Nastolatkom, z mojego plemienia:
Alejandroui, Andrei, Nicole, Sabrinie,
Aristotelisowi i Achilleasowi
.
Tell me, what else should I have done?
Doesn't everything die at last, and too soon?
Tell me, what is it you plan to do
with your one wild and precious life?
Powiedz, co innego powinnaś była robić?
Czy wszystkiemu nie sądzona śmierć, za prędko?
Powiedz, co zamierzasz wreszcie robić
z twoim jedynym zwariowanym i cennym życiem?
Mary Oliver, Letni dzień
(tłum. Czesław Miłosz)
Lato
styczen, luty, marzec
Tydzień temu, nie uroniwszy nawet jednej łzy, babcia uściskała mnie
na lotnisku w San Francisco i powtórzyła raz jeszcze, że jeśli mi życie
miłe, nie powinnam kontaktować się z nikim ze znajomych, dopóki nie
będziemy miały pewności, że moi wrogowie już mnie nie szukają.
Moja Nini jest paranoiczką, jak inni mieszkańcy Niezależnej Republiki
Ludowej Berkeley prześladowani przez rząd i istoty pozaziemskie, ale
w tym wypadku nie przesadzała: nigdy zbyt wiele środków
ostrożności. Wręczyła mi stukartkowy zeszyt, żebym prowadziła
dziennik, tak jak robiłam to od ósmego do piętnastego roku życia, do
momentu, kiedy wywichnął mi się życiorys. „Będziesz miała, Mayu,
czas, żeby się ponudzić. Wykorzystaj go na opisanie piramidalnych
głupot, jakich narobiłaś, może dzięki temu zrozumiesz ich skutki",
powiedziała. Istnieje kilka napisanych przeze mnie dzienników.
Dziadek trzymał je w biurku pod kluczem owinięte taśmą
samoprzylepną, a teraz moja Nini przechowuje je pod łóżkiem w
pudełku po butach. To będzie zeszyt numer 9. Moja Nini uważa, że
przydadzą mi się, kiedy pójdę do psychoanalityka, bo zawierają klucze
do rozszyfrowania mojej zasupłanej osobowości; ale gdyby je
przeczytała, wiedziałaby, że jest tam mnóstwo bajek, które mogłyby
zmylić samego Freuda. W zasadzie babcia nie ufa specjalistom, którzy
każą sobie płacić od godziny, bo nie zależy im na szybkim osiągnięciu
rezultatu, robi jednak wyjątek dla
psychiatrów, ponieważ jeden wyciągnął ją z depresji i z sideł magii,
kiedy wpadła na pomysł, żeby kontaktować się ze zmarłymi.
Schowałam zeszyt do plecaka, by jej nie urazić, nie mając zamiaru z
niego korzystać, ale godziny ciągną się tu w nieskończoność, a pisanie
jest sposobem na zabicie czasu. Dłużył mi się ten pierwszy tydzień
wygnania. Jestem na wysepce niemal niewidocznej na mapie, w
samym środku średniowiecza. Trudno mi pisać o moim życiu, bo nie
wiem, ile pamiętam, a ile jest wytworem mojej wyobraźni. Sama
prawda może być nudna, dlatego bezwiednie ją zmieniam albo coś
przejaskrawiam, ale postanowiłam naprawić ten defekt i w przyszłości
kłamać jak najmniej. I tak oto w czasach, kiedy nawet Janomami z
Amazonii używają komputerów, ja piszę ręcznie. Zajmuje mi to dużo
czasu, a moje pismo przypomina chyba cyrylicę, bo nawet ja sama nie
mogę go odcyfrować, myślę jednak, że ze strony na stronę będzie coraz
bardziej czytelne. Pisanie jest jak jazda na rowerze: trudne do
zapomnienia, nawet jeśli ktoś nie robi tego latami. Staram się trzymać
porządku chronologicznego, bo jakiś porządek jest potrzebny;
pomyślałam, że tak będzie mi łatwiej, ale gubię wątek, robię dużo
dygresji albo przypominam sobie kilka kartek dalej o czymś ważnym, a
nie mogę już wrócić, żeby to wkleić. Moja pamięć posuwa się ruchem
kolistym, spiralnym albo skacze jak akrobata na trapezie.
Nazywam się Maya Vidal, lat dziewiętnaście, pleć żeńska, panna, bez
chłopaka - z braku okazji, a nie dlatego, że jestem wybredna - urodzona
w Berkeley w Kalifornii, posiadaczka paszportu amerykańskiego,
chwilowo na wygnaniu na pewnej wyspie na południu świata. Dali mi
na imię Maya, bo moją
Nini pociągają Indie, a rodzicom nie przyszło do głowy nic lepszego,
choć mieli dziewięć miesięcy, żeby się nad tym zastanowić. W języku
hindi maya znaczy „czar, iluzja, złudzenie". Nie ma to nic wspólnego z
moim charakterem. Bardziej pasowałoby Attyla, bo niszczę wszystko,
czego się dotknę. Moja historia zaczyna się w Chile, od babci Nini, na
długo zanim przyszłam na świat, bo gdyby ona nie wyemigrowała, nie
zakochałaby się w moim Popo i nie osiedliła w Kalifornii, ojciec nie
poznałby matki, a ja nie byłabym mną, tylko całkiem inną chilijską
dziewczyną. Jak wyglądam? Metr osiemdziesiąt, pięćdziesiąt osiem
kilo, kiedy gram w piłkę nożną, i dużo więcej, jeśli się zaniedbam,
umięśnione nogi, niezgrabne ręce, oczy niebieskie albo szare w
zależności od pory dnia, włosy blond, tak sądzę, ale nie jestem pewna,
bo od lat nie widziałam ich naturalnego koloru. Nie odziedziczyłam
egzotycznej powierzchowności babci, jej oliwkowej cery i tych
ciemnych worków pod oczami, które nadają jej łajdacki wygląd, ani
aparycji mojego ojca, atrakcyjnego jak toreador i równie próżnego. Nie
przypominam także dziadka - mojego wspaniałego Popo - bo niestety
nie jest on moim biologicznym przodkiem, tylko drugim mężem mojej
Nini.
Przypominam matkę, przynajmniej jeśli chodzi o wzrost i kolor
skóry. Nie była lapońską księżniczką, jak mi się wydawało, zanim
nauczyłam się posługiwać rozumem, lecz duńską stewardesą, w której
mój ojciec, pilot komercyjnych linii lotniczych, zakochał się w
powietrzu. Był za młody, żeby się żenić, ale ubzdurał sobie, że to
kobieta jego życia, i prześladował ją uparcie, aż w końcu zmęczona
ustąpiła. A może ustąpiła dlatego, że zaszła w ciążę. Faktem jest, że się
pobrali, i choć żałowali tego już po niecałym tygodniu, zostali jednak
ze sobą do moich narodzin. Kilka dni po moim przyjściu na świat,
kiedy jej mąż latał gdzieś w chmurach, ona spakowała walizki,
zawinęła mnie w kocyk i pojechała taksówką do teściów. Moja Nini
była wtedy w San Francisco i protestowała przeciwko wojnie w
Zatoce, ale mój Popo siedział w domu i przyjął pakunek, który matka
wręczyła mu bez specjalnych wyjaśnień, po czym pobiegła do
czekającej taksówki. Wnuczka była tak mała, że mieściła się na dłoni
dziadka. Niedługo potem Dunka przystała pocztą dokumenty
rozwodowe, a jako bonus zrzeczenie się praw do opieki nad córką.
Moja matka nazywa się Marta Otter, poznałam ją w wieku ośmiu lat,
kiedy dziadkowie zabrali mnie latem do Danii.
Teraz jestem w Chile, kraju mojej babci Nidii Vidal, gdzie ocean
małymi kęsami zjada ziemię i gdzie od kontynentu
południowoamerykańskiego odrywają się wyspy. Ściśle rzecz biorąc,
mieszkam na Chiloé, będącej częścią Krainy Jezior, między 41 i 43
stopniem szerokości geograficznej południowej, w archipelagu o
powierzchni mniej więcej 9000 kilometrów kwadratowych, liczącym
około 200 000 mieszkańców. Wszyscy są niżsi ode mnie. W
mapudungun, języku miejscowych Indian, Chiloé oznacza krainę
cáhuiles, krzykliwych mew o czarnych główkach, ale powinno
nazywać się krainą drewna i ziemniaków. Oprócz Isla Grande, na
której znajdują się największe miasta, istnieje wiele wysepek, z czego
kilka niezamieszkanych. Czasami tworzą grupki złożone z trzech,
czterech wysp leżących tak blisko siebie, że łączą się podczas odpływu,
aleja nie miałam szczęścia, żeby wylądować na którejś z nich: do
najbliższego miasteczka mam przy spokojnym morzu czterdzieści pięć
minut drogi motorówką.
Moja podróż z północy Kalifornu na Chiloé zaczęła się w szykownym
żółtym volkswagenie babci, który od 1999 roku przeżył siedemnaście
stłuczek, a mimo to pędził niczym ferrari.
Wyjechałam w środku zimy, jednego z tych wietrznych i desz-
czowych dni, kiedy zatoka San Francisco traci barwy, a krajobraz
wygląda jak namalowany piórkiem, jest biały, czarny, szary. Babcia
prowadziła w swoim stylu, zmuszając auto do rzężenia, uczepiona
kierownicy niczym koła ratunkowego, patrząc częściej na mnie niż na
drogę, zajęta wydawaniem ostatnich instrukcji. Nie wyjaśniła mi
jeszcze, dokąd dokładnie mam jechać; Chile - to wszystko, co
powiedziała, kreśląc plan mojego zniknięcia. W samochodzie
wyjawiła szczegóły i wręczyła mi tanie wydanie jakiegoś przewodnika
turystycznego.
- Chiloe? Co to za miejsce? - spytałam.
- Tu masz wszystkie potrzebne informacje - odparła, wskazując
książeczkę.
- To chyba bardzo daleko...
- Im dalej wyjedziesz, tym lepiej. Na Chiloe mieszka mój przyjaciel,
Manuel Arias, jedyna osoba na świecie, oprócz Mikę^ 0'Kelly'ego,
której ufam. Na tyle, że odważyłam się go poprosić, by cię ukrył na rok
czy dwa.
- Rok czy dwa! Zwariowałaś, Nini!
- Posłuchaj, smarkulo, są takie chwile, kiedy człowiek nie ma żadnej
kontroli nad własnym życiem, wszystko się po prostu dzieje. To jedna
z takich chwil - obwieściła z nosem przyklejonym do przedniej szyby,
bo jadąc w gmatwaninie autostrad, próbowała się zorientować, gdzie
jesteśmy.
Dotarłyśmy na lotnisko w ostatniej chwili i rozstałyśmy się bez
przesadnej wylewności; obraz, jaki zachowałam w pamięci, to widok
prychającego volkswagena znikającego w strugach deszczu.
Kilka godzin leciałam do Dallas, wciśnięta między okienko i
grubaskę pachnącą prażonymi fistaszkami, a potem dziesięć godzin
innym samolotem do Santiago, rozbudzona i głodna, wspominając,
rozmyślając i czytając przewodnik o Chiloe, który
zachwalał walory krajobrazu, drewniane kościoły i wiejskie życie.
Byłam przerażona. Kiedy pilot zapowiedział lądowanie, na
zabarwionym na pomarańczowo niebie nad fioletowymi szczytami
Andów, nieodwołalnymi, wiecznymi, olbrzymimi, wstawał świt 2
stycznia roku 2009. Wkrótce zobaczyłam zieloną dolinę, rzędy drzew,
rozrzucone pastwiska, a w oddali Santiago, gdzie urodzili się babcia i
ojciec i gdzie rozegrała się tajemnicza część historii naszej rodziny. ;>Bardzo mało wiem o przeszłości babci, ona sama rzadko o niej
wspominała, jakby jej życie zaczęło się, gdy poznała mojego Popo. W
1974 roku w Chile zmarł jej pierwszy mąż, Felipe Vidal, kilka
miesięcy po zamachu stanu wojskowych, którzy obalili socjalistyczny
gabinet Salvadora Allende i zaprowadzili w kraju dyktaturę. Kiedy
została wdową, zdecydowała, że nie będzie żyć pod rządami
represyjnego reżimu, i wyemigrowała do Kanady razem ze swoim
synem Andresem, moim tatą. On sam niewiele mógł dodać do tej
opowieści, bo mało pamięta z dzieciństwa, ale nadal ubóstwia swojego
ojca, po którym zostały tylko trzy fotografie. „Już nigdy nie wrócimy,
prawda?", zapytał Andres w samolocie, którym lecieli do Kanady. To
nie było pytanie, tylko oskarżenie. Miał dziewięć lat, dojrzał
niespodziewanie przez ostatnie miesiące i domagał się wyjaśnień, bo
zdawał sobie sprawę, że matka próbuje go chronić za pomocą
półprawd i kłamstw. Dzielnie zniósł wiadomość o tym, że ojciec miał
atak serca, i to, że go pochowano, a jemu nie pozwolono zobaczyć ciała
ani się pożegnać. Niedługo później siedział w samolocie lecącym do
Kanady. „Oczywiście, że wrócimy, Andresie", zapewniła go matka, ale
jej nie uwierzył.
W Toronto zostali przyjęci przez wolontariuszy z Komitetu do spraw
Uchodźców, którzy dali im ubrania w odpowiednich
rozmiarach i umieścili w umeblowanym mieszkaniu z pościelonymi
łóżkami i pełną lodówką. Przez pierwsze trzy dni, dopóki wystarczyło
zapasów jedzenia, matka i dziecko siedzieli zamknięci, dygocząc w
samotności, ale czwartego dnia zjawiła się opiekunka społeczna, która
dobrą hiszpańszczyzną poinformowała ich o przywilejach i prawach
każdego mieszkańca Kanady. W pierwszej kolejności odbyli
intensywny kurs angielskiego, a chłopiec został zapisany do szkoły;
potem Nidia znalazła pracę jako szofer, żeby oszczędzić sobie
upokorzenia, za jakie uważała branie od państwa jałmużny i bezczynne
siedzenie w domu. Było to najmniej stosowne zajęcie dla mojej Nini:
skoro teraz tak okropnie prowadzi, wtedy musiała być jeszcze gorszym
kierowcą.
Krótka kanadyjska jesień ustąpiła miejsca polarnej zimie - cudownej
według Andresa, teraz nazywanego Andym, który odkrył radość, jaką
daje ślizganie się po lodzie i jazda na nartach - nieznośnej dla Nidii,
która nie była w stanie się rozgrzać ani pokonać smutku po utracie
męża i swojego kraju. Jej stan ducha nie poprawił się wraz z
nadejściem nieśmiałej wiosny ani z pojawieniem się kwiatów,
wyrosłych jak fatamorgana w ciągu jednej nocy w miejscach, gdzie
przedtem leżał ubity śnieg. Czuła, że nie zapuści tam korzeni, i ze
spakowaną walizką czekała na możliwość powrotu do Chile, gdy tylko
skończy się dyktatura. Nie podejrzewała, że potrwa to szesnaście lat.
Nidia Vidal mieszkała w Toronto dwa lata, licząc dni i godziny, aż
poznała Paula Ditsona II, mojego Popo, profesora Uniwersytetu
Kalifornijskiego w Berkeley. Przyjechał do Toronto wygłosić serię
wykładów o pewnej uciekającej przed mecie, której istnienie próbował
udowodnić za pomocą
wzlotów wyobraźni i poetyckich wyliczeń. Mój Popo był jednym z
nielicznych afroamerykańskich astronomów - wykonywa! zawód
zdominowany przez białych - wybitnym specjalistą w swojej
dziedzinie, autorem kilku książek. W młodości spędził rok nad
jeziorem Turkana w Kenii, badając okoliczne starożytne megality, i na
podstawie odkryć archeologicznych stworzył teorię, zgodnie z którą
bazaltowe kolumny były obserwatoriami astronomicznymi
używanymi trzysta lat przed erą chrześcijańską do wyznaczania
kalendarza księżycowego plemienia Borana. Do dziś stosują go
pasterze z Etiopii i Kenii. W Afryce Popo nauczył się obserwować
niebo bez uprzedzeń i tak zrodziły się jego podejrzenia dotyczące
niewidocznej planety, której potem szukał bezskutecznie za pomocą
najpotężniejszych teleskopów.
Uniwersytet w Toronto ulokował go w apartamencie dla
występujących gościnnie naukowców i wynajął mu samochód w
agencji; w ten sposób Nidii Vidal przypadło w udziale wożenie
astronoma w czasie jego pobytu w Kanadzie. Dowiedziawszy się, że
kierowcą jest Chilijka, opowiedział jej, że odwiedził obserwatorium w
La Silla w Chile, że z półkuli południowej widać konstelacje nieznane
na północy, na przykład galaktyki Mały Obłok Magellana i Wielki
Obłok Magellana, i że w niektórych miejscach powietrze nocą jest tak
nieskazitelnie czyste, a klimat tak suchy, że panują tam idealne
warunki do badania nieboskłonu. Dzięki temu odkryto, że grupy
galaktyk przypominają kształtem pajęczynę.
Jeden z tych iście powieściowych zbiegów okoliczności sprawił, że
zakończył swój pobyt w Chile tego samego dnia 1974 roku, w którym
ona wraz z synem wyjeżdżała do Kanady. Tak sobie myślę, że może
byli w tym samym czasie na lotnisku, nie znając się, czekając każde na
swój lot, ale twierdzili, że to niemożliwe, bo on zauważyłby tak piękną
kobietę, a ona też
by go zapamiętała, bo wtedy w Chile Murzyn zwracał na siebie
uwagę, zwłaszcza tak wysoki i przystojny jak mój Popo.
Nidii wystarczył jeden ranek jazdy po Toronto z pasażerem na tylnym
siedzeniu, by zrozumieć, że ma do czynienia z rzadkim połączeniem
błyskotliwego umysłu i wyobraźni marzyciela całkowicie
pozbawionego zdrowego rozsądku, którym ona się szczyciła. Moja
Nini nigdy nie potrafiła mi wytłumaczyć, jak doszła do takiego
wniosku za kierownicą samochodu na zatłoczonej ulicy, ale faktem
jest, że trafiła w dziesiątkę. Astronom był równie zagubiony jak
planeta, której szukał na niebie; w mgnieniu oka potrafił wyliczyć, ile
czasu zajmie dotarcie na Księżyc statkowi kosmicznemu
poruszającemu się z prędkością 28 286 kilometrów na godzinę, ale był
bezradny w obliczu elektrycznego ekspresu do kawy. Ona od lat nie
czuła tego osobliwego kołatania serca wywołanego miłością, a ten
mężczyzna, tak różny od wszystkich, których poznała w ciągu
trzydziestu trzech lat życia, intrygował ją i pociągał.
Mojego Popo, dość wystraszonego brawurą, z jaką prowadził jego
kierowca, również zaciekawiła kobieta kryjąca się pod zbyt obszernym
uniformem i nakryciem głowy przypominającym czapkę łowcy
niedźwiedzi. Nie był człowiekiem, który łatwo ulega porywom uczuć, i
nawet jeśli przemknęła mu przez głowę myśl, żeby ją uwieść,
natychmiast zrezygnował, bo oznaczało to same kłopoty. Z kolei moja
Nini, która nie miała niczego do stracenia, postanowiła ułatwić
astronomowi sprawę, zanim skończy wykłady. Lubiła rzucający się w
oczy mahoniowy kolor jego skóry - chciała zobaczyć go w całej
okazałości - i przeczuwała, że mają wiele wspólnego: on ma swoją
astronomię, ona astrologię, które dla niej były prawie jednym i tym
samym. Pomyślała, że oboje przybyli z bardzo daleka, by spotkać się w
tym punkcie kuli ziemskiej i w tym momencie swoich losów, bo tak
zostało zapisane w gwiazdach.
Już wtedy moja Nini z uwagą śledziła horoskopy, ale nie zostawiała
wszystkiego przypadkowi. Zanim wystąpiła z inicjatywą, atakując go
znienacka, sprawdziła, że jest kawalerem, dobrze sytuowanym,
zdrowym i tylko jedenaście lat starszym od niej, choć na pierwszy rzut
oka mogłaby uchodzić za jego córkę, gdyby należeli do tej samej rasy.
Kilka lat później mój Popo, śmiejąc się, powie, że gdyby nie
znokautowała go podczas pierwszego szturmu, do dziś chodziłby
zakochany w gwiazdach.
Drugiego dnia profesor usiadł na przednim siedzeniu, żeby lepiej
przyjrzeć się swojemu kierowcy, a ona wykonała kilka niepotrzebnych
okrążeń po mieście, żeby dać mu na to czas. Wieczorem, gdy jej syn
zjadł kolację i poszedł spać, Nidia zdjęła uniform, wzięła prysznic,
pomalowała usta i zjawiła się u swojej zdobyczy pod pretekstem
zwrotu teczki, którą zostawił w samochodzie, a którą równie dobrze
mogła mu oddać następnego dnia rano. Nigdy wcześniej nie podjęła
tak śmiałej miłosnej decyzji. Przyszła tam, stawiając czoło lodowatej
śnieżycy, wjechała na piętro, przeżegnała się dla dodania sobie odwagi
i zastukała do drzwi. Było wpół do dwunastej, kiedy na zawsze
wkroczyła w życie Paula Ditsona II.
Moja Nini żyła w Toronto jak więźniarka. Nocami tęskniła za
ciężarem męskiej dłoni na swojej talii, ale musiała jakoś przetrwać i
wychować dziecko w kraju, w którym zawsze miała być cudzoziemką;
nie stać jej było na romantyczne marzenia. Odwaga, na jaką zdobyła
się tamtej nocy, by dotrzeć aż do apartamentu astronoma, ulotniła się,
kiedy zaspany, w piżamie otworzył jej drzwi. Patrzyli na siebie przez
pól minuty, nie wiedząc, co powiedzieć, bo on nie spodziewał się tej
wizyty, a ona nie przygotowała sobie żadnego planu, aż wreszcie
zaprosił ją do środka, zdumiony, jak inaczej wygląda bez czapki
i uniformu. Podziwiał jej ciemne włosy, twarz o nieregularnych
rysach i nieco wykrzywiony uśmiech, który dotąd oglądał tylko
ukradkiem. Ją zdumiała różnica wzrostu, mniej zauważalna w
samochodzie: stając na palcach, byłaby w stanie dotknąć nosem
mostku olbrzyma. Natychmiast dostrzegła bałagan, bo niewielki
apartament wyglądał, jakby nawiedził go kataklizm, i doszła do
wniosku, że ten mężczyzna naprawdę jej potrzebuje.
Paul Ditson II spędził większą część życia na studiowaniu
tajemniczego zachowania ciał niebieskich i bardzo mało wiedział o
ciałach kobiecych, a już zupełnie nic o miłosnych fantazjach. Nigdy się
nie zakochał, a jego ostatnim związkiem była znajomość z koleżanką z
wydziału, atrakcyjną Żydówką, w dobrej formie jak na jej lata, z którą
spotykał się dwa razy w miesiącu i która zawsze nalegała, że zapłaci
połowę rachunku w restauracji. Moja Nini kochała tylko dwóch
mężczyzn, swojego męża oraz kochanka, którego wydarła sobie z serca
i wymazała z pamięci dziesięć lat wcześniej. Jej mąż był lekko-duchem
pochłoniętym pracą i działalnością polityczną, nieustannie
podróżującym i zbyt rozkojarzonym, żeby zwracać uwagę na jej
potrzeby, romans zaś skończył się nagłym zerwaniem. Nidia Vidal i
Paul Ditson II byli gotowi na miłość, która miała połączyć ich na całe
życie.
Wiele razy słyszałam historię o miłości moich dziadków, możliwe, że
zbeletryzowaną, i w końcu nauczyłam się jej na pamięć słowo po
słowie, jak wiersza. Nie znam oczywiście szczegółów tego, co stało się
tamtej nocy za zamkniętymi drzwiami, ale mogę ich sobie wyobrazić,
opierając się na wiedzy, jaką mam teraz. Czy otwierając drzwi Chilijce,
mój Popo podejrzewał, że w tym brzemiennym w skutki momencie jest
na rozstaju i że droga, którą wybierze, zadecyduje o jego przyszłości?
Nie, na pewno nic tak banalnego nie przyszłoby mu do głowy. A moja
Nini? Widzę ją, jak kroczy niczym lunatyczka
między ubraniami rozrzuconymi na podłodze i popielniczkami
pełnymi niedopałków, mija salonik, wchodzi do sypialni i siada na
łóżku, bo fotel i krzesła są zajęte przez papiery i książki. On klęka przy
niej, by ją objąć, i tak trwają dłuższą chwilę, próbując przywyknąć do
tej nagłej intymności. Może zrobiło się duszno z powodu ogrzewania i
on pomógł jej pozbyć się palta i botków; zaczęli od pieszczot,
niepewni, poznając jedno drugie, sondując swoje dusze, żeby nabrać
pewności, że to nie pomyłka. „Pachniesz tytoniem i deserem. I jesteś
gładki i czarny jak foka", mogła powiedzieć moja Nini. Wiele razy,
słyszałam z jej ust te zdania.
Zakończenia tej legendy nie muszę wymyślać, bo sami mi je
opowiedzieli. Po pierwszych pieszczotach moja Nini doszła do
wniosku, że poznała astronoma w innych życiach i w innych epokach,
że to jest tylko ponowne spotkanie i że jego znaki astralne oraz
opanowane przez nią sekrety tarota wzajemnie się dopełniają. „Dobrze,
że jesteś mężczyzną, Paul. Wyobraź sobie, co by się działo, gdybyś w
tej inkarnacji miał być moją matką...", westchnęła, siedząc na jego
kolanach. „Ponieważ nie jestem twoją matką, co byś powiedziała na to,
żebyśmy wzięli ślub?", odpowiedział pytaniem.
Dwa tygodnie później przyjechała do Kalifornii, ciągnąc za sobą
syna, który nie chciał ponownie emigrować, zaopatrzona w wizę
narzeczeńską na trzy miesiące, po upływie których musiała wyjść za
mąż albo wyjechać z kraju. Wyszła za mąż.
Swój pierwszy dzień w Chile spędziłam, krążąc z mapą w ręku po
Santiago, w ciężkim i suchym upale, w oczekiwaniu na odjazd
autobusu na południe. To nowoczesne miasto nie ma w sobie nic
egzotycznego i malowniczego: ani Indian w typowych strojach, ani
dzielnic kolonialnych w śmiałych bar-
wach jak te, które widziałam z dziadkami w Gwatemali czy Meksyku.
Wsiadłam do kolejki linowej na szczycie jakiegoś wzgórza
(obowiązkowa przejażdżka dla turystów) i zdałam sobie sprawę z
rozmiarów stolicy, która wydaje się nigdy nie kończyć, oraz
zanieczyszczeń okrywających ją jak gęsta, pylista mgła. O zmierzchu
wsiadłam do autobusu w morelowym kolorze jadącego na południe, na
Chiloe.
Bezskutecznie próbowałam zasnąć, kołysana ruchem, wsłuchana w
warkot silnika i chrapanie pasażerów. Zasypianie nigdy nie
przychodziło mi łatwo, tym bardziej teraz, kiedy mam jeszcze w żyłach
pozostałości po niegodziwym życiu. O świcie zatrzymaliśmy się w
jakiejś gospodzie, żeby skorzystać z toalety i wypić kawę pośród
zielonych pagórków i stad krów nadających krajobrazowi pasterski
charakter. Potem przez kilka godzin jechaliśmy dalej, aż do
prymitywnej przystani, gdzie mogliśmy rozprostować kości i kupić
paszteciki z serem lub owocami morza od kobiet ubranych w białe
pielęgniarskie fartuchy. Autobus wjechał na prom kursujący po kanale
Chacao: pół godziny cichej podróży po rozświetlonym morzu.
Wysiadłam, żeby wychylić się za burtę jak inni zdrętwiali pasażerowie
od wielu godzin uwięzieni w fotelach. Nie bacząc na ostry wiatr,
podziwialiśmy stada jaskółek, rozpostartych na niebie niczym
chusteczki, i delfiny o białych brzuchach, które tańcząc, towarzyszyły
promowi.
Autobus zostawił mnie w Ancud, na Isla Grandę, w drugim co do
wielkości mieście archipelagu. Tam miałam wsiąść do innego, żeby
dojechać do miasteczka, gdzie czekał na mnie Manuel Arias, ale
odkryłam, że nie mam portmonetki. Moja Nini ostrzegała mnie przed
chilijskimi kieszonkowcami i ich iluzjonistycznymi sztuczkami:
uśmiechając się, kradną ci duszę. Na szczęście zostawili mi fotografię
mojego Popo i paszport, które miałam w innej kieszeni plecaka. Byłam
sama,
bez grosza, w nieznanym kraju, ale jeśli moje niechlubne wyczyny z
ostatniego roku czegoś mnie nauczyły, to tego, by nie dać się pokonać
drobnym przeciwnościom losu.
W jednym z małych sklepików z wyrobami rzemieślniczymi, na
rynku, gdzie sprzedawano miejscowe tkaniny, siedziały w kółku trzy
kobiety, rozmawiając i robiąc na drutach. Założyłam, że mi pomogą,
jeśli są takie jak moja Nini: Chilijki ruszają z odsieczą każdemu, kto
jest w opałach, zwłaszcza jeśli to cudzoziemiec. Wytłumaczyłam
łamaną hiszpańszczyzną, na czym polega mój kłopot, a one
natychmiast odłożyły druty, podsunęły mi krzesło i oranżadę i zaczęły
dyskutować o moim problemie, przerywając sobie nawzajem, bo każda
chciała wyrazić swoje zdanie. Odbyły parę rozmów przez telefon
komórkowy i załatwiły mi transport z jakimś kuzynem, który jechał
mniej więcej tam gdzie ja. Mógł mnie zabrać za kilka godzin i nie miał
nic przeciwko temu, by zboczyć trochę z drogi i dowieźć mnie do celu.
Wykorzystałam wolny czas na zwiedzanie miasta i muzeum
kościołów na Chiloe, zaprojektowanych przez jezuickich misjonarzy
trzysta lat wcześniej i wzniesionych deska po desce przez
mieszkańców archipelagu, którzy są mistrzami stolarskimi i świetnymi
budowniczymi łodzi. Konstrukcje trzymają się bez jednego gwoździa
dzięki pomysłowym spojeniom, a ich sklepione dachy są odwróconymi
łodziami. Po wyjściu z muzeum natknęłam się na psa. Był średniej
wielkości, kulawy, o sztywnej szarawej sierści i żałosnym ogonie, ale
zachowywał się jak zwierzę z rodowodem. Dałam mu pieroga, którego
miałam w plecaku. Wziął go delikatnie w wielkie żółte zęby, położył
na ziemi i spojrzał na mnie, dając wyraźnie do zrozumienia, że łaknął
nie chleba, lecz towarzystwa. Moja macocha, Susan, była treserką
psów i nauczyła mnie, żeby nie dotykać zwierzęcia, dopóki samo nie
podejdzie, pokazując, że czuje się
pewnie, ale tym razem pominęliśmy protokół i od razu przypadliśmy
sobie do gustu. Razem poszliśmy zwiedzać miasto, a o umówionej
godzinie wróciłam do robiących na drutach kobiet. Pies został przed
sklepem, z jedną łapą na progu, jak przystało na dobrze wychowanego
zwierzaka.
Kuzyn pojawił się ponad godzinę po zapowiedzianym czasie,
przyjechał ciężarówką wyładowaną aż po dach, w towarzystwie żony z
dzieckiem przy piersi. Podziękowałam moim dobrodziejkom, które na
dodatek pożyczyły mi komórkę, żebym mogła zadzwonić do Manuela
Ariasa, i pożegnałam się z psem, ale on miał inne plany: usiadł u moich
stóp, zamiatając ziemię ogonem i uśmiechając się jak hiena;
wyświadczył mi grzeczność, zaszczyciwszy mnie swoją uwagą. Teraz
byłam człowiekiem, którego on uszczęśliwił. Zmieniłam taktykę.
Shoo! Shoo! Fucking dog!, krzyknęłam na niego po angielsku. Nawet
nie drgnął. Kuzyn przyglądał się tej scenie ze współczuciem. „Proszę
się nie martwić, señorita, możemy zabrać pani Fakina", powiedział w
końcu. W ten sposób popielate zwierzę otrzymało nowe imię, choć
może w poprzednim życiu nazywano je Księciem. Z trudem
zmieściliśmy się w wyładowanym samochodzie. Godzinę później
dotarliśmy do miasteczka, gdzie miałam spotkać się z przyjacielem
mojej babci; umówiła mnie z nim w kościele nad brzegiem morza.
Miasteczko, założone przez Hiszpanów w 1567 roku, należy do
najstarszych na archipelagu i liczy dwa tysiące mieszkańców, ale nie
wiadomo, gdzie się podziali, bo widać było więcej kur i owiec niż
ludzi. Długo czekałam na Manuela, siedząc w towarzystwie Fakina na
schodach pomalowanego na biało i niebiesko kościoła, obserwowana z
pewnej odległości przez czterech poważnych i milczących malców.
Wiedziałam
o nim tylko tyle, że jest przyjacielem babci, że ostatnio spotkali się w
latach siedemdziesiątych i utrzymywali sporadyczne kontakty,
początkowo listowne, jak to bywało w czasach prehistorycznych,
potem przez pocztę elektroniczną.
Manuel Arias w końcu się pojawił. Rozpoznał mnie z opisu, który
otrzymał od mojej Nini przez telefon. Co mu mogła powiedzieć? Ze
jestem obeliskiem o włosach ufarbowanych na cztery podstawowe
kolory i mam w nosie kółko. Wyciągnął do mnie dłoń i obrzucił
szybkim spojrzeniem, taksując wzrokiem pozostałości niebieskiego
lakieru na obgryzionych paznokciach, wytarte dżinsy i pomalowane
różowym sprayem wojskowe buty, które dostałam w namiocie Armii
Zbawienia, kiedy byłam żebraczką.
- Jestem Manuel Arias - przedstawił się mężczyzna po angielsku.
- Cześć. Ściga mnie FBI, Interpol i mafia z Las Vegas - oznajmiłam
prosto z mostu, żeby uniknąć nieporozumień.
- Winszuję - powiedział.
- Nikogo nie zabiłam i szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby fatygowali
się po mnie na to zadupie.
- Dziękuję.
: ; - Przepraszam, nie chciałam obrazić twojego kraju. Tak naprawdę
tu jest całkiem ładnie, dużo zieleni i dużo wody, ale strasznie daleko!
- Od czego?
- Od Kalifornii, od cywilizacji, od reszty świata. Moja Nini nie
powiedziała mi, że będzie zimno.
- Mamy lato - poinformował mnie.
- Lato w styczniu! Gdzie coś takiego jest możliwe?
- Na półkuli południowej - odparł oschle. Niedobrze, pomyślałam,
facet nie ma poczucia humoru.
Zaprosił mnie na herbatę, kiedy czekaliśmy na ciężarówkę,
która miała mu przywieźć lodówkę i powinna była przyjechać trzy
godziny temu. Weszliśmy do domu, który wyróżniał się białą szmatą
wciągniętą na kij niczym flaga oznaczająca kapitulację, znak, że w tym
miejscu sprzedaje się świeży chleb. Były tam cztery proste stoły z
ceratowymi obrusami, najrozmaitsze krzesła, kontuar i piecyk, na
którym w czarnym od sadzy czajniku wrzała woda. Gruba kobieta o
zaraźliwym śmiechu powitała Manuela Ariasa pocałunkiem w
policzek, przyjrzała mi się z pewnym zakłopotaniem, po czym
pocałowała także i mnie.
- Amerykanka? - zapytała Manuela
- Nie widać? - odparł.
- A co się jej stało w głowę? - dodała, pokazując moje farbowane
włosy.
- Taka się urodziłam - poinformowałam ją poirytowana.
- Ta gringuita mówi po ludzku! - zawołała zachwycona. - Siadajcie
sobie, zaraz przyniosę herbatkę.
Wzięła mnie za rękę i posadziła stanowczym ruchem na jednym z
krzeseł, a Manuel wytłumaczył mi, że w Chile „gringo" to każdy, kto
ma jasne włosy i mówi po angielsku, a zdrobnienia „gringuito" i
„gringuita" oznaczają życzliwość.
Właścicielka gospody przyniosła nam herbatę w torebkach, piramidę
pachnącego chleba dopiero co wyjętego z pieca, masło i miód, a potem
usiadła obok i pilnowała, żebyśmy zjedli jak należy. Wkrótce
usłyszeliśmy rzężenie ciężarówki z trudem jadącej po
niewybrukowanej, usianej dziurami ulicy, z kołyszącą się na pace
lodówką. Kobieta wyjrzała przez drzwi i gwizdnęła. Szybko zeszło się
kilku młodych ludzi, żeby pomóc ściągnąć sprzęt, zanieść go aż na
plażę i po kładce z desek wstawić do należącej do Manuela łodzi z
silnikiem.
Łódź miała osiem metrów długości, była wykonana z włókna
szklanego, pomalowana na biało, niebiesko i czerwono, kolory
powiewającej na dziobie flagi chilijskiej, prawie takiej samej jak flaga
Teksasu. Na boku widniała nazwa: „Cahuilla". Mężczyźni starannie
przywiązali lodówkę w pozycji pionowej i pomogli mi wsiąść. Pies
dreptał za mną żałosnym truchcikiem; łapę miał lekko podwiniętą i
szedł, przechylając się na jedną stronę.
- A to co? - zapytał Manuel.
- Nie mój, przyczepił się do mnie w Ancud. Powiedzieli mi, że
chilijskie psy są bardzo inteligentne, a ten wygląda na rasowego.
- To musi być owczarek niemiecki skrzyżowany z foksterierem. Ma
ciało dużego psa i łapy małego - uznał Manuel.
- Jak go wykąpię, zobaczysz, jaki jest szykowny, - Jak się nazywa?
- Fucking dog po chilijsku.
- Jak?
- Fakin.
- Mam nadzieję, że twój Fakin zaprzyjaźni się z moimi kotami.
Będziesz musiała przywiązywać go na noc, żeby nie zagryzał owiec -
ostrzegł.
- Nie ma takiej potrzeby, będzie spał ze mną.
Fakin rozpłaszczył się na dnie łódki z nosem między przednimi
łapami i trwał nieruchomo, nie odrywając ode mnie oczu. Nie jest
pieszczochem, ale rozumiemy się w języku flory i fauny, w
telepatycznym esperanto.
Od horyzontu toczyła się lawina ciężkich czarnych chmur i wiała
lodowata bryza, ale morze było spokojne. Manuel pożyczył mi
wełniane poncho i już więcej się nie odezwał, skoncentrowany na
sterze i swoich urządzeniach, kompasie, GPS-ie, radiu morskim i licho
wie czym jeszcze, podczas gdy ja obserwowałam go kątem oka. Moja
Nini powiedziała, że
jest socjologiem czy kimś w tym rodzaju, ale na swojej łódeczce mógł
uchodzić za marynarza: średniego wzrostu, szczupły, silny, same
ścięgna i mięśnie. Jego ogorzała od słonego wiatru twarz jest poorana
zmarszczkami dodającymi mu charakteru. Ma mocną, krótką czuprynę
i oczy tego samego szarego koloru co włosy. Nie potrafię oszacować
wieku starych ludzi; z daleka Manuel prezentuje się dobrze, bo nadal
szybko chodzi i nie wyrósł mu typowy dla starców garb, ale z bliska
widać, że jest starszy niż moja Nini, daję mu jakieś siedemdziesiąt parę
lat. Spadłam w jego życie jak bomba. Będę musiała obchodzić się z
nim jak z jajkiem, żeby nie pożałował, że przyjął mnie pod swój dach.
W trakcie prawie godzinnej żeglugi minęliśmy kilka wysp, które
wyglądają na niezamieszkane, ale w rzeczywistości wcale tak nie jest.
Manuel Arias pokazał mi wzniesienie przypominające z daleka ciemne
maźnięcie pędzlem. Z bliska okazało się skalistym wzgórzem
otoczonym plażą o czerniawym piasku, gdzie schły cztery drewniane
łódki odwrócone do góry dnem. Przybił „Cahuillą" do unoszącego się
na wodzie pomostu i rzuci! grube liny dzieciom, które podbiegły i
sprawnie przywiązały łódź do słupów. „Witamy w naszej metropolii",
powiedział, wskazując na wioskę złożoną z drewnianych chałup
wzniesionych na palach przy plaży. Wstrząsnął mną dreszcz, bo to miał
być teraz mój świat.
Grupka ludzi zeszła na plażę, by mi się przyjrzeć. Manuel
zapowiedział mieszkańcom, że pewna Amerykanka przyjedzie pomóc
mu w badaniach; jeśli spodziewali się kogoś poważnego, spotkał ich
zawód, bo T-shirt z portretem Obamy, który dostałam na Gwiazdkę od
mojej Nini, nawet nie zakrywał mi pępka.
Przeniesienie lodówki tak, żeby jej nie przechylić, spadło na kilku
ochotników, którzy dodawali sobie otuchy wybuchami śmiechu,
przynaglani zapadającym zmierzchem. Weszliśmy do wioski niczym
procesja, z przodu lodówka, dalej Manuel i ja, za nami tuzin
rozwrzeszczanych dzieciaków, a z tyłu sfora psów zajadle
szczekających na Fakina. Nie podchodziły jednak zbyt blisko, jako że
jego wyrażająca najwyższą pogardę postawa wskazywała jasno, że
pierwszy, który to zrobi, poniesie konsekwencje. Wygląda na to, że
Fakin nie da się łatwo przestraszyć i że nie pozwoli obwąchiwać sobie
tyłka. Przeszliśmy obok cmentarza, gdzie pasły się kozy z
nabrzmiałymi wymionami wśród plastikowych kwiatów i domków dla
lalek oznaczających groby, niekiedy z mebelkami, by mogli korzystać
z nich zmarli.
Wioskowe palafity połączone były z drewnianymi mostami, a na
głównej ulicy - jakoś trzeba ją nazwać - zobaczyłam osły, rowery,
jeepa z logo chilijskiej policji w postaci skrzyżowanych karabinów i
trzy czy cztery stare samochody, które w Kalifornii uchodziłyby za
kolekcjonerskie okazy, gdyby były mniej po-wgniatane. Manuel
wyjaśnił mi, że z powodu nierównego terenu i nieuniknionego w zimie
błota ciężkie rzeczy przewozi się na wozach zaprzężonych w woły, a
lekkie na mułach, ludzie zaś przemieszczają się konno albo pieszo.
Wyblakłe szyldy wskazywały na istnienie skromnych sklepików,
dwóch większych magazynów, apteki, kilku gospód, dwóch restauracji
z paroma metalowymi stolikami ustawionymi przy wejściu, sklepów
rybnych oraz kawiarenki internetowej, gdzie sprzedawano baterie,
napoje gazowane, czasopisma i bibeloty dla turystów, którzy
przyjeżdżają raz w tygodniu zwerbowani przez biura ekoturystyczne,
by posmakować najlepszego curanto na Chiloe. Curanto opiszę
później, bo jeszcze go nie spróbowałam.
Kilka osób wyszło, by przyjrzeć mi się z rezerwą, w milczeniu, aż
jakiś mężczyzna o spłaszczonym nosie, potężny jak szafa, zdecydował
się ze mną przywitać. Wytarł dłoń o spodnie, zanim mi ją podał,
pokazując w uśmiechu zęby wykończone złotem. Był to Aurelio
Ńancupel, potomek słynnego pirata, człowiek niezbędny na wyspie, bo
sprzedaje alkohol na kredyt, wyrywa zęby i ma telewizor z płaskim
ekranem, z którego korzystają stali klienci, kiedy jest prąd. Jego lokal
ma bardzo stosowną nazwę: Tawerna pod Umarlakiem; dzięki
korzystnemu położeniu w pobliżu cmentarza jest obowiązkowym
przystankiem dla krewnych, którzy po pogrzebie mogą tam ukoić swój
ból.
Ńancupel został mormonem, bo chciał mieć kilka żon, a za późno
odkrył, że mormoni zrezygnowali z poligamii po nowym
profetycznym objawieniu, bardziej zgodnym z amerykańską
konstytucją. Tak opisywał mi go Manuel Arias, a Ńancupel skręcał się
ze śmiechu przy wtórze chichoczących gapiów. Manuel przedstawił mi
także inne osoby, których imion nie byłam w stanie zapamiętać.
Wydały mi się zbyt stare jak na rodziców tej sfory dzieci; teraz wiem,
że to dziadkowie, bo środkowe pokolenie pracuje daleko od wyspy.
W pewnej chwili ulicą nadeszła pięćdziesięcioletnia kobieta o
władczym wyglądzie, krzepka, piękna, o włosach w tym odcieniu
beżu, jaki mają posiwiałe blondynki, upiętych na karku w niedbały
kok. Była to Blanca Schnake, dyrektorka szkoły, którą ludzie - przez
szacunek - nazywają ciocią Blanca.
Pocałowała Manuela w oba policzki, zgodnie z miejscowym
obyczajem, i powitała mnie oficjalnie w imieniu wspólnoty; to
rozładowało wiszące w powietrzu napięcie i sprawiło, że krąg
ciekawskich wokół nas się zacieśnił. Ciocia Blanca zaprosiła mnie,
żebym następnego dnia odwiedziła szkołę, i oddała mi do dyspozycji
bibliotekę, dwa komputery i gry wideo,
Allende Isabel Dziennik Mai
Nastolatkom, z mojego plemienia: Alejandroui, Andrei, Nicole, Sabrinie, Aristotelisowi i Achilleasowi
. Tell me, what else should I have done? Doesn't everything die at last, and too soon? Tell me, what is it you plan to do with your one wild and precious life? Powiedz, co innego powinnaś była robić? Czy wszystkiemu nie sądzona śmierć, za prędko? Powiedz, co zamierzasz wreszcie robić z twoim jedynym zwariowanym i cennym życiem? Mary Oliver, Letni dzień (tłum. Czesław Miłosz)
Lato styczen, luty, marzec
Tydzień temu, nie uroniwszy nawet jednej łzy, babcia uściskała mnie na lotnisku w San Francisco i powtórzyła raz jeszcze, że jeśli mi życie miłe, nie powinnam kontaktować się z nikim ze znajomych, dopóki nie będziemy miały pewności, że moi wrogowie już mnie nie szukają. Moja Nini jest paranoiczką, jak inni mieszkańcy Niezależnej Republiki Ludowej Berkeley prześladowani przez rząd i istoty pozaziemskie, ale w tym wypadku nie przesadzała: nigdy zbyt wiele środków ostrożności. Wręczyła mi stukartkowy zeszyt, żebym prowadziła dziennik, tak jak robiłam to od ósmego do piętnastego roku życia, do momentu, kiedy wywichnął mi się życiorys. „Będziesz miała, Mayu, czas, żeby się ponudzić. Wykorzystaj go na opisanie piramidalnych głupot, jakich narobiłaś, może dzięki temu zrozumiesz ich skutki", powiedziała. Istnieje kilka napisanych przeze mnie dzienników. Dziadek trzymał je w biurku pod kluczem owinięte taśmą samoprzylepną, a teraz moja Nini przechowuje je pod łóżkiem w pudełku po butach. To będzie zeszyt numer 9. Moja Nini uważa, że przydadzą mi się, kiedy pójdę do psychoanalityka, bo zawierają klucze do rozszyfrowania mojej zasupłanej osobowości; ale gdyby je przeczytała, wiedziałaby, że jest tam mnóstwo bajek, które mogłyby zmylić samego Freuda. W zasadzie babcia nie ufa specjalistom, którzy każą sobie płacić od godziny, bo nie zależy im na szybkim osiągnięciu rezultatu, robi jednak wyjątek dla
psychiatrów, ponieważ jeden wyciągnął ją z depresji i z sideł magii, kiedy wpadła na pomysł, żeby kontaktować się ze zmarłymi. Schowałam zeszyt do plecaka, by jej nie urazić, nie mając zamiaru z niego korzystać, ale godziny ciągną się tu w nieskończoność, a pisanie jest sposobem na zabicie czasu. Dłużył mi się ten pierwszy tydzień wygnania. Jestem na wysepce niemal niewidocznej na mapie, w samym środku średniowiecza. Trudno mi pisać o moim życiu, bo nie wiem, ile pamiętam, a ile jest wytworem mojej wyobraźni. Sama prawda może być nudna, dlatego bezwiednie ją zmieniam albo coś przejaskrawiam, ale postanowiłam naprawić ten defekt i w przyszłości kłamać jak najmniej. I tak oto w czasach, kiedy nawet Janomami z Amazonii używają komputerów, ja piszę ręcznie. Zajmuje mi to dużo czasu, a moje pismo przypomina chyba cyrylicę, bo nawet ja sama nie mogę go odcyfrować, myślę jednak, że ze strony na stronę będzie coraz bardziej czytelne. Pisanie jest jak jazda na rowerze: trudne do zapomnienia, nawet jeśli ktoś nie robi tego latami. Staram się trzymać porządku chronologicznego, bo jakiś porządek jest potrzebny; pomyślałam, że tak będzie mi łatwiej, ale gubię wątek, robię dużo dygresji albo przypominam sobie kilka kartek dalej o czymś ważnym, a nie mogę już wrócić, żeby to wkleić. Moja pamięć posuwa się ruchem kolistym, spiralnym albo skacze jak akrobata na trapezie. Nazywam się Maya Vidal, lat dziewiętnaście, pleć żeńska, panna, bez chłopaka - z braku okazji, a nie dlatego, że jestem wybredna - urodzona w Berkeley w Kalifornii, posiadaczka paszportu amerykańskiego, chwilowo na wygnaniu na pewnej wyspie na południu świata. Dali mi na imię Maya, bo moją
Nini pociągają Indie, a rodzicom nie przyszło do głowy nic lepszego, choć mieli dziewięć miesięcy, żeby się nad tym zastanowić. W języku hindi maya znaczy „czar, iluzja, złudzenie". Nie ma to nic wspólnego z moim charakterem. Bardziej pasowałoby Attyla, bo niszczę wszystko, czego się dotknę. Moja historia zaczyna się w Chile, od babci Nini, na długo zanim przyszłam na świat, bo gdyby ona nie wyemigrowała, nie zakochałaby się w moim Popo i nie osiedliła w Kalifornii, ojciec nie poznałby matki, a ja nie byłabym mną, tylko całkiem inną chilijską dziewczyną. Jak wyglądam? Metr osiemdziesiąt, pięćdziesiąt osiem kilo, kiedy gram w piłkę nożną, i dużo więcej, jeśli się zaniedbam, umięśnione nogi, niezgrabne ręce, oczy niebieskie albo szare w zależności od pory dnia, włosy blond, tak sądzę, ale nie jestem pewna, bo od lat nie widziałam ich naturalnego koloru. Nie odziedziczyłam egzotycznej powierzchowności babci, jej oliwkowej cery i tych ciemnych worków pod oczami, które nadają jej łajdacki wygląd, ani aparycji mojego ojca, atrakcyjnego jak toreador i równie próżnego. Nie przypominam także dziadka - mojego wspaniałego Popo - bo niestety nie jest on moim biologicznym przodkiem, tylko drugim mężem mojej Nini. Przypominam matkę, przynajmniej jeśli chodzi o wzrost i kolor skóry. Nie była lapońską księżniczką, jak mi się wydawało, zanim nauczyłam się posługiwać rozumem, lecz duńską stewardesą, w której mój ojciec, pilot komercyjnych linii lotniczych, zakochał się w powietrzu. Był za młody, żeby się żenić, ale ubzdurał sobie, że to kobieta jego życia, i prześladował ją uparcie, aż w końcu zmęczona ustąpiła. A może ustąpiła dlatego, że zaszła w ciążę. Faktem jest, że się pobrali, i choć żałowali tego już po niecałym tygodniu, zostali jednak ze sobą do moich narodzin. Kilka dni po moim przyjściu na świat, kiedy jej mąż latał gdzieś w chmurach, ona spakowała walizki,
zawinęła mnie w kocyk i pojechała taksówką do teściów. Moja Nini była wtedy w San Francisco i protestowała przeciwko wojnie w Zatoce, ale mój Popo siedział w domu i przyjął pakunek, który matka wręczyła mu bez specjalnych wyjaśnień, po czym pobiegła do czekającej taksówki. Wnuczka była tak mała, że mieściła się na dłoni dziadka. Niedługo potem Dunka przystała pocztą dokumenty rozwodowe, a jako bonus zrzeczenie się praw do opieki nad córką. Moja matka nazywa się Marta Otter, poznałam ją w wieku ośmiu lat, kiedy dziadkowie zabrali mnie latem do Danii. Teraz jestem w Chile, kraju mojej babci Nidii Vidal, gdzie ocean małymi kęsami zjada ziemię i gdzie od kontynentu południowoamerykańskiego odrywają się wyspy. Ściśle rzecz biorąc, mieszkam na Chiloé, będącej częścią Krainy Jezior, między 41 i 43 stopniem szerokości geograficznej południowej, w archipelagu o powierzchni mniej więcej 9000 kilometrów kwadratowych, liczącym około 200 000 mieszkańców. Wszyscy są niżsi ode mnie. W mapudungun, języku miejscowych Indian, Chiloé oznacza krainę cáhuiles, krzykliwych mew o czarnych główkach, ale powinno nazywać się krainą drewna i ziemniaków. Oprócz Isla Grande, na której znajdują się największe miasta, istnieje wiele wysepek, z czego kilka niezamieszkanych. Czasami tworzą grupki złożone z trzech, czterech wysp leżących tak blisko siebie, że łączą się podczas odpływu, aleja nie miałam szczęścia, żeby wylądować na którejś z nich: do najbliższego miasteczka mam przy spokojnym morzu czterdzieści pięć minut drogi motorówką. Moja podróż z północy Kalifornu na Chiloé zaczęła się w szykownym żółtym volkswagenie babci, który od 1999 roku przeżył siedemnaście stłuczek, a mimo to pędził niczym ferrari.
Wyjechałam w środku zimy, jednego z tych wietrznych i desz- czowych dni, kiedy zatoka San Francisco traci barwy, a krajobraz wygląda jak namalowany piórkiem, jest biały, czarny, szary. Babcia prowadziła w swoim stylu, zmuszając auto do rzężenia, uczepiona kierownicy niczym koła ratunkowego, patrząc częściej na mnie niż na drogę, zajęta wydawaniem ostatnich instrukcji. Nie wyjaśniła mi jeszcze, dokąd dokładnie mam jechać; Chile - to wszystko, co powiedziała, kreśląc plan mojego zniknięcia. W samochodzie wyjawiła szczegóły i wręczyła mi tanie wydanie jakiegoś przewodnika turystycznego. - Chiloe? Co to za miejsce? - spytałam. - Tu masz wszystkie potrzebne informacje - odparła, wskazując książeczkę. - To chyba bardzo daleko... - Im dalej wyjedziesz, tym lepiej. Na Chiloe mieszka mój przyjaciel, Manuel Arias, jedyna osoba na świecie, oprócz Mikę^ 0'Kelly'ego, której ufam. Na tyle, że odważyłam się go poprosić, by cię ukrył na rok czy dwa. - Rok czy dwa! Zwariowałaś, Nini! - Posłuchaj, smarkulo, są takie chwile, kiedy człowiek nie ma żadnej kontroli nad własnym życiem, wszystko się po prostu dzieje. To jedna z takich chwil - obwieściła z nosem przyklejonym do przedniej szyby, bo jadąc w gmatwaninie autostrad, próbowała się zorientować, gdzie jesteśmy. Dotarłyśmy na lotnisko w ostatniej chwili i rozstałyśmy się bez przesadnej wylewności; obraz, jaki zachowałam w pamięci, to widok prychającego volkswagena znikającego w strugach deszczu. Kilka godzin leciałam do Dallas, wciśnięta między okienko i grubaskę pachnącą prażonymi fistaszkami, a potem dziesięć godzin innym samolotem do Santiago, rozbudzona i głodna, wspominając, rozmyślając i czytając przewodnik o Chiloe, który
zachwalał walory krajobrazu, drewniane kościoły i wiejskie życie. Byłam przerażona. Kiedy pilot zapowiedział lądowanie, na zabarwionym na pomarańczowo niebie nad fioletowymi szczytami Andów, nieodwołalnymi, wiecznymi, olbrzymimi, wstawał świt 2 stycznia roku 2009. Wkrótce zobaczyłam zieloną dolinę, rzędy drzew, rozrzucone pastwiska, a w oddali Santiago, gdzie urodzili się babcia i ojciec i gdzie rozegrała się tajemnicza część historii naszej rodziny. ;>Bardzo mało wiem o przeszłości babci, ona sama rzadko o niej wspominała, jakby jej życie zaczęło się, gdy poznała mojego Popo. W 1974 roku w Chile zmarł jej pierwszy mąż, Felipe Vidal, kilka miesięcy po zamachu stanu wojskowych, którzy obalili socjalistyczny gabinet Salvadora Allende i zaprowadzili w kraju dyktaturę. Kiedy została wdową, zdecydowała, że nie będzie żyć pod rządami represyjnego reżimu, i wyemigrowała do Kanady razem ze swoim synem Andresem, moim tatą. On sam niewiele mógł dodać do tej opowieści, bo mało pamięta z dzieciństwa, ale nadal ubóstwia swojego ojca, po którym zostały tylko trzy fotografie. „Już nigdy nie wrócimy, prawda?", zapytał Andres w samolocie, którym lecieli do Kanady. To nie było pytanie, tylko oskarżenie. Miał dziewięć lat, dojrzał niespodziewanie przez ostatnie miesiące i domagał się wyjaśnień, bo zdawał sobie sprawę, że matka próbuje go chronić za pomocą półprawd i kłamstw. Dzielnie zniósł wiadomość o tym, że ojciec miał atak serca, i to, że go pochowano, a jemu nie pozwolono zobaczyć ciała ani się pożegnać. Niedługo później siedział w samolocie lecącym do Kanady. „Oczywiście, że wrócimy, Andresie", zapewniła go matka, ale jej nie uwierzył. W Toronto zostali przyjęci przez wolontariuszy z Komitetu do spraw Uchodźców, którzy dali im ubrania w odpowiednich
rozmiarach i umieścili w umeblowanym mieszkaniu z pościelonymi łóżkami i pełną lodówką. Przez pierwsze trzy dni, dopóki wystarczyło zapasów jedzenia, matka i dziecko siedzieli zamknięci, dygocząc w samotności, ale czwartego dnia zjawiła się opiekunka społeczna, która dobrą hiszpańszczyzną poinformowała ich o przywilejach i prawach każdego mieszkańca Kanady. W pierwszej kolejności odbyli intensywny kurs angielskiego, a chłopiec został zapisany do szkoły; potem Nidia znalazła pracę jako szofer, żeby oszczędzić sobie upokorzenia, za jakie uważała branie od państwa jałmużny i bezczynne siedzenie w domu. Było to najmniej stosowne zajęcie dla mojej Nini: skoro teraz tak okropnie prowadzi, wtedy musiała być jeszcze gorszym kierowcą. Krótka kanadyjska jesień ustąpiła miejsca polarnej zimie - cudownej według Andresa, teraz nazywanego Andym, który odkrył radość, jaką daje ślizganie się po lodzie i jazda na nartach - nieznośnej dla Nidii, która nie była w stanie się rozgrzać ani pokonać smutku po utracie męża i swojego kraju. Jej stan ducha nie poprawił się wraz z nadejściem nieśmiałej wiosny ani z pojawieniem się kwiatów, wyrosłych jak fatamorgana w ciągu jednej nocy w miejscach, gdzie przedtem leżał ubity śnieg. Czuła, że nie zapuści tam korzeni, i ze spakowaną walizką czekała na możliwość powrotu do Chile, gdy tylko skończy się dyktatura. Nie podejrzewała, że potrwa to szesnaście lat. Nidia Vidal mieszkała w Toronto dwa lata, licząc dni i godziny, aż poznała Paula Ditsona II, mojego Popo, profesora Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Przyjechał do Toronto wygłosić serię wykładów o pewnej uciekającej przed mecie, której istnienie próbował udowodnić za pomocą
wzlotów wyobraźni i poetyckich wyliczeń. Mój Popo był jednym z nielicznych afroamerykańskich astronomów - wykonywa! zawód zdominowany przez białych - wybitnym specjalistą w swojej dziedzinie, autorem kilku książek. W młodości spędził rok nad jeziorem Turkana w Kenii, badając okoliczne starożytne megality, i na podstawie odkryć archeologicznych stworzył teorię, zgodnie z którą bazaltowe kolumny były obserwatoriami astronomicznymi używanymi trzysta lat przed erą chrześcijańską do wyznaczania kalendarza księżycowego plemienia Borana. Do dziś stosują go pasterze z Etiopii i Kenii. W Afryce Popo nauczył się obserwować niebo bez uprzedzeń i tak zrodziły się jego podejrzenia dotyczące niewidocznej planety, której potem szukał bezskutecznie za pomocą najpotężniejszych teleskopów. Uniwersytet w Toronto ulokował go w apartamencie dla występujących gościnnie naukowców i wynajął mu samochód w agencji; w ten sposób Nidii Vidal przypadło w udziale wożenie astronoma w czasie jego pobytu w Kanadzie. Dowiedziawszy się, że kierowcą jest Chilijka, opowiedział jej, że odwiedził obserwatorium w La Silla w Chile, że z półkuli południowej widać konstelacje nieznane na północy, na przykład galaktyki Mały Obłok Magellana i Wielki Obłok Magellana, i że w niektórych miejscach powietrze nocą jest tak nieskazitelnie czyste, a klimat tak suchy, że panują tam idealne warunki do badania nieboskłonu. Dzięki temu odkryto, że grupy galaktyk przypominają kształtem pajęczynę. Jeden z tych iście powieściowych zbiegów okoliczności sprawił, że zakończył swój pobyt w Chile tego samego dnia 1974 roku, w którym ona wraz z synem wyjeżdżała do Kanady. Tak sobie myślę, że może byli w tym samym czasie na lotnisku, nie znając się, czekając każde na swój lot, ale twierdzili, że to niemożliwe, bo on zauważyłby tak piękną kobietę, a ona też
by go zapamiętała, bo wtedy w Chile Murzyn zwracał na siebie uwagę, zwłaszcza tak wysoki i przystojny jak mój Popo. Nidii wystarczył jeden ranek jazdy po Toronto z pasażerem na tylnym siedzeniu, by zrozumieć, że ma do czynienia z rzadkim połączeniem błyskotliwego umysłu i wyobraźni marzyciela całkowicie pozbawionego zdrowego rozsądku, którym ona się szczyciła. Moja Nini nigdy nie potrafiła mi wytłumaczyć, jak doszła do takiego wniosku za kierownicą samochodu na zatłoczonej ulicy, ale faktem jest, że trafiła w dziesiątkę. Astronom był równie zagubiony jak planeta, której szukał na niebie; w mgnieniu oka potrafił wyliczyć, ile czasu zajmie dotarcie na Księżyc statkowi kosmicznemu poruszającemu się z prędkością 28 286 kilometrów na godzinę, ale był bezradny w obliczu elektrycznego ekspresu do kawy. Ona od lat nie czuła tego osobliwego kołatania serca wywołanego miłością, a ten mężczyzna, tak różny od wszystkich, których poznała w ciągu trzydziestu trzech lat życia, intrygował ją i pociągał. Mojego Popo, dość wystraszonego brawurą, z jaką prowadził jego kierowca, również zaciekawiła kobieta kryjąca się pod zbyt obszernym uniformem i nakryciem głowy przypominającym czapkę łowcy niedźwiedzi. Nie był człowiekiem, który łatwo ulega porywom uczuć, i nawet jeśli przemknęła mu przez głowę myśl, żeby ją uwieść, natychmiast zrezygnował, bo oznaczało to same kłopoty. Z kolei moja Nini, która nie miała niczego do stracenia, postanowiła ułatwić astronomowi sprawę, zanim skończy wykłady. Lubiła rzucający się w oczy mahoniowy kolor jego skóry - chciała zobaczyć go w całej okazałości - i przeczuwała, że mają wiele wspólnego: on ma swoją astronomię, ona astrologię, które dla niej były prawie jednym i tym samym. Pomyślała, że oboje przybyli z bardzo daleka, by spotkać się w tym punkcie kuli ziemskiej i w tym momencie swoich losów, bo tak zostało zapisane w gwiazdach.
Już wtedy moja Nini z uwagą śledziła horoskopy, ale nie zostawiała wszystkiego przypadkowi. Zanim wystąpiła z inicjatywą, atakując go znienacka, sprawdziła, że jest kawalerem, dobrze sytuowanym, zdrowym i tylko jedenaście lat starszym od niej, choć na pierwszy rzut oka mogłaby uchodzić za jego córkę, gdyby należeli do tej samej rasy. Kilka lat później mój Popo, śmiejąc się, powie, że gdyby nie znokautowała go podczas pierwszego szturmu, do dziś chodziłby zakochany w gwiazdach. Drugiego dnia profesor usiadł na przednim siedzeniu, żeby lepiej przyjrzeć się swojemu kierowcy, a ona wykonała kilka niepotrzebnych okrążeń po mieście, żeby dać mu na to czas. Wieczorem, gdy jej syn zjadł kolację i poszedł spać, Nidia zdjęła uniform, wzięła prysznic, pomalowała usta i zjawiła się u swojej zdobyczy pod pretekstem zwrotu teczki, którą zostawił w samochodzie, a którą równie dobrze mogła mu oddać następnego dnia rano. Nigdy wcześniej nie podjęła tak śmiałej miłosnej decyzji. Przyszła tam, stawiając czoło lodowatej śnieżycy, wjechała na piętro, przeżegnała się dla dodania sobie odwagi i zastukała do drzwi. Było wpół do dwunastej, kiedy na zawsze wkroczyła w życie Paula Ditsona II. Moja Nini żyła w Toronto jak więźniarka. Nocami tęskniła za ciężarem męskiej dłoni na swojej talii, ale musiała jakoś przetrwać i wychować dziecko w kraju, w którym zawsze miała być cudzoziemką; nie stać jej było na romantyczne marzenia. Odwaga, na jaką zdobyła się tamtej nocy, by dotrzeć aż do apartamentu astronoma, ulotniła się, kiedy zaspany, w piżamie otworzył jej drzwi. Patrzyli na siebie przez pól minuty, nie wiedząc, co powiedzieć, bo on nie spodziewał się tej wizyty, a ona nie przygotowała sobie żadnego planu, aż wreszcie zaprosił ją do środka, zdumiony, jak inaczej wygląda bez czapki
i uniformu. Podziwiał jej ciemne włosy, twarz o nieregularnych rysach i nieco wykrzywiony uśmiech, który dotąd oglądał tylko ukradkiem. Ją zdumiała różnica wzrostu, mniej zauważalna w samochodzie: stając na palcach, byłaby w stanie dotknąć nosem mostku olbrzyma. Natychmiast dostrzegła bałagan, bo niewielki apartament wyglądał, jakby nawiedził go kataklizm, i doszła do wniosku, że ten mężczyzna naprawdę jej potrzebuje. Paul Ditson II spędził większą część życia na studiowaniu tajemniczego zachowania ciał niebieskich i bardzo mało wiedział o ciałach kobiecych, a już zupełnie nic o miłosnych fantazjach. Nigdy się nie zakochał, a jego ostatnim związkiem była znajomość z koleżanką z wydziału, atrakcyjną Żydówką, w dobrej formie jak na jej lata, z którą spotykał się dwa razy w miesiącu i która zawsze nalegała, że zapłaci połowę rachunku w restauracji. Moja Nini kochała tylko dwóch mężczyzn, swojego męża oraz kochanka, którego wydarła sobie z serca i wymazała z pamięci dziesięć lat wcześniej. Jej mąż był lekko-duchem pochłoniętym pracą i działalnością polityczną, nieustannie podróżującym i zbyt rozkojarzonym, żeby zwracać uwagę na jej potrzeby, romans zaś skończył się nagłym zerwaniem. Nidia Vidal i Paul Ditson II byli gotowi na miłość, która miała połączyć ich na całe życie. Wiele razy słyszałam historię o miłości moich dziadków, możliwe, że zbeletryzowaną, i w końcu nauczyłam się jej na pamięć słowo po słowie, jak wiersza. Nie znam oczywiście szczegółów tego, co stało się tamtej nocy za zamkniętymi drzwiami, ale mogę ich sobie wyobrazić, opierając się na wiedzy, jaką mam teraz. Czy otwierając drzwi Chilijce, mój Popo podejrzewał, że w tym brzemiennym w skutki momencie jest na rozstaju i że droga, którą wybierze, zadecyduje o jego przyszłości? Nie, na pewno nic tak banalnego nie przyszłoby mu do głowy. A moja Nini? Widzę ją, jak kroczy niczym lunatyczka
między ubraniami rozrzuconymi na podłodze i popielniczkami pełnymi niedopałków, mija salonik, wchodzi do sypialni i siada na łóżku, bo fotel i krzesła są zajęte przez papiery i książki. On klęka przy niej, by ją objąć, i tak trwają dłuższą chwilę, próbując przywyknąć do tej nagłej intymności. Może zrobiło się duszno z powodu ogrzewania i on pomógł jej pozbyć się palta i botków; zaczęli od pieszczot, niepewni, poznając jedno drugie, sondując swoje dusze, żeby nabrać pewności, że to nie pomyłka. „Pachniesz tytoniem i deserem. I jesteś gładki i czarny jak foka", mogła powiedzieć moja Nini. Wiele razy, słyszałam z jej ust te zdania. Zakończenia tej legendy nie muszę wymyślać, bo sami mi je opowiedzieli. Po pierwszych pieszczotach moja Nini doszła do wniosku, że poznała astronoma w innych życiach i w innych epokach, że to jest tylko ponowne spotkanie i że jego znaki astralne oraz opanowane przez nią sekrety tarota wzajemnie się dopełniają. „Dobrze, że jesteś mężczyzną, Paul. Wyobraź sobie, co by się działo, gdybyś w tej inkarnacji miał być moją matką...", westchnęła, siedząc na jego kolanach. „Ponieważ nie jestem twoją matką, co byś powiedziała na to, żebyśmy wzięli ślub?", odpowiedział pytaniem. Dwa tygodnie później przyjechała do Kalifornii, ciągnąc za sobą syna, który nie chciał ponownie emigrować, zaopatrzona w wizę narzeczeńską na trzy miesiące, po upływie których musiała wyjść za mąż albo wyjechać z kraju. Wyszła za mąż. Swój pierwszy dzień w Chile spędziłam, krążąc z mapą w ręku po Santiago, w ciężkim i suchym upale, w oczekiwaniu na odjazd autobusu na południe. To nowoczesne miasto nie ma w sobie nic egzotycznego i malowniczego: ani Indian w typowych strojach, ani dzielnic kolonialnych w śmiałych bar-
wach jak te, które widziałam z dziadkami w Gwatemali czy Meksyku. Wsiadłam do kolejki linowej na szczycie jakiegoś wzgórza (obowiązkowa przejażdżka dla turystów) i zdałam sobie sprawę z rozmiarów stolicy, która wydaje się nigdy nie kończyć, oraz zanieczyszczeń okrywających ją jak gęsta, pylista mgła. O zmierzchu wsiadłam do autobusu w morelowym kolorze jadącego na południe, na Chiloe. Bezskutecznie próbowałam zasnąć, kołysana ruchem, wsłuchana w warkot silnika i chrapanie pasażerów. Zasypianie nigdy nie przychodziło mi łatwo, tym bardziej teraz, kiedy mam jeszcze w żyłach pozostałości po niegodziwym życiu. O świcie zatrzymaliśmy się w jakiejś gospodzie, żeby skorzystać z toalety i wypić kawę pośród zielonych pagórków i stad krów nadających krajobrazowi pasterski charakter. Potem przez kilka godzin jechaliśmy dalej, aż do prymitywnej przystani, gdzie mogliśmy rozprostować kości i kupić paszteciki z serem lub owocami morza od kobiet ubranych w białe pielęgniarskie fartuchy. Autobus wjechał na prom kursujący po kanale Chacao: pół godziny cichej podróży po rozświetlonym morzu. Wysiadłam, żeby wychylić się za burtę jak inni zdrętwiali pasażerowie od wielu godzin uwięzieni w fotelach. Nie bacząc na ostry wiatr, podziwialiśmy stada jaskółek, rozpostartych na niebie niczym chusteczki, i delfiny o białych brzuchach, które tańcząc, towarzyszyły promowi. Autobus zostawił mnie w Ancud, na Isla Grandę, w drugim co do wielkości mieście archipelagu. Tam miałam wsiąść do innego, żeby dojechać do miasteczka, gdzie czekał na mnie Manuel Arias, ale odkryłam, że nie mam portmonetki. Moja Nini ostrzegała mnie przed chilijskimi kieszonkowcami i ich iluzjonistycznymi sztuczkami: uśmiechając się, kradną ci duszę. Na szczęście zostawili mi fotografię mojego Popo i paszport, które miałam w innej kieszeni plecaka. Byłam sama,
bez grosza, w nieznanym kraju, ale jeśli moje niechlubne wyczyny z ostatniego roku czegoś mnie nauczyły, to tego, by nie dać się pokonać drobnym przeciwnościom losu. W jednym z małych sklepików z wyrobami rzemieślniczymi, na rynku, gdzie sprzedawano miejscowe tkaniny, siedziały w kółku trzy kobiety, rozmawiając i robiąc na drutach. Założyłam, że mi pomogą, jeśli są takie jak moja Nini: Chilijki ruszają z odsieczą każdemu, kto jest w opałach, zwłaszcza jeśli to cudzoziemiec. Wytłumaczyłam łamaną hiszpańszczyzną, na czym polega mój kłopot, a one natychmiast odłożyły druty, podsunęły mi krzesło i oranżadę i zaczęły dyskutować o moim problemie, przerywając sobie nawzajem, bo każda chciała wyrazić swoje zdanie. Odbyły parę rozmów przez telefon komórkowy i załatwiły mi transport z jakimś kuzynem, który jechał mniej więcej tam gdzie ja. Mógł mnie zabrać za kilka godzin i nie miał nic przeciwko temu, by zboczyć trochę z drogi i dowieźć mnie do celu. Wykorzystałam wolny czas na zwiedzanie miasta i muzeum kościołów na Chiloe, zaprojektowanych przez jezuickich misjonarzy trzysta lat wcześniej i wzniesionych deska po desce przez mieszkańców archipelagu, którzy są mistrzami stolarskimi i świetnymi budowniczymi łodzi. Konstrukcje trzymają się bez jednego gwoździa dzięki pomysłowym spojeniom, a ich sklepione dachy są odwróconymi łodziami. Po wyjściu z muzeum natknęłam się na psa. Był średniej wielkości, kulawy, o sztywnej szarawej sierści i żałosnym ogonie, ale zachowywał się jak zwierzę z rodowodem. Dałam mu pieroga, którego miałam w plecaku. Wziął go delikatnie w wielkie żółte zęby, położył na ziemi i spojrzał na mnie, dając wyraźnie do zrozumienia, że łaknął nie chleba, lecz towarzystwa. Moja macocha, Susan, była treserką psów i nauczyła mnie, żeby nie dotykać zwierzęcia, dopóki samo nie podejdzie, pokazując, że czuje się
pewnie, ale tym razem pominęliśmy protokół i od razu przypadliśmy sobie do gustu. Razem poszliśmy zwiedzać miasto, a o umówionej godzinie wróciłam do robiących na drutach kobiet. Pies został przed sklepem, z jedną łapą na progu, jak przystało na dobrze wychowanego zwierzaka. Kuzyn pojawił się ponad godzinę po zapowiedzianym czasie, przyjechał ciężarówką wyładowaną aż po dach, w towarzystwie żony z dzieckiem przy piersi. Podziękowałam moim dobrodziejkom, które na dodatek pożyczyły mi komórkę, żebym mogła zadzwonić do Manuela Ariasa, i pożegnałam się z psem, ale on miał inne plany: usiadł u moich stóp, zamiatając ziemię ogonem i uśmiechając się jak hiena; wyświadczył mi grzeczność, zaszczyciwszy mnie swoją uwagą. Teraz byłam człowiekiem, którego on uszczęśliwił. Zmieniłam taktykę. Shoo! Shoo! Fucking dog!, krzyknęłam na niego po angielsku. Nawet nie drgnął. Kuzyn przyglądał się tej scenie ze współczuciem. „Proszę się nie martwić, señorita, możemy zabrać pani Fakina", powiedział w końcu. W ten sposób popielate zwierzę otrzymało nowe imię, choć może w poprzednim życiu nazywano je Księciem. Z trudem zmieściliśmy się w wyładowanym samochodzie. Godzinę później dotarliśmy do miasteczka, gdzie miałam spotkać się z przyjacielem mojej babci; umówiła mnie z nim w kościele nad brzegiem morza. Miasteczko, założone przez Hiszpanów w 1567 roku, należy do najstarszych na archipelagu i liczy dwa tysiące mieszkańców, ale nie wiadomo, gdzie się podziali, bo widać było więcej kur i owiec niż ludzi. Długo czekałam na Manuela, siedząc w towarzystwie Fakina na schodach pomalowanego na biało i niebiesko kościoła, obserwowana z pewnej odległości przez czterech poważnych i milczących malców. Wiedziałam
o nim tylko tyle, że jest przyjacielem babci, że ostatnio spotkali się w latach siedemdziesiątych i utrzymywali sporadyczne kontakty, początkowo listowne, jak to bywało w czasach prehistorycznych, potem przez pocztę elektroniczną. Manuel Arias w końcu się pojawił. Rozpoznał mnie z opisu, który otrzymał od mojej Nini przez telefon. Co mu mogła powiedzieć? Ze jestem obeliskiem o włosach ufarbowanych na cztery podstawowe kolory i mam w nosie kółko. Wyciągnął do mnie dłoń i obrzucił szybkim spojrzeniem, taksując wzrokiem pozostałości niebieskiego lakieru na obgryzionych paznokciach, wytarte dżinsy i pomalowane różowym sprayem wojskowe buty, które dostałam w namiocie Armii Zbawienia, kiedy byłam żebraczką. - Jestem Manuel Arias - przedstawił się mężczyzna po angielsku. - Cześć. Ściga mnie FBI, Interpol i mafia z Las Vegas - oznajmiłam prosto z mostu, żeby uniknąć nieporozumień. - Winszuję - powiedział. - Nikogo nie zabiłam i szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby fatygowali się po mnie na to zadupie. - Dziękuję. : ; - Przepraszam, nie chciałam obrazić twojego kraju. Tak naprawdę tu jest całkiem ładnie, dużo zieleni i dużo wody, ale strasznie daleko! - Od czego? - Od Kalifornii, od cywilizacji, od reszty świata. Moja Nini nie powiedziała mi, że będzie zimno. - Mamy lato - poinformował mnie. - Lato w styczniu! Gdzie coś takiego jest możliwe? - Na półkuli południowej - odparł oschle. Niedobrze, pomyślałam, facet nie ma poczucia humoru. Zaprosił mnie na herbatę, kiedy czekaliśmy na ciężarówkę,
która miała mu przywieźć lodówkę i powinna była przyjechać trzy godziny temu. Weszliśmy do domu, który wyróżniał się białą szmatą wciągniętą na kij niczym flaga oznaczająca kapitulację, znak, że w tym miejscu sprzedaje się świeży chleb. Były tam cztery proste stoły z ceratowymi obrusami, najrozmaitsze krzesła, kontuar i piecyk, na którym w czarnym od sadzy czajniku wrzała woda. Gruba kobieta o zaraźliwym śmiechu powitała Manuela Ariasa pocałunkiem w policzek, przyjrzała mi się z pewnym zakłopotaniem, po czym pocałowała także i mnie. - Amerykanka? - zapytała Manuela - Nie widać? - odparł. - A co się jej stało w głowę? - dodała, pokazując moje farbowane włosy. - Taka się urodziłam - poinformowałam ją poirytowana. - Ta gringuita mówi po ludzku! - zawołała zachwycona. - Siadajcie sobie, zaraz przyniosę herbatkę. Wzięła mnie za rękę i posadziła stanowczym ruchem na jednym z krzeseł, a Manuel wytłumaczył mi, że w Chile „gringo" to każdy, kto ma jasne włosy i mówi po angielsku, a zdrobnienia „gringuito" i „gringuita" oznaczają życzliwość. Właścicielka gospody przyniosła nam herbatę w torebkach, piramidę pachnącego chleba dopiero co wyjętego z pieca, masło i miód, a potem usiadła obok i pilnowała, żebyśmy zjedli jak należy. Wkrótce usłyszeliśmy rzężenie ciężarówki z trudem jadącej po niewybrukowanej, usianej dziurami ulicy, z kołyszącą się na pace lodówką. Kobieta wyjrzała przez drzwi i gwizdnęła. Szybko zeszło się kilku młodych ludzi, żeby pomóc ściągnąć sprzęt, zanieść go aż na plażę i po kładce z desek wstawić do należącej do Manuela łodzi z silnikiem.
Łódź miała osiem metrów długości, była wykonana z włókna szklanego, pomalowana na biało, niebiesko i czerwono, kolory powiewającej na dziobie flagi chilijskiej, prawie takiej samej jak flaga Teksasu. Na boku widniała nazwa: „Cahuilla". Mężczyźni starannie przywiązali lodówkę w pozycji pionowej i pomogli mi wsiąść. Pies dreptał za mną żałosnym truchcikiem; łapę miał lekko podwiniętą i szedł, przechylając się na jedną stronę. - A to co? - zapytał Manuel. - Nie mój, przyczepił się do mnie w Ancud. Powiedzieli mi, że chilijskie psy są bardzo inteligentne, a ten wygląda na rasowego. - To musi być owczarek niemiecki skrzyżowany z foksterierem. Ma ciało dużego psa i łapy małego - uznał Manuel. - Jak go wykąpię, zobaczysz, jaki jest szykowny, - Jak się nazywa? - Fucking dog po chilijsku. - Jak? - Fakin. - Mam nadzieję, że twój Fakin zaprzyjaźni się z moimi kotami. Będziesz musiała przywiązywać go na noc, żeby nie zagryzał owiec - ostrzegł. - Nie ma takiej potrzeby, będzie spał ze mną. Fakin rozpłaszczył się na dnie łódki z nosem między przednimi łapami i trwał nieruchomo, nie odrywając ode mnie oczu. Nie jest pieszczochem, ale rozumiemy się w języku flory i fauny, w telepatycznym esperanto. Od horyzontu toczyła się lawina ciężkich czarnych chmur i wiała lodowata bryza, ale morze było spokojne. Manuel pożyczył mi wełniane poncho i już więcej się nie odezwał, skoncentrowany na sterze i swoich urządzeniach, kompasie, GPS-ie, radiu morskim i licho wie czym jeszcze, podczas gdy ja obserwowałam go kątem oka. Moja Nini powiedziała, że
jest socjologiem czy kimś w tym rodzaju, ale na swojej łódeczce mógł uchodzić za marynarza: średniego wzrostu, szczupły, silny, same ścięgna i mięśnie. Jego ogorzała od słonego wiatru twarz jest poorana zmarszczkami dodającymi mu charakteru. Ma mocną, krótką czuprynę i oczy tego samego szarego koloru co włosy. Nie potrafię oszacować wieku starych ludzi; z daleka Manuel prezentuje się dobrze, bo nadal szybko chodzi i nie wyrósł mu typowy dla starców garb, ale z bliska widać, że jest starszy niż moja Nini, daję mu jakieś siedemdziesiąt parę lat. Spadłam w jego życie jak bomba. Będę musiała obchodzić się z nim jak z jajkiem, żeby nie pożałował, że przyjął mnie pod swój dach. W trakcie prawie godzinnej żeglugi minęliśmy kilka wysp, które wyglądają na niezamieszkane, ale w rzeczywistości wcale tak nie jest. Manuel Arias pokazał mi wzniesienie przypominające z daleka ciemne maźnięcie pędzlem. Z bliska okazało się skalistym wzgórzem otoczonym plażą o czerniawym piasku, gdzie schły cztery drewniane łódki odwrócone do góry dnem. Przybił „Cahuillą" do unoszącego się na wodzie pomostu i rzuci! grube liny dzieciom, które podbiegły i sprawnie przywiązały łódź do słupów. „Witamy w naszej metropolii", powiedział, wskazując na wioskę złożoną z drewnianych chałup wzniesionych na palach przy plaży. Wstrząsnął mną dreszcz, bo to miał być teraz mój świat. Grupka ludzi zeszła na plażę, by mi się przyjrzeć. Manuel zapowiedział mieszkańcom, że pewna Amerykanka przyjedzie pomóc mu w badaniach; jeśli spodziewali się kogoś poważnego, spotkał ich zawód, bo T-shirt z portretem Obamy, który dostałam na Gwiazdkę od mojej Nini, nawet nie zakrywał mi pępka.
Przeniesienie lodówki tak, żeby jej nie przechylić, spadło na kilku ochotników, którzy dodawali sobie otuchy wybuchami śmiechu, przynaglani zapadającym zmierzchem. Weszliśmy do wioski niczym procesja, z przodu lodówka, dalej Manuel i ja, za nami tuzin rozwrzeszczanych dzieciaków, a z tyłu sfora psów zajadle szczekających na Fakina. Nie podchodziły jednak zbyt blisko, jako że jego wyrażająca najwyższą pogardę postawa wskazywała jasno, że pierwszy, który to zrobi, poniesie konsekwencje. Wygląda na to, że Fakin nie da się łatwo przestraszyć i że nie pozwoli obwąchiwać sobie tyłka. Przeszliśmy obok cmentarza, gdzie pasły się kozy z nabrzmiałymi wymionami wśród plastikowych kwiatów i domków dla lalek oznaczających groby, niekiedy z mebelkami, by mogli korzystać z nich zmarli. Wioskowe palafity połączone były z drewnianymi mostami, a na głównej ulicy - jakoś trzeba ją nazwać - zobaczyłam osły, rowery, jeepa z logo chilijskiej policji w postaci skrzyżowanych karabinów i trzy czy cztery stare samochody, które w Kalifornii uchodziłyby za kolekcjonerskie okazy, gdyby były mniej po-wgniatane. Manuel wyjaśnił mi, że z powodu nierównego terenu i nieuniknionego w zimie błota ciężkie rzeczy przewozi się na wozach zaprzężonych w woły, a lekkie na mułach, ludzie zaś przemieszczają się konno albo pieszo. Wyblakłe szyldy wskazywały na istnienie skromnych sklepików, dwóch większych magazynów, apteki, kilku gospód, dwóch restauracji z paroma metalowymi stolikami ustawionymi przy wejściu, sklepów rybnych oraz kawiarenki internetowej, gdzie sprzedawano baterie, napoje gazowane, czasopisma i bibeloty dla turystów, którzy przyjeżdżają raz w tygodniu zwerbowani przez biura ekoturystyczne, by posmakować najlepszego curanto na Chiloe. Curanto opiszę później, bo jeszcze go nie spróbowałam.
Kilka osób wyszło, by przyjrzeć mi się z rezerwą, w milczeniu, aż jakiś mężczyzna o spłaszczonym nosie, potężny jak szafa, zdecydował się ze mną przywitać. Wytarł dłoń o spodnie, zanim mi ją podał, pokazując w uśmiechu zęby wykończone złotem. Był to Aurelio Ńancupel, potomek słynnego pirata, człowiek niezbędny na wyspie, bo sprzedaje alkohol na kredyt, wyrywa zęby i ma telewizor z płaskim ekranem, z którego korzystają stali klienci, kiedy jest prąd. Jego lokal ma bardzo stosowną nazwę: Tawerna pod Umarlakiem; dzięki korzystnemu położeniu w pobliżu cmentarza jest obowiązkowym przystankiem dla krewnych, którzy po pogrzebie mogą tam ukoić swój ból. Ńancupel został mormonem, bo chciał mieć kilka żon, a za późno odkrył, że mormoni zrezygnowali z poligamii po nowym profetycznym objawieniu, bardziej zgodnym z amerykańską konstytucją. Tak opisywał mi go Manuel Arias, a Ńancupel skręcał się ze śmiechu przy wtórze chichoczących gapiów. Manuel przedstawił mi także inne osoby, których imion nie byłam w stanie zapamiętać. Wydały mi się zbyt stare jak na rodziców tej sfory dzieci; teraz wiem, że to dziadkowie, bo środkowe pokolenie pracuje daleko od wyspy. W pewnej chwili ulicą nadeszła pięćdziesięcioletnia kobieta o władczym wyglądzie, krzepka, piękna, o włosach w tym odcieniu beżu, jaki mają posiwiałe blondynki, upiętych na karku w niedbały kok. Była to Blanca Schnake, dyrektorka szkoły, którą ludzie - przez szacunek - nazywają ciocią Blanca. Pocałowała Manuela w oba policzki, zgodnie z miejscowym obyczajem, i powitała mnie oficjalnie w imieniu wspólnoty; to rozładowało wiszące w powietrzu napięcie i sprawiło, że krąg ciekawskich wokół nas się zacieśnił. Ciocia Blanca zaprosiła mnie, żebym następnego dnia odwiedziła szkołę, i oddała mi do dyspozycji bibliotekę, dwa komputery i gry wideo,