kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 826 530
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 177

Allende Isabel - W samym środku zimy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Allende Isabel - W samym środku zimy .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ALLENDE ISABEL
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 257 stron)

Tytuł oryginału: Más allá del invierno Projekt okładki i ilustracja: Anna Pol Redakcja: Irma Iwaszko Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Kamil Kowalski © Isabel Allende, 2017 All rights reserved © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2018 © for the Polish translation by Katarzyna Mojkowska ISBN 978-83-287- 1050-4 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Wydanie I Warszawa 2018

Rogerowi Cukrasowi za niespodziewaną miłość

Dopiero w samym środku zimy odkryłem w sobie niezwyciężone lato Powrót do Tipasy, Albert Camus

Spis treści Lucía Richard Lucía, Richard, Evelyn Evelyn Lucía Richard Lucía i Richard Evelyn Lucía Lucía i Richard Evelyn Richard Lucía i Richard Lucía Richard Evelyn Richard Evelyn Lucía i Richard Richard

Evelyn Lucía Richard i Lucía Evelyn, Richard i Lucía Epilog Podziękowania

Lucía Brooklyn W grudniu 2015 roku zima wciąż kazała na siebie czekać. Nadeszło Boże Narodzenie, wokół pobrzmiewały irytujące dzwoneczki, a ludzie nadal chodzili w koszulkach z krótkimi rękawami i sandałach. Jedni cieszyli się z pomieszania pór roku, inni bali się globalnego ocieplenia, z okien zaś wyzierały sztuczne choinki spryskane srebrnym szronem, budząc zdumienie wiewiórek i ptaków. Trzy tygodnie po Nowym Roku, gdy wszyscy zapomnieli już, że zmienił się kalendarz, przyroda nagle się obudziła i otrząsnęła z jesiennej senności. O takiej burzy śnieżnej nie słyszano, odkąd sięgnąć pamięcią. W suterenie na Prospect Heights, norze z cegieł i betonu z hałdą śniegu u wejścia, Lucía Maraz przeklinała ziąb. Jak wszyscy jej rodacy, patrzyła na świat ze stoickim spokojem: przywykła do trzęsień ziemi, powodzi, tsunami i politycznych kataklizmów. Jeśli przez jakiś czas nie wydarzało się żadne nieszczęście, zaczynała się niepokoić. Nie była jednak przygotowana na tę syberyjską zimę, która ni stąd, ni zowąd nawiedziła Brooklyn. Chilijskie śnieżyce nie wyściubiają nosa poza kordylierę andyjską, nawiedzają też dalekie południe, Ziemię Ognistą, gdzie kontynent kruszy się na wysepki wykrojone ostrzem południowego wiatru, lód łamie kości, a życie jest surowe. Lucía pochodziła z Santiago, niezasłużenie słynącego z łagodnego klimatu. Zimy są tam wilgotne i chłodne, a lata suche i skwarne. Miasto umościło się pomiędzy górami o jeżynowej barwie, które niekiedy witają dzień oprószone śniegiem. Wówczas w ich oślepiająco białych szczytach odbija się najczystsze światło na świecie. Niezwykle rzadko na miasto spada smutny blady pyłek, drobny jak popiół, lecz zanim zdoła pokryć bielą miejski pejzaż, już rozpada się w brudne błoto. Śnieg jest nieskazitelny jedynie w oddali.

W brooklińskiej kiepsko ogrzewanej klitce metr pod powierzchnią ziemi śnieżyca oznaczała koszmar. Oszronione szyby okienek nie przepuszczały światła i we wnętrzu panował mrok, łagodzony jedynie światłem zwisających z sufitu nagich żarówek. W mieszkaniu było tylko podstawowe wyposażenie: trochę rozklekotanych mebli z drugiej czy trzeciej ręki, w kuchni kilka garnków. Właściciel, Richard Bowmaster, nie dbał o wystrój ani wygodę. Sypnęło w piątek. Wściekły wiatr smagał niemal opustoszałe ulice i zginał drzewa wpół. Wyginęły ptaki, które nie odleciały w cieplejsze strony ani nie poszukały sobie bezpiecznego schronienia, zmylone niecodzienną aurą poprzedniego miesiąca. Gdy przyszło do naprawiania szkód, śmieciarki wywoziły całe worki zamarzniętych wróbli. Tajemnicze papugi z brooklińskiego cmentarza dla odmiany przetrwały załamanie pogody. Trzy dni później jak gdyby nigdy nic wychynęły ze swoich kryjówek i pojawiły się między nagrobkami. Reporterzy telewizyjni już od czwartku z grobową miną i rozemocjonowanym tonem, zarezerwowanym dla wiadomości o atakach terrorystycznych w odległych krajach, zapowiadali przewidywaną na następny dzień śnieżycę oraz kolejne nieszczęścia na weekend. W Nowym Jorku ogłoszono stan klęski żywiołowej, a dziekan wydziału, na którym pracowała Lucía, posłuchał ostrzeżeń i odwołał zajęcia. Zresztą i tak dotarcie na Manhattan stanowiłoby nie lada wyzwanie. Korzystając z niespodziewanej wolności, ugotowała cazuelę levantamuertos, tradycyjną chilijską zupę, która podnosi na duchu w chwilach nieszczęścia i stawia na nogi w chorobie. Od czterech miesięcy, czyli odkąd przybyła do Stanów Zjednoczonych, Lucía jadała w stołówce studenckiej. Nie chciało jej się gotować, przyrządziła coś w domu zaledwie kilka razy, wiedziona nostalgią albo pragnąc ugościć znajomych. Teraz przygotowała esencjonalny, solidnie doprawiony wywar, obsmażyła cebulę i mięso, oddzielnie ugotowała włoszczyznę, ziemniaki i dynię, a na koniec dorzuciła ryż. Wykorzystała wszystkie garnki i nader skromna piwniczna kuchenka wyglądała jak po ataku bombowym, ale rezultat był tego wart. Poczucie samotności, które zwykle nawiedzało Lucíę bez uprzedzenia, niczym niespodziewany gość, a teraz ogarnęło ją, gdy tylko zaczęło wiać, udało się upchnąć do najgłębszego zakamarka świadomości.

Wieczorem jednak, gdy wiatr ryczał, wzbijając śnieżne wiry, i bezczelnie wciskał się w każdą szczelinę, poczuła dziecięcy strach. Wiedziała, że w swojej jaskini jest bezpieczna. Jej lęk przed żywiołem był niedorzeczny, nie istniał żaden powód, żeby zawracać głowę Richardowi, poza jednym: Bowmaster mieszkał piętro wyżej i tylko do niego mogła się zwrócić. Lucía tak bardzo zapragnęła usłyszeć ludzki głos, że o dziewiątej zadzwoniła do Richarda. – Co porabiasz? – zapytała, starając się, żeby jej głos brzmiał normalnie. – Gram na pianinie. Przeszkadza ci hałas? – Pianina nie słyszę, tutaj na dole huczy, jakby właśnie był koniec świata. Czy to na Brooklynie normalne? – Lucío, zimą od czasu do czasu bywa brzydka pogoda. – Boję się. – Czego? – Niczego konkretnego. Po prostu się boję. Głupio mi cię prosić, żebyś zszedł i przez chwilę ze mną posiedział. Ugotowałam cazuelę, taką chilijską zupę. – Wegetariańską? – Nie. No nic, nieważne, Richardzie. Dobrej nocy. – Dobranoc. Golnęła sobie pisco i wsadziła głowę pod poduszkę. Źle spała, budziła się co pół godziny, dręczył ją wciąż ten sam sen: była rozbitkiem i unosiła się na powierzchni gęstej, kwaśnej substancji przypominającej jogurt. W sobotę nawałnica ruszyła dalej swoim mroźnym szlakiem w stronę Atlantyku, ale na Brooklynie wciąż było brzydko, zimno i śnieżnie. Lucía nie miała ochoty wychodzić z domu. Wiele ulic pozostawało nadal nieprzejezdnych, choć do odśnieżania zabrano się już bladym świtem. Miała dużo czasu na czytanie i przygotowanie się do przyszłotygodniowych zajęć. Widziała w wiadomościach, że śnieżyca sieje spustoszenie wszędzie, gdzie tylko się pojawi. Cieszyła ją perspektywa spokojnego odpoczynku przy dobrej powieści. Później poprosi kogoś o odśnieżenie wejścia. Nie będzie z

tym problemu, chłopaki z sąsiedztwa aż się rwą, żeby zarobić parę dolarów. Swoją drogą ma sporo szczęścia i całkiem jej tu dobrze, a ta niegościnna dziura na Prospect Heights koniec końców nie jest wcale taka zła. Po południu, nieco znudzona przesiadywaniem w zamknięciu, podzieliła się zupą z Marcelem, pieskiem chihuahua, po czym zalegli razem pod stertą koców na nierównym materacu, żeby obejrzeć kilka odcinków serialu kryminalnego. W mieszkaniu panował ziąb i Lucía musiała włożyć wełnianą czapkę i rękawiczki. W pierwszych tygodniach pobytu w Stanach żałowała trochę, że zdecydowała się na wyjazd z Chile, gdzie przynajmniej mogła śmiać się po hiszpańsku. Pocieszała się wtedy, że wszystko się zmienia. Każde nieszczęście następnego dnia jest już zamierzchłą historią. I rzeczywiście: szybko okazało się, że podoba jej się w pracy, miała Marcela, nawiązała kilka przyjaźni na uniwersytecie i w sąsiedztwie, ludzie byli mili i wystarczyło, żeby odwiedziła trzy razy tę samą kawiarnię, a witali ją tam jak członka rodziny. Chilijskie wyobrażenie o jankesach jako ludziach oschłych było mitem. Jedynym dość oschłym człowiekiem, na jakiego natrafiła, był Richard Bowmaster, właściciel jej mieszkania. Cóż, do diabła z nim. Richard dał jakieś grosze za ten duży dom z czerwonobrązowego piaskowca na Brooklynie, podobny setkom innych w tej dzielnicy. Odkupił go od przyjaciela, Argentyńczyka, który wyjechał do ojczyzny, żeby zarządzać niespodziewanie odziedziczoną fortuną. Kilka lat później ten sam dom, nieco bardziej zniszczony, był już wart ponad trzy miliony dolarów. Okolicę bowiem masowo najechały młode szczurki z Manhattanu, które wykupywały i odnawiały malownicze mieszkania, co doprowadziło do skandalicznego wzrostu cen. Wcześniej rządziły tu gangi, rozkwitała przestępczość, zwłaszcza handel narkotykami, i nikt nie ośmielał się łazić po nocy. Ale gdy osiedlił się tu Richard, było to już jedno z najbardziej pożądanych miejsc w kraju mimo kubłów na śmieci, rachitycznych drzew i zagraconych podwórek. Lucía w żartach radziła Bowmasterowi, żeby sprzedał ten zabytek o skrzypiących schodach i zepsutych drzwiach i wyjechał na którąś wyspę karaibską, żeby się zestarzeć jak król. Richard jednak był człowiekiem o ponurym usposobieniu, którego wrodzony pesymizm karmił się chłodem i niewygodą pięciu pustych sypialni, trzech nieużywanych łazienek, zamkniętego na trzy spusty strychu i parteru tak wysokiego, że trzeba było drabiny teleskopowej, żeby wymienić żarówki w

żyrandolu. Richard Bowmaster był przełożonym Lucíi na Uniwersytecie Nowojorskim, gdzie prowadziła gościnne wykłady zatrudniona na podstawie sześciomiesięcznego kontraktu. Pod koniec semestru będzie potrzebowała nowej pracy i mieszkania, dopóki nie podejmie decyzji, co robić dalej. Prędzej czy później wróci do Chile, by tam dożyć swych dni, ale na razie miała jeszcze sporo czasu, a odkąd jej córka Daniela zamieszkała w Miami – zajmowała się tam biologią morza, była zakochana i chyba zamierzała zostać na Florydzie – Lucíi nic nie ciągnęło do ojczyzny. Zamierzała dobrze wykorzystać te wszystkie lata, w których będzie jej dopisywać zdrowie, zanim pokona ją starość. Chciała mieszkać za granicą, bo tam wyzwania codziennego życia zmuszą do wysiłku jej umysł, a serce odnajdzie względny spokój. W Chile przytłaczał ją ciężar rutyny i ograniczeń. Czuła się tam skazana na samotne życie staruszki dręczonej złymi wspomnieniami, które nie miały już znaczenia. Na obczyźnie czekały ją jeszcze różne niespodzianki i widoki na przyszłość. Przyjęła ofertę pracy w Centrum Studiów Latynoamerykańskich i Karaibskich, żeby na jakiś czas zmienić otoczenie i mieć bliżej do Danieli. A także dlatego, musiała to przyznać, że intrygował ją Richard. Dochodziła do siebie po zawodzie miłosnym i pomyślała, że romans z Richardem mógłby jej pomóc zapomnieć Juliana, jej ostatnią miłość. Po rozwodzie w 2010 roku związek z Julianem był jedynym, który coś dla niej znaczył. Lucía wiedziała już, jak trudno kobiecie w jej wieku znaleźć kochanka. Miała kilka przygód, o których nie warto nawet wspominać, aż pojawił się Richard. Znała go od ponad dziesięciu lat, z czasów, gdy była jeszcze mężatką, i już wtedy ją pociągał, chociaż nie potrafiłaby sprecyzować dlaczego. Różnili się charakterem, a poza sprawami naukowymi mieli ze sobą niewiele wspólnego. Sporadycznie wpadali na siebie na konferencjach, przez wiele godzin rozmawiali na temat jej i jego pracy, podtrzymywali regularną korespondencję. Richard był jak najdalszy od romantycznych porywów. Lucía zaś, choć z natury nie była kokietką, przy jakiejś okazji dyskretnie dała mu do zrozumienia, że jej się podoba. Wydawało jej się, że taki mężczyzna, zamyślony i nieśmiały, na pewno jest człowiekiem głębokim, poważnym i ma szlachetną duszę, a tej, której uda się zbliżyć do Richarda mimo jego niechęci do wszelkiej zażyłości, związek z nim wynagrodzi wszelkie trudy.

W wieku sześćdziesięciu dwóch lat Lucía najwidoczniej nie wyzbyła się jeszcze dziewczyńskich fantazji. Czuła sztywność w kolanach, miała pomarszczoną szyję, suchą skórę, obwisłe ramiona i coraz mniej smukłą talię. Brakowało jej samozaparcia, żeby walczyć ze skutkami upływu czasu w siłowni. Piersi nadal wyglądały młodo, ale one akurat nie były naturalne. Unikała oglądania siebie nagiej, o wiele lepiej czuła się w ubraniu. Wiedziała, w jakich kolorach i fasonach jej dobrze, i trzymała się ich rygorystycznie. Jej zakupy trwały najwyżej dwadzieścia minut, na ciuchy inne niż te, do których przywykła, nie zerkała nawet z ciekawości. Lustro, podobnie jak fotografie, uważała za swojego śmiertelnego wroga: pokazywało ją nieruchomą, ujawniało wszystkie defekty. Te, zdaniem Lucíi, nikły, kiedy się poruszała. Miała wrodzoną grację i gibkie ciało, zupełnie niezasłużenie, bo całkiem o nie nie dbała, była łakoma i leniwa niczym odaliska. Gdyby istniała na tym świecie jakakolwiek sprawiedliwość, byłaby po prostu otyła. Jej chorwaccy przodkowie, biedni, dzielni i prawdopodobnie cierpiący głód wieśniacy, przekazali jej w spadku dobry metabolizm. Na zdjęciu paszportowym, en face i bez uśmiechu, wyglądała jak sowiecka klawiszka. Tak mówiła w żartach jej córka. W rzeczywistości jej twarz o rysach umiejętnie podkreślonych makijażem była pełna wyrazu. W zasadzie Lucía była zadowolona ze swojego wyglądu i nie zamierzała odmładzać się na siłę. Jej ciało się starzało, ale w duchu pozostała nastolatką. Nie umiała wyobrazić sobie samej siebie jako staruszki. Chciała żyć pełnią życia, a pragnienie to stawało się tym silniejsze, im mniej lat miała przed sobą. Wciąż żywiła mgliste złudzenie, że będzie jeszcze z mężczyzną. Tęskniła za seksem, romansowaniem i miłością. To pierwsze trafiało jej się od czasu do czasu, drugie było kwestią szczęścia, trzecie zaś to dar niebios, na który, zdaniem Danieli, nie powinna już liczyć. Lucía mocno przeżyła rozstanie z Julianem, ale nigdy go nie żałowała. Pragnęła stabilizacji, a on, choć z siedemdziesiątką na karku, skakał z kwiatka na kwiatek niczym koliber. „To czego ty chcesz, mamo? Ślubu?”, ironizowała Daniela, entuzjastka wolnej miłości. Lucía nie myślała o ślubie, ale jej zdaniem prawdziwa bliskość z człowiekiem, którego rozpraszają inne kobiety, była niemożliwa. Chciałaby żyć z kimś, kogo kocha, cieszyć się zarówno udanym seksem, jak i poczuciem bezpieczeństwa. Chciałaby żyć z kimś, kto czuje to, co ona. Chciałaby być akceptowana taka, jaka jest, nie

musieć niczego udawać, ale też poznać do głębi tę drugą osobę i zaakceptować ją bez zastrzeżeń. Chciałaby mieć kogoś, z kim spędzałaby niedzielne poranki w łóżku, czytając gazetę, kogo brałaby za rękę w kinie, z kim śmiałaby się z drobiazgów i prowadziła dyskusje światopoglądowe. Dawno już straciła zapał do przelotnych przygód. Przywykła do własnej przestrzeni, spokoju i samotności. Doszła do wniosku, że trudno by jej było dzielić z kimś łóżko, łazienkę i szafę i że żaden mężczyzna nie zdołałby zaspokoić jej potrzeb. Gdy była młoda, wydawało jej się, że bez miłości jest niepełna, że brakuje jej czegoś istotnego. W wieku dojrzałym umiała docenić bogactwo własnego życia. Raz tylko przemknęło jej przez myśl, żeby z ciekawości skorzystać z portalu randkowego. Natychmiast zrezygnowała: Daniela namierzyłaby ją zapewne z Miami. Poza tym nie umiałaby zaprezentować się jako osoba w miarę atrakcyjna, nie uciekając się do kłamstwa. Podejrzewała zresztą, że to właśnie robią wszyscy inni: po prostu kłamią. Mężczyźni, którzy pasowali do niej wiekiem, pragnęli kobiet dwadzieścia czy nawet trzydzieści lat młodszych. Nic dziwnego, ona również wolałaby spotykać się z młodym chłopakiem niż ze zniedołężniałym starcem. Według Danieli powinna zmienić orientację seksualną – we wspaniałych samotnych kobietach można było przebierać jak w ulęgałkach. Miały bogate życie wewnętrzne, zachowały doskonałą formę fizyczną i psychiczną. Na ogół były też znacznie bardziej interesujące niż większość wolnych mężczyzn po sześćdziesiątce, wdowców lub rozwodników, którzy chodzili po świecie. Lucía była jednak zdecydowanie heteroseksualna i na stare lata nie zamierzała tego zmieniać. Od czasu rozwodu zdarzyło jej się pójść do łóżka z jednym bądź drugim kolegą po kilku kieliszkach w klubie albo z kimś poznanym w podróży czy na przyjęciu. Nie były to przygody, o których warto by opowiadać, ale dzięki nim udało jej się przełamać w sobie opór, żeby rozebrać się przy mężczyźnie mimo widocznych blizn na piersiach. Jej dziewiczy biust godny młodej Namibijki wydawał się bytem niezależnym od reszty ciała, kpiną z anatomii. Gdy otrzymała od Richarda propozycję pracy na uniwersytecie, ogarnęło ją podniecające pragnienie, by go uwieść. Cała ekscytacja ulotniła się jednak po pierwszym tygodniu mieszkania w jego piwnicy. To, że ciągle wpadali na

siebie w pracy, na ulicy, w metrze i w drzwiach do domu, zamiast ich do siebie zbliżyć, przyniosło odwrotne skutki. Znikła gdzieś łącząca ich wcześniej zażyłość widoczna, kiedy spotykali się na międzynarodowych konferencjach i prowadzili korespondencję elektroniczną. Nie, zdecydowanie nie zanosiło się na romans z Richardem Bowmasterem. Wielka szkoda, bo wydawał się on człowiekiem spokojnym, solidnym, przy którym nie sposób było się nudzić. Lucía, starsza od niego o rok i osiem miesięcy, wciąż powtarzała, że to różnica wieku całkiem nieistotna, ale w skrytości ducha przyznawała, że jednak działa ona na jej niekorzyść. Czuła się ociężała i coraz mniejsza. Nie dość że, jak każdemu, z wiekiem kurczył się jej kręgosłup, to jeszcze nie mogła już nosić butów na zbyt wysokim obcasie, nie przewracając się na twarz. A wszyscy wokół niej nic, tylko rośli. Studenci wydawali się coraz wyżsi, wyrośnięci jak żyrafy i obojętni. Miała dosyć kontemplowania z dołu dziurek w nosie reszty ludzkości. O dziwo, Richardowi mijające lata tylko dodawały uroku roztargnionego profesora pochłoniętego zagadkami nauki. Zgodnie z opisem, jaki Lucía zaprezentowała Danieli, Richard Bowmaster był średniego wzrostu, miał dość gęste włosy i ładne zęby jak na swój wiek, a oczy ni to szare, ni to zielone, zależnie od tego, jak padało światło na soczewki jego okularów oraz czy dokuczały mu akurat wrzody żołądka. Rzadko się uśmiechał bez wyraźnego powodu. Dołeczki w policzkach i rozwichrzone włosy nadawały mu młodzieńczy wygląd, choć idąc, patrzył pod nogi, objuczony książkami, zgarbiony pod ciężarem zmartwień. Lucía mogła się tylko domyślać, co go tak przytłacza. Wydawał się zdrowy, osiągnął szczyt kariery akademickiej, spodziewana emerytura zapewni mu wygodną starość. Jedynym obciążeniem ekonomicznym był dla niego ojciec, Joseph Bowmaster, mieszkający w domu opieki oddalonym o kwadrans jazdy samochodem, do którego Richard codziennie dzwonił i dwa razy w tygodniu jeździł w odwiedziny. Mężczyzna skończył dziewięćdziesiąt sześć lat i poruszał się na wózku inwalidzkim, ale miał ogień w sercu i umysł jasny jak mało kto. Spędzał czas na pisaniu listów do Baracka Obamy, w których udzielał mu rad. Lucía podejrzewała, że za małomównością Richarda kryją się pokłady uprzejmości i gotowość do pomagania innym bez rozgłosu, od dyskretnej posługi w jadłodajni charytatywnej do spontanicznej opieki nad cmentarnymi

papużkami. Z pewnością Richard zawdzięczał tę cechę charakteru silnemu przykładowi swojego ojca. Joseph nie zamierzał pozwalać synowi, żeby pędził życie, nie zajmując się żadną słuszną sprawą. Z początku Lucía próbowała znaleźć szczelinę, którą mogłaby wniknąć do świata Richarda, ale jako że nie żywiła entuzjazmu do pracy w jadłodajni charytatywnej ani do żadnego rodzaju papug, wciąż łączyła ich jedynie praca. Obojętność Richarda nie raniła jej, ponieważ ignorował on również względy wszystkich innych koleżanek oraz czeredy dziewcząt na uczelni. Przyczyna jego pustelniczego żywota była zagadką, może kryła się za tym jakaś ukrywana skrzętnie tajemnica, a może po prostu przeżył sześćdziesiąt lat, unikając wyzwań, schowany w swojej skorupie niczym pancernik. A Lucía była dumna z dramatów swojej przeszłości i życzyła sobie ciekawej przyszłości. Z zasady nie ufała szczęściu, które uważała za trochę kiczowate. Wystarczało jej, jeśli wszystko było mniej więcej w porządku. Richard spędził dużo czasu w Brazylii i miał tam żonę. Lucía widziała kiedyś jej zdjęcie – przedstawiało ponętną młodą osobę. Wyglądało jednak na to, że nie podziałała na niego ani bujność tego kraju, ani zmysłowość tej kobiety. Pomimo swojej ekscentryczności Richard zawsze się Lucíi podobał. Opisując go córce, powiedziała, że ma lekką krew. Tak mówi się w Chile o ludziach, którzy wzbudzają miłość bez narzucania się ani bez wyraźnego powodu. „To dziwny facet, Danielo, zwróć uwagę choćby na to, że mieszka sam z czterema kotami. Jeszcze tego nie wie, ale kiedy wyjadę, to jemu przypadnie w udziale zajęcie się Marcelem”, dodała. Dobrze to sobie przemyślała. Ta decyzja rozdzierała jej serce, ale nie mogła włóczyć się po świecie, targając ze sobą starutkiego pieska chihuahua.

Richard Brooklyn Richard Bowmaster wracał wieczorem do domu rowerem, jeśli pozwalała na to pogoda, a jeśli nie, to metrem. Najpierw zajmował się czterema kotami, które wziął z Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt, żeby wytępiły myszy. To było logiczne, pozbawione cienia sentymentalizmu posunięcie, lecz z czasem koty stały się jego nieodłącznymi towarzyszami. Gdy je odbierał, były wysterylizowane, zaszczepione, zaopatrzone w podskórne chipy, żeby dało się je zidentyfikować, gdyby mu kiedyś zwiały. Miały imiona, ale dla uproszczenia Richard ponumerował je sobie po portugalsku: Um, Dois, Três i Quatro. Karmił je i sprzątał im kuwetę, a później słuchał wiadomości, przygotowując sobie kolację na wielkim, wielofunkcyjnym kuchennym stole. Po jedzeniu przez chwilę grał na pianinie, czasem dla przyjemności, a czasem z poczucia obowiązku. W teorii w jego domu było miejsce na każdą rzecz i każda rzecz była na swoim miejscu, ale w praktyce papiery, czasopisma i książki mnożyły się koszmarnie niczym króliki. Rano zawsze było ich więcej niż poprzedniego wieczoru, a czasem znikąd pojawiały się publikacje czy luźne kartki, których nigdy wcześniej nie widział, ba, nawet się nie domyślał, w jaki sposób się tutaj znalazły. Wieczorami czytał, przygotowywał wykłady, poprawiał sprawdziany i pisał eseje o polityce. Swoją karierę akademicką zawdzięczał wytrwałości w prowadzeniu badań i publikowaniu ich wyników, mniej powołaniu do nauczania. Dlatego oddanie, jakie okazywali mu studenci nawet po zakończeniu studiów, wydawało mu się niewytłumaczalne. Komputer postawił w kuchni, drukarkę zaś na drugim piętrze w nieużywanym pokoju, gdzie jedynym meblem był stolik od maszyny do szycia. Szczęśliwie

mieszkał sam i nie musiał się tłumaczyć z niebanalnego rozmieszczenia swoich sprzętów biurowych. Niewiele osób zrozumiałoby jego determinację w dokładaniu sobie wysiłku polegającego na wspinaniu się i schodzeniu po stromych schodach. Poza tym w ten sposób zmuszał się, żeby dwa razy pomyśleć, zanim wydrukuje jakąś bzdurę, a więc oszczędzał papier i tym samym okazywał szacunek drzewom niezbędnym do jego wyprodukowania. Czasem podczas bezsennych nocy, kiedy nie udawało mu się oczarować pianina i klawisze grały, co im się żywnie podobało, oddawał się skrywanemu nałogowi uczenia się na pamięć oraz pisania wierszy. Do tego celu używał bardzo mało papieru: pisał odręcznie w szkolnych zeszytach w kratkę. Miał ich wiele, pełnych nieukończonych utworów. Do eleganckich, oprawnych w skórę notatników przepisywał swoje najlepsze wiersze. Planował je w przyszłości wygładzić, lecz ta przyszłość nigdy nie nadchodziła. Wizja ponownego czytania własnych utworów przyprawiała go o skurcze żołądka. Kiedyś uczył się japońskiego, żeby delektować się haiku w oryginale, potrafił je czytać ze zrozumieniem, ale wzbraniał się przed ich wygłaszaniem. Znał kilka języków. W dzieciństwie od rodziny ze strony matki nauczył się portugalskiego i udoskonalił go przy Anicie. Liznął trochę francuskiego z powodów sercowych i odrobinę hiszpańskiego z zawodowej konieczności. Jego pierwszą namiętnością, gdy miał dziewiętnaście lat, była o osiem lat starsza Francuzka poznana w nowojorskim barze, za którą pojechał do Paryża. Namiętność szybko zgasła, ale dla wygody mieszkali razem na poddaszu w Dzielnicy Łacińskiej wystarczająco długo, by opanował podstawy anatomii oraz języka, w którym mówił z barbarzyńskim akcentem. Jego hiszpański był książkowo-uliczny. W Nowym Jorku mieszkała cała masa Latynosów, ale imigranci rzadko rozumieli wymowę wyuczoną w Instytucie Berlitz. On również nie rozumiał, co mówili, poza tym, co konieczne, żeby złożyć zamówienie w restauracji. Wyglądało na to, że wszyscy kelnerzy w kraju byli hiszpańskojęzyczni. W sobotę o świcie śnieżyca już ustała. Pozostawiła Brooklyn na poły zanurzony w białym puchu. Richard obudził się zły na siebie, że poprzedniego wieczoru zrobił Lucíi przykrość, lekceważąc jej kiepski nastrój. Wolałby siedzieć z nią, gdy wiatr i śnieg smagały dom. Dlaczego tak oschle uciął rozmowę? Bał się zakochać, unikał tej pułapki od dwudziestu pięciu lat. Nie zadawał sobie pytania, dlaczego wzbrania się przed miłością, ponieważ

odpowiedź wydawała mu się oczywista: to była jego nieuchronna kara. Z czasem nabrał mnisich nawyków, osiągnął spokój wewnętrzny właściwy ludziom, którzy mieszkają i sypiają sami. Właściwie miał ochotę zejść do sutereny z termosem herbaty i dotrzymać Lucíi towarzystwa. Ciekawiło go, dlaczego kobieta, która w życiu przeszła niejeden dramat i wydawała się zahartowana, boi się jak mała dziewczynka. Powstrzymało go poczucie zagrożenia, jakby ulegając odruchowi, miał wkroczyć na ruchome piaski. Teraz wciąż towarzyszyło mu wrażenie, że nadciąga niebezpieczeństwo. Nic nowego. Od czasu do czasu ogarniał go niczym nieuzasadniony niepokój; dlatego miał swoje zielone pastylki. W takich chwilach zapadał się w lodowate morze ciemności, a obok nie było nikogo, kto podałby mu rękę i wyciągnął go na powierzchnię. Te napady złowrogich przeczuć rozpoczęły się jeszcze w Brazylii, zaraził się nimi od Anity, która żyła w oczekiwaniu na znak z zaświatów. Nauczył się sobie z nimi radzić, ponieważ koszmarne wizje rzadko się ziszczały. W radiu i telewizji ogłaszano, że należy pozostać w domu do czasu, aż ulice zostaną uprzątnięte. Manhattan był na wpół sparaliżowany, handel zamarł, ale już zaczynały kursować metro i autobusy. W innych stanach panowały gorsze warunki niż w Nowym Jorku, gospodarstwa uległy zniszczeniu, leżały powalone drzewa, całe dzielnice pozbawione były komunikacji miejskiej, a niektóre także gazu i prądu. Wystarczyło kilka godzin, by sąsiednie stany cofnęły się w czasie o stulecia. W porównaniu z tym Brooklyn miał szczęście. Richard wyszedł, żeby odśnieżyć zaparkowany przed domem samochód, nim śnieg zamieni się w lód i będzie trzeba go zeskrobywać. Później nakarmił koty i zjadł na śniadanie to, co zawsze, owsiankę na mleku migdałowym z owocami. Następnie usiadł do pracy nad artykułem na temat kryzysu ekonomicznego i politycznego w Brazylii, który uwidoczniły i poddały międzynarodowej analizie zbliżające się igrzyska olimpijskie. Powinien sprawdzić pracę jednego ze studentów, ale odłożył to na potem. Miał przed sobą cały dzień. Około trzeciej po południu Richard zauważył, że brakuje jednego z kotów. Kiedy był w domu, zwierzęta starały się trzymać blisko niego, choć ich relacja opierała się na wzajemnej obojętności. Tylko Dois, jedyna kotka,

wykorzystywała każdą okazję, by wskoczyć mu na kolana i umościć się w oczekiwaniu na głaskanie. Samce były niezależne i od samego początku rozumiały, że ich powinnością jest łapanie myszy. Zakonotował, że Um i Quatro krążą niespokojnie po kuchni, a po Três nie ma śladu. Dois leżała wyciągnięta na stole obok komputera, w jednym ze swoich ulubionych miejsc. Richard wyruszył na poszukiwania. Nawoływał kota gwizdaniem, ale tym razem zwierzę nie reagowało na znajomy dźwięk. Znalazł je na drugim piętrze, kot leżał na podłodze z różowawą pianą na pysku. – No chodź, Três, wstawaj. Co ci jest, mały? Udało mu się postawić go na łapach, ale kot zrobił kilka chwiejnych, pijackich kroków i się przewrócił. Wszędzie były ślady wymiocin. Kotom zdarzały się takie wypadki, nie zawsze dawały radę strawić kostki gryzoni. Richard zaniósł go do kuchni i na próżno próbował napoić wodą. Três wyprężył sztywno wszystkie cztery łapy i zaczęły nim wstrząsać konwulsje. Richard zorientował się, że to objawy zatrucia. Zrobił w myślach inwentaryzację wszystkich toksycznych substancji, jakie znajdowały się w domu; każda z nich była skrzętnie schowana. Wiele długich minut zajęło mu znalezienie winowajcy, odmrażacza rozlanego w kuchni pod zmywarką. Três bez wątpienia go lizał, obok kałuży widniały ślady łap. Richard był pewien, że dokładnie zamknął puszkę oraz drzwi do szafki, nie miał pojęcia, jak płyn mógł się rozlać, ale to nie była pora na takie rozważania. Należało jak najszybciej pomóc kotu. Odmrażacz to śmiertelna trucizna. Ruch samochodowy dopuszczono tylko w wyjątkowych wypadkach, a to był niewątpliwie wyjątkowy wypadek. Richard znalazł w internecie adres najbliższej otwartej kliniki weterynaryjnej, którą, jak się okazało, już znał, zawinął zwierzaka w koc i ułożył go w samochodzie. Pogratulował sobie, że rano odśnieżył auto, gdyby nie to, nie zdołałby teraz wyjechać. Cieszył się też, że nieszczęście nie wydarzyło się dzień wcześniej, w samym środku zawieruchy, bo wtedy nie ruszyłby się z domu. Brooklyn przeistoczył się w miasto z Dalekiej Północy, nic, tylko biel i biel, kanty zaokrąglone od śniegu, puste, dziwnie spokojne ulice. Przyroda zdawała się przysypiać. – Żeby ci nie przyszło do głowy umierać, Três, ja cię proszę. Jesteś

kotem z ludu, masz bebechy z żelaza, trochę odmrażacza to pestka, dasz radę. – Richard podtrzymywał kota na duchu, mozolnie manewrując po śniegu, świadom, że każda stracona minuta zmniejsza szanse zwierzęcia. – Spokojnie, przyjacielu, wytrzymaj. Nie mogę dodać gazu, bo jeśli wpadniemy w poślizg, to mamy przerąbane. Zaraz będziemy, nie da się jechać szybciej, przepraszam… Trasa, którą w zwykłych okolicznościach pokonywał w dwadzieścia minut, tym razem zajęła mu dwa razy tyle. Gdy wreszcie dotarł do kliniki, znów zaczął sypać śnieg, a kotem nadal wstrząsały konwulsje i zwierzak toczył z pyska różową pianę. Przyjęła go fachowa, oszczędna w słowach i gestach lekarka, która nie przejawiała optymizmu w kwestii kota ani nie okazała współczucia jego właścicielowi. To przez jego niedbalstwo doszło do wypadku, jak powiedziała do swojej asystentki ściszonym głosem, jednak wystarczająco wyraźnie, żeby Richard to usłyszał. Kiedy indziej zareagowałby na ten nieżyczliwy komentarz, ale ogarnęła go fala przykrych wspomnień. Milczał upokorzony. Nie pierwszy raz jego zaniedbanie miało tragiczne konsekwencje. Od tamtego czasu stał się tak ostrożny i zapobiegliwy, że często miał wrażenie, jakby szedł przez życie, stąpając po kruchym lodzie. Według lekarki pozostało tylko czekać. Wyniki badań krwi i moczu wykażą, czy w nerkach zaszły nieodwracalne zmiany, a jeśli tak, to zwierzęciu będzie trzeba zapewnić godny koniec, by zaoszczędzić mu cierpień. Kot powinien zostać na obserwacji; za kilka dni postawi ostateczną diagnozę, ale należy przygotować się na najgorsze. Richard pokiwał głową, był bliski łez. Ze ściśniętym sercem pożegnał Três, czując na karku surowe spojrzenie lekarki: zarazem oskarżenie jak i wyrok. Recepcjonistka, dziewczyna o marchewkowych włosach i z kółkiem w nosie, ulitowała się nad nim, widząc jego roztrzęsienie, gdy podawał jej kartę kredytową, żeby wpłacić zaliczkę. Zapewniła, że zwierzak będzie miał dobrą opiekę, i wskazała automat do kawy. Richarda ogarnęła wdzięczność niewspółmierna do tak drobnego przejawu życzliwości i z najgłębszych pokładów jego wnętrza wyrwał się szloch. Gdyby go wcześniej zapytano, co czuje do swoich zwierząt, odparłby, że je karmi i sprząta im kuwety z obowiązku. Łączyły go z kotami zaledwie poprawne stosunki, może poza Dois, która domagała się pieszczot. I tyle. Nigdy nie wyobrażał sobie, że z czasem doceni te niesympatyczne koty, jakby należały do rodziny, której

zresztą nie miał. Usiadł na krześle w poczekalni pod wyrozumiałym okiem recepcjonistki, żeby popić wodnistą gorzką kawą swoje dwie zielone tabletki na nerwy i jedną różową na nadkwasotę, aż wreszcie doszedł do siebie. Trzeba było wracać do domu. Reflektory samochodu oświetlały opustoszały pejzaż pozbawionych życia ulic. Richard posuwał się powoli do przodu, próbując wyjrzeć za jasne półkole tuż za oszronioną szybą. Miasto wydawało mu się obce, przez chwilę podejrzewał, że się zgubił, chociaż już wcześniej jeździł tą trasą. Teraz czas się zatrzymał pośród szumu ogrzewania i przyspieszonego rytmu wybijanego przez wycieraczki. Richard odnosił wrażenie, jakby samochód lewitował w bawełnopodobnej przestrzeni, i oszałamiało go poczucie, że jest jedyną żywą duszą w porzuconym świecie. Jechał, gadając do siebie, a w głowie huczało mu od koszmarnych myśli o nieuniknionych katastrofach, zwłaszcza o jego własnym życiu. Ile jeszcze pociągnie i w jakiej kondycji? Jeśli dotrwa do starości, będzie miał raka prostaty. A jeśli pożyje jeszcze dłużej, jego mózg zamieni się w breję. Miał już tyle lat, że aż strach, nie lubił wyjeżdżać, był niewolnikiem wygód własnego domu, nie życzył sobie niespodzianek, bał się, że zachoruje i nikt nie znajdzie jego ciała przez wiele tygodni, a koty pożrą sporą część jego ciała. Wizja, że zastaną go w kałuży zaśmiardłych flaków, napawała go przerażeniem. Umówił się więc z sąsiadką, dojrzałą wdówką o żelaznym charakterze i sentymentalnym sercu, że będzie jej codziennie wieczorem wysyłał esemesa. Jeśli przez dwa dni by się nie odezwał, miała przyjść i rzucić okiem, co jest grane; dał jej w tym celu klucz do swojego mieszkania. Na wiadomość składały się zaledwie dwa słowa: „Jeszcze żyję”. Nie musiała mu odpisywać, ale jej również doskwierał ten sam niepokój, więc zawsze odpowiadała trzema słowami: „Cholera, ja też”. Straszniejsza od śmierci była jednak wizja wieczności. Martwy na zawsze, co za koszmar. Richard się zaniepokoił; znów formowała się wokół niego chmura złych przeczuć. Zwykle w takich sytuacjach sprawdzał sobie puls i albo go wcale nie wyczuwał, albo miał bardzo przyspieszone tętno. Kilka razy doświadczył napadów paniki tak podobnych do ataku serca, że lądował w szpitalu, lecz w ostatnich latach nie powracały, co zawdzięczał zielonym tabletkom oraz temu, że nauczył się nad sobą panować. Wyobrażał sobie, że unoszący się nad jego głową czarny cumulus przecinają potężne promienie światła, takie

jak na świętych obrazkach. Dzięki tej wizji oraz kilku ćwiczeniom oddechowym udawało mu się rozwiewać chmurę. Tym razem jednak nie musiał uciekać się do tej metody. Działo się z nim coś zupełnie nowego: oglądał siebie z daleka, jak na filmie, którego nie był bohaterem, tylko widzem. Od wielu lat żył w perfekcyjnie kontrolowanym środowisku, w którym nic go nie mogło zaskoczyć, ale nie zapomniał całkiem, jak fascynujące bywały przygody z jego młodości, na przykład szalona miłość do Anity. Uśmiechnął się na tę myśl. Trudno było nazwać przygodą pokonanie autem kilku przecznic na Brooklynie, nawet przy kiepskiej pogodzie. Nagle uświadomił sobie wyraźnie, jak marna i pełna ograniczeń stała się jego egzystencja, i ogarnęła go trwoga. Przeraził się, że tak wiele lat stracił, zapadłszy się w sobie; że czas pędzi tak prędko ku starości i śmierci. Okulary zasnuły mu krople potu albo i łez, więc zsunął je z nosa i wytarł rękawem. Ściemniało się i widoczność była fatalna. Richard lewą ręką kurczowo trzymał kierownicę, a prawą próbował z powrotem założyć szkła, lecz zahaczył o rękawiczki. Okulary spadły i wylądowały między pedałami. Mężczyźnie wyrwało się siarczyste przekleństwo. Na krótką chwilę odwrócił wzrok od drogi, macając podłogę w poszukiwaniu okularów. Nagle jadący przed nim zagubiony w śnieżycy biały samochód zahamował na skrzyżowaniu. Richard wjechał w niego od tyłu. Uderzenie było tak niespodziewane i potężne, że na ułamek sekundy stracił świadomość. Szybko ocknął się z tym samym co wcześniej poczuciem, że znajduje się poza swoim ciałem. Serce dudniło mu w piersi, oblał się potem, skóra go parzyła, a koszula lepiła mu się do pleców. Czuł fizyczny dyskomfort, lecz jego umysł unosił się w innej przestrzeni, oddzielonej od tego, co się działo. Mężczyzna z filmu wciąż siedział w samochodzie i wypluwał z siebie przekleństwa, on zaś, widz znajdujący się w innym wymiarze, chłodno i obojętnie oceniał to, co się wydarzyło. To była tylko drobna stłuczka, miał co do tego pewność. Oba auta jechały bardzo powoli. Powinien sięgnąć po okulary, wysiąść i jak cywilizowany człowiek stawić czoło drugiemu kierowcy. W końcu od czego są ubezpieczenia? Gramoląc się z auta, poślizgnął się na oblodzonym chodniku i byłby upadł do tyłu, gdyby nie chwycił się kurczowo drzwiczek. Zauważył, że

chociaż zahamował, jego samochód też był rozbity, bo zanim się zatrzymał, zdołał przejechać jeszcze dwa czy trzy metry. Lexus SC oberwał z tyłu i siła uderzenia popchnęła go do przodu. Powłócząc nogami i walcząc z wiatrem, Richard przemierzył niewielką odległość dzielącą go od kierowcy, który również wysiadł z samochodu. Na pierwszy rzut oka ten ktoś wydał mu się zbyt młody, by w ogóle mieć prawo jazdy. Podszedł bliżej i ujrzał drobniutką dziewczynę. Miała na sobie spodnie, czarne kalosze i za dużą, wiszącą na niej parkę. Głowę zakrywał jej kaptur. – To moja wina. Przepraszam, nie zobaczyłem pani. Moje ubezpieczenie pokryje szkody – powiedział Richard. Dziewczyna rzuciła okiem na rozbity reflektor i wgnieciony uchylony bagażnik. Bezskutecznie starała się go zamknąć, podczas gdy Richard powtarzał jej, że ma ubezpieczenie. – Jeśli pani chce, wezwiemy policję, ale to nie jest konieczne. Proszę wziąć moją wizytówkę, łatwo mnie pani znajdzie. Wydawała się go nie słyszeć. Wyraźnie zdenerwowana okładała pięściami pokrywę bagażnika, aż dotarło do niej, że nie da rady jej domknąć. Podbiegła do przednich drzwi tak szybko, jak tylko pozwalały podmuchy wiatru, za nią zaś ruszył Richard, proponując natarczywie, że poda jej swoje dane. Dziewczyna wpakowała się do lexusa, nawet na niego nie spojrzawszy, ale gdy już wciskała gaz, wrzucił jej przez okno swoją wizytówkę. Nie domknęła drzwiczek i trąciła nimi Richarda, aż usiadł na ulicy. Samochód zniknął za rogiem. Richard z trudem się pozbierał, masując obtłuczone ramię. Doszedł do wniosku, że to był koszmarny dzień i teraz już tylko brakuje, żeby umarł mu kot.