Tytuł oryginału:
More Work for the Undertaker
Okładkę projektował:
MIECZYSŁAW KOWALCZYK
Wiersze przełożyła:
ZOFIA KIERSZ.YS
Copyright (g) The Estate of Margery Allingham, 1949, 1968
Redaktor:
EWA KIERUZALSKA
Redaktor techniczny:
BARBARA MUSZYŃSKA
Korektorzy:
JOLANTA ROSOSIŃSKA JOLANTA SPODAR
Państwowe "Wydawnictwo ,,Iskry”, Warszawa 1973 r. Nakład
100.000 4- 275 egz. Ark. wyd. 12,1. Ark. druk. 18,0. Papier
druk. sat. kl. VII 60 g, 75 cm. Druk ukończono w łipcu 1973 r.
Zakłady Graficzne „Dcm Siowa Polskiego”. Zam. nr 10750/72
Cena zł 24.— R-22
Wszystkie postacie w tej książce są wiernymi portretami osób
żyjących, z których każda wyraziła swój zachwyt nie tylko z
racji dokładności charakterystyki, ale i jej przychylności
Dlatego też jakiekolwiek podobieństwo do osoby
nieuprzedzonej jest całkowicie przypadkowe.
Posłuchajcie, co śpiewam, a zapewniam was,
Ze będziecie parskali śmiechem raz po raz.
Chociaż pieśnią swą trafić chcę do waszych serc.
Dla wielu wszak uciechą jest gwa —a —u —u —towna
śmierć!
Jak najwięcej pogrzebów! Groszem sypią wdowy,
Więc kwitnie nam miejscowy zakład pogrzebowy.
I grobów jak najwięcej! Znów robótka przy tym
Dla pana kamieniarza. Na grób kładź pan płyty,
By zmarły nie zmarzł zimą!
Piosenka z musie —hallu
śpiewana przez ś.p. T. E. Dunville'a, ok. r. 1890
l. Popołudnie detektywa
— Tutaj, za tą arkadą, znalazłem kiedyś trupa — powiedział
Stanislaus Oates, zatrzymując się przed wystawą sklepu. — Nie
zapomnę tego do końca życia. Kiedy się pochyliłem,
nieboszczyk nagle wyciągnął ręce i zacisnął zimne palce na
mojej szyi. Na szczęście nie miał już sił. Dogorywał. Skonał w
momencie, gdy oderwałem go od siebie. Muszę jednak
przyznać, że się nielicho spociłem. Wtedy jeszcze byłem w
stopniu sierżanta.
Odsunął się od wystawy i ruszył zatłoczonym chodnikiem.
Jego czarniawy płaszcz nieprzemakalny, z wyszarzałymi
plamami, powiewał za nim jak profesorska toga.
Osiemnaście miesięcy pracy na stanowisku kierownika
wydziału w Scotland Yardzie nie wpłynęło w najmniejszym
stopniu na jego wygląd zewnętrzny. Ten zgarbiony, starszy
człowiek, o nieoczekiwanie tęgim brzuchu, nadal tak samo
kiepsko się ubierał, a jego szarawa, ze spiczastym nosem twarz
była jak zawsze smutna i zamyślona w cieniu ronda czarnego,
miękkiego kapelusza.
— Lubię tędy chodzić — ciągnął z pewnym wzruszeniem. — W
mojej ówczesnej karierze detektywistycznej
było to wielkie wydarzenie; pamiętam je wyraźnie, chociaż
minęło już trzydzieści lat.
— I nadal przesypuje pan pachnące płatki wspomnień —
odezwał się uprzejmie jego towarzysz. — Czyje to było ciało?
Właściciela sklepu?
— Nie. Jakiegoś głupca próbującego włamać się do sklepu.
Spadł przez świetlik na dachu i skręcił sobie kark. Ale to było
tak dawno, że nie warto o tym mówić. Prawda, jakie miłe
popołudnie, Campion?
Mężczyzna idący obok niego nie odpowiedział. Omal nie
zderzył się z przechodniem, który wpadł na niego zapatrzony w
Oatesa.
Większość pochłoniętych zakupami, przechodniów nie
zwracała uwagi na starego detektywa, ale byli i tacy, którym
jego spacer przypominał uroczyste płynięcie wielkiej ryby —
przed którą wolą umykać doświad — czone małe płotki.
Alberta Campiona również obrzucano zaciekawionymi
spojrzeniami, ale jego teren działania był mniejszy i znacznie
bardziej ekskluzywny. Ten wysoki mężczyzna, liczący sobie,
czterdzieści parę lat, niezwykle szczupły, o włosach ongiś
bardzo jasnych, teraz prawie białych, był na tyle dobrze
ubrany, by nie zwracać na siebie uwagi, a za okularami w
bardzo grubej rogowej oprawie jego twarz zachowała tę dziwną
anonimowość, zaletę tak cenioną za jego młodzieńczych lat.
Zawsze elegancki, pojawiał się bezszelestnie jak cień i był — co
kiedyś stwierdził z zazdrością pewien znany kryminolog —
człowiekiem, który na pierwszy rzut oka nie mógł nikogo
przerazić.
Nieoczekiwane zaproszenie swego byłego szefa na lunch
przyjął z dużą rezerwą, a potem, kiedy usłyszał' równie
nieoczekiwaną propozycję przechadzki po parku, postanowił w
duchu nie dać się w nic wciągnąć. Małomówny Oates, który
zwykle chodził szybko, teraz wyraźnie marudził. Nagle oczy mu
zabłysły. Campion idąc w ślad za jego wzrokiem zobaczył
znajdujący się o dwa sklepy dalej, u jubilera, zegar. Było
właśnie pięć minut po trzeciej. Oates westchnął z satysfakcją.
— Popatrzmy na kwiaty — powiedział i ruszył przez jezdnię w
kierunku parku. Najwidoczniej zmierzał do
określonego celu. Było nim kilka mielonych krzeseł,
ustawionych w cieniu wielkiego buka. Skierował się do nich i
usiadł odrzucając poły płaszcza jak fałdy spódnicy.
Jedyną żywą istotą w zasięgu ich wzroku była kobieta, która
siedziała na ławce stojącej na brzegu żwirowanej alejki. Słońce
pełnym blaskiem padało na jej pochylone plecy i na kwadrat
złożonej gazety, w lekturze której była zatopiona.
Widzieli ją wyraźnie. Była zgarbiona, niepozorna i dziwacznie
ubrana. Siedziała założywszy nogę na nogę i nad pofałdo-
wanymi w harmonijkę pończochami widać było rąbki kilku
spódnic różnej długości. Z daleka jej pantofle wyglądały jak
wypchane trawą. Sztywne źdźbła sterczały z dziur, włączając w
to dziurę na dużym palcu. Choć w słońcu było ciepło, na plecy
miała narzucone coś, co kiedyś mogło być futrem. Twarz miała
schowaną, ale Campion zdołał dostrzec nieporządne kosmyki
włosów sterczące spod żółtawych fałd staromodnego woalu,
jaki ongiś noszono podczas przejażdżek automobilem.
Ponieważ zasłona ta zwisała z kwadratowego kawałka tektury,
umieszczonej płasko na głowie, efekt był nie-zwykły, wręcz
patetyczny. Podobne wrażenie sprawiają czasem małe
dziewczynki, kiedy się przebierają w fantazyjne stroje.
Druga kobieta pojawiła się na ścieżce nagle, jak zwykle
ukazują się postacie w ostrym słońcu. Campion leniwie doszedł
do wniosku, że natura często powiela rysy wybitnych artystów,
gdyż przed sobą miał wierny wizerunek Helen Hopkinson.
Doskonale piękna — miała małe stopy, wydatny biust,
oryginalny biały kapelusz z kwiatami, ale przede wszystkim
wzrok przyciągała jej świetna figura.
Zdał sobie sprawę, że idący obok niego szef zesztywniał w
momencie, gdy niezwykłe zjawisko zatrzymało się.
Płaszcz, który jakiś krawiec —artysta tak uformował, żeby
postaci nadać kształt starożytnej amfory, jakby znieruchomiał
w powietrzu. Rondo białego kapelusza poruszało się delikatnie.
Nieznajoma drobnymi krokami podeszła do staruszki na ławce.
Szybki ruch rękawiczki — i piękna kobieta znowu była na
ścieżce, idąc z tym samym roztargnieniem co poprzednio.
— Hm — mruknął cicho Oates, kiedy ich minęła, z twarzą
różową i niewinną. — Widziałeś, Campion?
— Tak. Co ona jej dała?
— Sześć pensów, może dziewięć, a może szylinga.
Campion spojrzał na przyjaciela, który z natury nie lubił
żartować.
— Ot, tak, po prostu z litości?
— Wyłącznie.
— Rozumiem — powiedział Campion ze zdawkową
uprzejmością. — O ile mi wiadomo, to się raczej rzadko zdarza
— dodał łagodnie.
— Robi to prawie codziennie, gdzieś o tej porze — wyjaśnił
ogólnikowo Oates. — Chciałem to zobaczyć na własne oczy.
Ach, a więc i pan tu jest, panie nad...
Ciężkie kroki na trawie za nimi zbliżyły się i nadinspektor
Yeo, uosobienie wszelkich policyjnych cnót, wyszedł zza
drzewa, żeby się przywitać.
Campiona szczerze ucieszył jego widok. Obaj byli starymi
przyjaciółmi i darzyli się sympatią, jak to często bywa z ludźmi
o krańcowo różnych temperamentach.
Jasne oczy Campiona zasnuła mgła zamyślenia. Jednej rzeczy
był teraz pewien. Jeżeli nawet Oates wbił sobie do siwej głowy
spłatanie mu jakiegoś niewczesnego żartu, Yeo nie był
człowiekiem, który marnowałby na to popołudnie.
— Tak więc —stwierdził Yeo z zadowoleniem—widział pan sam.
— Tak. — Oates wyraźnie nad czymś się zastanawiał. —
Ludzka chciwość to śmieszna rzecz. O ile ta gazeta jest świeża,
musi w niej być o ekshumacji. Ale ona jej nie czyta, chyba że
uczy się na pamięć. Od kiedy tu jestem, nie przewróciła strony.
Campion na chwilę uniósł głowę, ale zaraz ją spuścił
pochłonięty wierceniem dziury kijkiem w piasku.
— Sprawa Palinode'ów?
Yeo bystrym spojrzeniem brązowych oczu obrzucił swego
zwierzchnika.
— Starał się go pan zainteresować tym, jak widzę —
powiedział z naganą w głosie. — Tak, panie Campion, tu oto
siedzi panna Jessica Palinode we własnej osobie, najmłodsza z
trzech sióstr. Codziennie po południu, niezależnie od pogody,
siaduje na tym właśnie miejscu. Wystarczy na nią spojrzeć,
żeby stwierdzić, że ciekawy z niej okaz.
— A kim jest ta druga kobieta? — Campion ciągle jeszcze
pochłonięty był kreśleniem hieroglifów na piasku.
— To Dawn Bonnington z Carchester Terrace — wtrącił się
Oates. — Ona dobrze wie, że ,,nie, wolno wspierać żebraków",
ale kiedy widzi „tę biedną kobietę w takim opuszczeniu",
wprost nie może się oprzeć, „żeby czegoś dla niej nie zrobić".
Jest to oczywiście forma zabobonu; niektórzy ludzie stukają w
niemalowane drewno.
— Och, ja panu to lepiej wyjaśnię — mruknął Yeo. — Pani B.,
gdy jest ładna pogoda, przychodzi tu zawsze ze swoim psem, —
a widząc siadującą tu stale Jessikę doszła do wniosku, zresztą
nie pozbawionego podstaw, że ta stara kobieta jest nędzarką.
Wobec tego nabrała nawyku ofiarowania jej za każdym razem
jakiegoś datku i nigdy nie spotkała się z odmową. Jeden z
naszych ludzi zaobserwował, że to zdarza się regularnie, i
postanowił ostrzec staruszkę, że nie wolno żebrać. Ale kiedy,
się do niej zbliżył, zobaczył, czym jest zajęta, i to — jak wyznał
potem szczerze — zupełnie go zbiło z tropu.
— A cóż takiego ona robiła?
— Rozwiązywała łacińską krzyżówkę. — Nadinspektor mówił
z największym spokojem. — W pewnym snobistycznym
tygodniku, wraz z innymi w języku angielskim, ukazują się
dwie: jedna dla dorosłych, jedna dla dzieci. Ten policjant, który
sam jest intelektualistą, niech go kule biją, próbuje
rozwiązywać tę dla dzieci i z daleka poznał pismo. Kiedy
spostrzegł, z jaką szybkością wpisywała hasła, tak się tym
zdumiał, że nie podszedł do niej.
— Ale następnego dnia, kiedy .czytała tylko książkę — wtrącił
się Oates, jakby z radością — zrobił, co do niego należało, a
panna Palinode palnęła mu kazanie na temat etyki i
prawdziwej grzeczności, potem zaś wręczyła pół korony.
— Do półkoronówki się nie przyznał — Yeo mówił
powściągliwie, ale był wyraźnie rozbawiony. — W każdym razie
na tyle miał rozsądku, żeby dowiedzieć się, jak się nazywa i
gdzie mieszka, i porozmawiał też bardzo grzecznie z panią
Bonnington. Nie uwierzyła mu —taki to już typ kobiety — i
nadal stara się spełniać ten dobry, jej zdaniem, uczynek, kiedy
myśli, że nikt nie widzi. Ciekawa rzecz, on przysięga, że panna
Palinode chętnie przyjmuje te pieniądze. Powiada, że ona na
nie czeka, a kiedy pani Bonnington się nie pojawia, odchodzi
rozczarowana. Czy to pana interesuje, panie Campion?
Zapytany wyprostował się i uśmiechnął na poły przeprasza-
jąco, na poły z żalem.
— Szczerze mówiąc, nie — powiedział. — Bardzo mi przykro.
— To pasjonująca sprawa — powiedział Oates nie zwracając
uwagi na jego słowa. — Może się stać swego rodzaju klasykiem.
Ta rodzina to ciekawi, niezwykli ludzie. Pan zapewne wie, kim
są? Nawet ja słyszałem w dzieciństwie o profesorze Palinode,
autorze esejów, i o jego żonie, poetce. To są ich dzieci. Zdolni
dziwacy. Wszyscy nadał mieszkają Jako lokatorzy w domu
będącym kiedyś ich własnością. Nie są to ludzie łatwi do
nawiązania kontaktu — z punktu widzenia policji. Teraz wśród
nich znajduje się truciciel. Mam wrażenie, że to powinno pana
zainteresować.
— Moje zainteresowania się zmieniły — mruknął
przepraszająco Campion i zmieniając temat spytał: — A cóż się
dzieje z pańskim młodym narybkiem?
Oates nie spojrzał na niego.
— Inspektorem Dzielnicowej Komendy Policji jest Charlie
Luke — wyjaśnił. — To najmłodszy syn Billa Luke. Pamięta pan
z pewnością inspektora Luke'a. On i tu obecny nadinspektor
pracowali razem w wydziale Y. Jeśli młody Charlie nie
zawiedzie moich nadziei, sądzę, że powinien sobie poradzić...
jeśli będzie miał pomoc. — Spojrzał z nadzieją na młodszego
mężczyznę. — W każdym razie udzielimy panu wszelkich
informacji — ciągnął dalej.— To ciekawa sprawa. Zamieszana w
nią jest chyba cała ulica i dlatego jest taka zabawna...
— Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że znam już tę
historię wystarczająco dobrze. — Mężczyzna w rogowych
okularach patrzył na nich zmieszany. — Kobieta, w której
domu mieszkają, to dawna aktorka rewiowa nazwiskiem Renee
Roper. Znam ją. Kiedyś, dawno temu, kiedy interesowałem się
gwiazdami baletu, dzięki niej spędziłem wiele miłych chwil.
Dziś rano odwiedziła mnie.
— Czy prosiła, żeby pan występował w jej imieniu?
— Och nie — odparł. — Renee nie należy do tego typu kobiet.
Po prostu jest wstrząśnięta faktem, że w jej miłym, szacownym
domu zdarzyły się dwa — czy to już dwa, Oates? — morderstwa.
Prosiła mnie, żebym przez pewien czas u niej pomieszkał i
wszystko wyjaśnił. Nie chciałem się okazać wobec niej
niewdzięczny i dlatego wysłuchałem całej tej opowieści.
— No cóż. — Nadinspektor usiadł ciężko jak niedźwiedź i
patrzył nań poważnymi, okrągłymi oczami. — Nie jestem
człowiekiem religijnym — powiedział — ale wiecie, panowie,
jak bym to określił? Omen. Co za dziwny zbieg okoliczności,
panie Campion. Pan nie może go zignorować. To było panu
przeznaczone.
Szczupły mężczyzna wyprostował się i obrzucił bacznym
spojrzeniem niechlujnie ubraną kobietę na ławce
i barwne kwiaty za jej plecami.
— O, nie. — Powiedział ze smutkiem. — Dwie wrony, wedle
dziecięcej wyliczanki, to jeszcze nie wezwanie, panie
nadinspektorze. Muszą być trzy. A teraz już czas na mnie.
2. Trzecia wrona
„Jedna wrona to spotkanie, druga wrona zgadywanie,
trzecia wrona to wezwanie..."
Szczupły mężczyzna zatrzymał się na szczycie wzniesienia i
obejrzał za siebie. W jasnym blasku słońca, u jego stóp,
rozpościerała się miniaturowa, jak pod kopułą szklanego
przycisku do papierów, scena. Na soczystej zieleni trawy wiła
się wstążka alejki. Dalej, nie większa teraz niż kukiełka,
siedziała niechlujna postać w nakryciu głowy przypominającym
kapelusz — grzyba — mglista i tajemnicza na ciemnej ławce.
Campion chwilę się wahał, a potem wyciągnął z kieszeni
niewielką lunetę. Kiedy przyłożył ją do oka, kobieta poprzez
blask —słoneczny przybliżyła się do niego i po raz pierwszy
ujrzał ją dokładnie. Nadal pochylała się nad gazetą, którą —
trzymała na kolanach, ale nagle, jakby świadoma tego, że ktoś
ją obserwuje, podniosła głowę i spojrzała prosto w jego
kierunku. Znajdował się od niej zbyt daleko, by mogła dostrzec,
że na. nią patrzy. Zaskoczył go wyraz jej twarzy.
Pod obstrzępionym brzegiem tektury, widocznym wyraźnie
poprzez woalkę, twarz ta promieniała rozumem.
Stara kobieta miała ciemną skórę, rysy delikatne, oczy
głęboko osadzone, ale najsilniejsze wrażenie wywierała
inteligencja malująca się na jej obliczu.
Szybko skierował lunetę w bok, z poczuciem winy, że popełnił
niedyskrecję, i zupełnie przypadkiem stał się świadkiem
drobnego zdarzenia. Z krzaków znajdujących się za kobietą
wyłoniła się para — chłopak i dziewczyna.
Najwidoczniej natknęli się na nią zupełnie nieoczekiwanie i w
momencie, kiedy znaleźli się w zasięgu lunety Campiona,
chłopiec zatrzymał się gwałtownie, objął dziewczynę
ramieniem i wycofali się ukradkiem. Z nich dwojga on był
starszy, miał około dziewiętnastu lat i odznaczał, się tą
niezgrabną kościstością, która zapowiada w przyszłości duży
wzrost i solidną budowę. Na rozczochranej jasnej głowie nie
miał czapki, a zmartwiona, rumiana twarz — choć brzydka —
była sympatyczna. Campiona uderzył wyraz malującego się na
niej przejęcia.
Dziewczyna była nieco młodsza. Carnpion odniósł wrażenie,
że jest dziwacznie ubrana. Jej włosy, niebieskawoczarne,
kontrastowały z jaskrawymi kwiatami. Twarzy nie było widać
wyraźnie, ale dostrzegł ciemne oczy — aż okrągłe z przestrachu.
Śledził ich przez lunetę, póki nie zniknęli pod .kopułą
tamaryszków. Przez chwilę stał zdumiony, pogrążony w
myślach. Uwaga Yeo, że jego interwencja w sprawie
Palinode'ów jest mu przeznaczona, zabrzmiała teraz jak
proroctwo.
Powtarzające się przez cały tydzień zbiegi okoliczności ciągle
przypominały mu tę sprawę. Widok tych dwojga był ostatnią
przynętą. Uświadomił sobie, że bardzo pragnie dowiedzieć się,
kim są i dlaczego nie chcieli być zauważeni przez starą,
przypominającą czarownicę, kobietę siadującą regularnie na tej
samej ławce.
Szybko wyszedł z parku. Nie, tym razem nie może ulec
urokowi dawnej pasji. W przeciągu najbliższej godziny musi
zatelefonować do Wielkiego Człowieka, przyjąć z
wdzięcznością i pokorą niezwykłą szansę, jaką dali mu jego
przyjaciele i krewni.
Przechodził właśnie przez ulicę, kiedy zauważył staroświecką
limuzynę z herbem na drzwiczkach. Wielka dama, wdowa o
słynnym nazwisku, czekała na niego, opuściwszy małe boczne
okienko.. Podszedł do niej i stał przed nią w słońcu, z odkrytą
głową.
— Drogi chłopcze — wysoki głos miał w sobie wdzięk epoki
sprzed pierwszej wojny światowej. — Zauważam ciebie i
postanowiłam zatrzymać się, żeby ci powiedzieć, jak bardzo się
cieszę. Wiem, że to jeszcze tajemnica, ale wczoraj wieczorem
odwiedził mnie Dorroway i powiedział mi w zaufaniu. A więc
wszystko załatwione. Twoja matka byłaby bardzo szczęśliwa.
Campion wydał oczekiwane pomruki zadowolenia, ale oczy
jego były ponure, czego ona jako kobieta spostrzegawcza nie
mogła nie zauważyć.
— Będziesz bardzo zadowolony, kiedy się już tam znajdziesz.
— Te zdawkowe słowa przypomniały mu kłamstwa, jakie
aplikowano mu przed pierwszym wyjazdem do szkoły. — To
bardzo cywilizowane miejsce, a klimat dla dzieci wprost
znakomity. A jak Armanda? Oczywiście poleci tam z tobą. Czy
nadal rysuje te swoje aeroplany? Jakże uzdolnione są dzisiejsze
dziewczęta.
Campion zawahał się.
— Mam nadzieję, że pojedzie ze mną — rzekł wreszcie. — Ma
dość odpowiedzialną pracę i obawiam się, że upłynie sporo
czasu, zanim wszystko załatwi.
— Doprawdy? — W oczach starej damy malowała się
przebiegłość i dezaprobata. — Nie pozwól jej zbytnio zwlekać. Z
punktu widzenia towarzyskiego jest rzeczą bardzo ważną, żeby
żona gubernatora była z nim razem od samego początku.
Już myślał, że na tym się ich rozmowa skończy, kiedy przyszła
jej do głowy jakaś nowa myśl.
— Jeszcze jedno, kiedyś sobie myślałam o tym twoim
niezwykłym służącym — powiedziała — imieniem Tugg czy
Lugg. O tym, który ma taki okropny głos. Nie możesz go ze
sobą zabrać. Chyba sam to rozumiesz. Dorroway zupełnie o
nim zapomniał, ale ja obiecałam wspomnieć ci o tym. Ten
wierny poczciwiec mógłby wywołać wiele nieporozumień i
narobić kłopotu. I nie bądź niemądry — jej niebieskawe wargi
starannie wymawiały każde słowo. — Przez całe życie
marnowałeś swoje uzdolnienia, pomagając nie zasługującym
na to ludziom, którzy mieli jakieś kłopoty z policją. Teraz
nareszcie masz sposobność objąć stanowisko, które nawet twój
dziadek uważałby za stosowne. Bardzo jestem rada, że dożyłam
tej chwili. Do widzenia, i przyjmij moje najserdeczniejsze
gratulacje. Ale, ale, pamiętaj, żeby ubrania uszyć dzieciom w
Londynie. Mówiono mi, że tam panuje dziwaczna moda.
Chłopak mógłby czuć się skrępowany.
Imponujący samochód bezszelestnie odjechał. Campion szedł
dalej powoli, czując się tak, jak gdyby niósł .wielki
ceremonialny miecz. By} ciągle w tym samym nastroju
przygnębienia, kiedy wysiadł z taksówki przed swoim domem
na Bottie Street, ślepej uliczce, odchodzącej od Piccadilly w
kierunku północnym.
Wąskie schody były tak dobrze znane i przyjazne jak stare
ubranie, a kiedy przekręcił klucz w zamku, całe ciepło tego
sanktuarium, w którym mieszkał od dnia opuszczenia
Cambridge, wybiegło mu naprzeciw jak czuła kochanka. Po raz
pierwszy od dwudziestu lat spojrzał uważnie na swój salonik i
nagromadzone w nim trofea. Związane z nimi wspomnienia
uderzyły go jak obuchem. Dosyć tego, nie spojrzy na nie więcej!
Na biurku przykucnął telefon, stojący za nim zegar wskazywał
za pięć minut godzinę. Musi wziąć się w garść, decydujący
moment nadszedł. Szybko przeszedł przez pokój.
Wzrok jego przykuła kartka leżąca na bibularzu. Sztylet O
niebieskim ostrzu — wspomnienie jego pierwszej przygody —
który używał do rozcinania papieru, przygważdżał ją do blatu.
Ten sensacyjny pomysł zirytował go, ale natychmiast uwagę
jego odwrócił niespotykany krój czcionek użytych w firmowym
nagłówku. Pochylił głowę, żeby ją przeczytać.
Uprzejmość Współczucie Komfort zapewni ci
„Jas Bowels i Syn"
Fachowi przedsiębiorcy pogrzebowi
Rodzinne pogrzeby
12 Apron Streci, Londyn W 3
Czyś jest biedny, czy bogaty
Rozumiemy Twoją stratę.
Do Pana Magersfonteina Lugga
u Sz. Pana A. Campiona
12a Bottie Street,
Picca.di.llv
Drogi Magersie!
Gdyby żyta Berty, nad której śmiercią i Ty z pewnością
również bolejesz, napisałaby sama do Ciebie. Właśnie
podczas obiadu zastanawialiśmy się, czy mógłbyś zwrócić
się do Swego Chlebodawcy (jeśli nadal u niego pracujesz i
ten list dotrze do Ciebie), by nam pomógł w tej całej hecy z
Palinode'ami, o której z pewnością czytałeś w gazetach.
Ekshumacje, jak to się u nas w bramy nazywa, nie są
rzeczą przyjemną i źle upływają na interesy, które
znacznie się pogorszyły.
Sądzimy obaj, ze poradzilibyśmy sobie, z pomocą, której
Twój Chlebodawca mógłby nam udzielić w policji itd., a
my sami moglibyśmy pomóc komuś, byle nie nosił
granatowego munduru, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.
Z całym szacunkiem przyprowadź Go do nas na herbatę,
to sobie pogadamy; możesz wpaść każdego dnia, gdyż po
trzeciej trzydzieści nie mamy wiele do roboty, a między
nami mówiąc, będziemy mieli jeszcze mniej, jeżeli sprawy
nadal tak będą wyglądać, jak obecni?
Wspominam Cię zawsze bardzo serdecznie i mam
nadzieję, że wszystkie nieporozumienia zostały
zapomniane.
Serdecznie Ci oddany
Jas Bowels
Kiedy podniósł głowę znad tego interesującego dokumentu,
usłyszał jakiś hałas za plecami, poczuł też drżenie podłogi.
— Ciekawy liścik, co? — Osobowość Magersfonteina Lugga
oznaczała się jakąś bujnością, przenikającą pokój niby zapach
najprzedniejszych potraw. Był nie ubrany, w rękach trzymał
złożoną grubą wełnianą kamizelkę. Na pierwszy rzut oka
wyglądał jak tylna część słonia z pantomimy. „Okropny głos'', o
którym napomknęła tak niedawno wielka dama, był tylko
kwestią gustu. Brzmiała w nim wielka siła wyrazu i bogactwo
tonu, co wielu aktorów starałoby się na próżno naśladować.
— To straszny facet, nic dziwnego, że jest przedsiębiorcą
pogrzebowym Ostrzegałem ją, kiedy brała ślub z tym
karawaniarzem.
— Podczas wesela? — zapytał jego chlebodawca z
zainteresowaniem.
— Wylał na mnie pół butelki brytyjskiego szampana.—
Wyglądało na to, że zdarzenie to wspomina z satysfakcją.
Campion położył rękę na telefonie.
— Kim ona była? Twoją dziewczyną?
— O rany, nie! To była moja siostra. On jest moim szwagrem,
nędzny wykopywacz robaków. Od trzydziestu
lat nie zamieniłem z nim jednego słowa, nie pomyślałem
nawet o nim, aż dopiero dziś to przyszło.
Campion z niepokojem spojrzał w oczy towarzyszowi swoich
różnych eskapad — czego nie był w stanie, zrobić od paru
tygodni.
— On słowo, „karawaniarz" uważał za komplement. —
Okrągłe jak guziczki oczy patrzyły spośród fałd skóry
wojowniczo.— Taki to już gbur z tego Jasa. Zachował się
okropnie, odesłał mi prezent ślubny dla Betty wraz z kilkoma
zapytaniami, które ani mnie, ani panu by się nie spodobały..
Napisałem mu wtedy parę słów do słuchu. A teraz nagle
wyskakuje jak diabeł z pudełka i przy okazji powiada, że od
pewnego czasu moja siostra nie żyje, o czym dobrze
wiedziałem, i prosi o przysługę. To zbieg okoliczności. Czy
pozwoli mi pan wyjść na chwilę, podczas gdy pan będzie
telefonować?
Campion odwrócił się od biurka.
— Czy coś przede mną ukrywasz? — spytał krótko.
Miejsca, gdzie Lugg miał kiedyś brwi, podniosły się, żeby się
spotkać na nagiej kopule czoła. Złożył swoją
kamizelkę z niezwykłą starannością.
— Niektórych uwag nie słyszę — powiedział z godnością. —
Właśnie składam rzeczy. Wszystko w porządku. Napisałem już
swoje ogłoszenie.
— Swoje co?
— Swoje ogłoszenie. „Prawdziwy dżentelmen szuka ciekawej
pracy. Godne zaufania referencje. Pożądani pracodawcy
utytułowani." Coś w tym stylu. Nie mogę z panem jechać,
szefie. Nie chciałbym stać się powodem międzynarodowego
konfliktu, .
Campion usiadł, żeby raz jeszcze przeczytać list.
— Kiedy przyszedł?
— Z ostatnią pocztą, dziesięć minut temu. Pokażę panu
kopertę, jeśli pan ma wątpliwości.
— Czy Renee Roper mogła go namówić do tego?
— Trzydzieści pięć lat temu nie wyswatała mu naszej Beatt,
jeśli o to panu chodzi. — W głosie Lugga brzmiała pogarda. —
Niech się pan tak nie denerwuje. To zwykły zbieg okoliczności,
drugi, jaki się panu zdarza w związku z tą hecą z Palinode'ami.
W żadnym wypadku niech się pan nie przejmuje. Nie ma po
temu powodów. Co pana obchodzi Jas?
— To ta trzecia wrona, jeśli cię to bardzo interesuje —
stwierdził Campion i po chwili twarz mu się rozjaśniła.
3. Tacy staroświeccy i zupełnie niezwykli
j
Inspektor policji czekał w pokoju na piętrze ,,Gospody Pod
Płatnerzem", dyskretnej, staroświeckiej piwiarni na jednej z
bocznych uliczek swej dzielnicy.
Campion spotkał się z nim tutaj kilka minut po ósmej, tak jak
to ustalił nadinspektor. W głosie Yeo, z którym rozmawiał
przez telefon, brzmiała ulga i zadowolenie.
— Od razu wiedziałem, że pan w końcu ulegnie — powiedział
z radością. — Niełatwo zmienić swoją naturę. Niebiosa nam
pana zesłały — nie mówiąc już o władzy zwierzchniej — do tej
sprawy. Zawiadomię zaraz Charlie'go Luke'a. Najlepiej, jak się
pan z nim spotka w tej gospodzie na Edwards Place. Z
pewnością polubi pan tego chłopca.
I teraz kiedy Campion po drewnianych schodach wszedł na
górę i znalazł się na wykładanym lakierowanym drewnem
pięterku tuż nad dużym, okrągłym barem, jego oczy spoczęły
na synu Billa Luke'a. Inspektor był mocno zbudowanym
mężczyzną. Siedząc na brzegu stołu z rękami w kieszeniach, z
kapeluszem nasuniętym na oczy, z muskularni rozsadzającymi
cywilne ubranie, wyglądem swym przypominał gangstera. Miał
ciemną cerę, żywą twarz, wydatny nos, wąskie, bystre oczy i
uśmiech świadczący o gwałtownym usposobieniu.
Wstał natychmiast z wyciągniętą ręką.
— Bardzo miło mi pana poznać — powitał Campiona ze
sztuczną uprzejmością.
Każdy inspektor jest jedynym i absolutnym władcą swego
rejonu aż do momentu, w którym wydarzy się coś niezwykle
interesującego, bowiem wtedy jego zwierzchnik w Scotland
Yardzie zwykle uważa za swój obowiązek wysłać mu pomoc i
choć inspektor z pewnością lepiej orientuje się w swoim
terenie, musi się podporządkować. Campionowi zrobiło się go
żal.
— No, chyba nie tak bardzo — powiedział rozbrajająco. — Z
iloma morderstwami w rodzinie Palinode'ów miał pan do tej
pory do czynienia?
W wąskich oczach Luke'a zapalił się błysk i Campion
uświadomił sobie, ze jego rozmówca jest młodszy, niż
przypuszczał: trzydzieści cztery, najwyżej trzydzieści pięć lat.
Jak na pełnioną funkcję wiek zaskakująco młody.
— Najpierw, czego się pan napije? — Luke nacisnął pękaty
dzwonek stojący na stole. — Musimy pozbyć się Mamy Chubb z
zasięgu słuchu, a wtedy wszystko panu dokładnie opowiem.
Właścicielka obsługiwała ich sama. Była to niewysoka kobieta
o bystrych —oczach, energiczna, o uprzejmej, znużonej twarzy
i siwych włosach zwiniętych pod siatką w wymyślne sploty.
Skinęła głową Campionowi, nie patrząc na niego i odeszła
zainkasowawszy należność.
— A teraz — powiedział Charlie Luke przymknąwszy oczy, a w
jego głosie zabrzmiał cień prowincjonalnego akcentu. — Nie
wiem, co pan słyszał, ale pokrótce opowiem panu to, co ja
wiem. Wszystko zaczęło się od biednego starego doktora
Smitha.
Campion nigdy nie słyszał o tym właśnie lekarzu, ale nagle
znalazł się on z nimi w pokoju. Postać ta nabrała
kształtu jak portret pod dotknięciem ołówka.
— Dosyć wysoki, starszy jegomość — no, nie taki znowuż
stary, pięćdziesiąt pięć, ożeniony z sekutnicą. Przepracowany.
Przewrażliwiony. Codziennie rano wychodzi z domu zupełnie
zagderany i idzie do swego gabinetu we frontowym sklepie z
witryną przypominającą zupełnie pralnię. Zgarbiony. Plecy jak
u wielbłąda. Obwisłe spodnie wypchane na siedzeniu. Głowa
pochylona do przodu jak u żółwia, lekko chwiejąca się.
Zmęczone zaczerwienione oczy. Porządny człowiek. Dobry
Może nie tak lotny jak inni lekarze (nie ma na to czasu), ale
dobry fachowiec, Stara szkoła, choć nie kończył znanej uczelni
z tradycjami. Sługa swego powołania, o czym zawsze pamięta.
Nagle zaczął dostawać listy na temat trucizny. To nim
wstrząsnęło.
Charlie Luke mówił urywanymi zdaniami, na ogół bez
orzeczenia, chaotycznie, ale w tym mówieniu brało udział całe
ciało. Kiedy opisywał, jak bardzo zgarbiony jest doktor Smith.
jego własne plecy się pochyliły. Kiedy wspomniał o wystawie
sklepu, oddał jej kształt gestem rąk. Jego dobitna relacja
uwypuklała fakty
Campion został zmuszony do tego, by dzielić zaniepokojenie
doktora. Opowieść Luke'a toczyła się jak lawina.
— Całą ohydę tego przedstawię później — powiedział. — Na
początek tylko zarys. — Znowu był sobą, szybko formułując
słowa, podkreślając je gestami rąk. — Zwykłe wstrętne
anonimy. Mają w sobie posmak czegoś anormalnego. Nasuwają
przypuszczenie, że pisze je kobieta, nie tak niewykształcona,
jakby to wynikało z pisowni. W listach tych oskarża się doktora
o ułatwienie morderstwa. To, że zamordowana stara kobieta,
Ruth Palinode, została pochowana i nikt o nic nie pytał, to wina
doktora. Doktor powoli zaczyna się orientować. Podejrzewać,
że pacjenci mogą też dostawać takie listy. W luźnych uwagach
doszukuje się ukrytego sensu. Biedaczysko zaczyna rozmyślać.
Zastanawiać się nad objawami choroby tej starej kobiety.
Cholernie Jest przerażony. Opowiada o tym żonie, która to
wykorzystuje, by go dręczyć. Znajduje się u progu —załamania
nerwowego, idzie do kolegi —lekarza, który nakłania go,
żeby ,nas zawiadomił. Cała sprawa zostaje mi przekazana.
Wciągnął głęboko powietrze, a potem łyk whisky z wodą
sodową.
— „Dobry Boże, wiesz chłopcze", powiada do mnie, „to mógł
być arszenik. Nigdy nie pomyślałem o otruciu". „Panie
doktorze", ja na. to, „może to tylko takie gadanie. W każdym
razie ktoś się tym bardzo niepokoi. Dowiemy się, kto to taki, i
całą sprawę wyjaśnimy". A teraz zajmijmy się Apron Street.
— Słucham uważnie — powiedział Campion starając się ukryć
wielkie podniecenie. — Chodzi o dom Palinode'ów?
— Jeszcze nie. Najpierw trzeba zająć się samą ulicą. Ulica
bardzo ważna. Raczej wąska, niewielka. Po obu stronach małe
sklepiki. Na jednym końcu kaplica jakiegoś bractwa religijnego,
obecnie Teatr Tespisa, z ambicjami, nieszkodliwy; na drugim
końcu Portminster Lodge — dom Palinode'ów. W ostatnich
trzydziestu latach dzielnica ta bardzo podupadła, a wraz z nią i
Palinode'owie. Teraz pewna podstarzała aktorka rewiowa
wynajmuje w tym .domu pokoje. Hipoteka wygasła, ona
odziedziczyła pewną sumę, a że jej własny dom został
zbombardowany, więc się przeniosła ze swoimi starymi
lokatorami na Apron Street i wzięła pod swe skrzydła rodzinę
Palinode'ów.
— Panna Ropep to moja dobra znajoma z dawnych lat.
— Doprawdy? — Jasne szparki oczu rozszerzyły się wyraźnie.
— A więc niech mi pan w takim razie coś powie: czy ona
mogłaby pisać te listy?
Brwi Campiona uniosły się nad okularami.
— Trudno mi powiedzieć, na tyle dobrze jej nie znam —
mruknął. — Sądzę raczej, że nie byłaby zdolna do tego.
— I ja tak myślę, ja... ja... jestem dla niej pełen podziwu — w
głosie Luke'a brzmiała szczerość. — Ale nigdy nie wiadomo,
prawda? — Wyciągnął swoją potężną dłoń. — Tak się
zastanowić. Samotna kobieta, szczęśliwe życie minęło, nic tylko
harówka, nuda, z pewnością nienawiść tych starych pryków.
Może zwracają się do niej per „moja dobra kobieto", a ona stara
się utrzymać ten dom na poziomie. — Urwał. — Niech pan nie
myśli, że oskarżam ją o coś — powiedział impulsywnie. —
Każdy z nas ma w duszy jakieś ciemne zakamarki. I mnie się
wydaje, że po prostu okoliczności ujawniają je. Wcale nie
stawiam zarzutów tej biedaczce, po prostu chciałbym wiedzieć.
Może miała zamiar pozbyć się całej tej budy i nie wiedziała, jak
to zrobić. A może straciła głowę dla doktora i chciała mu
dokuczyć. Oczywiście na to jest trochę za stara.
— Czy ktoś inny wchodzi w grę?
— Czy ktoś inny mógł je pisać? Z pięćset osób. Każdy z
pacjentów doktora. Nabrał bardzo dziwnych manier, od kiedy
ożenił się z tym okropnym babsztylem. A teraz ulica. Nie mogę
zajmować się każdym domem po kolei, bo nie skończylibyśmy
do późnej nocy. Niech pan się napije. Ale postaram się panu
oddać jej ogólny charakter. Na rogu, naprzeciwko teatru mamy
sklep kolonialny i z towarami żelaznymi, właściciel pochodzi ze
wsi, ale w Londynie mieszka od jakichś pięćdziesięciu lat.
Prowadzi swój sklep tak, jakby to była placówka handlowa
zagubiona gdzieś w głuszy leśnej. Udziela kredytu. Ma stale
kłopoty, ser trzyma za blisko parafiny, i zmienił się bardzo od
śmierci żony. Palinode'ów znał całe życie. Ich ojciec pomógł
mu, kiedy stawiał pierwsze kroki w Londynie, i gdyby nie on,
niektórzy z nich pod koniec miesiąca przymieraliby głodem.
Obok sklepu kolonialnego jest skład węgla. Właściciel to
człowiek nowy. Potem gabinet doktora. Dalej sklep
warzywniczy. Bardzo mili ludzie; mają dużo córek o
wymalowanych twarzach i brudnych rękach. Dalej, panie
Campion, aptekarz — zniżył głos, ale nawet wtedy jego siła była
tak wielka, że mogła wprowadzić w wibrację boazerię. Nagła
cisza, kiedy urwał, była przyjemna dla ucha.
— Aptekarz najważniejszy? — zachęcił go jego słuchacz, który
dał się porwać temu widowisku.
— Tata Wilde nawet w filmie byłby ciekawy — wyjaśnił
Charlie Luke. — Co za sklep! A jak zaopatrzony! Słyszał pan
kiedy o „Syropie Na Kaszel Matki Appleyard Leczącym.
Również Wnętrzności"? Oczywiście nie, ale mogę się założyć,
że pański dziadek się nim kurował. I gdyby pan chciał, dostanie
go pan, w oryginalnym opakowaniu. Ma dziesiątki
nieporządnych małych szufladek, a pachnie tam jak w sypialni
starej panny, tak że od tego zapachu człowiek aż się zatacza. A
wśród tego wszystkiego króluje Tata Wilde wyglądający jak
stara ciotka, z malowanymi włosami, z takim kołnierzykiem, o
tak — uniósł brodę i wytrzeszczył oczy — w czarnym krawacie i
sztuczkowych spodniach. Kiedy stary Joey Bowels z synem
Pantaloonem wykopali pannę Ruth Palinode, a my wszyscy
czekaliśmy zmarznięci na sir Dobermana, żeby zapełnił te
swoje cholerne słoiki, muszę przyznać, że zacząłem myśleć o
Tacie Wilde. Nie powiem,, że to on coś takiego zapisał, ale
mógłbym się założyć, że to pochodzi z jego składu aptecznego.
— Kiedy będzie wynik analiz?
— Na razie mamy prowizoryczny. Pełny wynik otrzymamy nie
wcześniej niż dziś wieczorem. Z całą pewnością przed północą.
Jeżeli to była trucizna podana świadomie, obudzimy
przedsiębiorców pogrzebowych i natychmiast wykopiemy
brata. Takie otrzymałem rozkazy. Nie cierpię takiej pracy.
Mnóstwo kamieni i smrodu. — Potrząsnął głową jak mokry
pies i wypił duży haust whisky.
— Chodzi o starszego brata, jeśli dobrze zrozumiałem?
Najstarszego z Palinode'ów?
— Tak. O Edwarda Palinode, lat Sześćdziesiąt siedem w chwili
śmierci, która nastąpiła w marcu. Ile minęło czasu? Siedem
miesięcy. Ciekawe, w jakim .jest stanie. To wilgotny stary
cmentarz i proces rozkładu szybko postępuje.
Campion uśmiechnął się.
— Zostawił mnie pan w ciemnym składzie aptecznym. Gdzie
teraz pójdziemy? Wprost do domu Palinode'ów?
Inspektor milczał przez chwilę zamyślony.
— Oczywiście można — zgodził się z nieoczekiwaną
powściągliwością. — Z drugiej strony ulicy jest tylko ten stary
nudziarz Bowels, wejście do zaułku, gdzie dawniej były stajnie,
potem bank —— mała filia Clougha i podejrzana knajpa „Pod
Lokajem". A teraz, proszę pana, dochodzimy do samego domu.
Znajduje się na rogu, po tej samej stronie co skład apteczny.
Jest wielki, ma suterenę. Zniszczony jak wielkie nieszczęście, z
jednej strony znajduje się niewielkie podwórko, jakby ogródek,
wysypane piaskiem i obrośnięte krzewami laurowymi. A poza
tym pełno tam toreb papierowych i kotów. — Urwał. Jego
poprzedni entuzjazm zniknął, wąskimi oczami wpatrywał się
ponuro w Campiona. — Wie pan co — powiedział z nagłą ulgą
— wydaje mi się, że będę mógł panu pokazać teraz kapitana.
Wstał cicho i z tą ostrożną łagodnością, charakterystyczną dla
ludzi bardzo silnych, zdjął wielki, oprawiony w ramy plakat,
reklamujący irlandzką whisky, który wisiał pośrodku ściany. Za
nim znajdowało się oszklone okienko, przez które czujny
właściciel mógł z góry obserwować ogólną salę. Ścianki,
oddzielające poszczególne części baru, rozchodziły się od
głównego kontuaru jak szprychy koła, a w każdej z tych części
tłoczyli się ludzie. Obaj mężczyźni pochyliwszy .się do przodu
spojrzeli w dół.
— Widzę go — szept Charlie'ego Luke'a przypominał daleki
pomruk artylerii. — Jest w barze. — Wysoki, starszy jegomość,
o tam, w kącie. W zielonym kapeluszu.
— To ten, co rozmawia z Price —Williamsem z ,,Sygnału"? —
Campion dostrzegł pięknie modelowaną głowę najbardziej
przebiegłego spośród londyńskich reporterów kryminalnych.
— Price nic nie wie. Jest znudzony. Niech pan spojrzy, jak on
się drapie — powiedział cicho detektyw. Był to głos wędkarza:
doświadczonego, cierpliwego, pochłoniętego swoją pasją.
Kapitan miał, postawę wyraźnie — wojskową. Zbliżał się do
sześćdziesiątki i zachowując smukłą sylwetkę wkraczał
łagodnie w starość. Włosy i cienkie wąsy miał tak krótko
przycięte, że ich kolor był bliżej nieokreślony — ani jasny, ani
siwy. Campion nie słyszał jego głosu, ale przypuszczaj:, że choć
przyjemny w tonacji, jest zapewne lekceważący. Domyślał się
również, że z wierzchu jego dłonie pokryte są brunatnymi
plamami, jak skóra żaby, i że prawdopodobnie nosi dyskretny
sygnet i ma zawsze przy sobie wizytówki.
Zdumiało go, że siostrą takiego człowieka mogła być osoba,
która kawałek tektury i woal samochodowy uważała za
nakrycie głowy, i powiedział to głośno. Luke przeprosił go
spiesznie
— Och, proszę mi wybaczyć. Powinienem był panu od razu
wyjaśnić. To nie jest żaden z Palinode'ów. On tylko mieszka w
tym domu. Renee zabrała go ze sobą. Był jej ulubionym
lokatorem i ma teraz jeden z lepszych pokoi. Nazywa się
Alastair Seton, służył jako zawodowy oficer w armii, z której
musiał się wycofać z powodu słabego zdrowia. Serce, chyba. Ma
jakieś cztery funty czternaście szylingów renty tygodniowo. Ale
jest dżentelmenem w każdym calu i robi wszystko, żeby się
utrzymać na poziomie, biedaczysko. Swoje wizyty w pubie
utrzymuje w największej tajemnica.
— O Boże — powiedział Campion — to pewno tutaj
przychodzi, kiedy od niechcenia mówi, że ma bardzo ważne
spotkanie na mieście. .
— Nie inaczej. — Luke przytaknął głową. — A spotyka się ze
szklanką piwa. — Wbrew samemu sobie cieszy się z tego
oszustwa. Z jednej strony uważa za ujmę to, że musi bywać w
tak odrażającym lokalu, ale z drugiej strony bardzo go to
podnieca.
Przez chwilę obaj milczeli. Wzrok Campiona wędrował po
tłumie. Wreszcie zdjął okulary i rzekł nie odwracając się:
— Dlaczego pan nie chce mówić o Palinode'ach, inspektorze?
Charlie Luke napełnił sobie znowu szklaneczkę i spojrzał
ponad nią, a we wzroku jego malowała się nieoczekiwana
szczerość.
— Bo nie mogę — odparł.
— Dlaczego?
— Nie rozumiem ich. — Złożył to oświadczenie tonem
prymusa przyznającego się do swej niewiedzy.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
Tytuł oryginału: More Work for the Undertaker Okładkę projektował: MIECZYSŁAW KOWALCZYK Wiersze przełożyła: ZOFIA KIERSZ.YS Copyright (g) The Estate of Margery Allingham, 1949, 1968 Redaktor: EWA KIERUZALSKA Redaktor techniczny: BARBARA MUSZYŃSKA Korektorzy: JOLANTA ROSOSIŃSKA JOLANTA SPODAR Państwowe "Wydawnictwo ,,Iskry”, Warszawa 1973 r. Nakład 100.000 4- 275 egz. Ark. wyd. 12,1. Ark. druk. 18,0. Papier druk. sat. kl. VII 60 g, 75 cm. Druk ukończono w łipcu 1973 r. Zakłady Graficzne „Dcm Siowa Polskiego”. Zam. nr 10750/72 Cena zł 24.— R-22
Wszystkie postacie w tej książce są wiernymi portretami osób żyjących, z których każda wyraziła swój zachwyt nie tylko z racji dokładności charakterystyki, ale i jej przychylności Dlatego też jakiekolwiek podobieństwo do osoby nieuprzedzonej jest całkowicie przypadkowe.
Posłuchajcie, co śpiewam, a zapewniam was, Ze będziecie parskali śmiechem raz po raz. Chociaż pieśnią swą trafić chcę do waszych serc. Dla wielu wszak uciechą jest gwa —a —u —u —towna śmierć! Jak najwięcej pogrzebów! Groszem sypią wdowy, Więc kwitnie nam miejscowy zakład pogrzebowy. I grobów jak najwięcej! Znów robótka przy tym Dla pana kamieniarza. Na grób kładź pan płyty, By zmarły nie zmarzł zimą! Piosenka z musie —hallu śpiewana przez ś.p. T. E. Dunville'a, ok. r. 1890
l. Popołudnie detektywa — Tutaj, za tą arkadą, znalazłem kiedyś trupa — powiedział Stanislaus Oates, zatrzymując się przed wystawą sklepu. — Nie zapomnę tego do końca życia. Kiedy się pochyliłem, nieboszczyk nagle wyciągnął ręce i zacisnął zimne palce na mojej szyi. Na szczęście nie miał już sił. Dogorywał. Skonał w momencie, gdy oderwałem go od siebie. Muszę jednak przyznać, że się nielicho spociłem. Wtedy jeszcze byłem w stopniu sierżanta. Odsunął się od wystawy i ruszył zatłoczonym chodnikiem. Jego czarniawy płaszcz nieprzemakalny, z wyszarzałymi plamami, powiewał za nim jak profesorska toga. Osiemnaście miesięcy pracy na stanowisku kierownika wydziału w Scotland Yardzie nie wpłynęło w najmniejszym stopniu na jego wygląd zewnętrzny. Ten zgarbiony, starszy człowiek, o nieoczekiwanie tęgim brzuchu, nadal tak samo kiepsko się ubierał, a jego szarawa, ze spiczastym nosem twarz była jak zawsze smutna i zamyślona w cieniu ronda czarnego, miękkiego kapelusza. — Lubię tędy chodzić — ciągnął z pewnym wzruszeniem. — W mojej ówczesnej karierze detektywistycznej było to wielkie wydarzenie; pamiętam je wyraźnie, chociaż minęło już trzydzieści lat. — I nadal przesypuje pan pachnące płatki wspomnień — odezwał się uprzejmie jego towarzysz. — Czyje to było ciało? Właściciela sklepu? — Nie. Jakiegoś głupca próbującego włamać się do sklepu. Spadł przez świetlik na dachu i skręcił sobie kark. Ale to było tak dawno, że nie warto o tym mówić. Prawda, jakie miłe popołudnie, Campion? Mężczyzna idący obok niego nie odpowiedział. Omal nie zderzył się z przechodniem, który wpadł na niego zapatrzony w Oatesa.
Większość pochłoniętych zakupami, przechodniów nie zwracała uwagi na starego detektywa, ale byli i tacy, którym jego spacer przypominał uroczyste płynięcie wielkiej ryby — przed którą wolą umykać doświad — czone małe płotki. Alberta Campiona również obrzucano zaciekawionymi spojrzeniami, ale jego teren działania był mniejszy i znacznie bardziej ekskluzywny. Ten wysoki mężczyzna, liczący sobie, czterdzieści parę lat, niezwykle szczupły, o włosach ongiś bardzo jasnych, teraz prawie białych, był na tyle dobrze ubrany, by nie zwracać na siebie uwagi, a za okularami w bardzo grubej rogowej oprawie jego twarz zachowała tę dziwną anonimowość, zaletę tak cenioną za jego młodzieńczych lat. Zawsze elegancki, pojawiał się bezszelestnie jak cień i był — co kiedyś stwierdził z zazdrością pewien znany kryminolog — człowiekiem, który na pierwszy rzut oka nie mógł nikogo przerazić. Nieoczekiwane zaproszenie swego byłego szefa na lunch przyjął z dużą rezerwą, a potem, kiedy usłyszał' równie nieoczekiwaną propozycję przechadzki po parku, postanowił w duchu nie dać się w nic wciągnąć. Małomówny Oates, który zwykle chodził szybko, teraz wyraźnie marudził. Nagle oczy mu zabłysły. Campion idąc w ślad za jego wzrokiem zobaczył znajdujący się o dwa sklepy dalej, u jubilera, zegar. Było właśnie pięć minut po trzeciej. Oates westchnął z satysfakcją. — Popatrzmy na kwiaty — powiedział i ruszył przez jezdnię w kierunku parku. Najwidoczniej zmierzał do określonego celu. Było nim kilka mielonych krzeseł, ustawionych w cieniu wielkiego buka. Skierował się do nich i usiadł odrzucając poły płaszcza jak fałdy spódnicy. Jedyną żywą istotą w zasięgu ich wzroku była kobieta, która siedziała na ławce stojącej na brzegu żwirowanej alejki. Słońce pełnym blaskiem padało na jej pochylone plecy i na kwadrat złożonej gazety, w lekturze której była zatopiona. Widzieli ją wyraźnie. Była zgarbiona, niepozorna i dziwacznie ubrana. Siedziała założywszy nogę na nogę i nad pofałdo- wanymi w harmonijkę pończochami widać było rąbki kilku spódnic różnej długości. Z daleka jej pantofle wyglądały jak
wypchane trawą. Sztywne źdźbła sterczały z dziur, włączając w to dziurę na dużym palcu. Choć w słońcu było ciepło, na plecy miała narzucone coś, co kiedyś mogło być futrem. Twarz miała schowaną, ale Campion zdołał dostrzec nieporządne kosmyki włosów sterczące spod żółtawych fałd staromodnego woalu, jaki ongiś noszono podczas przejażdżek automobilem. Ponieważ zasłona ta zwisała z kwadratowego kawałka tektury, umieszczonej płasko na głowie, efekt był nie-zwykły, wręcz patetyczny. Podobne wrażenie sprawiają czasem małe dziewczynki, kiedy się przebierają w fantazyjne stroje. Druga kobieta pojawiła się na ścieżce nagle, jak zwykle ukazują się postacie w ostrym słońcu. Campion leniwie doszedł do wniosku, że natura często powiela rysy wybitnych artystów, gdyż przed sobą miał wierny wizerunek Helen Hopkinson. Doskonale piękna — miała małe stopy, wydatny biust, oryginalny biały kapelusz z kwiatami, ale przede wszystkim wzrok przyciągała jej świetna figura. Zdał sobie sprawę, że idący obok niego szef zesztywniał w momencie, gdy niezwykłe zjawisko zatrzymało się. Płaszcz, który jakiś krawiec —artysta tak uformował, żeby postaci nadać kształt starożytnej amfory, jakby znieruchomiał w powietrzu. Rondo białego kapelusza poruszało się delikatnie. Nieznajoma drobnymi krokami podeszła do staruszki na ławce. Szybki ruch rękawiczki — i piękna kobieta znowu była na ścieżce, idąc z tym samym roztargnieniem co poprzednio. — Hm — mruknął cicho Oates, kiedy ich minęła, z twarzą różową i niewinną. — Widziałeś, Campion? — Tak. Co ona jej dała? — Sześć pensów, może dziewięć, a może szylinga. Campion spojrzał na przyjaciela, który z natury nie lubił żartować. — Ot, tak, po prostu z litości? — Wyłącznie. — Rozumiem — powiedział Campion ze zdawkową uprzejmością. — O ile mi wiadomo, to się raczej rzadko zdarza — dodał łagodnie. — Robi to prawie codziennie, gdzieś o tej porze — wyjaśnił
ogólnikowo Oates. — Chciałem to zobaczyć na własne oczy. Ach, a więc i pan tu jest, panie nad... Ciężkie kroki na trawie za nimi zbliżyły się i nadinspektor Yeo, uosobienie wszelkich policyjnych cnót, wyszedł zza drzewa, żeby się przywitać. Campiona szczerze ucieszył jego widok. Obaj byli starymi przyjaciółmi i darzyli się sympatią, jak to często bywa z ludźmi o krańcowo różnych temperamentach. Jasne oczy Campiona zasnuła mgła zamyślenia. Jednej rzeczy był teraz pewien. Jeżeli nawet Oates wbił sobie do siwej głowy spłatanie mu jakiegoś niewczesnego żartu, Yeo nie był człowiekiem, który marnowałby na to popołudnie. — Tak więc —stwierdził Yeo z zadowoleniem—widział pan sam. — Tak. — Oates wyraźnie nad czymś się zastanawiał. — Ludzka chciwość to śmieszna rzecz. O ile ta gazeta jest świeża, musi w niej być o ekshumacji. Ale ona jej nie czyta, chyba że uczy się na pamięć. Od kiedy tu jestem, nie przewróciła strony. Campion na chwilę uniósł głowę, ale zaraz ją spuścił pochłonięty wierceniem dziury kijkiem w piasku. — Sprawa Palinode'ów? Yeo bystrym spojrzeniem brązowych oczu obrzucił swego zwierzchnika. — Starał się go pan zainteresować tym, jak widzę — powiedział z naganą w głosie. — Tak, panie Campion, tu oto siedzi panna Jessica Palinode we własnej osobie, najmłodsza z trzech sióstr. Codziennie po południu, niezależnie od pogody, siaduje na tym właśnie miejscu. Wystarczy na nią spojrzeć, żeby stwierdzić, że ciekawy z niej okaz. — A kim jest ta druga kobieta? — Campion ciągle jeszcze pochłonięty był kreśleniem hieroglifów na piasku. — To Dawn Bonnington z Carchester Terrace — wtrącił się Oates. — Ona dobrze wie, że ,,nie, wolno wspierać żebraków", ale kiedy widzi „tę biedną kobietę w takim opuszczeniu", wprost nie może się oprzeć, „żeby czegoś dla niej nie zrobić". Jest to oczywiście forma zabobonu; niektórzy ludzie stukają w niemalowane drewno. — Och, ja panu to lepiej wyjaśnię — mruknął Yeo. — Pani B.,
gdy jest ładna pogoda, przychodzi tu zawsze ze swoim psem, — a widząc siadującą tu stale Jessikę doszła do wniosku, zresztą nie pozbawionego podstaw, że ta stara kobieta jest nędzarką. Wobec tego nabrała nawyku ofiarowania jej za każdym razem jakiegoś datku i nigdy nie spotkała się z odmową. Jeden z naszych ludzi zaobserwował, że to zdarza się regularnie, i postanowił ostrzec staruszkę, że nie wolno żebrać. Ale kiedy, się do niej zbliżył, zobaczył, czym jest zajęta, i to — jak wyznał potem szczerze — zupełnie go zbiło z tropu. — A cóż takiego ona robiła? — Rozwiązywała łacińską krzyżówkę. — Nadinspektor mówił z największym spokojem. — W pewnym snobistycznym tygodniku, wraz z innymi w języku angielskim, ukazują się dwie: jedna dla dorosłych, jedna dla dzieci. Ten policjant, który sam jest intelektualistą, niech go kule biją, próbuje rozwiązywać tę dla dzieci i z daleka poznał pismo. Kiedy spostrzegł, z jaką szybkością wpisywała hasła, tak się tym zdumiał, że nie podszedł do niej. — Ale następnego dnia, kiedy .czytała tylko książkę — wtrącił się Oates, jakby z radością — zrobił, co do niego należało, a panna Palinode palnęła mu kazanie na temat etyki i prawdziwej grzeczności, potem zaś wręczyła pół korony. — Do półkoronówki się nie przyznał — Yeo mówił powściągliwie, ale był wyraźnie rozbawiony. — W każdym razie na tyle miał rozsądku, żeby dowiedzieć się, jak się nazywa i gdzie mieszka, i porozmawiał też bardzo grzecznie z panią Bonnington. Nie uwierzyła mu —taki to już typ kobiety — i nadal stara się spełniać ten dobry, jej zdaniem, uczynek, kiedy myśli, że nikt nie widzi. Ciekawa rzecz, on przysięga, że panna Palinode chętnie przyjmuje te pieniądze. Powiada, że ona na nie czeka, a kiedy pani Bonnington się nie pojawia, odchodzi rozczarowana. Czy to pana interesuje, panie Campion? Zapytany wyprostował się i uśmiechnął na poły przeprasza- jąco, na poły z żalem. — Szczerze mówiąc, nie — powiedział. — Bardzo mi przykro. — To pasjonująca sprawa — powiedział Oates nie zwracając uwagi na jego słowa. — Może się stać swego rodzaju klasykiem.
Ta rodzina to ciekawi, niezwykli ludzie. Pan zapewne wie, kim są? Nawet ja słyszałem w dzieciństwie o profesorze Palinode, autorze esejów, i o jego żonie, poetce. To są ich dzieci. Zdolni dziwacy. Wszyscy nadał mieszkają Jako lokatorzy w domu będącym kiedyś ich własnością. Nie są to ludzie łatwi do nawiązania kontaktu — z punktu widzenia policji. Teraz wśród nich znajduje się truciciel. Mam wrażenie, że to powinno pana zainteresować. — Moje zainteresowania się zmieniły — mruknął przepraszająco Campion i zmieniając temat spytał: — A cóż się dzieje z pańskim młodym narybkiem? Oates nie spojrzał na niego. — Inspektorem Dzielnicowej Komendy Policji jest Charlie Luke — wyjaśnił. — To najmłodszy syn Billa Luke. Pamięta pan z pewnością inspektora Luke'a. On i tu obecny nadinspektor pracowali razem w wydziale Y. Jeśli młody Charlie nie zawiedzie moich nadziei, sądzę, że powinien sobie poradzić... jeśli będzie miał pomoc. — Spojrzał z nadzieją na młodszego mężczyznę. — W każdym razie udzielimy panu wszelkich informacji — ciągnął dalej.— To ciekawa sprawa. Zamieszana w nią jest chyba cała ulica i dlatego jest taka zabawna... — Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że znam już tę historię wystarczająco dobrze. — Mężczyzna w rogowych okularach patrzył na nich zmieszany. — Kobieta, w której domu mieszkają, to dawna aktorka rewiowa nazwiskiem Renee Roper. Znam ją. Kiedyś, dawno temu, kiedy interesowałem się gwiazdami baletu, dzięki niej spędziłem wiele miłych chwil. Dziś rano odwiedziła mnie. — Czy prosiła, żeby pan występował w jej imieniu? — Och nie — odparł. — Renee nie należy do tego typu kobiet. Po prostu jest wstrząśnięta faktem, że w jej miłym, szacownym domu zdarzyły się dwa — czy to już dwa, Oates? — morderstwa. Prosiła mnie, żebym przez pewien czas u niej pomieszkał i wszystko wyjaśnił. Nie chciałem się okazać wobec niej niewdzięczny i dlatego wysłuchałem całej tej opowieści. — No cóż. — Nadinspektor usiadł ciężko jak niedźwiedź i patrzył nań poważnymi, okrągłymi oczami. — Nie jestem
człowiekiem religijnym — powiedział — ale wiecie, panowie, jak bym to określił? Omen. Co za dziwny zbieg okoliczności, panie Campion. Pan nie może go zignorować. To było panu przeznaczone. Szczupły mężczyzna wyprostował się i obrzucił bacznym spojrzeniem niechlujnie ubraną kobietę na ławce i barwne kwiaty za jej plecami. — O, nie. — Powiedział ze smutkiem. — Dwie wrony, wedle dziecięcej wyliczanki, to jeszcze nie wezwanie, panie nadinspektorze. Muszą być trzy. A teraz już czas na mnie. 2. Trzecia wrona „Jedna wrona to spotkanie, druga wrona zgadywanie, trzecia wrona to wezwanie..." Szczupły mężczyzna zatrzymał się na szczycie wzniesienia i obejrzał za siebie. W jasnym blasku słońca, u jego stóp, rozpościerała się miniaturowa, jak pod kopułą szklanego przycisku do papierów, scena. Na soczystej zieleni trawy wiła się wstążka alejki. Dalej, nie większa teraz niż kukiełka, siedziała niechlujna postać w nakryciu głowy przypominającym kapelusz — grzyba — mglista i tajemnicza na ciemnej ławce. Campion chwilę się wahał, a potem wyciągnął z kieszeni niewielką lunetę. Kiedy przyłożył ją do oka, kobieta poprzez blask —słoneczny przybliżyła się do niego i po raz pierwszy ujrzał ją dokładnie. Nadal pochylała się nad gazetą, którą — trzymała na kolanach, ale nagle, jakby świadoma tego, że ktoś ją obserwuje, podniosła głowę i spojrzała prosto w jego kierunku. Znajdował się od niej zbyt daleko, by mogła dostrzec, że na. nią patrzy. Zaskoczył go wyraz jej twarzy. Pod obstrzępionym brzegiem tektury, widocznym wyraźnie poprzez woalkę, twarz ta promieniała rozumem. Stara kobieta miała ciemną skórę, rysy delikatne, oczy głęboko osadzone, ale najsilniejsze wrażenie wywierała inteligencja malująca się na jej obliczu.
Szybko skierował lunetę w bok, z poczuciem winy, że popełnił niedyskrecję, i zupełnie przypadkiem stał się świadkiem drobnego zdarzenia. Z krzaków znajdujących się za kobietą wyłoniła się para — chłopak i dziewczyna. Najwidoczniej natknęli się na nią zupełnie nieoczekiwanie i w momencie, kiedy znaleźli się w zasięgu lunety Campiona, chłopiec zatrzymał się gwałtownie, objął dziewczynę ramieniem i wycofali się ukradkiem. Z nich dwojga on był starszy, miał około dziewiętnastu lat i odznaczał, się tą niezgrabną kościstością, która zapowiada w przyszłości duży wzrost i solidną budowę. Na rozczochranej jasnej głowie nie miał czapki, a zmartwiona, rumiana twarz — choć brzydka — była sympatyczna. Campiona uderzył wyraz malującego się na niej przejęcia. Dziewczyna była nieco młodsza. Carnpion odniósł wrażenie, że jest dziwacznie ubrana. Jej włosy, niebieskawoczarne, kontrastowały z jaskrawymi kwiatami. Twarzy nie było widać wyraźnie, ale dostrzegł ciemne oczy — aż okrągłe z przestrachu. Śledził ich przez lunetę, póki nie zniknęli pod .kopułą tamaryszków. Przez chwilę stał zdumiony, pogrążony w myślach. Uwaga Yeo, że jego interwencja w sprawie Palinode'ów jest mu przeznaczona, zabrzmiała teraz jak proroctwo. Powtarzające się przez cały tydzień zbiegi okoliczności ciągle przypominały mu tę sprawę. Widok tych dwojga był ostatnią przynętą. Uświadomił sobie, że bardzo pragnie dowiedzieć się, kim są i dlaczego nie chcieli być zauważeni przez starą, przypominającą czarownicę, kobietę siadującą regularnie na tej samej ławce. Szybko wyszedł z parku. Nie, tym razem nie może ulec urokowi dawnej pasji. W przeciągu najbliższej godziny musi zatelefonować do Wielkiego Człowieka, przyjąć z wdzięcznością i pokorą niezwykłą szansę, jaką dali mu jego przyjaciele i krewni. Przechodził właśnie przez ulicę, kiedy zauważył staroświecką limuzynę z herbem na drzwiczkach. Wielka dama, wdowa o słynnym nazwisku, czekała na niego, opuściwszy małe boczne
okienko.. Podszedł do niej i stał przed nią w słońcu, z odkrytą głową. — Drogi chłopcze — wysoki głos miał w sobie wdzięk epoki sprzed pierwszej wojny światowej. — Zauważam ciebie i postanowiłam zatrzymać się, żeby ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę. Wiem, że to jeszcze tajemnica, ale wczoraj wieczorem odwiedził mnie Dorroway i powiedział mi w zaufaniu. A więc wszystko załatwione. Twoja matka byłaby bardzo szczęśliwa. Campion wydał oczekiwane pomruki zadowolenia, ale oczy jego były ponure, czego ona jako kobieta spostrzegawcza nie mogła nie zauważyć. — Będziesz bardzo zadowolony, kiedy się już tam znajdziesz. — Te zdawkowe słowa przypomniały mu kłamstwa, jakie aplikowano mu przed pierwszym wyjazdem do szkoły. — To bardzo cywilizowane miejsce, a klimat dla dzieci wprost znakomity. A jak Armanda? Oczywiście poleci tam z tobą. Czy nadal rysuje te swoje aeroplany? Jakże uzdolnione są dzisiejsze dziewczęta. Campion zawahał się. — Mam nadzieję, że pojedzie ze mną — rzekł wreszcie. — Ma dość odpowiedzialną pracę i obawiam się, że upłynie sporo czasu, zanim wszystko załatwi. — Doprawdy? — W oczach starej damy malowała się przebiegłość i dezaprobata. — Nie pozwól jej zbytnio zwlekać. Z punktu widzenia towarzyskiego jest rzeczą bardzo ważną, żeby żona gubernatora była z nim razem od samego początku. Już myślał, że na tym się ich rozmowa skończy, kiedy przyszła jej do głowy jakaś nowa myśl. — Jeszcze jedno, kiedyś sobie myślałam o tym twoim niezwykłym służącym — powiedziała — imieniem Tugg czy Lugg. O tym, który ma taki okropny głos. Nie możesz go ze sobą zabrać. Chyba sam to rozumiesz. Dorroway zupełnie o nim zapomniał, ale ja obiecałam wspomnieć ci o tym. Ten wierny poczciwiec mógłby wywołać wiele nieporozumień i narobić kłopotu. I nie bądź niemądry — jej niebieskawe wargi starannie wymawiały każde słowo. — Przez całe życie marnowałeś swoje uzdolnienia, pomagając nie zasługującym
na to ludziom, którzy mieli jakieś kłopoty z policją. Teraz nareszcie masz sposobność objąć stanowisko, które nawet twój dziadek uważałby za stosowne. Bardzo jestem rada, że dożyłam tej chwili. Do widzenia, i przyjmij moje najserdeczniejsze gratulacje. Ale, ale, pamiętaj, żeby ubrania uszyć dzieciom w Londynie. Mówiono mi, że tam panuje dziwaczna moda. Chłopak mógłby czuć się skrępowany. Imponujący samochód bezszelestnie odjechał. Campion szedł dalej powoli, czując się tak, jak gdyby niósł .wielki ceremonialny miecz. By} ciągle w tym samym nastroju przygnębienia, kiedy wysiadł z taksówki przed swoim domem na Bottie Street, ślepej uliczce, odchodzącej od Piccadilly w kierunku północnym. Wąskie schody były tak dobrze znane i przyjazne jak stare ubranie, a kiedy przekręcił klucz w zamku, całe ciepło tego sanktuarium, w którym mieszkał od dnia opuszczenia Cambridge, wybiegło mu naprzeciw jak czuła kochanka. Po raz pierwszy od dwudziestu lat spojrzał uważnie na swój salonik i nagromadzone w nim trofea. Związane z nimi wspomnienia uderzyły go jak obuchem. Dosyć tego, nie spojrzy na nie więcej! Na biurku przykucnął telefon, stojący za nim zegar wskazywał za pięć minut godzinę. Musi wziąć się w garść, decydujący moment nadszedł. Szybko przeszedł przez pokój. Wzrok jego przykuła kartka leżąca na bibularzu. Sztylet O niebieskim ostrzu — wspomnienie jego pierwszej przygody — który używał do rozcinania papieru, przygważdżał ją do blatu. Ten sensacyjny pomysł zirytował go, ale natychmiast uwagę jego odwrócił niespotykany krój czcionek użytych w firmowym nagłówku. Pochylił głowę, żeby ją przeczytać. Uprzejmość Współczucie Komfort zapewni ci „Jas Bowels i Syn" Fachowi przedsiębiorcy pogrzebowi Rodzinne pogrzeby 12 Apron Streci, Londyn W 3
Czyś jest biedny, czy bogaty Rozumiemy Twoją stratę. Do Pana Magersfonteina Lugga u Sz. Pana A. Campiona 12a Bottie Street, Picca.di.llv Drogi Magersie! Gdyby żyta Berty, nad której śmiercią i Ty z pewnością również bolejesz, napisałaby sama do Ciebie. Właśnie podczas obiadu zastanawialiśmy się, czy mógłbyś zwrócić się do Swego Chlebodawcy (jeśli nadal u niego pracujesz i ten list dotrze do Ciebie), by nam pomógł w tej całej hecy z Palinode'ami, o której z pewnością czytałeś w gazetach. Ekshumacje, jak to się u nas w bramy nazywa, nie są rzeczą przyjemną i źle upływają na interesy, które znacznie się pogorszyły. Sądzimy obaj, ze poradzilibyśmy sobie, z pomocą, której Twój Chlebodawca mógłby nam udzielić w policji itd., a my sami moglibyśmy pomóc komuś, byle nie nosił granatowego munduru, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Z całym szacunkiem przyprowadź Go do nas na herbatę, to sobie pogadamy; możesz wpaść każdego dnia, gdyż po trzeciej trzydzieści nie mamy wiele do roboty, a między nami mówiąc, będziemy mieli jeszcze mniej, jeżeli sprawy nadal tak będą wyglądać, jak obecni? Wspominam Cię zawsze bardzo serdecznie i mam nadzieję, że wszystkie nieporozumienia zostały zapomniane. Serdecznie Ci oddany Jas Bowels
Kiedy podniósł głowę znad tego interesującego dokumentu, usłyszał jakiś hałas za plecami, poczuł też drżenie podłogi. — Ciekawy liścik, co? — Osobowość Magersfonteina Lugga oznaczała się jakąś bujnością, przenikającą pokój niby zapach najprzedniejszych potraw. Był nie ubrany, w rękach trzymał złożoną grubą wełnianą kamizelkę. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak tylna część słonia z pantomimy. „Okropny głos'', o którym napomknęła tak niedawno wielka dama, był tylko kwestią gustu. Brzmiała w nim wielka siła wyrazu i bogactwo tonu, co wielu aktorów starałoby się na próżno naśladować. — To straszny facet, nic dziwnego, że jest przedsiębiorcą pogrzebowym Ostrzegałem ją, kiedy brała ślub z tym karawaniarzem. — Podczas wesela? — zapytał jego chlebodawca z zainteresowaniem. — Wylał na mnie pół butelki brytyjskiego szampana.— Wyglądało na to, że zdarzenie to wspomina z satysfakcją. Campion położył rękę na telefonie. — Kim ona była? Twoją dziewczyną? — O rany, nie! To była moja siostra. On jest moim szwagrem, nędzny wykopywacz robaków. Od trzydziestu lat nie zamieniłem z nim jednego słowa, nie pomyślałem nawet o nim, aż dopiero dziś to przyszło. Campion z niepokojem spojrzał w oczy towarzyszowi swoich różnych eskapad — czego nie był w stanie, zrobić od paru tygodni. — On słowo, „karawaniarz" uważał za komplement. — Okrągłe jak guziczki oczy patrzyły spośród fałd skóry wojowniczo.— Taki to już gbur z tego Jasa. Zachował się okropnie, odesłał mi prezent ślubny dla Betty wraz z kilkoma zapytaniami, które ani mnie, ani panu by się nie spodobały.. Napisałem mu wtedy parę słów do słuchu. A teraz nagle wyskakuje jak diabeł z pudełka i przy okazji powiada, że od pewnego czasu moja siostra nie żyje, o czym dobrze wiedziałem, i prosi o przysługę. To zbieg okoliczności. Czy pozwoli mi pan wyjść na chwilę, podczas gdy pan będzie telefonować?
Campion odwrócił się od biurka. — Czy coś przede mną ukrywasz? — spytał krótko. Miejsca, gdzie Lugg miał kiedyś brwi, podniosły się, żeby się spotkać na nagiej kopule czoła. Złożył swoją kamizelkę z niezwykłą starannością. — Niektórych uwag nie słyszę — powiedział z godnością. — Właśnie składam rzeczy. Wszystko w porządku. Napisałem już swoje ogłoszenie. — Swoje co? — Swoje ogłoszenie. „Prawdziwy dżentelmen szuka ciekawej pracy. Godne zaufania referencje. Pożądani pracodawcy utytułowani." Coś w tym stylu. Nie mogę z panem jechać, szefie. Nie chciałbym stać się powodem międzynarodowego konfliktu, . Campion usiadł, żeby raz jeszcze przeczytać list. — Kiedy przyszedł? — Z ostatnią pocztą, dziesięć minut temu. Pokażę panu kopertę, jeśli pan ma wątpliwości. — Czy Renee Roper mogła go namówić do tego? — Trzydzieści pięć lat temu nie wyswatała mu naszej Beatt, jeśli o to panu chodzi. — W głosie Lugga brzmiała pogarda. — Niech się pan tak nie denerwuje. To zwykły zbieg okoliczności, drugi, jaki się panu zdarza w związku z tą hecą z Palinode'ami. W żadnym wypadku niech się pan nie przejmuje. Nie ma po temu powodów. Co pana obchodzi Jas? — To ta trzecia wrona, jeśli cię to bardzo interesuje — stwierdził Campion i po chwili twarz mu się rozjaśniła. 3. Tacy staroświeccy i zupełnie niezwykli j Inspektor policji czekał w pokoju na piętrze ,,Gospody Pod Płatnerzem", dyskretnej, staroświeckiej piwiarni na jednej z bocznych uliczek swej dzielnicy. Campion spotkał się z nim tutaj kilka minut po ósmej, tak jak to ustalił nadinspektor. W głosie Yeo, z którym rozmawiał przez telefon, brzmiała ulga i zadowolenie.
— Od razu wiedziałem, że pan w końcu ulegnie — powiedział z radością. — Niełatwo zmienić swoją naturę. Niebiosa nam pana zesłały — nie mówiąc już o władzy zwierzchniej — do tej sprawy. Zawiadomię zaraz Charlie'go Luke'a. Najlepiej, jak się pan z nim spotka w tej gospodzie na Edwards Place. Z pewnością polubi pan tego chłopca. I teraz kiedy Campion po drewnianych schodach wszedł na górę i znalazł się na wykładanym lakierowanym drewnem pięterku tuż nad dużym, okrągłym barem, jego oczy spoczęły na synu Billa Luke'a. Inspektor był mocno zbudowanym mężczyzną. Siedząc na brzegu stołu z rękami w kieszeniach, z kapeluszem nasuniętym na oczy, z muskularni rozsadzającymi cywilne ubranie, wyglądem swym przypominał gangstera. Miał ciemną cerę, żywą twarz, wydatny nos, wąskie, bystre oczy i uśmiech świadczący o gwałtownym usposobieniu. Wstał natychmiast z wyciągniętą ręką. — Bardzo miło mi pana poznać — powitał Campiona ze sztuczną uprzejmością. Każdy inspektor jest jedynym i absolutnym władcą swego rejonu aż do momentu, w którym wydarzy się coś niezwykle interesującego, bowiem wtedy jego zwierzchnik w Scotland Yardzie zwykle uważa za swój obowiązek wysłać mu pomoc i choć inspektor z pewnością lepiej orientuje się w swoim terenie, musi się podporządkować. Campionowi zrobiło się go żal. — No, chyba nie tak bardzo — powiedział rozbrajająco. — Z iloma morderstwami w rodzinie Palinode'ów miał pan do tej pory do czynienia? W wąskich oczach Luke'a zapalił się błysk i Campion uświadomił sobie, ze jego rozmówca jest młodszy, niż przypuszczał: trzydzieści cztery, najwyżej trzydzieści pięć lat. Jak na pełnioną funkcję wiek zaskakująco młody. — Najpierw, czego się pan napije? — Luke nacisnął pękaty dzwonek stojący na stole. — Musimy pozbyć się Mamy Chubb z zasięgu słuchu, a wtedy wszystko panu dokładnie opowiem. Właścicielka obsługiwała ich sama. Była to niewysoka kobieta o bystrych —oczach, energiczna, o uprzejmej, znużonej twarzy
i siwych włosach zwiniętych pod siatką w wymyślne sploty. Skinęła głową Campionowi, nie patrząc na niego i odeszła zainkasowawszy należność. — A teraz — powiedział Charlie Luke przymknąwszy oczy, a w jego głosie zabrzmiał cień prowincjonalnego akcentu. — Nie wiem, co pan słyszał, ale pokrótce opowiem panu to, co ja wiem. Wszystko zaczęło się od biednego starego doktora Smitha. Campion nigdy nie słyszał o tym właśnie lekarzu, ale nagle znalazł się on z nimi w pokoju. Postać ta nabrała kształtu jak portret pod dotknięciem ołówka. — Dosyć wysoki, starszy jegomość — no, nie taki znowuż stary, pięćdziesiąt pięć, ożeniony z sekutnicą. Przepracowany. Przewrażliwiony. Codziennie rano wychodzi z domu zupełnie zagderany i idzie do swego gabinetu we frontowym sklepie z witryną przypominającą zupełnie pralnię. Zgarbiony. Plecy jak u wielbłąda. Obwisłe spodnie wypchane na siedzeniu. Głowa pochylona do przodu jak u żółwia, lekko chwiejąca się. Zmęczone zaczerwienione oczy. Porządny człowiek. Dobry Może nie tak lotny jak inni lekarze (nie ma na to czasu), ale dobry fachowiec, Stara szkoła, choć nie kończył znanej uczelni z tradycjami. Sługa swego powołania, o czym zawsze pamięta. Nagle zaczął dostawać listy na temat trucizny. To nim wstrząsnęło. Charlie Luke mówił urywanymi zdaniami, na ogół bez orzeczenia, chaotycznie, ale w tym mówieniu brało udział całe ciało. Kiedy opisywał, jak bardzo zgarbiony jest doktor Smith. jego własne plecy się pochyliły. Kiedy wspomniał o wystawie sklepu, oddał jej kształt gestem rąk. Jego dobitna relacja uwypuklała fakty Campion został zmuszony do tego, by dzielić zaniepokojenie doktora. Opowieść Luke'a toczyła się jak lawina. — Całą ohydę tego przedstawię później — powiedział. — Na początek tylko zarys. — Znowu był sobą, szybko formułując słowa, podkreślając je gestami rąk. — Zwykłe wstrętne anonimy. Mają w sobie posmak czegoś anormalnego. Nasuwają przypuszczenie, że pisze je kobieta, nie tak niewykształcona,
jakby to wynikało z pisowni. W listach tych oskarża się doktora o ułatwienie morderstwa. To, że zamordowana stara kobieta, Ruth Palinode, została pochowana i nikt o nic nie pytał, to wina doktora. Doktor powoli zaczyna się orientować. Podejrzewać, że pacjenci mogą też dostawać takie listy. W luźnych uwagach doszukuje się ukrytego sensu. Biedaczysko zaczyna rozmyślać. Zastanawiać się nad objawami choroby tej starej kobiety. Cholernie Jest przerażony. Opowiada o tym żonie, która to wykorzystuje, by go dręczyć. Znajduje się u progu —załamania nerwowego, idzie do kolegi —lekarza, który nakłania go, żeby ,nas zawiadomił. Cała sprawa zostaje mi przekazana. Wciągnął głęboko powietrze, a potem łyk whisky z wodą sodową. — „Dobry Boże, wiesz chłopcze", powiada do mnie, „to mógł być arszenik. Nigdy nie pomyślałem o otruciu". „Panie doktorze", ja na. to, „może to tylko takie gadanie. W każdym razie ktoś się tym bardzo niepokoi. Dowiemy się, kto to taki, i całą sprawę wyjaśnimy". A teraz zajmijmy się Apron Street. — Słucham uważnie — powiedział Campion starając się ukryć wielkie podniecenie. — Chodzi o dom Palinode'ów? — Jeszcze nie. Najpierw trzeba zająć się samą ulicą. Ulica bardzo ważna. Raczej wąska, niewielka. Po obu stronach małe sklepiki. Na jednym końcu kaplica jakiegoś bractwa religijnego, obecnie Teatr Tespisa, z ambicjami, nieszkodliwy; na drugim końcu Portminster Lodge — dom Palinode'ów. W ostatnich trzydziestu latach dzielnica ta bardzo podupadła, a wraz z nią i Palinode'owie. Teraz pewna podstarzała aktorka rewiowa wynajmuje w tym .domu pokoje. Hipoteka wygasła, ona odziedziczyła pewną sumę, a że jej własny dom został zbombardowany, więc się przeniosła ze swoimi starymi lokatorami na Apron Street i wzięła pod swe skrzydła rodzinę Palinode'ów. — Panna Ropep to moja dobra znajoma z dawnych lat. — Doprawdy? — Jasne szparki oczu rozszerzyły się wyraźnie. — A więc niech mi pan w takim razie coś powie: czy ona mogłaby pisać te listy? Brwi Campiona uniosły się nad okularami.
— Trudno mi powiedzieć, na tyle dobrze jej nie znam — mruknął. — Sądzę raczej, że nie byłaby zdolna do tego. — I ja tak myślę, ja... ja... jestem dla niej pełen podziwu — w głosie Luke'a brzmiała szczerość. — Ale nigdy nie wiadomo, prawda? — Wyciągnął swoją potężną dłoń. — Tak się zastanowić. Samotna kobieta, szczęśliwe życie minęło, nic tylko harówka, nuda, z pewnością nienawiść tych starych pryków. Może zwracają się do niej per „moja dobra kobieto", a ona stara się utrzymać ten dom na poziomie. — Urwał. — Niech pan nie myśli, że oskarżam ją o coś — powiedział impulsywnie. — Każdy z nas ma w duszy jakieś ciemne zakamarki. I mnie się wydaje, że po prostu okoliczności ujawniają je. Wcale nie stawiam zarzutów tej biedaczce, po prostu chciałbym wiedzieć. Może miała zamiar pozbyć się całej tej budy i nie wiedziała, jak to zrobić. A może straciła głowę dla doktora i chciała mu dokuczyć. Oczywiście na to jest trochę za stara. — Czy ktoś inny wchodzi w grę? — Czy ktoś inny mógł je pisać? Z pięćset osób. Każdy z pacjentów doktora. Nabrał bardzo dziwnych manier, od kiedy ożenił się z tym okropnym babsztylem. A teraz ulica. Nie mogę zajmować się każdym domem po kolei, bo nie skończylibyśmy do późnej nocy. Niech pan się napije. Ale postaram się panu oddać jej ogólny charakter. Na rogu, naprzeciwko teatru mamy sklep kolonialny i z towarami żelaznymi, właściciel pochodzi ze wsi, ale w Londynie mieszka od jakichś pięćdziesięciu lat. Prowadzi swój sklep tak, jakby to była placówka handlowa zagubiona gdzieś w głuszy leśnej. Udziela kredytu. Ma stale kłopoty, ser trzyma za blisko parafiny, i zmienił się bardzo od śmierci żony. Palinode'ów znał całe życie. Ich ojciec pomógł mu, kiedy stawiał pierwsze kroki w Londynie, i gdyby nie on, niektórzy z nich pod koniec miesiąca przymieraliby głodem. Obok sklepu kolonialnego jest skład węgla. Właściciel to człowiek nowy. Potem gabinet doktora. Dalej sklep warzywniczy. Bardzo mili ludzie; mają dużo córek o wymalowanych twarzach i brudnych rękach. Dalej, panie Campion, aptekarz — zniżył głos, ale nawet wtedy jego siła była tak wielka, że mogła wprowadzić w wibrację boazerię. Nagła
cisza, kiedy urwał, była przyjemna dla ucha. — Aptekarz najważniejszy? — zachęcił go jego słuchacz, który dał się porwać temu widowisku. — Tata Wilde nawet w filmie byłby ciekawy — wyjaśnił Charlie Luke. — Co za sklep! A jak zaopatrzony! Słyszał pan kiedy o „Syropie Na Kaszel Matki Appleyard Leczącym. Również Wnętrzności"? Oczywiście nie, ale mogę się założyć, że pański dziadek się nim kurował. I gdyby pan chciał, dostanie go pan, w oryginalnym opakowaniu. Ma dziesiątki nieporządnych małych szufladek, a pachnie tam jak w sypialni starej panny, tak że od tego zapachu człowiek aż się zatacza. A wśród tego wszystkiego króluje Tata Wilde wyglądający jak stara ciotka, z malowanymi włosami, z takim kołnierzykiem, o tak — uniósł brodę i wytrzeszczył oczy — w czarnym krawacie i sztuczkowych spodniach. Kiedy stary Joey Bowels z synem Pantaloonem wykopali pannę Ruth Palinode, a my wszyscy czekaliśmy zmarznięci na sir Dobermana, żeby zapełnił te swoje cholerne słoiki, muszę przyznać, że zacząłem myśleć o Tacie Wilde. Nie powiem,, że to on coś takiego zapisał, ale mógłbym się założyć, że to pochodzi z jego składu aptecznego. — Kiedy będzie wynik analiz? — Na razie mamy prowizoryczny. Pełny wynik otrzymamy nie wcześniej niż dziś wieczorem. Z całą pewnością przed północą. Jeżeli to była trucizna podana świadomie, obudzimy przedsiębiorców pogrzebowych i natychmiast wykopiemy brata. Takie otrzymałem rozkazy. Nie cierpię takiej pracy. Mnóstwo kamieni i smrodu. — Potrząsnął głową jak mokry pies i wypił duży haust whisky. — Chodzi o starszego brata, jeśli dobrze zrozumiałem? Najstarszego z Palinode'ów? — Tak. O Edwarda Palinode, lat Sześćdziesiąt siedem w chwili śmierci, która nastąpiła w marcu. Ile minęło czasu? Siedem miesięcy. Ciekawe, w jakim .jest stanie. To wilgotny stary cmentarz i proces rozkładu szybko postępuje. Campion uśmiechnął się. — Zostawił mnie pan w ciemnym składzie aptecznym. Gdzie teraz pójdziemy? Wprost do domu Palinode'ów?
Inspektor milczał przez chwilę zamyślony. — Oczywiście można — zgodził się z nieoczekiwaną powściągliwością. — Z drugiej strony ulicy jest tylko ten stary nudziarz Bowels, wejście do zaułku, gdzie dawniej były stajnie, potem bank —— mała filia Clougha i podejrzana knajpa „Pod Lokajem". A teraz, proszę pana, dochodzimy do samego domu. Znajduje się na rogu, po tej samej stronie co skład apteczny. Jest wielki, ma suterenę. Zniszczony jak wielkie nieszczęście, z jednej strony znajduje się niewielkie podwórko, jakby ogródek, wysypane piaskiem i obrośnięte krzewami laurowymi. A poza tym pełno tam toreb papierowych i kotów. — Urwał. Jego poprzedni entuzjazm zniknął, wąskimi oczami wpatrywał się ponuro w Campiona. — Wie pan co — powiedział z nagłą ulgą — wydaje mi się, że będę mógł panu pokazać teraz kapitana. Wstał cicho i z tą ostrożną łagodnością, charakterystyczną dla ludzi bardzo silnych, zdjął wielki, oprawiony w ramy plakat, reklamujący irlandzką whisky, który wisiał pośrodku ściany. Za nim znajdowało się oszklone okienko, przez które czujny właściciel mógł z góry obserwować ogólną salę. Ścianki, oddzielające poszczególne części baru, rozchodziły się od głównego kontuaru jak szprychy koła, a w każdej z tych części tłoczyli się ludzie. Obaj mężczyźni pochyliwszy .się do przodu spojrzeli w dół. — Widzę go — szept Charlie'ego Luke'a przypominał daleki pomruk artylerii. — Jest w barze. — Wysoki, starszy jegomość, o tam, w kącie. W zielonym kapeluszu. — To ten, co rozmawia z Price —Williamsem z ,,Sygnału"? — Campion dostrzegł pięknie modelowaną głowę najbardziej przebiegłego spośród londyńskich reporterów kryminalnych. — Price nic nie wie. Jest znudzony. Niech pan spojrzy, jak on się drapie — powiedział cicho detektyw. Był to głos wędkarza: doświadczonego, cierpliwego, pochłoniętego swoją pasją. Kapitan miał, postawę wyraźnie — wojskową. Zbliżał się do sześćdziesiątki i zachowując smukłą sylwetkę wkraczał łagodnie w starość. Włosy i cienkie wąsy miał tak krótko przycięte, że ich kolor był bliżej nieokreślony — ani jasny, ani siwy. Campion nie słyszał jego głosu, ale przypuszczaj:, że choć
przyjemny w tonacji, jest zapewne lekceważący. Domyślał się również, że z wierzchu jego dłonie pokryte są brunatnymi plamami, jak skóra żaby, i że prawdopodobnie nosi dyskretny sygnet i ma zawsze przy sobie wizytówki. Zdumiało go, że siostrą takiego człowieka mogła być osoba, która kawałek tektury i woal samochodowy uważała za nakrycie głowy, i powiedział to głośno. Luke przeprosił go spiesznie — Och, proszę mi wybaczyć. Powinienem był panu od razu wyjaśnić. To nie jest żaden z Palinode'ów. On tylko mieszka w tym domu. Renee zabrała go ze sobą. Był jej ulubionym lokatorem i ma teraz jeden z lepszych pokoi. Nazywa się Alastair Seton, służył jako zawodowy oficer w armii, z której musiał się wycofać z powodu słabego zdrowia. Serce, chyba. Ma jakieś cztery funty czternaście szylingów renty tygodniowo. Ale jest dżentelmenem w każdym calu i robi wszystko, żeby się utrzymać na poziomie, biedaczysko. Swoje wizyty w pubie utrzymuje w największej tajemnica. — O Boże — powiedział Campion — to pewno tutaj przychodzi, kiedy od niechcenia mówi, że ma bardzo ważne spotkanie na mieście. . — Nie inaczej. — Luke przytaknął głową. — A spotyka się ze szklanką piwa. — Wbrew samemu sobie cieszy się z tego oszustwa. Z jednej strony uważa za ujmę to, że musi bywać w tak odrażającym lokalu, ale z drugiej strony bardzo go to podnieca. Przez chwilę obaj milczeli. Wzrok Campiona wędrował po tłumie. Wreszcie zdjął okulary i rzekł nie odwracając się: — Dlaczego pan nie chce mówić o Palinode'ach, inspektorze? Charlie Luke napełnił sobie znowu szklaneczkę i spojrzał ponad nią, a we wzroku jego malowała się nieoczekiwana szczerość. — Bo nie mogę — odparł. — Dlaczego? — Nie rozumiem ich. — Złożył to oświadczenie tonem prymusa przyznającego się do swej niewiedzy. — Co pan chce przez to powiedzieć?