległej grani.
— Widzisz? Mówiłam, że nie ma powodu do obaw. Oczy miał
rozszerzone, a kostki palców zaciśniętych na
linie zbielałe.
— No, psze pani, napędziła mi pani stracha, aż mi z dziesięć lat
przybyło. A mogłem ich przeżyć spokojnie, w swoim czasie. — Uniósł
szerokie barki, jakby zdjęto mu z nich niewidzialny ciężar.
Elizabeth postawiła plecak na ziemi i otworzyła go, wciąż czując, jak
buzuje w niej podniecenie. Było go trochę więcej, niż się spodziewała,
lecz szczęśliwe pokonanie przepaści tylko dodało pikanterii jej
zwycięstwu.
— Przepraszam, Josiahu. To nie było zamierzone. Ale robię takie
rzeczy od dziecka. Zawsze biegałam i wspinałam się lepiej niż wszyscy
znajomi chłopcy. — Spojrzała na gniazdo orła oddalone o dobre sześć
metrów. — Konno też jeździłam lepiej od nich.
— Głowę dam, że ci chłopcy lubieli się z panią bawić, nie?
— Prawdę mówiąc... nie. Nie podobało im się, że nigdy nie daję im
wygrać. W każdym razie nie wtedy, kiedy mogłam to zrobić.
Wypakowała swój sprzęt, uważając na linę, którą wciąż była
obwiązana w pasie, gdy naszło ją znienacka konkretne wspomnienie.
Przed laty, pewnego popołudnia w stajni czuła takie podniecenie jak dziś
— dopóki ojciec nie odkrył, co się zdarzyło. Jeden łobuziak rzucił jej
wyzwanie, żeby się ścigać na koniach, i poniósł sromotną klęskę. Nie
wiedziała jednak wówczas, że jest on synem oficera wyższego rangą od
jej ojca i nie przypuszczała, że zostanie przyłapana na jeździe okrakiem,
w spodniach założonych pod spódnicę.
Już od dawna nie próbowała nawet zapomnieć wstydu, jaki malował
się na twarzy ojca. Nie wiedziała wtedy też, w jakim stopniu ta chwila
zaważy na jej życiu.
Gniazdo orła, zrobione z patyków i większych gałęzi, miało na oko
ponad dwa metry szerokości, niemal tyle samo głębokości i zostało
wpasowane w półkę skalną w zboczu. Majstersztyk. Nawet z tej
odległości dało się dostrzec pióra i kępki szarobiałego puchu wystające
po bokach. Gniazdo było puste. Na razie. Elizabeth pożałowała, że nie ma
gdzieś w pobliżu jego mieszkańca, by mogła go uchwycić na zdjęciu.
Choć oczywiście żaden orzeł nie usiedziałby tak długo w bezruchu.
Właśnie to
stanowiło prawdziwe wyzwanie przy fotografowaniu zwierząt i
niespokojnych ludzi. Jeżeli model drgnął, choćby odrobinę, po
wywołaniu obraz okazywał się rozmyty.
Odkąd Elizabeth ujrzała dwa lata temu zdjęcia z miejsca o nazwie
Yosemite, marzyła o wyprawie na zachodnie terytoria i robieniu zdjęć na
granicy, tak odległej od stołecznego Waszyngtonu i od Marylandu, gdzie
Elizabeth przyszła na świat.
Takie widoki jak ten, który rozpościerał się teraz przed nią, zapierały
dech w piersiach, ale Wendell Goldberg, pracodawca Elizabeth z
„Kroniki", oczekiwał przede wszystkim zdjęć przyrody ożywionej.
Widowiskowe fotografie fauny i flory, napisał parę dni temu w telegramie,
tak jakby trzeba jej było o tym przypominać. Prócz fotografii, chciał
prawdziwych opowieści o przygodach ludzi mieszkających na
Zachodzie. Historii, które promowałyby hart ducha i zachęcały
potencjalnych podróżników oraz myśliwych, aby wyprawiali się na
Terytorium Kolorado, korzystając z usług przewoźnika, którym,
szczęśliwym trafem, był główny udziałowiec „Kroniki" — Adam
Chilton.
Organizowanie przewozów stanowiło jedynie niewielki wycinek
działalności Chilton Enterprises. Większość firmowego majątku
ulokowano w hotelach, a konkretnie w kurortach i uzdrowiskach. Na
Wschodzie rozeszła się wieść o leczniczych gorących źródłach w tym
regionie. Ich uzdrawiające właściwości były tematem rozmów podczas
ekskluzywnych balów i kobiecych proszonych herbatek, a ich przymioty
wychwalano w luksusowych, obitych skórą wnętrzach klubów dla
dżentelmenów i palarniach. Chilton Enterprises zażądało zdjęć tego
terenu, który brano pod uwagę, rozważając kolejne przedsięwzięcie. W
zamian „Kronika" miała uzyskać monopol na ich reklamę.
Wendell Goldberg potrafił czerpać korzyści z tego typu okazji, a
Elizabeth poczytywała sobie za zaszczyt to, że ktoś
taki osobiście jest jej mentorem, nawet jeśli nie zawsze odpowiadały
jej jego opinie i metody.
— Dobrze by było, żeby się pani cofnęła kapkę, panno Westbrook —
w głosie Josiaha pobrzmiewał delikatny nacisk. — Jakby co, trudno mi
będzie pani pomóż z takiego daleka. Trzaśnie pani o skały, nim ją
wyciągnę na górę.
Odsunęła się pojednawczo od krawędzi.
— Zadowolony? Josiah wydął policzki.
— Tu się nie rozchodzi o moje zadowolenie, psze pani. Nająłem się,
żeby doprowadzić panią bez szkody w góry i z powrotem. Nie znam pani
długo, ledwie tydzień, ale takie zwisanie z jakiejś tam góry... — zakpił —
z całym poszanowaniem, ale to mi wygląda na brak piątej klepki.
Elizabeth roześmiała się.
— Doceniam twoją troskę, lecz mogę cię zapewnić, że z moimi
klepkami jest wszystko w porządku. Od tej pory, skoro mamy razem
podróżować — próbowała przybrać poważny ton — wolałabym, aby nie
lukrował pan swoich opinii, panie Birch. Proszę z łaski swojej mówić
wprost to, co ma pan na myśli. Bez obaw, że poczuję się urażona.
Wymamrotał coś, czego nie zrozumiała, ale z powodzeniem
domyślała się, co to mogło być, a następnie przyjął postawę ze
skrzyżowanymi na piersi ramionami, która przypominała jej poznanego
kiedyś słynnego murzyńskiego mówcę.
— Próbuję tylko robić swoją robotę, psze pani. Znaczy do czego się
nająłem. I gadać najszczerszą prawdę, jak umiem.
Najszczerszą prawdę... Jak miło. Ona też wolała prawdę, nawet w
szorstkiej i bezkompromisowej formie, od przykrości, jaką się czuje, gdy
jedno mówią człowiekowi w twarz, a drugie za plecami. Miała nadzieję,
że tego typu relacje zostawiła za sobą, opuszczając Wschód.
— Myślę, że będzie z nas dobrana para, Josiahu. — Choć zaiste
przedziwna.
— Ja też jestem takiej opinii, panno Westbrook. O ile nie zrobi pani
czegoś głupiego i nie skończy w jakiejś przepaści.
Elizabeth postanowiła zignorować ostatnią uwagę. Wyjęła ważący
cztery kilogramy aparat z dna płóciennej torby i umieściła go tak blisko
krawędzi, jak tylko się odważyła, pragnąc objąć zarówno orle gniazdo,
jak i dolinę leżącą poniżej oraz łańcuch gór w oddali. Rozejrzała się za
pomniejszymi kamieniami i umieściła je pod aparatem, aby zredukować
nierówności podłoża.
Ponieważ nie mogła tu przynieść całego sprzętu, zawczasu
przygotowała szklaną płytkę do aparatu i włożyła ją do światłoszczelnego
pojemnika. Oznaczało to, że miała niewiele czasu, by zrobić fotografię,
wrócić na drugą stronę i wywołać płytkę, nim światłoczułe związki
chemiczne zaschną na jej powierzchni. Proces ten był wystarczająco
uciążliwy w ciemni, a co dopiero w terenie. Jeżeli szklana płytka wyschła
lub pojawiła się na niej minimalna rysa, nie nadawała się już do niczego.
Elizabeth położyła się płasko na szczycie urwiska, układając starannie
spódnicę na nogach, i przystąpiła do ustawiania ostrości obrazu w
szklanym wizjerze.
Tego ranka, gdy Josiah przyszedł po nią z końmi pod pensjonat,
ciemność spowijała niebo przed świtem. Godzinę temu uwiązali
wierzchowce u stóp góry i rozpoczęli wędrówkę, oświetlając sobie drogę
latarniami. W końcu nastał świt i oświetlił ukryte w mroku szczeliny,
kaniony i szczyty gór wznoszące się tak wysoko, że ginęły w
fioletoworóżowych chmurach.
— Założę się, że się pani w szkole nie obijała, psze pani. Elizabeth
uśmiechnęła się.
— Tak, chyba nieźle sobie radziłam. — Ustawiła wizjer tak, by
północny Maroon Bell był wyraźnie widoczny z prawej strony. Różnice
w odległościach między poszczególnymi obiektami miały nadać kadrowi
pożądaną głębię. Wspaniale. — Ale jeden z moich nauczycieli, niejaki
pan Ainsworth, podzielał opinię chłopców, o których ci opowiadałam.
Zdecydowanie nie pochwalał mojej sprawności fizycznej.
— Znaczy, że nie lubił, jak się pani wspinała i jeździła? Elizabeth
stłumiła chichot.
— Nie, nie lubił tego ani trochę. Powiedział, że jestem... chłopczycą i
że moja pewność siebie jest nieładna, a raczej niewłaściwa. Takie cechy
nie przystoją młodej damie. — Śmieszne, że pamiętała dokładnie słowa
Ainswortha, a w jej uszach wciąż brzmiał jego irytujący nosowy ton.
Bezczelność tego napuszonego, zarozumiałego...
— No, to mi nie pasuje na mądre słowa nauczyciela do dziewczynki.
Bynajmniej takiej, co to by mogła przetrzepać mu skórę. — Josiah wydał
z siebie przenikliwy gwizd, a jego śmiech odbił się echem od ścian
kanionu.
Śmiejąc się wraz z nim, Elizabeth wsunęła ochronną kasetę w
szczelinę aparatu i usunęła przesłonę. Następnie zdjęła mosiężną
przykrywkę z obiektywu i pozwoliła chemii czynić cuda.
Stopą w samej pończosze wybijała rytm na skale, recytując po cichu
znane na pamięć słowa z pewnego przemówienia. Wygłoszono je na
spotkaniu, w którym na życzenie ojca uczestniczyła dawno temu.
Osiemdziesiąt siedem lat temu nasi ojcowie wydali na świat na tym
kontynencie nowy naród, poczęty w wolności i oddany zasadzie, że...*
* Tzw. adres gettysburski prezydenta USA Abrahama Lincolna.
Fragmenty w przekładzie J. Wóleckiej w: B. Sobolewska, M. Sobo-
lewski, Myśl polityczna XIX i XX w. Liberalizm, Warszawa 1978. (przyp.
tłum.)
Większość obecnych przyjęła tę mowę z rozczarowaniem, ale nie ona.
Miała wówczas dwadzieścia lat i stała cichutko u boku Tillie, swojej
murzyńskiej niani, której pełne imię, Ciocia Matilda, zgubiło się gdzieś w
mrokach dzieciństwa Elizabeth. Zapamiętała każdy szczegół tego
podniosłego zgromadzenia na polu bitwy pod Gettysburgiem, wiedząc, że
będzie je pamiętać do końca życia.
Świat ledwie dostrzeże, nie będzie też długo pamiętał tego, co my tu
mówimy, wszakże nigdy nie będzie mógł zapomnieć o tym, co oni tu
dokonali.
Wiatr poruszył piórami w gnieździe i Elizabeth pożałowała, że nie
może uchwycić tej chwili w rzeczywistym czasie, tak by ludzie mogli
zobaczyć ruch piór i usłyszeć, jak wiatr świszczy nad szczytem, a
następnie zanurza się głęboko w kanionie. Przyszedł jej do głowy pomysł
na artykuł towarzyszący fotografii, gdy będzie wysyłać ją Wendellowi
Goldbergowi pod koniec tygodnia. Odsunęła tę myśl, w nadziei, że nie
zapomni.
Po upływie wymaganego czasu nałożyła delikatnie przykrywkę z
powrotem na obiektyw i pośpiesznie spakowała aparat. Teraz należało
przenieść naświetloną płytkę do namiotu, który Josiah rozstawił na
drugim brzegu. Przytroczyła pakunek do pleców, sprawdziła jeszcze raz
linę i zerknęła pośpiesznie na pomocnika, zanim zrobiła pierwszy krok.
Przechodząc z powrotem po pniu, myślała głównie o głębokich
bruzdach znaczących czoło Josiaha. Pończochą z prawej nogi zawadziła o
kawałek kory, ale uwolniła się szybkim szarpnięciem w tył. Schodząc na
przeciwległy brzeg, znowu zatriumfowała. Pan Ainsworth może się
schować ze swoimi uwagami na temat sprawności chłopczycy!
Szybko przystąpiła do pracy w namiocie — prowizorycznej ciemni —
zalewając szklaną płytkę wywoływaczem, czyli roztworem siarczanu
żelaza i kwasu octowego. W efekcie światłoczułe ziarna przekształcały
się w drobiny metalicznego
srebra połyskujące w przytłumionym świetle krótkiej świeczki, której
płomyk otoczony był wałkiem wosku. Obserwacja tego procesu nigdy nie
powszedniała Elizabeth, a powstały obraz był olśniewający. Elizabeth
wypłukała płytkę w wodzie, co sprawiło, że można było bezpiecznie
wystawić ją na światło, po czym wyszła z namiotu.
Josiah pakował sprzęt i ładował go na muła, a ona tymczasem wyjęła
notatnik i skrupulatnie zapisała datę, godzinę, minutę, miejsce i
naświetlenie zdjęcia, które przed chwilą zrobiła, a także jego opis. Takie
zapiski pozwalały jej się orientować, jak zróżnicowane warunki
wpływają na jakość fotografii.
Odłożyła notatki i schyliła się, by pomóc Josiahowi przy pakowaniu,
gdy nagle oddech uwiązł jej w gardle. Nie był to jeszcze atak, ale
wystarczyło, by dać jej do myślenia. Wyprostowała się i wolno nabrała
powietrza, wypróbowując siłę płuc.
Lekarze nie obiecywali jej, że znajdzie tu lek na swoją przypadłość,
ale wyrażali nadzieję, że suchy klimat zachodniego terytorium oraz
górskie powietrze odciążą jej płuca. Główne ich zalecenie, czyli kąpiel w
gorących źródłach tego regionu, wciąż czekało na wprowadzenie w czyn.
W przeszłości Elizabeth szukała ulgi w przepisywanych przez lekarzy
medykamentach na bazie chloroformu i arszeniku oraz w pachnących
ostro kataplazmach z gorczycy. Cały ten obrzydliwy reżim nie przyniósł
jednak poprawy. Przeciwnie, osłabił wręcz organizm i pogorszył stan
Elizabeth.
Wdychając i wydychając powietrze, powoli zaczynała myśleć, że
niepotrzebnie spanikowała. Nie cierpiała własnej słabości. Przecież nie
licząc tego schorzenia płuc, cieszyła się znakomitym zdrowiem. Pragnęła
iść teraz wyżej w góry, ale nie chciała, by to pragnienie przesłoniły jej
własne fizyczne ograniczenia. Być może jednak powinna zostać i zrobić
pozostałe fotografie z tego miejsca.
— Jesteś pewien, Josiahu, że widoki na górze są bardziej obiecujące?
Mężczyzna przytroczył ostatni pakunek do grzbietu muła i naciągnął
pasek.
— Tu jest niczego sobie, psze pani, ale to nic, jak się popatrzy, co
widać wyżej.
Skinęła głową i kiedy podjął wspinaczkę, ruszyła tuż za nim, ufając w
równym stopniu upartej determinacji własnego ciała, jak i opinii Josiaha.
Jak na razie nigdy się nie mylił, choć nie zamierzała mu o tym
przypominać.
Podążając stromym, krętym szlakiem, myślała z wdzięcznością o
decyzji Josiaha, by przejść tę część drogi pieszo. Ścieżkę zaścielały łupki,
co dodatkowo utrudniałoby konną jazdę.
Elizabeth zaczęła naraz odczuwać ciężar pakunku na plecach, więc
przystanęła na parę sekund, by się przeciągnąć i ułożyć go inaczej.
— Nie ma co tego taszczyć, psze pani. Weznę go załaduję na Blask
Księżyca albo i sam potaszczę, jeśli mi pani pozwoli. Jakem mówił, będę
uważać.
Machnęła ręką, by szedł dalej.
— Naprawdę nie ma problemu. Po prostu muszę złapać odpowiednie
tempo.
— Złapać tempo? Po mojemu to pani tam z tyłu załapuje tempo prosto
do grobu.
Roześmiała się, choć jego uwaga była słuszna.
— Nie powiedziałeś mi jeszcze... dlaczego to uparte zwierzę nazwałeś
Blaskiem Księżyca?
Josiah pogładził muła po pysku.
— Nazwałem go tak na pamiątkę tego, co nam powiadała mama,
jakeśmy byli dziećmi. Powiadała że... gdyby nas kiedyś mieli rozdzielić,
żebyśmy każdej nocy patrzyli w górę na księżyc, a wtedy nieważne, gdzie
ona będzie albo któreś z nas.
I tak będziemy razem. Bo będziemy patrzeć na ten sam księżyc, który
Bóg zawiesił na niebiesiech.
Elizabeth pozazdrościła mu tego wspomnienia. Jaką opowieść
usłyszałaby od swojej matki, gdyby ta żyła wystarczająco długo, by móc
jej coś przekazać?
Josiah parł w górę, a na każde jego dwa kroki Elizabeth musiała
stawiać solidne trzy. Trzewiki na obcasie i długa spódnica krępowały jej
ruchy. Wygodna spódnica z rozcięciem znajdowała się w kufrze z
ubraniami, który jeszcze nie nadszedł z Waszyngtonu — jej właścicielka
już nie mogła się doczekać wolności, jaką niósł ten praktyczny element
garderoby.
Idąc za Josiahem, Elizabeth po raz kolejny zwróciła uwagę na jego
szerokie barki i kark znaczony wypukłymi śladami razów. Kiedyś musiał
tam mieć głębokie rany, które, sądząc z wyglądu, dawno już się zagoiły.
Teraz tylko blizny wystające ponad kołnierzyk i ginące we włosach
dawały wyobrażenie o przeszłości Josiaha Bircha. Jego siła fizyczna
robiła wrażenie, a on sam sprawdzał się doskonale jako towarzysz tych
górskich wypraw. Dość zabawny zresztą.
Niezależnie jednak od tego, jak świetnie się sprawdzał, Elizabeth
zawsze sama nosiła swój plecak. Szczególnie wtedy, gdy zawierał coś tak
cennego. Miesiącami odkładała pieniądze, by kupić aparat, który był
kluczem do spełnienia jej marzeń.
— Miastowi nieczęsto tędy chodzą — niski głos Josiaha przebił się
przez odgłos kopyt muła. — Za wąsko im tu i za stromo. Najczęściej to
droga Jutów.
— Jutów... Chciałabym spotkać... — Zimne powietrze, które
wchodziło do środka i docierało do płuc, drażniło jej tchawicę. Z każdym
krokiem Elizabeth w górę stawało się coraz bardziej rozrzedzone, a jej
oddychało się coraz gorzej. W domu, na Wschodzie uczyła się o skutkach
wzrostu wysokości, lecz teraz, gdy miała okazję przekonać się o nich na
własnej skórze, pojęła, że wiedzieć a poznać to dwie różne rzeczy. —
Chciałabym poznać paru Jutów. Jeśli tylko... — bolesna kolka w lewym
boku poszatkowała jej oddech — ... mógłbyś... to zorganizować.
— Znam tylko jednego człowieka, co ma z nimi jako taki kontakt,
panno Westbrook. A i jego niełatwo znaleźć. Coś go ostatnio nie
widziałem. Sam z siebie pojawia się, jak ma dobry powód. Znaczy
nieczęsto.
Rozmasowując bolący bok, Elizabeth ominęła większy kamień na
ścieżce. Widziała zarówno łupki leżące luzem blisko krawędzi, jak i to, że
wysokość najwyraźniej w żaden sposób nie wpływa na Josiaha.
— Ten twój znajomy... wydaje się dziwny. Jak... jakiś pustelnik.
— Nie, psze pani, jaki tam z niego pustelnik. Po prostu trzyma się na
boku. I coś mi się widzi, że tak mu najlepiej.
Poczuła kurcz w górnej części klatki piersiowej, więc musiała
zwolnić. Tym razem nie był duży i jakoś udało jej się przepchnąć parę
oddechów naokoło supła, który zacisnął się pomiędzy jej obojczykami.
Skupiła wzrok na szlaku i kontynuowała wspinaczkę.
— Jak mogę się... skontaktować z tym panem?
— Nijak, znaczy najprędzej to on panią znajdzie, jak będzie miał
ochotę. Tyle że raczej nigdy nie ma.
— A... — Oddychała powoli, wdech, wydech, tak jak od młodości
uczyli ją lekarze, i do czego stosowała się z większą łatwością, kiedy
tylko nie zdobywała góry wysokiej na ponad cztery tysiące metrów. — A
dlaczego?
Nie doczekała się odpowiedzi, więc podniosła wzrok. Josiah stał na
ścieżce z uniesionym ramieniem i przygotowaną strzelbą.
Elizabeth całkowicie znieruchomiała, zadowolona, że może
odetchnąć, ale jej zmysły pozostały czujne. Z głębi lasu po-
rastającego grzbiet góry dochodziło trzaskanie, a następnie dźwięk
łamanych patyków i cichy szelest gałęzi. Wiatr świstał w kępach sosen i
w potężnych świerkach, tłumiąc odgłosy, które inaczej dałoby się łatwo
usłyszeć.
Elizabeth wsunęła rękę do kieszeni i jednocześnie przeczesywała
wzrokiem zalesione wzniesienie po lewej. Nie była pewna, czyjej krótki
oddech ma związek z chorobą, czy z tym, co się gdzieś tam czaiło. A
może z jednym i drugim?
Zacisnęła dłoń na pistolecie kieszonkowym o wygiętej rękojeści, na
który to kosztowny zakup pozwoliła sobie przed wyjazdem z Nowego
Jorku, i poczuła pewien przypływ odwagi. Kula kalibru .41 raczej nie
powstrzymałaby większego zwierzęcia, ale lepsze to, niż stanąć przed
nim zupełnie bez broni.
Josiah przechylił głowę na bok, jak gdyby spodziewał się coś
usłyszeć.
Kiedy zrobił to po raz pierwszy trzy dni temu na szlaku, Elizabeth
zasypała go pytaniami, lecz gdy zauważyła pumę, od razu nauczyła się
być cicho. Josiah strzelił do zwierzęcia i chybił — całkiem sporo, jeśli
ufać śladom na korze — ale jego reakcja najwyraźniej przekonała
kuguara, że tych dwoje nie jest stosowną zdobyczą.
Tak, to czyste mrzonki, ale jedna fotografia tego kształtnego,
umięśnionego drapieżnika zagwarantowałaby jej wymarzoną posadę w
„Kronice". Tymczasem puma zniknęła w sekundę, odbierając Elizabeth
niepowtarzalną okazję. Od tamtej pory nie widzieli już zwierzyny, poza
pojedynczymi ptakami czy świstakami, które raczej nie przyciągnęłyby
na Zachód myśliwych i podróżników.
Josiah stopniowo opuścił ramię i wymamrotał coś cicho głosem, który
już kiedyś u niego słyszała.
— Poczułem coś z wiatrem. — Nadal był skupiony na cieniach za
drzewami. — Ale już nie czuję.
Elizabeth próbowała odpowiedzieć, lecz nie dała rady. Znajomy ból
wciął jej się klinem w gardło, niczym pięść wepchnięta w tchawicę.
Josiah spojrzał w jej kierunku i oczy mu się zwęziły.
— Wszystko w porządku, psze pani?
Elizabeth pokręciła głową i chwyciła po omacku za wysoki kołnierz
bluzki. Dwa pierwsze guziki puściły, ale wysiłek ten nie przyniósł jej
ulgi. Każda próba oddechu kończyła się żałosnym świstem, a świat
zaczynał dziwnie wirować, w sposób znany jej od najgorszej strony.
Zacisnęła mocno powieki, jak gdyby rezygnując z widzenia, mogła
zmusić płuca do pracy. Tylko spokojnie... wyrównaj oddech...
— Czy to się teraz robi, psze pani? — głęboki, tubalny szept zabrzmiał
tuż obok.
Rozpaczliwie skinęła głową, wściekła, że ciało znów ją zdradziło.
Ostrzegła Josiaha, co może się zdarzyć, na wypadek gdyby złapał ją atak,
kiedy będą razem. Nie lubiła okazywać słabości, ludzie inaczej ją
wówczas traktowali. Przeforsowała się tego ranka. Była przemądrzała.
Nogi jej zupełnie osłabły...
Josiah opuścił ją delikatnie na ziemię i zdjął jej plecak.
— Co robić, psze pani? Ma pani te lekarstwo? Te, co to pani mówiła?
Pokręciła głową niezdolna do odpowiedzi. Zostało w pokoju, zresztą
już niewiele go było w butelce. Wydzielała je sobie w oczekiwaniu na
nową dostawę. Nieważne, który to z kolei atak — każdy przerażał ją tak
samo.
Josiah położył Elizabeth na ziemi, a jej gardło z każdą sekundą
zaciskało się coraz bardziej. Wbiła wzrok w niebo, ufając, że Bóg ją
widzi. W to nie wątpiła. Zastanawiała się tylko, czy On zainterweniuje.
Poprzednio nigdy nie zawiódł, ale nie oznaczało to, że i tym razem
pomoże. Nauczyła się tego wcześnie — kiedy umarła jej matka.
Czuła się teraz, jakby jej gardło miało średnicę słomki zbożowej, a ta
odrobina powietrza, którą zdołała wdychać i wydychać, unosiła się w
anemicznych pasemkach tuż przed jej twarzą. Ścisnęła dłoń Josiaha i
poczuła, jak paznokciami wbija mu się w ciało. A jednak nie zabrał ręki.
Panika w jego oczach była odbiciem jej paniki, gdy ciało Elizabeth
podrygiwało w walce o każdy kolejny oddech.
2
Upłynęło trochę czasu. Może mniej, może więcej, Elizabeth nie
wiedziała, ale miała wrażenie, że cała wieczność. Naraz cieniutka
wstążka drogocennego powietrza prześlizgnęła się przez supeł w gardle,
osłabiając jego zacisk.
Z każdą sekundą skurcz ustępował.
Stopniowo gardło Elizabeth rozluźniło się i najmilszy na świecie pęd
chłodnego powietrza wpłynął jej do płuc. Niczym robotnik rolny
dręczony pragnieniem, czuła pokusę, by łykać je haustami, ale była już na
tyle mądra, że nie uległa. Powoli, świadomie napełniła płuca, wciąż
pozostając w dziwacznym zawieszeniu, w którym, jak we śnie, jest się
pomiędzy przytomnością a stanem tuż po wciągnięciu pod wodę.
Josiah poklepał ją delikatnie po ręce.
— To tutaj chyba nie trzymało tak długo, jak tamte, co to pani mówiła.
Skinęła głową. Jego głos wciąż brzmiał jak z oddali. Nie mogła
mówić, ale Josiah miał rację. Atak był ciężki, ale nie aż tak jak tamte,
które przeżyła w drodze na Zachód, gdy na trudy podróży nałożyła się
sadza i popiół z pociągu, a także wirujący pył spod kół dyliżansów.
Przez chwilę odmierzoną kilkoma uderzeniami serca Elizabeth po
prostu rozkoszowała się posłuszeństwem swoich płuc. Jak zwykle w
takich momentach, tuż po ataku pojawiło się
nieproszone pytanie, czy i ją spotka taki sam los jak jej matkę. Była
przecież w tym samym wieku. Odsunąwszy od siebie tę myśl,
zasygnalizowała, że chce wstać.
Josiah pomógł jej stanąć na nogi i podtrzymywał ją jeszcze przez
chwilę, po czym przyniósł z grzbietu muła manierkę.
— A nie mówiłem z rana, psze pani, że coś pani jakby mizerna?
Upiła duży łyk wody i postanowiła zignorować ten komentarz.
Zachodnie terytoria były bardziej prymitywne, niż się spodziewała, ale
tutejsza woda... Nigdy dotąd nie piła czegoś tak zimnego i czystego.
Wygładziła bluzkę i napiła się raz jeszcze, postanawiając, że zostawi
rozpięte dwa górne guziki.
Osuszyła delikatnie kąciki ust.
— Jak daleko jeszcze do grani? Josiah pokręcił głową.
— Zarutko, psze pani, za tym zakrętem.
Schylił się po jej plecak, ale nakazała mu gestem, żeby go zostawił.
— Z pani, panno Westbrook, jest najuparciejsza biała kobieta, jaką
znam.
Roześmiała się.
— A więc jednak mam na tym polu konkurencję? Czy to właśnie
chciałeś powiedzieć?
Zrobił drwiącą minę i odwrócił się, pociągając za sobą muła. Elizabeth
wzięła plecak i poszła za Josiahem. Tuż za zakrętem zatchnęło ją
ponownie, lecz tym razem z zupełnie innego powodu. Josiah miał rację...
Słynne bliźniacze siostry Gór Skalistych, Maroon Bells, wznosiły się
jak nierzeczywiste pomniki na tle bladego lazurowego nieba. Oba
szczyty, północny i południowy, przykryte olśniewającym śniegiem
rozszczepiały światło poranka w tysiącach migotliwych kryształów.
Kiedy Elizabeth tak stała i podziwiała widoki, pożałowała, że nie może od
razu podzię-
kować Goldbergowi za daną jej szansę i za to, że pozwolił jej wybrać
to miejsce, zamiast wysłać ją do Kalifornii lub na Terytorium Wyoming,
dokąd oddelegował pozostałych dwóch kandydatów na stanowisko w
„Kronice".
Dno doliny wypełniało gładkie, przejrzyste jezioro służące górom za
podnóżek i lustro, w którym odbijał się cały ich majestat. Jaka szkoda, że
obiektyw aparatu nie mógł uchwycić całego bogactwa kolorów w
przyrodzie, lecz przekładał je na nieciekawe odcienie szarości!
Elizabeth ruszyła, by pomóc Josiahowi zdjąć sprzęt z muła. Naraz
usłyszała coś w oddali... Jakiś szum. Przebijał się przez wiatr i ich własne
szuranie przy rozpakowywaniu. Powiodła wzrokiem po okolicy i znalazła
źródło hałasu po drugiej stronie kanionu — wodospad biegnący po
głazach, z których niejeden był wielkości małego domu, wprost do stawu
położonego co najmniej sto pięćdziesiąt metrów niżej. Cudo!
Przeczucia nie myliły Wendella Goldberga. Mieszkańcy Wschodu
zapłaciliby każdą wyśrubowaną cenę za możliwość spędzenia tutaj
wakacji — o ile zapewniono by im taki sam luksus, w jakim pławili się u
siebie. Co w tej chwili z pewnością było niewykonalne. Ale wkrótce, gdy
Chilton Enterprises wybuduje tu nowy hotel, stanie się to możliwe.
— Josiahu, dlaczego mi nie powiedziałeś, że tu w pobliżu jest
wodospad?
Rzucił na ziemię zwinięty namiot z płótna i popatrzył na nią jak na
głupią.
— Bo pani nie pytała.
Zbyła tę odpowiedź uśmiechem. Nie przyznała mu się do związków z
„Kroniką" z tego samego powodu, dla którego nie powiedziała o tym
nikomu w Timber Ridge. Josiah wiedział tylko, że Elizabeth chce robić
zdjęcia przyrody, i zgodził się towarzyszyć jej w trakcie wyprawy na
południe, do wioski wykutej w skałach.
— No dobrze, a więc od tej pory, jeżeli jakiś wodospad albo gorące
źródło, albo... coś podobnego będzie w zasięgu wzroku z miejsca, w
którym się zatrzymamy, czy mógłbyś mi z łaski swojej o tym
powiedzieć?
Znów rzucił jej to spojrzenie.
— Tak, psze pani. Da się to zrobić. — Wrócił do pracy. — Chociaż po
prawdzie to kombinuję, czemu pani sobie tego nie zobaczy własnymi
oczami. Pan Bóg dał pani porządną parę, więc po mojemu wydawałoby
się, że...
Ignorując jego mamrotanie, Elizabeth uklękła i rozwiązała plecak, po
czym wyjęła aparat i płytki zawinięte dla bezpieczeństwa w materiał, jak
również rozmaite butelki, z których każda owinięta była oddzielnie, żeby
się nie rozbiła. Jednym rzutem oka upewniła się, że Josiah wkrótce ustawi
namiot, a w środku resztę sprzętu. Tak jak poprzednio, rozbił namiot jak
najdalej od krawędzi zbocza na najbardziej płaskim kawałku terenu.
Elizabeth przygotowała jedną z płytek do naświetlania. Oczyściła w
tym celu szkło mieszanką pumeksu i alkoholu. Następnie wylała
kolodium na powierzchnię płytki, przechylała ją pod różnym kątem, aż
całość pokryła się przezroczystym roztworem, po czym zlała nadmiar z
powrotem do butelki i sięgnęła po ścierkę.
Kolodium niemal wszędzie zostawiało ślady. Elizabeth zastanawiała
się, czy ma jeszcze jakąś spódnicę, bluzkę lub płaszcz, na których nie
byłoby plam po przeróżnych chemikaliach stosowanych przez
fotografów. Wątpliwe. Fakt ten strasznie irytował jej ojca, który był
pedantem; niegdyś w kwestii niebieskiego munduru z wełny, a teraz
ubrania zakładanego na posiedzenia Senatu.
— Gotowe, panno Westbrook.
Josiah uniósł przednią połę namiotu, a Elizabeth prześlizgnęła się
przez otwór wejściowy, trzymając w ręku mokrą
szklaną płytkę. Ciemne wnętrze oświetlał jedynie migoczący,
bursztynowy płomień świeczki.
Elizabeth pracowała na kolanach w znajomym półmroku. Zanurzyła
lepką płytkę w kąpieli przygotowanej przez Josiaha wedle jej
wskazówek, dzięki której element miał stad się światłoczuły. Dwanaście
części wody na jedną część azotanu srebra. Po chwili, gdy powierzchnia
szkła była już jednolita i kremo-wobiała, wyjęła płytkę z kąpieli, wytarła
tylną część czystym gałgankiem i wsunęła ją do światłoszczelnej kasety z
drewna.
Wynurzyła się z ciemnego namiotu, trzymając gotową płytkę i stąpała
ostrożnie, aby nie zaplątać się we własną spódnicę i płaszcz.
Josiah zamontował już aparat na trójnogu z mahoniu. Elizabeth
położyła kasetę z płytką na ziemi na kawałku płótna i schyliła się, aby
spojrzeć przez szklany wizjer na odwrócony do góry nogami krajobraz.
Nieważne ile razy już to robiła — chwytanie wycinka czasu i utrwalanie
go na szklanej płytce, tak by ludzie gdzieś daleko mogli podziwiać czyste
piękno, wciąż było dla niej emocjonującym przeżyciem.
Wyprostowała się i wskazała na trójnóg.
— Dobrze wybrałeś miejsce, Josiahu. Szybkość, z jaką nauczyłeś się
ustawiać aparat pod właściwym kątem, jest godna pochwały. — Spojrzała
na niego. — Nawet jeśli twoja ogłada towarzyska pozostawia sporo do
życzenia.
Roześmiał się cicho, aż miło było tego słuchać.
— Dziękuję, psze pani, za to dobre słowo. Co do tamtego, będę się
bardzo starał. Na pewno z czasem wyuczy mnie pani jak należy. —
Pochylił głowę, nie patrząc jej w oczy.
W ułamku sekundy przypomniała się Elizabeth jego pozycja
społeczna sprzed lat, a raczej to, co sobie na ten temat wyobrażała na
podstawie skąpych informacji, jakich jej udzielił. Był zdecydowanie
bardziej bystry niż wszyscy pomocnicy, z którymi pracowała w
Waszyngtonie, i miał godne podziwu
Alexander Tamera Po miłość do Mesa Verde Elizabeth Westbrook – bardzo nowoczesna, jak na koniec XIX wieku, córka pułkownika Unii w wojnie secesyjnej, a obecnie szanowanego kongresmana – porzuca wygodne życie w Waszyngtonie i przybywa do miasteczka Timber Ridge na Terytorium Kolorado z całym oprzyrządowaniem do robienia zdjęć. Tu, w sercu Gór Skalistych, na swojego przewodnika i asystenta wynajmuje Josiaha Bircha, byłego niewolnika z plantacji w Georgii, zaskakująco mądrego i błyskotliwego. W górach spotykają Daniela Ransletta, byłego kapitana Konfederacji, strzelca wyborowego podczas wojny, genialnego myśliwego i zdeklarowanego samotnika. Tę trójkę dzieli praktycznie wszystko – pochodzenie, światopogląd i życiowe doświadczenia. Splot zdarzeń sprawia, że zmuszeni są razem wyruszyć do Mesa Verde – wykutego w skale miasta Indian ¬– każde w sobie tylko wiadomym celu, każde z tajemnicą swojej przeszłości.
W wierze pomarli oni wszyscy, nie osiągnąwszy tego, co im przyrzeczono, lecz patrzyli na to z daleka. Hbr 11,13 [Biblia Tysiąclecia, wydanie trzecie poprawione]
1 GÓRY SKALISTE, TERYTORIUM KOLORADO 15 KWIETNIA 1875 Elizabeth Garrett Westbrook podeszła do krawędzi urwiska, bynajmniej nie zrażona głębokością przepaści. Każda chwila dotychczasowego życia przygotowywała ją do tego momentu. Przekonanie to było równie pewne jak dudnienie w jej piersiach. W wieku trzydziestu dwóch lat Elizabeth wciąż nie była kobietą, jaką pragnęła się stać, i między innymi dlatego przejechała trzy tysiące kilometrów na zachód, aby dotrzeć do Timber Ridge na Terytorium Kolorado. Porzuciła dotychczasowe życie, by podążać za swoimi marzeniami tak długo, jak będzie trzeba. Chłód przenikał stopniowo przez wełniany płaszcz Elizabeth, jej bluzkę, a nawet bawełnianą koszulę, którą miała pod spodem. Owijając się szczelniej płaszczem, Elizabeth objęła wzrokiem gładką taflę rzeki i wyrzeźbioną dolinę, leżące głęboko w dole, oraz góry — wyniosłe, poszarpane i jak okiem sięgnąć spowite blaskiem świtu. Zerknęła w dół, gdzie pod czubkami jej butów raptownie kończyła się ziemia, a otwierał kanion tak głęboki, że zapierało dech w piersiach. Waszyngtońskie biura „Kroniki" zajmowały czterokondygnacyjny budynek. Elizabeth stwierdziła, że gdyby ustawić jeden na drugim co najmniej dziesięć takich domów i tak nie dorównałyby wysokością urwisku, na którym stała. Nigdy dotąd nie otwierały się przed nią takie perspektywy. Czuła się maleńka w porównaniu z otoczeniem, a jednocześnie myślała z nabożnym podziwem, że ten sam Stwórca, który zaaranżował tak majestatyczne piękno, składa w całość niespójne fragmenty jej życia.
Rywalizacja była zaciekła, a jednak jej się powiodło: została jednym z trzech finalistów — kandydatów na stanowisko etatowego dziennikarza i fotografa „Waszyngtońskiej Kroniki Codziennej". Pozostali dwaj kandydaci to mężczyźni, których znała, lubiła i szanowała i którzy potrafili utrwalać świat okiem aparatu równie dobrze jak słowem. A zatem aby się wykazać, musiała włożyć w swoją pracę dodatkowy wysiłek. Zerwał się lekki wietrzyk. Elizabeth odsunęła z twarzy jeden z loków i wciągnęła głęboko zimne, rześkie powietrze. Przytrzymała je w płucach, a następnie wypuściła stopniowo, wedle wskazówek lekarzy. Wychwalane za czystość i właściwości lecznicze górskie powietrze okazało się bardziej rozrzedzone i orzeźwiające, niż przypuszczała. Skoncentrowana na powrót na swoim zadaniu, założyła plecak, sprawdziła po raz kolejny linę z węzłami, którą obwiązana była w pasie, a następnie rozsznurowawszy trzewiki, postawiła stopę w samej pończosze na zwalonym pniu. Sprawdziła, czy ta naturalna kładka wytrzyma jej ciężar i stwierdziła, że owszem, nawet z zapasem. Drzewo wyglądało na stabilne, lecz Elizabeth zdążyła się już przekonać boleśnie na własnej skórze, że niekiedy pozory mylą. Przebiegła wzrokiem wzdłuż sękatego pnia do miejsca, w którym stykał się z drugim brzegiem, oddalonym o dobre sześć metrów. Nigdy nie miała lęku wysokości, ale kiedy już zaczynała przechodzić nad przepaścią, pilnowała się zawsze, by nie patrzeć w dół. Lepiej skupiać się na celu niż na przeszkodach. Poprawiła plecak i, maksymalnie skupiona, zrobiła ten pierwszy krok. — Żeby tylko pani nie spadła, panno Westbrook! Elizabeth wystraszona cofnęła się w bezpieczne miejsce i odwróciła, by spojrzeć za siebie. Josiah stał na krętym górskim szlaku, ściskając drugi koniec liny przywiązany do drzewa. Na jego mahoniowej twarzy malowała się niepewność.
— Zwyczajnie, psze pani, chciałem tylko ostrzec ostatni raz, zanim pani ruszy. Elizabeth próbowała przybrać łagodny ton, choć serce wciąż miała w gardle. — Zapewniam cię, Josiahu, że dam sobie radę. Robiłam to już niezliczoną ilość razy. — Owszem, to prawda, chociaż nigdy na tak wielkiej wysokości. Nieważne jednak, czy chodziło o dwa metry, czy dwieście; umiejętność bezpiecznego przejścia nad przepaścią sprowadzała się do skupienia i zachowania równowagi. Przynajmniej to właśnie Elizabeth sobie wmawiała. — Ale gdybyś tylko przestał wrzeszczeć, byłoby mi łatwiej. Jego śmiech był tak głęboki, jak ten kanion, nad którym stali, i równie delikatny, jak wiejący w tej chwili wietrzyk. — Ja nie wrzasłem, psze pani. Kobiety, o te to wrzeszczą. My, mężczyźni, krzyczymy. Rzuciła mu spojrzenie pełne dezaprobaty. — A zatem proszę... powstrzymaj się od tych swoich męskich krzyków. Josiah skubał rondo znoszonego miękkiego kapelusza. — Nie będę potrzebował krzyczeć, kiedy pani zacznie się prowadzić jak kobieta, co ma dobrze w głowie. A nie jak jakaś... świszczypała, co to łazi po belkach nad przepaścią za zdjęciem byle gniazda. Zwalone drzewo było ogromne, miało ponad metr w obwodzie i z pewnością nie przypominało belki, o której mówił Josiah. Przejście po nim na przeciwległą półkę skalną zapewniłoby Elizabeth lepszy widok na gniazdo orła. Wielki ptak zbudował swoje mieszkanie na urwisku sterczącym z boku góry, tuż poniżej płaszczyzny zbocza i jakiś metr za nią. Fotografia gniazda z ziejącą u dołu otchłanią i górami w tle miała szansę zrobić furorę — o ile Elizabeth nie spadnie i nie skręci sobie karku.
Pokonywała już szersze rozpadliny, idąc po o wiele węższych pniach niż ten. Za każdym razem czuła się znów niemal jak dziewczynka, wracając myślą do czasów, gdy jeszcze jej nie wmawiano, że pewne rzeczy są nieosiągalne. — Pozwolę sobie przypomnieć, że ci płacę i to dobrze — uniosła jedną brew — za noszenie sprzętu i pomoc przy pracy, a nie za opinię na temat moich decyzji. — Z zadowoleniem stwierdziła, że od początku znajomości wspaniale im wychodzą takie prześmiewcze żarty. — Za nią już, psze pani, nie liczę nic ekstra. Elizabeth pokręciła głową w odpowiedzi na jego szeroki uśmiech. Przez ostatni tydzień Josiah Birch wypełniał wskazówki co do joty, najlepiej jak umiał.„Waszyngtońska Kronika Codzienna", odpowiednio zmotywowana, nie żałowała funduszy. Dwóch innych mężczyzn zgłosiło się na stanowisko pomocnika Elizabeth. Obaj wyglądali na kompetentnych, ale to Josiah Birch miał w sobie coś, co wzbudzało w niej instynktowną ufność. Nie był wykształcony, lecz potrafił czytać i pisać. Rozróżniać i mieszać chemikalia stosowane w jej fachu nauczył się tak szybko, jak ona. Szczere, otwarte spojrzenie oraz fakt, że ważył dwa razy tyle co Elizabeth, z czego większość stanowiły zwarte mięśnie bez tłuszczu, zrekompensowały brak formalnego życiorysu. Skupiwszy się ponownie, Elizabeth postawiła prawą stopę na pniu. Rozkładając ramiona jak linoskoczek, równoważyła większy niż zazwyczaj ciężar pakunku na plecach, aż zrobiła ten pierwszy, starannie obliczony krok. A potem drugi. I trzeci... Jakieś trzy i pół metra niżej ze zbocza wystawała skalna półka. Zatrzymałaby upadek Elizabeth, gdyby z jakiegoś powodu zawiodła lina, lecz niestety rozciągała się tylko pod połową długości kładki. Od tego miejsca Elizabeth groził lot wprost
na samo dno kanionu. Kobieta, której zwykle nie przerażała wysokość, koncentrowała się na utrzymywaniu równowagi i od czasu do czasu zerkała na przeciwległy brzeg. Centymetr po centymetrze skalny występ cofał się z jej pola widzenia, a ona walczyła z pokusą, by spojrzeć w dół, na rzekę, która wiła się jak wąż w dolinie poniżej. Podmuch wiatru nadleciał zza pleców Elizabeth i pchnął ją do przodu. Zamłóciła powietrze ramionami, by złapać równowagę i... udało jej się. Za to lina, którą była przepasana, naprężyła się i pociągnęła ją w tył. — Josiah, nie! Napięły się jej wszystkie mięśnie, aż poczuła skurcz w plecach. Z całej siły próbowała zachować wyprostowaną postawę. Ciężar przytroczony do pleców ciągnął ją do skłonu w przód, ale nadmierne wychylenie mogło doprowadzić do katastrofy. Naraz zrobiła to, o czym dobrze wiedziała, że nie powinna; kręta rzeka rozmyła się jej przed oczami. Szybko spojrzała z powrotem na przeciwległy brzeg i zgodnie z tym, czego ją uczono odkąd skończyła sześć lat, wyobraziła sobie stempel biegnący od bram niebios przez jej kręgosłup prosto do drzewa, na którym stała. Z wolna poczuła, jak unosi jej się broda. I barki. Nogi jej drżały, lecz odzyskała równowagę i podjęła na nowo, krok za krokiem, wędrówkę na drugi brzeg. Kiedy schodziła z pnia na litą skałę, ogarnęła ją euforia. Terra firma. Odgarnęła włosy z twarzy i próbując ukryć ulgę, spojrzała na Josiaha, który stał na przeciwległej grani. — Widzisz? Mówiłam, że nie ma powodu do obaw. Oczy miał rozszerzone, a kostki palców zaciśniętych na linie zbielałe. — No, psze pani, napędziła mi pani stracha, aż mi z dziesięć lat przybyło. A mogłem ich przeżyć spokojnie, w swoim czasie. — Uniósł szerokie barki, jakby zdjęto mu z nich niewidzialny ciężar.
Elizabeth postawiła plecak na ziemi i otworzyła go, wciąż czując, jak buzuje w niej podniecenie. Było go trochę więcej, niż się spodziewała, lecz szczęśliwe pokonanie przepaści tylko dodało pikanterii jej zwycięstwu. — Przepraszam, Josiahu. To nie było zamierzone. Ale robię takie rzeczy od dziecka. Zawsze biegałam i wspinałam się lepiej niż wszyscy znajomi chłopcy. — Spojrzała na gniazdo orła oddalone o dobre sześć metrów. — Konno też jeździłam lepiej od nich. — Głowę dam, że ci chłopcy lubieli się z panią bawić, nie? — Prawdę mówiąc... nie. Nie podobało im się, że nigdy nie daję im wygrać. W każdym razie nie wtedy, kiedy mogłam to zrobić. Wypakowała swój sprzęt, uważając na linę, którą wciąż była obwiązana w pasie, gdy naszło ją znienacka konkretne wspomnienie. Przed laty, pewnego popołudnia w stajni czuła takie podniecenie jak dziś — dopóki ojciec nie odkrył, co się zdarzyło. Jeden łobuziak rzucił jej wyzwanie, żeby się ścigać na koniach, i poniósł sromotną klęskę. Nie wiedziała jednak wówczas, że jest on synem oficera wyższego rangą od jej ojca i nie przypuszczała, że zostanie przyłapana na jeździe okrakiem, w spodniach założonych pod spódnicę. Już od dawna nie próbowała nawet zapomnieć wstydu, jaki malował się na twarzy ojca. Nie wiedziała wtedy też, w jakim stopniu ta chwila zaważy na jej życiu. Gniazdo orła, zrobione z patyków i większych gałęzi, miało na oko ponad dwa metry szerokości, niemal tyle samo głębokości i zostało wpasowane w półkę skalną w zboczu. Majstersztyk. Nawet z tej odległości dało się dostrzec pióra i kępki szarobiałego puchu wystające po bokach. Gniazdo było puste. Na razie. Elizabeth pożałowała, że nie ma gdzieś w pobliżu jego mieszkańca, by mogła go uchwycić na zdjęciu. Choć oczywiście żaden orzeł nie usiedziałby tak długo w bezruchu. Właśnie to
stanowiło prawdziwe wyzwanie przy fotografowaniu zwierząt i niespokojnych ludzi. Jeżeli model drgnął, choćby odrobinę, po wywołaniu obraz okazywał się rozmyty. Odkąd Elizabeth ujrzała dwa lata temu zdjęcia z miejsca o nazwie Yosemite, marzyła o wyprawie na zachodnie terytoria i robieniu zdjęć na granicy, tak odległej od stołecznego Waszyngtonu i od Marylandu, gdzie Elizabeth przyszła na świat. Takie widoki jak ten, który rozpościerał się teraz przed nią, zapierały dech w piersiach, ale Wendell Goldberg, pracodawca Elizabeth z „Kroniki", oczekiwał przede wszystkim zdjęć przyrody ożywionej. Widowiskowe fotografie fauny i flory, napisał parę dni temu w telegramie, tak jakby trzeba jej było o tym przypominać. Prócz fotografii, chciał prawdziwych opowieści o przygodach ludzi mieszkających na Zachodzie. Historii, które promowałyby hart ducha i zachęcały potencjalnych podróżników oraz myśliwych, aby wyprawiali się na Terytorium Kolorado, korzystając z usług przewoźnika, którym, szczęśliwym trafem, był główny udziałowiec „Kroniki" — Adam Chilton. Organizowanie przewozów stanowiło jedynie niewielki wycinek działalności Chilton Enterprises. Większość firmowego majątku ulokowano w hotelach, a konkretnie w kurortach i uzdrowiskach. Na Wschodzie rozeszła się wieść o leczniczych gorących źródłach w tym regionie. Ich uzdrawiające właściwości były tematem rozmów podczas ekskluzywnych balów i kobiecych proszonych herbatek, a ich przymioty wychwalano w luksusowych, obitych skórą wnętrzach klubów dla dżentelmenów i palarniach. Chilton Enterprises zażądało zdjęć tego terenu, który brano pod uwagę, rozważając kolejne przedsięwzięcie. W zamian „Kronika" miała uzyskać monopol na ich reklamę. Wendell Goldberg potrafił czerpać korzyści z tego typu okazji, a Elizabeth poczytywała sobie za zaszczyt to, że ktoś
taki osobiście jest jej mentorem, nawet jeśli nie zawsze odpowiadały jej jego opinie i metody. — Dobrze by było, żeby się pani cofnęła kapkę, panno Westbrook — w głosie Josiaha pobrzmiewał delikatny nacisk. — Jakby co, trudno mi będzie pani pomóż z takiego daleka. Trzaśnie pani o skały, nim ją wyciągnę na górę. Odsunęła się pojednawczo od krawędzi. — Zadowolony? Josiah wydął policzki. — Tu się nie rozchodzi o moje zadowolenie, psze pani. Nająłem się, żeby doprowadzić panią bez szkody w góry i z powrotem. Nie znam pani długo, ledwie tydzień, ale takie zwisanie z jakiejś tam góry... — zakpił — z całym poszanowaniem, ale to mi wygląda na brak piątej klepki. Elizabeth roześmiała się. — Doceniam twoją troskę, lecz mogę cię zapewnić, że z moimi klepkami jest wszystko w porządku. Od tej pory, skoro mamy razem podróżować — próbowała przybrać poważny ton — wolałabym, aby nie lukrował pan swoich opinii, panie Birch. Proszę z łaski swojej mówić wprost to, co ma pan na myśli. Bez obaw, że poczuję się urażona. Wymamrotał coś, czego nie zrozumiała, ale z powodzeniem domyślała się, co to mogło być, a następnie przyjął postawę ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, która przypominała jej poznanego kiedyś słynnego murzyńskiego mówcę. — Próbuję tylko robić swoją robotę, psze pani. Znaczy do czego się nająłem. I gadać najszczerszą prawdę, jak umiem. Najszczerszą prawdę... Jak miło. Ona też wolała prawdę, nawet w szorstkiej i bezkompromisowej formie, od przykrości, jaką się czuje, gdy jedno mówią człowiekowi w twarz, a drugie za plecami. Miała nadzieję, że tego typu relacje zostawiła za sobą, opuszczając Wschód.
— Myślę, że będzie z nas dobrana para, Josiahu. — Choć zaiste przedziwna. — Ja też jestem takiej opinii, panno Westbrook. O ile nie zrobi pani czegoś głupiego i nie skończy w jakiejś przepaści. Elizabeth postanowiła zignorować ostatnią uwagę. Wyjęła ważący cztery kilogramy aparat z dna płóciennej torby i umieściła go tak blisko krawędzi, jak tylko się odważyła, pragnąc objąć zarówno orle gniazdo, jak i dolinę leżącą poniżej oraz łańcuch gór w oddali. Rozejrzała się za pomniejszymi kamieniami i umieściła je pod aparatem, aby zredukować nierówności podłoża. Ponieważ nie mogła tu przynieść całego sprzętu, zawczasu przygotowała szklaną płytkę do aparatu i włożyła ją do światłoszczelnego pojemnika. Oznaczało to, że miała niewiele czasu, by zrobić fotografię, wrócić na drugą stronę i wywołać płytkę, nim światłoczułe związki chemiczne zaschną na jej powierzchni. Proces ten był wystarczająco uciążliwy w ciemni, a co dopiero w terenie. Jeżeli szklana płytka wyschła lub pojawiła się na niej minimalna rysa, nie nadawała się już do niczego. Elizabeth położyła się płasko na szczycie urwiska, układając starannie spódnicę na nogach, i przystąpiła do ustawiania ostrości obrazu w szklanym wizjerze. Tego ranka, gdy Josiah przyszedł po nią z końmi pod pensjonat, ciemność spowijała niebo przed świtem. Godzinę temu uwiązali wierzchowce u stóp góry i rozpoczęli wędrówkę, oświetlając sobie drogę latarniami. W końcu nastał świt i oświetlił ukryte w mroku szczeliny, kaniony i szczyty gór wznoszące się tak wysoko, że ginęły w fioletoworóżowych chmurach. — Założę się, że się pani w szkole nie obijała, psze pani. Elizabeth uśmiechnęła się.
— Tak, chyba nieźle sobie radziłam. — Ustawiła wizjer tak, by północny Maroon Bell był wyraźnie widoczny z prawej strony. Różnice w odległościach między poszczególnymi obiektami miały nadać kadrowi pożądaną głębię. Wspaniale. — Ale jeden z moich nauczycieli, niejaki pan Ainsworth, podzielał opinię chłopców, o których ci opowiadałam. Zdecydowanie nie pochwalał mojej sprawności fizycznej. — Znaczy, że nie lubił, jak się pani wspinała i jeździła? Elizabeth stłumiła chichot. — Nie, nie lubił tego ani trochę. Powiedział, że jestem... chłopczycą i że moja pewność siebie jest nieładna, a raczej niewłaściwa. Takie cechy nie przystoją młodej damie. — Śmieszne, że pamiętała dokładnie słowa Ainswortha, a w jej uszach wciąż brzmiał jego irytujący nosowy ton. Bezczelność tego napuszonego, zarozumiałego... — No, to mi nie pasuje na mądre słowa nauczyciela do dziewczynki. Bynajmniej takiej, co to by mogła przetrzepać mu skórę. — Josiah wydał z siebie przenikliwy gwizd, a jego śmiech odbił się echem od ścian kanionu. Śmiejąc się wraz z nim, Elizabeth wsunęła ochronną kasetę w szczelinę aparatu i usunęła przesłonę. Następnie zdjęła mosiężną przykrywkę z obiektywu i pozwoliła chemii czynić cuda. Stopą w samej pończosze wybijała rytm na skale, recytując po cichu znane na pamięć słowa z pewnego przemówienia. Wygłoszono je na spotkaniu, w którym na życzenie ojca uczestniczyła dawno temu. Osiemdziesiąt siedem lat temu nasi ojcowie wydali na świat na tym kontynencie nowy naród, poczęty w wolności i oddany zasadzie, że...* * Tzw. adres gettysburski prezydenta USA Abrahama Lincolna. Fragmenty w przekładzie J. Wóleckiej w: B. Sobolewska, M. Sobo- lewski, Myśl polityczna XIX i XX w. Liberalizm, Warszawa 1978. (przyp. tłum.)
Większość obecnych przyjęła tę mowę z rozczarowaniem, ale nie ona. Miała wówczas dwadzieścia lat i stała cichutko u boku Tillie, swojej murzyńskiej niani, której pełne imię, Ciocia Matilda, zgubiło się gdzieś w mrokach dzieciństwa Elizabeth. Zapamiętała każdy szczegół tego podniosłego zgromadzenia na polu bitwy pod Gettysburgiem, wiedząc, że będzie je pamiętać do końca życia. Świat ledwie dostrzeże, nie będzie też długo pamiętał tego, co my tu mówimy, wszakże nigdy nie będzie mógł zapomnieć o tym, co oni tu dokonali. Wiatr poruszył piórami w gnieździe i Elizabeth pożałowała, że nie może uchwycić tej chwili w rzeczywistym czasie, tak by ludzie mogli zobaczyć ruch piór i usłyszeć, jak wiatr świszczy nad szczytem, a następnie zanurza się głęboko w kanionie. Przyszedł jej do głowy pomysł na artykuł towarzyszący fotografii, gdy będzie wysyłać ją Wendellowi Goldbergowi pod koniec tygodnia. Odsunęła tę myśl, w nadziei, że nie zapomni. Po upływie wymaganego czasu nałożyła delikatnie przykrywkę z powrotem na obiektyw i pośpiesznie spakowała aparat. Teraz należało przenieść naświetloną płytkę do namiotu, który Josiah rozstawił na drugim brzegu. Przytroczyła pakunek do pleców, sprawdziła jeszcze raz linę i zerknęła pośpiesznie na pomocnika, zanim zrobiła pierwszy krok. Przechodząc z powrotem po pniu, myślała głównie o głębokich bruzdach znaczących czoło Josiaha. Pończochą z prawej nogi zawadziła o kawałek kory, ale uwolniła się szybkim szarpnięciem w tył. Schodząc na przeciwległy brzeg, znowu zatriumfowała. Pan Ainsworth może się schować ze swoimi uwagami na temat sprawności chłopczycy! Szybko przystąpiła do pracy w namiocie — prowizorycznej ciemni — zalewając szklaną płytkę wywoływaczem, czyli roztworem siarczanu żelaza i kwasu octowego. W efekcie światłoczułe ziarna przekształcały się w drobiny metalicznego
srebra połyskujące w przytłumionym świetle krótkiej świeczki, której płomyk otoczony był wałkiem wosku. Obserwacja tego procesu nigdy nie powszedniała Elizabeth, a powstały obraz był olśniewający. Elizabeth wypłukała płytkę w wodzie, co sprawiło, że można było bezpiecznie wystawić ją na światło, po czym wyszła z namiotu. Josiah pakował sprzęt i ładował go na muła, a ona tymczasem wyjęła notatnik i skrupulatnie zapisała datę, godzinę, minutę, miejsce i naświetlenie zdjęcia, które przed chwilą zrobiła, a także jego opis. Takie zapiski pozwalały jej się orientować, jak zróżnicowane warunki wpływają na jakość fotografii. Odłożyła notatki i schyliła się, by pomóc Josiahowi przy pakowaniu, gdy nagle oddech uwiązł jej w gardle. Nie był to jeszcze atak, ale wystarczyło, by dać jej do myślenia. Wyprostowała się i wolno nabrała powietrza, wypróbowując siłę płuc. Lekarze nie obiecywali jej, że znajdzie tu lek na swoją przypadłość, ale wyrażali nadzieję, że suchy klimat zachodniego terytorium oraz górskie powietrze odciążą jej płuca. Główne ich zalecenie, czyli kąpiel w gorących źródłach tego regionu, wciąż czekało na wprowadzenie w czyn. W przeszłości Elizabeth szukała ulgi w przepisywanych przez lekarzy medykamentach na bazie chloroformu i arszeniku oraz w pachnących ostro kataplazmach z gorczycy. Cały ten obrzydliwy reżim nie przyniósł jednak poprawy. Przeciwnie, osłabił wręcz organizm i pogorszył stan Elizabeth. Wdychając i wydychając powietrze, powoli zaczynała myśleć, że niepotrzebnie spanikowała. Nie cierpiała własnej słabości. Przecież nie licząc tego schorzenia płuc, cieszyła się znakomitym zdrowiem. Pragnęła iść teraz wyżej w góry, ale nie chciała, by to pragnienie przesłoniły jej własne fizyczne ograniczenia. Być może jednak powinna zostać i zrobić pozostałe fotografie z tego miejsca.
— Jesteś pewien, Josiahu, że widoki na górze są bardziej obiecujące? Mężczyzna przytroczył ostatni pakunek do grzbietu muła i naciągnął pasek. — Tu jest niczego sobie, psze pani, ale to nic, jak się popatrzy, co widać wyżej. Skinęła głową i kiedy podjął wspinaczkę, ruszyła tuż za nim, ufając w równym stopniu upartej determinacji własnego ciała, jak i opinii Josiaha. Jak na razie nigdy się nie mylił, choć nie zamierzała mu o tym przypominać. Podążając stromym, krętym szlakiem, myślała z wdzięcznością o decyzji Josiaha, by przejść tę część drogi pieszo. Ścieżkę zaścielały łupki, co dodatkowo utrudniałoby konną jazdę. Elizabeth zaczęła naraz odczuwać ciężar pakunku na plecach, więc przystanęła na parę sekund, by się przeciągnąć i ułożyć go inaczej. — Nie ma co tego taszczyć, psze pani. Weznę go załaduję na Blask Księżyca albo i sam potaszczę, jeśli mi pani pozwoli. Jakem mówił, będę uważać. Machnęła ręką, by szedł dalej. — Naprawdę nie ma problemu. Po prostu muszę złapać odpowiednie tempo. — Złapać tempo? Po mojemu to pani tam z tyłu załapuje tempo prosto do grobu. Roześmiała się, choć jego uwaga była słuszna. — Nie powiedziałeś mi jeszcze... dlaczego to uparte zwierzę nazwałeś Blaskiem Księżyca? Josiah pogładził muła po pysku. — Nazwałem go tak na pamiątkę tego, co nam powiadała mama, jakeśmy byli dziećmi. Powiadała że... gdyby nas kiedyś mieli rozdzielić, żebyśmy każdej nocy patrzyli w górę na księżyc, a wtedy nieważne, gdzie ona będzie albo któreś z nas.
I tak będziemy razem. Bo będziemy patrzeć na ten sam księżyc, który Bóg zawiesił na niebiesiech. Elizabeth pozazdrościła mu tego wspomnienia. Jaką opowieść usłyszałaby od swojej matki, gdyby ta żyła wystarczająco długo, by móc jej coś przekazać? Josiah parł w górę, a na każde jego dwa kroki Elizabeth musiała stawiać solidne trzy. Trzewiki na obcasie i długa spódnica krępowały jej ruchy. Wygodna spódnica z rozcięciem znajdowała się w kufrze z ubraniami, który jeszcze nie nadszedł z Waszyngtonu — jej właścicielka już nie mogła się doczekać wolności, jaką niósł ten praktyczny element garderoby. Idąc za Josiahem, Elizabeth po raz kolejny zwróciła uwagę na jego szerokie barki i kark znaczony wypukłymi śladami razów. Kiedyś musiał tam mieć głębokie rany, które, sądząc z wyglądu, dawno już się zagoiły. Teraz tylko blizny wystające ponad kołnierzyk i ginące we włosach dawały wyobrażenie o przeszłości Josiaha Bircha. Jego siła fizyczna robiła wrażenie, a on sam sprawdzał się doskonale jako towarzysz tych górskich wypraw. Dość zabawny zresztą. Niezależnie jednak od tego, jak świetnie się sprawdzał, Elizabeth zawsze sama nosiła swój plecak. Szczególnie wtedy, gdy zawierał coś tak cennego. Miesiącami odkładała pieniądze, by kupić aparat, który był kluczem do spełnienia jej marzeń. — Miastowi nieczęsto tędy chodzą — niski głos Josiaha przebił się przez odgłos kopyt muła. — Za wąsko im tu i za stromo. Najczęściej to droga Jutów. — Jutów... Chciałabym spotkać... — Zimne powietrze, które wchodziło do środka i docierało do płuc, drażniło jej tchawicę. Z każdym krokiem Elizabeth w górę stawało się coraz bardziej rozrzedzone, a jej oddychało się coraz gorzej. W domu, na Wschodzie uczyła się o skutkach wzrostu wysokości, lecz teraz, gdy miała okazję przekonać się o nich na
własnej skórze, pojęła, że wiedzieć a poznać to dwie różne rzeczy. — Chciałabym poznać paru Jutów. Jeśli tylko... — bolesna kolka w lewym boku poszatkowała jej oddech — ... mógłbyś... to zorganizować. — Znam tylko jednego człowieka, co ma z nimi jako taki kontakt, panno Westbrook. A i jego niełatwo znaleźć. Coś go ostatnio nie widziałem. Sam z siebie pojawia się, jak ma dobry powód. Znaczy nieczęsto. Rozmasowując bolący bok, Elizabeth ominęła większy kamień na ścieżce. Widziała zarówno łupki leżące luzem blisko krawędzi, jak i to, że wysokość najwyraźniej w żaden sposób nie wpływa na Josiaha. — Ten twój znajomy... wydaje się dziwny. Jak... jakiś pustelnik. — Nie, psze pani, jaki tam z niego pustelnik. Po prostu trzyma się na boku. I coś mi się widzi, że tak mu najlepiej. Poczuła kurcz w górnej części klatki piersiowej, więc musiała zwolnić. Tym razem nie był duży i jakoś udało jej się przepchnąć parę oddechów naokoło supła, który zacisnął się pomiędzy jej obojczykami. Skupiła wzrok na szlaku i kontynuowała wspinaczkę. — Jak mogę się... skontaktować z tym panem? — Nijak, znaczy najprędzej to on panią znajdzie, jak będzie miał ochotę. Tyle że raczej nigdy nie ma. — A... — Oddychała powoli, wdech, wydech, tak jak od młodości uczyli ją lekarze, i do czego stosowała się z większą łatwością, kiedy tylko nie zdobywała góry wysokiej na ponad cztery tysiące metrów. — A dlaczego? Nie doczekała się odpowiedzi, więc podniosła wzrok. Josiah stał na ścieżce z uniesionym ramieniem i przygotowaną strzelbą. Elizabeth całkowicie znieruchomiała, zadowolona, że może odetchnąć, ale jej zmysły pozostały czujne. Z głębi lasu po-
rastającego grzbiet góry dochodziło trzaskanie, a następnie dźwięk łamanych patyków i cichy szelest gałęzi. Wiatr świstał w kępach sosen i w potężnych świerkach, tłumiąc odgłosy, które inaczej dałoby się łatwo usłyszeć. Elizabeth wsunęła rękę do kieszeni i jednocześnie przeczesywała wzrokiem zalesione wzniesienie po lewej. Nie była pewna, czyjej krótki oddech ma związek z chorobą, czy z tym, co się gdzieś tam czaiło. A może z jednym i drugim? Zacisnęła dłoń na pistolecie kieszonkowym o wygiętej rękojeści, na który to kosztowny zakup pozwoliła sobie przed wyjazdem z Nowego Jorku, i poczuła pewien przypływ odwagi. Kula kalibru .41 raczej nie powstrzymałaby większego zwierzęcia, ale lepsze to, niż stanąć przed nim zupełnie bez broni. Josiah przechylił głowę na bok, jak gdyby spodziewał się coś usłyszeć. Kiedy zrobił to po raz pierwszy trzy dni temu na szlaku, Elizabeth zasypała go pytaniami, lecz gdy zauważyła pumę, od razu nauczyła się być cicho. Josiah strzelił do zwierzęcia i chybił — całkiem sporo, jeśli ufać śladom na korze — ale jego reakcja najwyraźniej przekonała kuguara, że tych dwoje nie jest stosowną zdobyczą. Tak, to czyste mrzonki, ale jedna fotografia tego kształtnego, umięśnionego drapieżnika zagwarantowałaby jej wymarzoną posadę w „Kronice". Tymczasem puma zniknęła w sekundę, odbierając Elizabeth niepowtarzalną okazję. Od tamtej pory nie widzieli już zwierzyny, poza pojedynczymi ptakami czy świstakami, które raczej nie przyciągnęłyby na Zachód myśliwych i podróżników. Josiah stopniowo opuścił ramię i wymamrotał coś cicho głosem, który już kiedyś u niego słyszała. — Poczułem coś z wiatrem. — Nadal był skupiony na cieniach za drzewami. — Ale już nie czuję.
Elizabeth próbowała odpowiedzieć, lecz nie dała rady. Znajomy ból wciął jej się klinem w gardło, niczym pięść wepchnięta w tchawicę. Josiah spojrzał w jej kierunku i oczy mu się zwęziły. — Wszystko w porządku, psze pani? Elizabeth pokręciła głową i chwyciła po omacku za wysoki kołnierz bluzki. Dwa pierwsze guziki puściły, ale wysiłek ten nie przyniósł jej ulgi. Każda próba oddechu kończyła się żałosnym świstem, a świat zaczynał dziwnie wirować, w sposób znany jej od najgorszej strony. Zacisnęła mocno powieki, jak gdyby rezygnując z widzenia, mogła zmusić płuca do pracy. Tylko spokojnie... wyrównaj oddech... — Czy to się teraz robi, psze pani? — głęboki, tubalny szept zabrzmiał tuż obok. Rozpaczliwie skinęła głową, wściekła, że ciało znów ją zdradziło. Ostrzegła Josiaha, co może się zdarzyć, na wypadek gdyby złapał ją atak, kiedy będą razem. Nie lubiła okazywać słabości, ludzie inaczej ją wówczas traktowali. Przeforsowała się tego ranka. Była przemądrzała. Nogi jej zupełnie osłabły... Josiah opuścił ją delikatnie na ziemię i zdjął jej plecak. — Co robić, psze pani? Ma pani te lekarstwo? Te, co to pani mówiła? Pokręciła głową niezdolna do odpowiedzi. Zostało w pokoju, zresztą już niewiele go było w butelce. Wydzielała je sobie w oczekiwaniu na nową dostawę. Nieważne, który to z kolei atak — każdy przerażał ją tak samo. Josiah położył Elizabeth na ziemi, a jej gardło z każdą sekundą zaciskało się coraz bardziej. Wbiła wzrok w niebo, ufając, że Bóg ją widzi. W to nie wątpiła. Zastanawiała się tylko, czy On zainterweniuje. Poprzednio nigdy nie zawiódł, ale nie oznaczało to, że i tym razem pomoże. Nauczyła się tego wcześnie — kiedy umarła jej matka.
Czuła się teraz, jakby jej gardło miało średnicę słomki zbożowej, a ta odrobina powietrza, którą zdołała wdychać i wydychać, unosiła się w anemicznych pasemkach tuż przed jej twarzą. Ścisnęła dłoń Josiaha i poczuła, jak paznokciami wbija mu się w ciało. A jednak nie zabrał ręki. Panika w jego oczach była odbiciem jej paniki, gdy ciało Elizabeth podrygiwało w walce o każdy kolejny oddech. 2 Upłynęło trochę czasu. Może mniej, może więcej, Elizabeth nie wiedziała, ale miała wrażenie, że cała wieczność. Naraz cieniutka wstążka drogocennego powietrza prześlizgnęła się przez supeł w gardle, osłabiając jego zacisk. Z każdą sekundą skurcz ustępował. Stopniowo gardło Elizabeth rozluźniło się i najmilszy na świecie pęd chłodnego powietrza wpłynął jej do płuc. Niczym robotnik rolny dręczony pragnieniem, czuła pokusę, by łykać je haustami, ale była już na tyle mądra, że nie uległa. Powoli, świadomie napełniła płuca, wciąż pozostając w dziwacznym zawieszeniu, w którym, jak we śnie, jest się pomiędzy przytomnością a stanem tuż po wciągnięciu pod wodę. Josiah poklepał ją delikatnie po ręce. — To tutaj chyba nie trzymało tak długo, jak tamte, co to pani mówiła. Skinęła głową. Jego głos wciąż brzmiał jak z oddali. Nie mogła mówić, ale Josiah miał rację. Atak był ciężki, ale nie aż tak jak tamte, które przeżyła w drodze na Zachód, gdy na trudy podróży nałożyła się sadza i popiół z pociągu, a także wirujący pył spod kół dyliżansów. Przez chwilę odmierzoną kilkoma uderzeniami serca Elizabeth po prostu rozkoszowała się posłuszeństwem swoich płuc. Jak zwykle w takich momentach, tuż po ataku pojawiło się
nieproszone pytanie, czy i ją spotka taki sam los jak jej matkę. Była przecież w tym samym wieku. Odsunąwszy od siebie tę myśl, zasygnalizowała, że chce wstać. Josiah pomógł jej stanąć na nogi i podtrzymywał ją jeszcze przez chwilę, po czym przyniósł z grzbietu muła manierkę. — A nie mówiłem z rana, psze pani, że coś pani jakby mizerna? Upiła duży łyk wody i postanowiła zignorować ten komentarz. Zachodnie terytoria były bardziej prymitywne, niż się spodziewała, ale tutejsza woda... Nigdy dotąd nie piła czegoś tak zimnego i czystego. Wygładziła bluzkę i napiła się raz jeszcze, postanawiając, że zostawi rozpięte dwa górne guziki. Osuszyła delikatnie kąciki ust. — Jak daleko jeszcze do grani? Josiah pokręcił głową. — Zarutko, psze pani, za tym zakrętem. Schylił się po jej plecak, ale nakazała mu gestem, żeby go zostawił. — Z pani, panno Westbrook, jest najuparciejsza biała kobieta, jaką znam. Roześmiała się. — A więc jednak mam na tym polu konkurencję? Czy to właśnie chciałeś powiedzieć? Zrobił drwiącą minę i odwrócił się, pociągając za sobą muła. Elizabeth wzięła plecak i poszła za Josiahem. Tuż za zakrętem zatchnęło ją ponownie, lecz tym razem z zupełnie innego powodu. Josiah miał rację... Słynne bliźniacze siostry Gór Skalistych, Maroon Bells, wznosiły się jak nierzeczywiste pomniki na tle bladego lazurowego nieba. Oba szczyty, północny i południowy, przykryte olśniewającym śniegiem rozszczepiały światło poranka w tysiącach migotliwych kryształów. Kiedy Elizabeth tak stała i podziwiała widoki, pożałowała, że nie może od razu podzię-
kować Goldbergowi za daną jej szansę i za to, że pozwolił jej wybrać to miejsce, zamiast wysłać ją do Kalifornii lub na Terytorium Wyoming, dokąd oddelegował pozostałych dwóch kandydatów na stanowisko w „Kronice". Dno doliny wypełniało gładkie, przejrzyste jezioro służące górom za podnóżek i lustro, w którym odbijał się cały ich majestat. Jaka szkoda, że obiektyw aparatu nie mógł uchwycić całego bogactwa kolorów w przyrodzie, lecz przekładał je na nieciekawe odcienie szarości! Elizabeth ruszyła, by pomóc Josiahowi zdjąć sprzęt z muła. Naraz usłyszała coś w oddali... Jakiś szum. Przebijał się przez wiatr i ich własne szuranie przy rozpakowywaniu. Powiodła wzrokiem po okolicy i znalazła źródło hałasu po drugiej stronie kanionu — wodospad biegnący po głazach, z których niejeden był wielkości małego domu, wprost do stawu położonego co najmniej sto pięćdziesiąt metrów niżej. Cudo! Przeczucia nie myliły Wendella Goldberga. Mieszkańcy Wschodu zapłaciliby każdą wyśrubowaną cenę za możliwość spędzenia tutaj wakacji — o ile zapewniono by im taki sam luksus, w jakim pławili się u siebie. Co w tej chwili z pewnością było niewykonalne. Ale wkrótce, gdy Chilton Enterprises wybuduje tu nowy hotel, stanie się to możliwe. — Josiahu, dlaczego mi nie powiedziałeś, że tu w pobliżu jest wodospad? Rzucił na ziemię zwinięty namiot z płótna i popatrzył na nią jak na głupią. — Bo pani nie pytała. Zbyła tę odpowiedź uśmiechem. Nie przyznała mu się do związków z „Kroniką" z tego samego powodu, dla którego nie powiedziała o tym nikomu w Timber Ridge. Josiah wiedział tylko, że Elizabeth chce robić zdjęcia przyrody, i zgodził się towarzyszyć jej w trakcie wyprawy na południe, do wioski wykutej w skałach.
— No dobrze, a więc od tej pory, jeżeli jakiś wodospad albo gorące źródło, albo... coś podobnego będzie w zasięgu wzroku z miejsca, w którym się zatrzymamy, czy mógłbyś mi z łaski swojej o tym powiedzieć? Znów rzucił jej to spojrzenie. — Tak, psze pani. Da się to zrobić. — Wrócił do pracy. — Chociaż po prawdzie to kombinuję, czemu pani sobie tego nie zobaczy własnymi oczami. Pan Bóg dał pani porządną parę, więc po mojemu wydawałoby się, że... Ignorując jego mamrotanie, Elizabeth uklękła i rozwiązała plecak, po czym wyjęła aparat i płytki zawinięte dla bezpieczeństwa w materiał, jak również rozmaite butelki, z których każda owinięta była oddzielnie, żeby się nie rozbiła. Jednym rzutem oka upewniła się, że Josiah wkrótce ustawi namiot, a w środku resztę sprzętu. Tak jak poprzednio, rozbił namiot jak najdalej od krawędzi zbocza na najbardziej płaskim kawałku terenu. Elizabeth przygotowała jedną z płytek do naświetlania. Oczyściła w tym celu szkło mieszanką pumeksu i alkoholu. Następnie wylała kolodium na powierzchnię płytki, przechylała ją pod różnym kątem, aż całość pokryła się przezroczystym roztworem, po czym zlała nadmiar z powrotem do butelki i sięgnęła po ścierkę. Kolodium niemal wszędzie zostawiało ślady. Elizabeth zastanawiała się, czy ma jeszcze jakąś spódnicę, bluzkę lub płaszcz, na których nie byłoby plam po przeróżnych chemikaliach stosowanych przez fotografów. Wątpliwe. Fakt ten strasznie irytował jej ojca, który był pedantem; niegdyś w kwestii niebieskiego munduru z wełny, a teraz ubrania zakładanego na posiedzenia Senatu. — Gotowe, panno Westbrook. Josiah uniósł przednią połę namiotu, a Elizabeth prześlizgnęła się przez otwór wejściowy, trzymając w ręku mokrą
szklaną płytkę. Ciemne wnętrze oświetlał jedynie migoczący, bursztynowy płomień świeczki. Elizabeth pracowała na kolanach w znajomym półmroku. Zanurzyła lepką płytkę w kąpieli przygotowanej przez Josiaha wedle jej wskazówek, dzięki której element miał stad się światłoczuły. Dwanaście części wody na jedną część azotanu srebra. Po chwili, gdy powierzchnia szkła była już jednolita i kremo-wobiała, wyjęła płytkę z kąpieli, wytarła tylną część czystym gałgankiem i wsunęła ją do światłoszczelnej kasety z drewna. Wynurzyła się z ciemnego namiotu, trzymając gotową płytkę i stąpała ostrożnie, aby nie zaplątać się we własną spódnicę i płaszcz. Josiah zamontował już aparat na trójnogu z mahoniu. Elizabeth położyła kasetę z płytką na ziemi na kawałku płótna i schyliła się, aby spojrzeć przez szklany wizjer na odwrócony do góry nogami krajobraz. Nieważne ile razy już to robiła — chwytanie wycinka czasu i utrwalanie go na szklanej płytce, tak by ludzie gdzieś daleko mogli podziwiać czyste piękno, wciąż było dla niej emocjonującym przeżyciem. Wyprostowała się i wskazała na trójnóg. — Dobrze wybrałeś miejsce, Josiahu. Szybkość, z jaką nauczyłeś się ustawiać aparat pod właściwym kątem, jest godna pochwały. — Spojrzała na niego. — Nawet jeśli twoja ogłada towarzyska pozostawia sporo do życzenia. Roześmiał się cicho, aż miło było tego słuchać. — Dziękuję, psze pani, za to dobre słowo. Co do tamtego, będę się bardzo starał. Na pewno z czasem wyuczy mnie pani jak należy. — Pochylił głowę, nie patrząc jej w oczy. W ułamku sekundy przypomniała się Elizabeth jego pozycja społeczna sprzed lat, a raczej to, co sobie na ten temat wyobrażała na podstawie skąpych informacji, jakich jej udzielił. Był zdecydowanie bardziej bystry niż wszyscy pomocnicy, z którymi pracowała w Waszyngtonie, i miał godne podziwu