kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 867 052
  • Obserwuję1 386
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 677 953

Alsterdal Tove - Grobowiec z ciszy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Alsterdal Tove - Grobowiec z ciszy .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ALSTERDAL TOVE
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 233 stron)

Wcale nie trzeba mu papieru do rozpalenia w saunie, ale te listy muszą spłonąć. Do jednej z kopert, którą skręcił w rulon, przytyka zapałkę. Drugą składa i wsuwa prosto do ognia. Dopiero po chwili przymyka drzwiczki. Całkiem ubrany, siedzi na ławie, wpatrując się w taniec płomieni. Niczym ogień piekielny, myśli sobie, gdy te przeklęte maklerskie listy płoną i obracają się w popiół. Nadchodzi dzień sądu. Kiedy kamienie w piecu są już dość gorące, wciąga rękawice i wyjmuje ich siedem. Owija je w podwójnie złożone ręczniki i niesie do sanek. Śnieg prawie zawiał jego ślady. Wiatr ciągnie nad obejściem, gnie brzozy, aż trzeszczą. To ryssätuuli, mroźny podmuch znad Morza Barentsa. Od fińskiej strony dobiega go jak zwykle huk pociągu. Ale jest tam coś jeszcze, jakby niepokój nad Rauhalą. Przypina sobie narty i odnajduje ślad między brzozami. Nikt nie wyściubia nosa z innych domostw. On zazwyczaj nie chodzi palić w saunie, zanim baby nie pójdą spać, więc nikt się nie przypęta, żeby mu zawracać głowę. …Wszystkich przyjaciół świata tego pochłonie czeluść piekielna, bo przyjaźń tego świata znaczy nienawiść do Boga. Lecz biada wam, którzy się teraz śmiejecie, bo jeszcze przyjdzie wam zapłakać! Wyrastają przed nim ze śniegu ciemne ściany Rauhali. Dom stoi jak wmarznięty w ziemię, pusty i wychłodzony, ale te głosy wciąż w nim są. On już tam więcej nie zachodzi. Okna wszystkie pokryte są szronem, nie da się przez nie zajrzeć ani wyjrzeć, ale on wie, że tamte wołające głosy czekają na grzesznika, czekają tam, w środku. Przejeżdża szybko wzdłuż obory, w której zapadł się dach. Prędzej się całe to cholerstwo rozpadnie w proch, niźli on wpuści do Rauhali diabła chciwości i diabła kurewstwa, i diabła pychy. Za nic im nie pozwoli odebrać domostwa umarłym. Aitta[1] stoi trochę z boku, poza gumnem. Nie ma okien. Nikt tam nie może zajrzeć i ślepić na niego; wydaje mu się, że Bóg też go tam nie widzi. Odpina narty i wsuwa je między bale, na których wznosi się drewniany spichlerz. Zdejmuje z sanek ciepły tobołek z kamieniami i uchyla drzwi. Kamienie wtaszczy potem na strych i położy je w nogach łóżka, dzięki temu będzie miał ciepło aż do rana. Nocą pozwala piecykowi zgasnąć, żeby oszczędzać gazol. Pewnie, że stać go, może sobie kupić, ale nie jeździ autobusem na zakupy bez potrzeby. Ludzie się gapią. Czasem podchodzą nawet i pytają. Czy to przypadkiem nie on, Lars-Erkki Svanberg? Albo i gorzej: Lapp-Erik[2] Przecież ty jesteś Lapp-Erik, nie? Szatańskie nasienie! Że też nie mogą zostawić człowieka w spokoju. Właśnie wniósł swój tobołek do środka, kiedy dobiega go ten dźwięk. Z oddali słychać wycie jakiejś ciężarówki jadącej na południe, w stronę Haparandy, ale to nie ten odgłos sprawił, że nadstawia ucha. Z całą pewnością słyszy chrzęst deptanego śniegu. Zapadający się głęboko krok, potem następny. Żadne zwierzę nie stąpa tak ciężko. Kroki zbliżają się od strony sauny, od szlaków lodowych na rzece. Wchodzi szybko do aitty i ostrożnie przymyka za sobą ciężkie drewniane drzwi. Robi się ciemno jak w grobie. Szuka w kieszeni zapałek, lecz uprzytamnia sobie, że nie może zapalić lampy naftowej. Mogą zobaczyć światło przez jakąś szparę w ścianie, wtedy dowiedzą się, że nie śpi. Pewnie go chcą zaskoczyć w łóżku, sukinsyny, ale Lars-Erkki Svanberg nie da się zaskoczyć. Już się zdarzało, że przepędzał ludzi spod swojego domu, smarkaczy i baby, co to przyłażą i wściubiają nos w nie swoje sprawy. Już zapomnieli, że on kiedyś pokonał wszystkich innych? Żywioł z północy, pisali o nim w gazetach. Od groma było tych artykułów. Uszczelnił sobie nimi ściany na strychu. Strzelba wisi na haku w belce pod sufitem. Maca wzdłuż belki i zdejmuje broń. Naboje leżą w skrzyni pod tylną ścianą, gdzie przechowuje to, co najważniejsze. Narzędzia, chleb

i klucze do Rauhali. Wszystko tam, gdzie być powinno, każda rzecz na swoim miejscu. Pudełko znajduje od razu, ale naboje wypadają mu z drżącej dłoni. Nie słyszy, gdzie się potoczyły. Na podłodze leży poczwórna warstwa derek i chodników, dla ocieplenia poznosił tu z Rauhali każdy szmaciak. Pełznie więc w mroku, maca wkoło, ale nic nie znajduje. Kroki słychać teraz tuż za aittą. Ktoś idzie powoli, jak myśliwy tropiący zwierzynę. Dał sobie spokój z nabojami i skrada się na czworakach w stronę piecyka, gdzie powinna stać siekiera. Maca wzdłuż ściany z grubych bali, ale tam jej nie ma. Uj, psiakrew – chyba zostawił siekierę przy saunie. Pamięta, że gdy już narąbał drew, oparł ją o schodki. A odgłos kroków słychać tuż za węgłem – jak wejdą teraz, to koniec. Nie zamknął się na klucz, nie zaryglował, a ma tu wszystko, czego człowiekowi trzeba. I nikt mu tego nie odbierze. A może przyszli po niego? Nigdzie nie pójdzie. Dzień sądu, myśli, kiedy pełznie po derkach z powrotem. Lars-Erkki Svanberg nie boi się żywych. Tylko umarłych z Rauhali. I piekielnego ognia. Bierze więc strzelbę, niezaładowaną, i wstaje mozolnie. Grzbiet ma zgięty i nogi zdrętwiałe, ale w kompletnym mroku rusza ku drzwiom i jednym pchnięciem je otwiera. Do środka wpada słaba śnieżna poświata. Wytęża wzrok, wsłuchuje się w świst wiatru. Śnieg leży cichy, nikt się teraz nie rusza. Powoli schodzi po czterech stopniach na ziemię. Właśnie chce unieść strzelbę i się rozejrzeć, gdy na śnieg pada cień ludzkiej postaci, słychać czyjś oddech. Kogoś, kto stał tam i czekał za drzwiami skulony, gdy on je otworzył. Odwraca się szybko i widzi człowieka bez twarzy, spod kominiarki świecą tylko szatańskie oczy. Strach wykwita jak opar nad czarną czeluścią, a on potrząsa swoją strzelbą. „Idźcie precz, przeklęci. Uchodźcie przed gniewem… sprawiedliwy sędzia… smażyć się będą wasze grzeszne dusze… szatańskie łajno… nic, tylko szatańskie łajno”. Wtem widzi ramię unoszące się nad jego głową. Cień narzędzia. Jezu, przemyka mu jedyna myśl, znaleźli siekierę. A potem w Rauhali znów zapada cisza.

Przekręciła klucz do mieszkania. Dwa obroty, jak pamiętała ręka, dwa obroty, żeby mieć pewność, że zamek jest porządnie zamknięty. Smród uderzył ją w nozdrza. Cofnęła się, wstrzymując oddech. Poczuła woń ekskrementów i zgniłych odpadków. Stęchlizny i samotności. I zaschniętej uryny. Katrine przycisnęła szal do twarzy i wstawiła walizkę do sieni. Szybko przymknęła za sobą drzwi. Nie chciała, by ten zapach rozszedł się po klatce schodowej. Sąsiedzi zaczęliby się zastanawiać, co ona tu robi. Czemu nie mogła zjawić się wcześniej? Na podłodze leżały listy i reklamy zgarnięte w bezładne sterty. Zobaczyła dobrze znaną komodę imitującą rokoko, tkane tapety w brązach i różach, nigdy niezmieniane, i półkę na kapelusze ze starą futrzaną czapką mamy. Na ścianie wisiał kalendarz, który Katrine przysłała mamie na Gwiazdkę z Londynu, z motywami z Tate Modern. Nikt z niego nie zerwał ani jednej kartki. Czas stanął. Przyjechałam od razu, jak tylko zadzwonili, mówiła sobie – ta mowa obrończa kołatała się jej w głowie, gdy przechodziła z pokoju do pokoju, otwierając okna na oścież. Mieszkam w Londynie. Nie mogę latać do domu co tydzień, żeby odwiedzić mamę. Dlaczego Ante nie mógł się nią zająć? Mam przecież brata, mam, do cholery, brata, który mieszka trzy kilometry stąd. Nie mogę wziąć na siebie całej winy. Przysiadła na krześle w kuchni i zagapiła się na kilka przypalonych resztek leżących dokoła tostera. Co to jest? Mortadela? W szpitalu powiedzieli jej, że Ingrid Hedstrand jest niedożywiona, co przypuszczalnie jeszcze pogorszyło demencję. To któryś sąsiad ich zaalarmował. Drzwi do mieszkania stały otworem, Ingrid leżała na podłodze, nie była w stanie się podnieść. Noga to jeszcze nie był wielki problem. Ale w szpitalu stwierdzili u niej starczą demencję typu alzheimerowskiego. Niewykluczone, że Ingrid Hedstrand miała też mały udar mózgu. Teraz ustala się zakres niezbędnej pomocy medycznej. Przepraszam, mamo, że mnie tu nie było. Przepraszam, że nie wiedziałam. Przez długą chwilę siedziała na narożnej sofie w pokoju dziennym i płakała. Zdawało jej się, że widzi tu mamę, śmieszne drobne scenki. Jak siedzi na sofie, zawsze na samym skraju, i robi na drutach rękawiczki, zerkając na włączony telewizor, albo dzierga szydełkiem jakiś szalik czy wdzianko, nieważne, jaki leci program, zawsze z jakąś robótką. Wieczorem filiżanka „srebrnej herbaty” i kanapka z chrupkiego chlebka. „Srebrna herbata”! Czy to nie sama woda z cukrem? Wieczorami przebierała się w swoją jasnozieloną podomkę, żeby nie niszczyć ubrania bez potrzeby. I te włosy, zawsze starannie nawinięte na wałki, kiedy szła do łóżka, makijaż nakładany z rana, gdy wychodziła do apteki. Katrine pamięta, że zawsze chciała mieć młodszą mamę, choć nie pamięta już, dlaczego to było takie ważne. Za oknem zapadł szary zmierzch. Wyszła na balkon i długo stała w wilgotnym chłodzie. Patrzyła na to przedmieście. Månadsvägen, Västerby, Jakobsberg[3]. Kraj lat dziecinnych, który był polem rozciągniętym między drogami a blokowiskami, tonącym w śnieżnej brei i błocie. Czy tam nie było zawsze grząsko – błoto chlapało na dżinsy? To tamtędy chodziła z domu na skróty do szkoły, tam chłopcy z klasy nacierali jej twarz śniegiem. Wąchała klej za salą robót ręcznych i pierwszy raz macała się z Jojjem. Cały jej okres szkolny leżał po drugiej stronie pola, jakby w szeregu – płaskie budynki podstawówki aż do liceum, gdzie spędziła więcej dni, niż komukolwiek chciałoby się zliczyć. Na uroczystym zakończeniu upiła się wstrętną mieszanką domowej roboty ze zlewek podkradanych z szafki Ingrid; obudziła się potem w cudzym łóżku, miała mdłości, a w głowie tylko jedną myśl. Wolna.

Ścieżki na polu krzyżowały się ze sobą, jednak wszystkie prowadziły w końcu do centrum, do kolejki podmiejskiej, szansy na ucieczkę. Do dworca Sztokholm Centralny – siedemnaście minut. Nigdy nie zamierzała tu powrócić. Wciąż stała na balkonie, pomimo że marzła, i próbowała przywołać jeszcze raz tamto uczucie. Że wszystko jest przed nią, że wszystko jest możliwe. Ale tym razem jej się nie udało. Od ośmiu lat mieszkała w Londynie. Pracowała jako dziennikarka, freelancerka. Przez pierwsze lata płaciła frycowe, robiąc tanie chałtury o Szwedach na emigracji, ale cały czas snuła ambitne marzenia, że jakoś uda jej się tam ustawić. Przeprowadzała się z mieszkania do mieszkania, robiła wszystko, byle zaczepić się na stałe, w końcu los się do niej uśmiechnął i złapała kontrakt korespondentki Echa dnia[4]. A potem poznała Alastaira. Psychoterapeutę z własną praktyką na Harley Street – co za przypadek, że się spotkali, na imprezie, znajomy jej znajomego. Mijało właśnie pięć lat, odkąd po raz pierwszy zaprosił ją do swojego mieszkania w Harley House, budynku z wieżą i z własnymi portierami przy Marylebone Road – już sam adres sprawiał, że ludzie unosili brwi: „No, no”. Muszę się wziąć w garść, pomyślała i zacisnęła ręce na prętach balkonu. Zimna stal wcięła się w dłonie, zmroziła jej palce. Powiadomiono ją tuż po Bożym Narodzeniu. Muszą obciąć dwadzieścia etatów. Jej kontrakt z radiem nie zostanie przedłużony. Pensja za ten miesiąc była już ostatnia. Nie zdążyła nawet rozejrzeć się za czymś innym, kiedy dotarła do niej wieść o kolejnej katastrofie. Katrine weszła z powrotem do mieszkania. Musi od czegoś zacząć. Od najgorszego, zaczynaj zawsze od najgorszego, czy nie tego uczyła ją mama? W sypialni pod łóżkiem znalazła zwiniętą w kłąb bieliznę pościelową. Sztywną od zaschłych ekskrementów. Zatkała sobie nos, kiedy wciskała ją do plastikowej torby. Była za mała. Przeszukała szafy i szuflady i znalazła czarny rulon worków na śmieci. Wepchnęła wszystko, zawiązała worek i wyrzuciła go do zsypu na klatce schodowej. Śmierdziało także w łazience. Na wierzchu w koszu na pranie leżało parę czystych, starannie złożonych ręczników. Pod nimi kilka poplamionych koszul nocnych. Oderwała jeszcze jeden worek i zobaczyła dwa kroki przed sobą mamę, jak zrozpaczona kładzie czyste ręczniki na wierzchu, aby ukryć swój wstyd. Wyobraziła sobie ten lęk, gdy rozsypuje się własne „ja”. Przechodzi się z pokoju do pokoju – i już się zapomniało po co. Katrine umyła ręce, wyszorowała je aż po łokcie. Następnie wzięła się do poczty. Usiadła przy kuchennym stole, otwierała i sortowała koperty, w końcu poczuła, że się uspokaja. To były proste, konkretne katastrofy – sprawy do załatwienia. W tym była dobra – papiery, cyfry, analiza. Znalazła przypomnienia o rachunkach niepłaconych od paru miesięcy, pisma grożące sądową windykacją oraz siedem monitów z biura komornika. Jej mama zawsze płaciła rachunki na dwa tygodnie przed terminem, aby pokazać wierzycielom, że kto jak kto, ale ona nikomu nie będzie nic dłużna. Teraz jej skrupulatny domowy budżet zamienił się w pierwszy krąg dantejskiego inferna. List z Centrum Maklerskiego miała już wrzucić do torby z reklamami, kiedy przypadkiem spojrzała na adres. Odbiorcą była „właścicielka posesji” Ingrid Hedstrand. Katrine rozerwała kopertę i czytała tych kilka zdań raz po raz, wciąż od nowa. „Ponieważ oferentowi bardzo zależy na kupnie posesji…” Posesji? Jakiej znów posesji? Ingrid Hedstrand mieszkała w lokalu przy Månadsvägen w Jakobsbergu, odkąd te bloki zbudowano w 1961 roku. Ile mogła zarabiać w aptece, tego Katrine nie wiedziała, ale na pewno nie stać jej było na żadną daczę. Katrine nosiła tanie spodnie z domu sprzedaży wysyłkowej, podczas gdy wszyscy inni dostawali dżinsy Gul & Blå, każda najmniejsza piętka sera, opakowana w folię, lądowała z powrotem w lodówce, przypalone

bułki to też były bułki. Przeczytała list jeszcze raz. Posesja, którą oferent tak bardzo chciał nabyć, leżała w Kivikangas, w gminie Haparanda. Kivikangas to była wieś, w której mama się urodziła. Katrine odchyliła się do tyłu na niewygodnym krześle, przymknęła oczy. Mogłaby wskazać to miejsce na mapie, wysoko, na samej północy Norlandii i na prawo, na wschód, tuż przy niebieskiej wstążce granicznej rzeki między Szwecją a Finlandią. W połowie podstawówki przestała już pytać, czyby nie mogły tam kiedyś pojechać. Na ścianie w klasie wisiała mapa, na której dzieci mogły zaznaczać szpilkami miejsca, gdzie kiedyś były, a potem pani im opowiadała, jaki kwiatek jest godłem danego regionu, co jest stolicą województwa i jakie są tam góry i rzeki. Katrine bardzo chciała wbić szpilkę tak wysoko, ale Ingrid powtarzała, że ich na to nie stać. Nie za bardzo rozumiem, co ty byś chciała tam robić. Mówiła zawsze powoli i do przesady starannie, nie zaniedbując w zdaniach najmniejszego słówka. Możemy chyba odwiedzić rodzinę, próbowała Katrine, bo słyszała, że inne dzieci to robią w wakacje albo w Boże Narodzenie. Nie mamy krewnych, którzy by czekali na nasze odwiedziny, mówiła jej mama, nic tam nie zostało. Katrine wpatrywała się w kwotę, jaką oferent gotów był zapłacić za ów dom, którego nie było. 1,1 mln kr. Poniżej doprecyzowano za pomocą zer: 1100000. Sięgnęła głębiej w stertę nieczytanej poczty. Nie był to najwyraźniej pierwszy list. „Ponieważ nie dostaliśmy od Pani odpowiedzi na nasze wcześniejsze oferty…” Znalazła jeszcze trzy białe koperty wysłane z Centrum Maklerskiego Luleå AB. To jakaś pomyłka, pomyślała. Przecież to niemożliwe.

Ingrid Hedstrand leżała na oddziale geriatrycznym, w czteroosobowej sali. Spuszczone żaluzje, pogaszone lampy. Było dopiero po ósmej, ale tutaj zapadła już noc. Katrine weszła po cichu i ostrożnie podniosła krzesło u nóg łóżka. Postawiła je u wezgłowia i usiadła. – Mamo – szepnęła. Coś jak trzepot motyla pod powieką. Dłoń ruszyła po kołdrze. Katrine ujęła ją w swoją i poczuła uścisk mamy. – A to teraz przyszłaś? – Przecież już byłam przed południem, mamo, przyniosłam ci miętową czekoladę, przyjechałam najszybciej jak mogłam, nie pamiętasz? Ingrid usiłowała usiąść na łóżku, lecz osunęła się z powrotem. Była tak wychudzona. Mizerna dłoń jak z pergaminu. To moja mama, mówiła sobie Katrine, próbując dojrzeć ją poza zmarszczkami. Człowiek, który powinien być mi najbliższy na świecie. – Wybacz mi, że cię obudziłam, ale muszę cię o coś zapytać. Jej siwe włosy leżały rozsypane na poduszce, już nie loki. Tylko proste kosmyki. Powinni mieć tu fryzjera, pomyślała Katrine, ona nie musi tak wyglądać. Ta Ingrid, która zawsze farbowała sobie włosy na mahoniowy brąz, zawsze tak dbała, by wyglądać ładnie. – Musimy porozmawiać o domu w Kivikangas, mamo. Wzrok Ingrid zatoczył krąg po sali. Jakby ją ogarnął lęk. – Mamy już iść? – Czemu nam nigdy nie mówiłaś, że masz dom? Katrine przyłożyła ostrożnie dłoń do policzka mamy. Był zimny. Zajrzała jej w oczy, ale nie do końca, bo zasnuwał je jakiś całun, jakby ona sama zapadła się trochę głębiej w sobie. Anders, brat Katrine, także nie słyszał nic o żadnym domu. Zadzwoniła do niego i opowiedziała o listach z agencji maklerskiej. Ostatnia oferta wynosiła 1,3 miliona koron. Makler zinterpretował milczenie Ingrid Hedstrand jako próbę targu i z każdym listem podwyższał sumę. Według ostatniej deklaracji podatkowej mamy wartość domu podlegająca opodatkowaniu to trzydzieści sześć tysięcy. Katrine przekopała wszystkie szuflady w mieszkaniu i w końcu znalazła akt własności, spis inwentarza, deklaracje, wszystko. Było tam napisane czarno na białym, że Ingrid Hedstrand odziedziczyła nieruchomość w 1974 po zmarłej pannie Siri Kankanrancie. Dom miał siedemdziesiąt osiem metrów kwadratowych, działka – dwa tysiące czterysta trzydzieści dwa. Ingrid była wymieniona jako jedyna krewna w linii zstępnej. Katrine próbowała zajrzeć w oczy mamy i czuła się oszukana. – Ktoś chce kupić twój dom, mamo. Rozumiesz, co mówię? Chcą za niego zapłacić nie wiadomo ile, i co mam im odpowiedzieć? Jęcząca skarga z jednego z pozostałych łóżek w sali, cholera, zaraz wszystkie kobiety się obudzą. Katrine została wpuszczona, pod warunkiem że nie będzie przeszkadzać. – No, czas nam już iść – powiedziała mama głośno i wyraźnie. Jej wątłe ciało dźwignęło się i usiadła. Katrine siegnęła po kubeczek z sokiem stojący na nocnym stoliku. – Chcesz może się napić? Mama odtrąciła jej dłoń, aż czerwony sok chlapnął na pościel. – Ależ proszę cię, mamo, nie możesz teraz nigdzie iść. Jesteś w szpitalu. Zaczęła ciągnąć Katrine za rękę. – Onko se täällä? – Katrine oswobodziła się i wbiła wzrok w to delikatne ciało, półsiedzące na łóżku, obce słowa płynęły z jej ust. Przetoczyła się przez nią lodowata fala.

Staruszka wyciągnęła ręce, znów wczepiła się w ramię Katrine jak małymi ostrymi szczypcami. – Proszę cię, mamo, uspokój się. – Onko se täällä nyt? Onko se tullu? To brzmiało jak fiński, to musiał być fiński. Ingrid Hedstrand nie mówiła nigdy po fińsku. Oszalała, pomyślała Katrine, moja mama oszalała, a to jest już ponad moje siły. – Co ty mówisz? Mów do mnie po szwedzku, żebym cię rozumiała. – Próbowała pochwycić jej spojrzenie, lecz oczy mamy błądziły, nie widząc. – Se lupasi tulla mutta se ei tullu. Wołała teraz głośno i wykręcała ciało tak, że Katrine musiała ją przytrzymać. – Jestem Katrine, mamo – powiedziała, powstrzymując się od płaczu. – Nie widzisz, że to ja, Katrine? Sąsiadki w łóżkach zaczęły się ruszać. Katrine przycisnęła czerwony guzik. Gdy się zjawiły kobiety z personelu i dały mamie coś na sen, gdy znów spokojnie spoczęła w łóżku, z włosami rozpostartymi na poduszce i dłońmi splecionymi pod kołdrą, gdy oddychała już miarowo i spokojnie, cichutko, ledwo dosłyszalnie, wtedy Katrine zapytała, spocona, z łomocącym sercem, czy ktoś przypadkiem nie zrozumiał, co jej mama próbowała powiedzieć. Salowa była z Erytrei, jej pomocnica pochodziła z Filipin, ale pielęgniarka urodziła się w Helsinkach. – Czy przyjechał, pytała, czy jest tutaj? Miał przyjechać, ale nie przyjechał.

A teraz było minus dwadzieścia siedem. Stara kobieta wydawała się pewna tego, co mówi. Svanberg zimą zawsze palił co wieczór, twierdziła, od listopada aż do wiosny, dopóki lody nie puszczą. Z kuchennego okna w domu Anny Haary wyraźnie widać saunę w dole nad rzeką, zwłaszcza teraz, kiedy nie zasłaniały jej zarośla. Więc dobrze wiedziała, że w saunie Rauhali przez dwa wieczory nikt nie palił. Właśnie dlatego Anna Haara zadzwoniła do Thorego Palo, choć było już późno. – Przecie lepiej nie ściągać policji aż hen z Haparandy – powiedziała mu przez telefon. – Jak się okaże, że to nic takiego. – Prawda – przyznał, bo miała wszak rację. Ci w Haparandzie i tak mają dość roboty z tą reorganizacją i diabli jeszcze wiedzą z czym. Thore Palo założył okulary do czytania. Pomyślał, że stara pewnie martwi się na zapas, ma już swoje lata, stuknął jej przecież ósmy krzyżyk i może jej się mylić dzień w tę czy dzień we w tę. Spojrzał na swój cyfrowy termometr, który dostał na gwiazdkę od wnuka i który pokazywał temperaturę i wewnątrz, i na zewnątrz. Stara miała rację. Było minus dwadzieścia siedem. – A jak już mamy tu na miejscu policjanta – dodała Anna Haara. – Dzisiaj już nie tak bardzo policjanta – rzucił Thore, zadowolony jednak, że tak pomyślała. Jedenaście lat na emeryturze, a wciąż o nim mówili „policjant” i wciąż zdarzało się, że ludzie ze wsi dzwonili z pytaniem o radę, a czasem nawet, by coś zgłosić. Ostatnio latem musiał jechać z interwencją do dwóch starych braci, którzy się pobili. – Pewnie, że mogłabym pójść sama – powiedziała Anna Haara – ale ja tam już wolę nie chodzić. – Mogę pojechać, nie ma sprawy. Thore ubrał się ciepło i podjechał pod Rauhalę quadem. Przy okazji odśnieżę drogę staremu, pomyślał. Jak się okaże, że to nic takiego. Zostawił pojazd na skraju drogi, poczuł, jak mróz szczypie w policzki. Nieźle jest tak wyjechać. I mieć jeszcze powód. Stare domostwo stało opuszczone. Spostrzegł, że dom mieszkalny też już zaczął chylić się ku ziemi, mniejszy budynek, kuchnia letnia, pochylał się od dawna, a dach obory dawno się zawalił. Szkoda takiego pięknego gospodarstwa. Pamiętał, jak to kiedyś było, chmara dzieciaków, a teraz tyle gospodarstw zostawiono na łasce losu. Niszczały powoli lub kupowali je na dacze ludzie ze Sztokholmu, pozwalający brzegom rzeki z powrotem zarastać chaszczami. Ale Rauhali nie mógł kupić nikt, przynajmniej dopóki mieszkał tu Lars-Erkki Svanberg. Brnąc w śniegu, dotarł do aitty. Nie zauważył żadnych śladów. Widać Svanberg od paru dni nie wychodził, ale nie było w tym właściwie nic nadzwyczajnego. Stary trzymał się na uboczu, odludek, trochę dziwak, w każdej wsi jest ktoś taki. Ubiegłej wiosny groził Annie Haarze strzelbą, gdy przyszła, by go poczęstować tortem kanapkowym, który jej został po osiemdziesiątych urodzinach. Nie dziwota, że Haara nie miała ochoty znowu się tam wybierać. Thore zastukał w drewniane drzwi. Odczekał i znów załomotał. Potem przycisnął klamkę i szarpnął. Wszedł do środka, jak to jest w zwyczaju w Tornedalen[5], gdy drzwi nie są zamknięte. Zawołał w nieprzenikniony mrok. – Svanberg? Tu Thore Palo. Svanberg, jesteś tam? W środku było poniżej zera. Mróz wdarł się tu przez ściany z bali. Chwilę potrwało, nim te jego cholerne niewydolne oczy przyzwyczaiły się do mroku, ale śnieg rzucał trochę bladej poświaty, więc gdy zobaczył tłumok na podłodze, wiedział od razu, kto tam leży. To samo palto i te same ciężkie buty, które Lars-Erkki Svanberg nosił zawsze, gdy od wielkiego dzwonu pojawiał się we wsi.

Po twarzy nie mógłby rozpoznać. Już jej nie było. Głowa została rozłupana na dwoje, ciosem między oczy. To, co kiedyś było twarzą Larsa-Erika Svanberga, teraz zwisało w strzępach. Thore nie mógł odróżnić, gdzie są usta, gdzie broda, bo wszystko powyżej szalika tonęło we krwi, zakrzepłej i poczerniałej, do tego szron pokrywał krew i włosy, których grube strąki przymarzły do podłogi. Thore uchwycił się framugi drzwi i wyszedł tyłem, potknął się na schodkach i zdążył tylko podeprzeć się rękami w lodowatym śniegu. Trząsł się na całym ciele, gdy próbował wstukiwać te cholerne klawisze komórki, którą dostał od wnuka. Czterdzieści osiem minut później przyjechał samochód z Haparandy. Thore siedział zmarznięty na schodkach do aitty. Nie potrafił się zmusić, żeby wejść do środka, nie ruszył się z miejsca. Łzy zostawiły mu na policzkach paski lodu. – Herra jumala – jęknął, gdy młody policjant prowadził go do samochodu – widziałem go, jak finiszował po piętnastu kilometrach w Boden. Widziałem, jak dobiegł do mety.

– Ty masz pojęcie, ile tam teraz domy kosztują? Anders Hedstrand miał spoconą szyję. Przybrał na wadze i wyraźnie podtatusiał, więc Katrine wzdrygnęła się na myśl o sobie, choć była młodsza od niego o pięć lat. – Tylko idiota by nie sprzedał – powiedział i ciężko klapnął na narożnej sofie. Zlustrował pokój, nieświadom, ile się naharowała przy sprzątaniu; zatrzymał wzrok na starym zegarze z ciemnego drewna, z wahadłem, które już się nie ruszało. Wskazówki znieruchomiały za dwadzieścia dwunasta. Kiedy Katrine próbowała go nakręcić, przemknęło jej pewne wspomnienie. Mama trzymała swoją rękę na jej dłoni, kiedy Katrine obracała kluczyk. Był to jeden z niewielu przedmiotów, jakie zostały Ingrid z rodzinnego domu, to tykanie, głuchy dźwięk wybijanych godzin. Godzina za godziną, rok za rokiem. Dźwięk, przy którym i ona, i Ante[6] nauczyli się raczkować i chodzić. – Nie możemy go sprzedać – powiedziała. – To nie nasz dom. Jej brat westchnął ciężko. – Nie, to nie nasz dom, ale to jednak my musimy zdecydować. Teraz to my za to odpowiadamy. – Przechylił się do tyłu i splótł dłonie na karku. I kto to mówi, pomyślała, nagle zrobiłeś się taki odpowiedzialny. Nie powiedziała jednak ani słowa. Nie miała siły na więcej szarpiących nerwy oskarżeń i kłótni. Czemu nie odwiedzałeś mamy częściej? A czemu ty nie odwiedzałaś? To jego żona Gunilla najczęściej tutaj bywała, parę razy w tygodniu, i pomagała teściowej robić zakupy i sprzątać, pomagała we wszystkim. Anders nie chciał zrozumieć, jak źle zaczyna być z mamą, a ona nie chciała się zgodzić na dochodzące opiekunki z gminy. Poradzi sobie sama, tak jak zawsze. Co miałem zrobić, zmusić ją? A Katrine też coraz krócej rozmawiała z nią przez telefon: jak dziennikarka z Echa dnia zdawała sprawę ze swojego życia w minutę trzydzieści. Spojrzała z ukosa na brata. Ante umknął jej wzrokiem i podrapał się po karku; wydawał się za duży na tę sofę, na cały ten pokój, nie mógłby sobie najzwyczajniej pójść? Wynieść się z jej życia? Ucieleśniał sobą to wszystko, od czego uciekła, to uczucie, że życie jest z góry zaprogramowane. Mając dwadzieścia lat, zatrudnił się na stałe jako monter obwodów drukowanych w firmie Philips Elektronikindustri AB. Od tamtej pory fabryka wielokrotnie zmieniała właściciela, obecnie nosiła nazwę Saab Teletronics, ale Ante wciąż tam pracował. Ostatnio awansował na kierownika projektu przy wdrażaniu elektronicznej rejestracji rozrachunków z dostawcami. Alleluja! Musiał powtórzyć to trzy razy, zanim się zorientowała, że powinna mu pogratulować. Ich mama zawsze była dumna z osiągnięć syna. Z dwójki jego dzieci i Willi Gunilli. (Serio. Naprawdę nazwał swoją willę imieniem własnej żony). Co o tym sądził ich tata, nigdy się nie dowiedzieli. Wyjechał do Sandviken na jakieś prace montażowe, kiedy Katrine miała cztery lata, i nigdy nie wrócił. Trzy lata później dostali zawiadomienie, że zginął w wypadku przy pracy. Jego nowa żona nie życzyła sobie żadnej wiązanki kwiatów na pogrzebie. Katrine w ogóle ojca nie pamiętała. – Milion trzysta tysięcy za jakąś ruderę – powiedział Ante – taka szansa więcej się w życiu nie powtórzy. Może ty jesteś przy forsie, ale my mamy pożyczki i raty. Katrine wyjrzała przez okno. Czy Saab Teletronics też zmierza ku upadkowi, podobnie jak Saab, czy to całkiem inna liga? Jakieś dziecko w czerwonym kombinezonie wspinało się na szczyt brudnej kupy śniegu, siadało i zjeżdżało z niej na pupie. Czuła niemal twardość ubitego śniegu, żwir, kiedy lądowało się na dole. – Ten dom musiał znaczyć dla mamy bardzo wiele – powiedziała – skoro go nie sprzedała przez tyle lat.

– Gdyby tak bardzo go lubiła, toby tam chyba kiedyś pojechała. Zauważyła drgania koło jego ust, napięte szczęki, gdy zaciskał zęby. Strumień czułości przebiegł przez jej ciało. Brachol. Niedługo pozostaną tylko oni dwoje. – Tak czy owak, ta sprawa spadnie przecież na mnie – ciągnął dalej. – Bo ty chyba wracasz do Londynu? – No pewnie, że wracam. – I tak czy owak, to my go dostaniemy w spadku. – Ona jeszcze żyje. – Wiem, kurwa, że żyje. – Ante uderzył dłonią w stół i wstał. – Przestań przekręcać każde moje słowo i tylko ciągle się wymądrzać. Zniknął w toalecie, trzaskając za sobą drzwiami. Katrine przysiadła na narożnej sofie. Chociaż mebel zajmował pół pokoju, wydawał się za ciasny, by pomieścić ich oboje. Sięgnęła po papiery na stole, te coraz wyższe oferty z Centrum Maklerskiego w Luleå. Ante zakaszlał i spuścił wodę w toalecie, podczas gdy w słuchawce rozlegały się sygnały połączenia. Makler nazywał się Jerker Nyberg. Głos miał wysoki jak chłopięcy sopran. – O, świetnie, właśnie się zastanawiałem, czy uda nam się nawiązać z państwem jakiś kontakt. – Ingrid Hedstrand jest niestety chora, więc teraz ja reprezentuję jej interesy. – Katrine przybrała ton, jakiego używała, umawiając się na wywiady z politykami. Zawsze się bała, że przejrzą ją na wylot, nawet przez telefon. – To znaczy ja i mój brat – dodała, kiedy Ante z powrotem wszedł do pokoju. Pokazała mu list od maklera, a on natychmiast się rozchmurzył. – Chcieliśmy się tylko dowiedzieć, czy oferta jest wciąż aktualna. – Jak najbardziej – zapewnił makler skwapliwie. – Jak najbardziej. – Ale my jeszcze nie wiemy, czy chcemy go sprzedać. Mamy tylko parę pytań… – Jestem upoważniony do negocjowania ceny – wtrącił makler – jeżeli ostatnia oferta państwa nie satysfakcjonuje. – Kim jest ten chętny nabywca? – spytała Katrine. – Dlaczego go interesuje akurat ten dom? W słuchawce zapadła cisza. Makler po drugiej stronie odchrząknął. Anders zmarszczył czoło i szepnął: – No, powiedz, że jesteśmy zainteresowani. – Nabywca pragnie pozostać anonimowy – powiedział Jerker Nyberg. – Wszelkie kontakty tylko za moim pośrednictwem. Mam pełny mandat do przeprowadzenia tej transakcji. – Muszę przedyskutować sprawę z bratem. – Milion pięćset tysięcy – rzucił makler. – Zadzwonimy. Rozłączyła się i odłożyła słuchawkę. – Co powiedzieli? Katrine wpatrywała się w niego bez słowa przez pół minuty, nim wreszcie wydobyła z siebie kwotę. – Jasny gwint. – Ante aż chwycił się za głowę i opadł z powrotem na sofę. – Moglibyśmy wyremontować za to dom… – Powstrzymał się i zmienił ton na jakby proszący, wywołujący nieprzyjemne ciarki. – A mama już i tak nie ma z niego żadnego pożytku. – Nie możemy przecież sprzedać domu, którego nawet nie widzieliśmy. Nic o nim nie wiesz, nawet jakiego jest koloru, jaki jest z niego widok.

– A co, według ciebie mamy się tam wybrać, żeby zobaczyć ten widok? Ja nie mogę zostawić tutaj wszystkiego, ot tak sobie. – Ja mogę pojechać – powiedziała. – Do Kivikangas? – Spojrzał na nią, zdziwiony. – Ale ty chyba nic nie wiesz o domach? – A skąd ty wiesz, co ja wiem o domach? – A tam w Londynie nie czeka na ciebie robota? Wzruszyła ramionami. – Akurat mam spokojny okres – oznajmiła. – Obskoczę to w parę dni. Jak ty zajmiesz się mamą.

Samotność była nieznaną istotą. Samemu słyszeć własny oddech. Aleksiej Szaporin przechytrzył swoich ochroniarzy i wymknął się przez labirynt podwórek. Myśleli teraz, że leży chory w swoim mieszkaniu nad brzegiem Newy, podczas gdy on w istocie stał ukryty w wykuszu pewnej kamienicy przy Rubinsteina, skąd mógł wyglądać na ulicę. Dzieliły ich od niego dwie petersburskie rzeki. Już nigdy więcej nie powierzy swego życia takim kazłom, głuptakom. Rozpoznał czarne auto, które odbiło od strumienia samochodów i zajechało pod bramę, poznał wysiadających z niego ochroniarzy. Ci faceci nie ukrywali swoich tatuaży, na ich widok przechodnie zaraz przyśpieszali kroku, by jak najprędzej się oddalić, podczas gdy chmury spalin z aut w godzinach szczytu wzbijały się do góry, aby zmieszać się z chmurami nad Sankt Petersburgiem. Potem błysnęła jasna czaszka, gdy z tylnej części auta wysiadł Dima, jego przyjaciel, jego wspólnik, wielki biznesmen Dmitrij Olegowicz Rykow, który w ostatnich latach tak pofolgował swojej tuszy, że poruszał się już niezdarnie. Ochroniarze patrzyli w ślad za nim, gdy wchodził do bramy, ostatni raz rozejrzeli się po ulicy, po czym wsiedli z powrotem do wozu. Kobieca figurka na grillu royce’a zjechała pod maskę, Spirit of Extasy z dwudziestoczterokaratowego złota, co oznaczało, że kluczyk został wyjęty ze stacyjki. Faceci mieli czekać w samochodzie, podczas gdy Dima sam wszedł do budynku, tak samo jak w ostatni czwartek, gdy odwiedzał swoją kochankę przy ulicy Rubinsteina, nieświadom, że jest obserwowany. Aleksiej szybkim, cichym krokiem przemierzył puste mieszkanie i wyszedł na klatkę schodową. Wtopił się w cienie, trzy stopnie wyżej na następnych schodach, gdzie był niewidzialny dla tego, kto nadchodził z dołu. Przyjaciel szybko staje się wrogiem, który wie o tobie za wiele. Ten stary bałwan koniecznie musiał się pochwalić. Kochanka była baleriną w Teatrze Maryjskim, ale teraz tańczyła tylko dla Dmitrija Olegowicza! I to jak tańczyła! Aleksiej mógł wyczuć podniecenie nadchodzącego przyjaciela jak drugi puls we własnych żyłach. Więc to naprawdę pech, że winda jest nieczynna z powodu przeciętego kabla. Słyszał, jak Dima klnie dwa piętra niżej, głośne walnięcia w przycisk windy. Coś takiego wywołuje złość i irytację, lecz bynajmniej nie budzi podejrzeń. To stary Petersburg, z ciemnymi zaułkami, podwórzami i bramami jeszcze z czasów sprzed rewolucji. Drzwi prowadzące w różne strony, labirynty, gdzie człowiek mógł zniknąć. Winda, zamontowana w czasach stalinowskich, której nikt nigdy nie naprawiał, bo elektrykowi zawsze coś wypadało. Aleksiej wsunął dłoń pod połę marynarki, tej taniej, którą kupił w domu towarowym, żeby nie można było pójść jej tropem. Na krótki moment dopuścił do siebie obraz kochanki Dimy. Jak tam leży, miękka i naga, trzy piętra wyżej, i wije się, żeby ją jebać z każdej strony, i krzyczy z bólu, i woła o jeszcze. Pożar mu eksplodował z krocza i wyostrzył wszystkie zmysły. Zacisnął palce na rękojeści pistoletu. Słyszał kroki Dimy na schodach między pierwszym a drugim piętrem, sapanie i mamrotanie, gdy klął pod nosem na fachowców, którzy wciąż żyją w sowieckiej rzeczywistości i robią wszystko na odwal. Strzał trafił go w środku zdumienia. Gdy się wytrzeszcza oczy i rozumie, że to koniec. Otwarte usta, słowa – jego ostatnie. – Co ty tu robisz, Alosza… bracie…? Rzężenie. I już po wszystkim. Aleksiej chwycił go w ramiona, gdy ten padał. Na głowę trupa założył plastikową torbę, żeby zostawić jak najmniej śladów krwi, i wciągnął ciężkie ciało do mieszkania kupionego wyłącznie w tym celu. Jakieś drzwi

otworzyły się piętro wyżej i równie szybko się zamknęły. Jeżeli któryś z sąsiadów rozpoznał dźwięk strzału z tłumikiem, to zdecydował się natychmiast o tym zapomnieć. Mieszkańcy Petersburga nauczyli się tej lekcji: zamknij oczy i milcz, a przeżyjesz. Zmył z siebie krew i szybko się przebrał. Poplamione ubranie zawinął w plastikową torbę. Potem przeżegnał ciało Dimy prawosławnym znakiem krzyża i opuścił mieszkanie na zawsze. Żaden ślad nie wskazywał na Aleksieja Szaporina. W akcie kupna mieszkania figurował pewien bezrobotny aktor, który przed trzema tygodniami nieszczęsnym trafem wpadł do Newy. Może kiedyś wypłynie, może nie. Tak czy inaczej, sprawa wkrótce ulegnie zapomnieniu. To tylko krótki moment dyskomfortu dla tego, kto owego dnia znajdował się przypadkiem na nabrzeżu Newy. Wyszedł z budynku przy ulicy Rubinsteina przez piwnicę, a potem znalazł się znowu na górze, na jednym z tych ciemnych podwórzy, które śmierdziały odpadkami, i wąskim krętym przejściem wiodły dalej, na następne podwórze i następne, aż wyszedł po drugiej stronie kwartału, gdzie Władimirski Prospekt huczał od ciężkiego ruchu. Cały ten zgiełk. Migrena pogłębiała się od bezsenności, zbyt mocnych dźwięków, świateł i nieznośnych woni. W ostatnich latach zaczął tęsknić za ciszą, z którą kiedyś dorastał. Za milczącymi ludźmi, nocą, kiedy miasto spało. Dał się wepchnąć w tłum ludzi pędzących przed siebie, ku pryncypalnej ulicy, Newskiemu Prospektowi. Nie czekało na niego żadne auto, nikt nie miał pojęcia, kim jest. Nikt nie przypuszczałby, że ktoś taki jak on ucieka w taki sposób. Ubrany w czarną skórzaną kurtkę, jakie często widzi się na przedmieściach, w wełnianą czapkę naciągniętą na uszy, z rękami w kieszeniach, lekko pochylony, szedł jak robotnik wracający z pracy. Ci ochroniarze pewnie ciągle jeszcze siedzą w samochodzie. Wiedział, że ich herszt, Rodia Nasajew, ma wydziargany na ramieniu portret Dzieciątka Jezus. To był tatuaż kogoś, kto urodził się w więzieniu, ale Rodia pozostał mimo to szestiorką, złodziejskim chłopcem na posyłki, służącym worow w zakonie. Jeszcze przez wiele godzin nie odważy się przeszkadzać swojemu bossowi. A kochanka? Ile czasu upłynie, nim taka kobieta podniesie raban, że kochanek się nie zjawił? Czy w ogóle to zrobi? Czy będzie czekać i czekać, aż karty kredytowe przestaną działać? Skręcił szybko w kolejne ciemne podwórze. Do kontenera na śmieci, w którego smrodzie nie chciałoby się grzebać nawet najgłodniejszemu menelowi, wrzucił torbę z ciuchami splamionymi krwią Dimy Rykowa. Newski Prospekt kąpał się w swoim nierealnym świetle. Aleksiej minął jakąś żebraczkę, wtopił się w tłum turystów i uświadomił sobie, że już ostatni raz idzie ulicą, która jest snem Petersburga o wielkości, jego wiecznie kłamliwą nadzieją. „Newski Prospekt kłamie o każdej porze, najbardziej jednak wówczas, kiedy noc spowije go w swe gęste zwoje i zaciemni białe i kremowe mury domów, kiedy całe miasto zamienia się w grzmot i blask…”[7] Blask okien wystawowych rzygających zapachami perfum, buty na szpilkach, wszędzie te buty na szpilkach, których rosyjska kobieta nigdy nie ma dość, butiki czynne całą dobę, nigdy nieśpiący ludzie. Przez szklane drzwi wszedł na stację Majakowskaja, zapłacił dwadzieścia pięć rubli i otrzymał żeton, połknięty zaraz przez maszynę. Bez śladu. Ruchomymi schodami zjechał w meandryczny system tuneli Petersburga, gdzie człowiek mógł zniknąć bezpowrotnie. Huk, łoskot, kiedy pociąg metra rytmicznie wtacza się w tunele. Podmuch powietrza z wentylacji, matowe światło, w którym twarze w wagonie stają się żółtawoblade, a ludzie – wiecznie zmęczeni. Zmienił linię trzykrotnie, zanim w końcu wyszedł z powrotem na powierzchnię. Gdyby ktoś z pasażerów mimo wszystko zapamiętał tego

mężczyznę bez wyrazu, nikt nie potrafiłby ustalić, skąd ani w którą stronę jechał. Na ulicy przed stacją Witebskaja stały babuszki sprzedające skarpetki i parasolki, wiecznie te parasolki i skarpetki, to marzenie o suchym, ciepłym miejscu w mieście, w którym surowa wilgoć ciągnie z ziemi i spada z nieba. Bilet kosztował siedemdziesiąt jeden rubli. Podmiejski pociąg telepał się przez szarość południowych przedmieść, krainę zapuszczonych fabryk i składowisk kontenerów. Były tam przedsiębiorstwa, w których przejmowaniu sam kiedyś brał udział – przy użyciu broni i gróźb czy przez zorganizowane skupy akcji – wyciskali z nich, co się dało, i pozostawiali. Wszystkie te dawne interesy – to poszło tak zawrotnie szybko. Czuł głuchy zew spod ziemi, z ponurych trzęsawisk, na których spoczywa Petersburg, jak wsysa go z powrotem w bagno. Krach rynków finansowych. Bankom zagrażał monitoring, nic już nie było pewne. Po trzydziestu pięciu minutach wysiadł w Puszkinie. Odetchnął jego klarownym powietrzem, wydłużył krok. Snuł mu się po głowie pewien wers starego złodziejskiego prawa, jedna z surowych reguł worow w zakonie. Nie żeby kiedykolwiek musiał przestrzegać praw zrodzonych w sowieckich więzieniach, wykupił się od wszystkich takich rzeczy, poza tym nawet nowi złodzieje w zakonie nie przestrzegają już własnego prawa, ale te wersy jednak wciąż tam są, jak melodia w tle. Własnego więzienia nie będziesz budował. Doszedł do chruszczowowskich slumsów, daleko od pałacu i parków, które były duszą Puszkina. Oto miejsce, gdzie nikt by nie szukał kogoś takiego jak Losza Szaporin, miejsce powszednie i beznadziejne. Czteropiętrowe bloki z szarej zakurzonej cegły, dokładnie takie same w całej Rosji, tu także pogrążały się w ruinie. Aleksiej przekręcił klucz w zamku i wszedł do małej kawalerki z kuchnią, gdzie na stole wciąż leżał ceratowy obrus w kwiaty, pamiątka po pewnej staruszce. Nie było wieszaka, więc rzucił kurtkę na krzesło. Mieszkanko było pozostałością jednego z mniej udanych projektów biznesowych Aloszy i Dimy, Agencji Pomocy Domowej dla Starszych. Starzy ludzie w ramach zapłaty za świadczone im usługi zapisywali agencji w testamencie swoje mieszkania, co wydawało się genialnym pomysłem, wartość nieruchomości bowiem z roku na rok rosła w miliony. Obaj nie wzięli jednak pod uwagę siły ludzi, którzy na własnej skórze przeżyli stalinowski terror i oblężenie Leningradu – ci po prostu nie chcieli umierać. Mieszkanko w chruszczowowskim slumsie było wszystkim, co pozostało po agencji, która podobnie jak tysiące spółek w nowej Rosji pewnego dnia zniknęła, nie spłacając zobowiązań. Na ścianie wisiało radio, przyśrubowane do niej jeszcze za czasów Chruszczowa. Przystosowane do odbioru tylko jednego kanału. Przekręcił gałkę i wszedł do łazienki. Wycisnął z tubki siwą farbkę, a mieszkanie wypełniło się muzyką. Nawet ten nędzny odbiornik nie mógł ukryć urody trzeciego koncertu fortepianowego Prokofiewa. Włosy mu schły w nowym kolorze, podczas gdy on podgrzewał sobie pizzę z zamrażalnika. Potem wrócił do lustra w łazience, nożyczek i golarki. Po półgodzinie był już nieco starszy i źle ostrzyżony. Nie żeby piękny, ale i nie brzydki… co do wieku, nie dało się o nim powiedzieć, że to starszy mężczyzna, lecz z drugiej strony, nie był także młody. Płaszcz: ani drogi, ani tani. Czarna walizka, tak zwyczajna, że wielu ludzi sięgnęłoby po nią, aby ją ściągnąć z półki bagażowej w przekonaniu, że biorą swoją własną. Na koniec spakował paszporty, wszystkie trzy, każdy schował w osobnej kieszeni. Jedyny, jaki pociął na kawałki i spuścił z wodą do rosyjskiej kanalizacji, należał do Aleksieja

Szaporina.

Mknęła na wschód szosą E4 przez nagi, zimowy krajobraz, kompletnie wyprany z kolorów. Pofałdowane białe pola i czarne pnie drzew na tle wypłowiałego nieba. Zaraz na wschód od Kalixu GPS jej pokazał, że ma zjechać z E4 na Björkfors. Droga zrobiła się węższa, domostw jakby przybyło. Mijane drogowskazy odsyłały do zagadkowych miejsc, takich jak Vitvattnet [Biała Woda] i Lappträsk [Lapońskie Bagna], Kattilasaari i Kukkola. Ciężarówka jadąca z naprzeciwka wzbiła tuman śnieżnego pyłu, który zabielił jej pole widzenia. Katrine zwolniła, aż chmura osiadła i znów pojawił się krajobraz, pusty i zmarznięty. Są ludzie, którzy żyją tu z wyboru, pomyślała. Jechała zgodnie ze wskazówkami satelity na Kärrbäck i Tossę, przez pięć ostatnich kilometrów nienaturalnie prostą szosą, aż dotarła do drogi krajowej 99 biegnącej wzdłuż granicznej rzeki między Szwecją a Finlandią. Była już w Tornedalen. Krajobraz spłaszczył się i zamienił w równinę, wyglądał, jakby wznosił się ku niebu. Łąki i brzozy – jak pięknie musi tu być latem, pomyślała i skręciła w lewo, to był ostatni już odcinek drogi do Kivikangas. Według Wikipedii po fińskiej stronie rzeki też jest jakieś Kivikangas, wsie leżały jak swoje lustrzane odbicia, każda we własnym kraju, rozpłatane na dwoje państwową granicą wytyczoną przy zawarciu rosyjsko-szwedzkiego pokoju w 1809 roku. Do momentu narodzin niepodległej Finlandii tam, na drugim brzegu, wraz z ciemną linią lasu na horyzoncie zaczynała się carska Rosja. Katrine podjechała pod zamknięty sklep z samotną pompą benzynową, stanęła i zaczęła rozglądać się za kimś, kogo by mogła spytać. Bezskutecznie. GPS nie chciał nic powiedzieć o zapomnianym, starym, rodzinnym domu jej mamy. Adres, który znalazła, być może nie był nawet adresem. Wysiadła z auta. Mróz szczypał w skórę, nos prawie zlodowaciał. Zastukała do najbliższego domu, w którym paliło się światło – nie było dzwonka. Zaszczekał pies. Ktoś w środku zawołał. – Czego? Katrine odczekała jeszcze chwilę, lecz nie słysząc żadnych kroków, po prostu nacisnęła klamkę i drzwi się otworzyły. – Przepraszam, ja chcę tylko zapytać o drogę – zawołała. Szary pies przydreptał pod próg, ostrożnie obwąchał jej nogi. Był półślepy, z jednym brązowym i drugim jasnoniebieskim niewidzącym okiem. – A kto to? Mężczyzna siedział przy stole kuchennym nad rozłożoną gazetą, miał siedemdziesiąt parę lat, koszulę wypuszczoną na spodnie i brwi sterczące na wszystkie strony. – Chodzi o Svanberga? – spytał, spozierając znad okularów. – Nie, przepraszam – rzuciła Katrine – ja tylko nie wiem, jak mam jechać. Chcę tu obejrzeć jeden dom. – No, a kto to teraz sprzedaje? – Nie, ja nie będę nic kupować – powiedziała i zdjęła czapkę, żeby mógł się jej lepiej przyjrzeć. Starą futrzaną czapkę, którą w ostatniej chwili porwała ze sobą, gdy zrozumiała, że w walizce ma tylko ciuchy odpowiednie na rozmazaną, błotną zimę w Sztokholmie. – To dom mojej mamy. Z tego, co wiem, stoi koło czegoś, co się nazywa Matalaniemi, tu, w Kivikangas. Mam ze sobą numer katastralny… W oku mężczyzny zajarzyła się iskierka. – A czyjaś ty? – zapytał.

Co to w ogóle za pytanie? Jak to: czyja? – Nazywam się Katrine Hedstrand – powiedziała. – Jestem ze Sztokholmu, chociaż teraz mieszkam w Londynie, pracuję jako dziennikarka. – Czyją córką jesteś? – A, mama nazywa się Ingrid Hedstrand, ale ona tu nie mieszkała od dzieciństwa… Zmarszczył czoło, zlustrował ją od stóp do głów. – Ingrid… – powiedział. – A toś ty może córa Kankanranty? – Niee – zaprzeczyła Katrine, zdezorientowana. – Ale moja babka tak się nazywała, ta, która miała ten dom wcześniej… – Znaczy, ty jesteś córka Ingrid, niech no ci się przyjrzę. – Stanął na nogi, sztywny, a mimo to krzepki w jakiś sposób, jakby miał mięśnie utrzymane w niezłej formie. Roześmiał się i podał jej rękę, szeroką i spracowaną. Trzymał jej dłoń w mocnym uścisku. – Tak, teraz widzę. Coś w oczach takiego. Twoja matka miała coś w sobie, trzeba przyznać, ale gdzie mnie tam było iść w zaloty do córy Kankanrantów. Możesz ją spytać, czy pamięta Thorego Palo. Ja wtedy jeszcze smarkacz byłem. No, ale teraz musisz opowiedzieć, co tam słychać u mamy w Sztokholmie. Bo chyba dalej tam mieszka? Katrine gapiła się na niego. Zalał ją nieoczekiwanie potokiem słów i gościnności, jakby była starą znajomą, jakby wiedział, kim ona jest. Iść w zaloty? Jej mama przeniosła się do Sztokholmu, gdy jeszcze była dzieckiem, coś się staremu pewnie poplątało. Wyrwała rękę z uścisku. – Czy to daleko stąd? Chciałabym zdążyć, zanim się ściemni. Wyszedł z nią na ganek i pokazał. Prosto, a potem pierwszą drogą w dół, ku rzece, przy końcu drogi w lewo, a później wypatrywać domu po prawej stronie. – Tylko że ty teraz tam nie wejdziesz – powiedział, gdy podziękowała i z powrotem naciągnęła czapkę. – Za dużo śniegu. Najwyżej jutro chłopak Haary podjechałby traktorem. – Poradzę sobie, dzięki – rzuciła Katrine. Dom stał tam, jakby zamarzł w czasie. Jakieś dwadzieścia metrów od wąskiej drogi spoczywał między pniami brzóz i w zaspie śniegu, którego nawiało aż pod same okna. Naprawdę istniał. Zwykła chata. Dawno temu była zapewne brunatnoczerwona, ale teraz farba się złuszczyła i szron wżerał się w deski. Okienne szyby pokrywał lód. Katrine zrobiła krok przed siebie w nietkniętym śniegu i zapadła się aż po uda. Od razu miała pełno śniegu w butach. Kiedy dotarła na tył domu, czy raczej to był jego front, lał się z niej pot i już nie czuła mrozu, myśląc z wdzięcznością o wszystkich męczących rundach przebiegniętych w Regents Park, które wzmocniły jej mięśnie nóg. Schodki prowadziły na zabudowany ganek, do zielonych drzwi. Serce zabiło jej mocniej, gdy ścisnęła w kieszeni pęk kluczy, wszystkie, jakie znalazła w maminych szufladach. Zaczęła stopą odgarniać śnieg spod drzwi, potem musiała użyć także rąk. W końcu skruszyła lód obcasem i droga była wolna. Trzeci klucz pasował, dopchnęła drzwi ramieniem, przekręciła i zamek ustąpił. Drzwi były przymarznięte, więc je ciągnęła i szarpała, w końcu zaklęła na głos: „Otwórz się, cholero”, wtedy wreszcie puściły i otworzyły się opornie, ze skrzypieniem. Katrine zajrzała do sieni. Ława przymocowana do ściany była pomalowana na niebiesko. Ziąb jak w zamrażarce. Odruchowo pstryknęła bakelitowym kontaktem na ścianie. Nic oczywiście się nie zapaliło. Zrobiła parę kroków, weszła do izby zajmującej większość powierzchni domu, z oknami na trzy strony. Zapach drewna i starych chodników. Była tam kuchnia na drewno i mały stolik

z ceratowym obrusem w kwiaty. Cienkie białe firanki z pasami z koronki. Komoda z czarno-białymi fotografiami w ramkach. Nad nią wisiało pęknięte lustro. Katrine podeszła bliżej, żeby móc cokolwiek dojrzeć na zdjęciach w mroku, i za delikatną warstwą kurzu napotkała poważne spojrzenie dziewczynki, wyprostowanej uczennicy w odświętnym mundurku, z kobiecą dłonią na ramieniu. Chuchnęła na szkło i spróbowała zetrzeć kurz rękawem, ale był przymarznięty. Jedyne zdjęcie młodej mamy, jakie znała, to było to maturalne, stojące w domu na komodzie. To tutaj przedstawiało niewątpliwie tę samą osobę. Chmurne spojrzenie, piękne rysy. Kobieta obok niej miała na sobie prostą suknię, włosy krótko obcięte, stała ze wzrokiem skierowanym gdzieś za fotografa, nieobecnym. Siri Kankanranta, jej babka. Katrine ostrożnie odstawiła zdjęcie. Było tam też parę innych portretów, które mogły mieć ponad sto lat. Szukała w tych niemych twarzach jakichś wspólnych, rodzinnych cech. Zdjęcie ślubne, z datą 1904, to pewnie matka i ojciec babki. A obok już ze swymi dziećmi, pięciorgiem, wszyscy stoją wyprostowani przed domem, z wyjątkiem tego najmniejszego, które ojciec trzyma na ręku. Gdzie wyście wszyscy się podziali, pomyślała, gdzieś przecież musi roić się od dzieci i wnuków, czemu żadnemu z nich nie przyszło do głowy, żeby przyjechać tu i choćby odmalować dom? Wyciągnęła kilka szuflad, ale znalazła tylko jakieś ołówki i stary paragon kasowy, otrząsnęła się z nastroju niesamowitości, który ją chyłkiem ogarnął. Zmierzch pozacierał kąty i izba zrobiła się mniejsza. Zajrzała szybko do dwóch alków leżących za kuchnią. Dwa wąskie łóżka w jednej, jedno szersze w drugiej, tapety w kwieciste wzory i żelazny piecyk. Nietrudno było zgadnąć, że jej mama miała pokoik od drogi, gdzie stało małe białe biurko, które mogło należeć do dziewczynki. Z sieni schody wiodły na strych. Przez pękniętą szybę nawiało do środka śniegu, kilka schodków zmurszało. Podłoga była usiana trupami much. Wzdrygnęła się, gdy ciszę rozdarł warkot silnika. Przed domem, na śnieżnej łące schodzącej do zamarzniętej rzeki, stał gigantycznych rozmiarów traktor. Mężczyzna siedzący w szoferce był w jej wieku, ubrany w granatowy kombinezon i wysokie buty. – Co pan wyprawia? – zawołała i rozejrzała się dokoła. Teraz do drogi wiódł szeroki śnieżny trakt, wysokie zaspy przesłaniały widok na sąsiednie domostwo kawałek dalej. – I tak wieczorem miałem z nią wyjechać. – Poklepał kierownicę, jakby ciągnik był jakimś zwierzęciem pociągowym. Ściągnął czapkę osłaniającą wszystko poza twarzą i potrząsnął czupryną, niezbyt bujną, z pełznącymi ku górze zakolami. – Znaczy, pani jest córką Kankanranty – powiedział i skinął głową w stronę domu. Katrine się roześmiała. Muszą tu mieć serwis informacyjny efektywniejszy niż Echo dnia. – Thore Palo zadzwonił i powiedział, że potrzebna pani pomoc. – Zeskoczył z szoferki. – Tomas Haara – przedstawił się i uniósł rękę, ale nie po to, by ją podać, tylko by wskazać w stronę, gdzie wąska droga wiodła dalej. – My mieszkamy tam dalej, to ten dom przed Rauhalą. Pani wstąpi na kawę do mojej matki. Ona sama już boi się wychodzić. – Rauhala? – Katrine nic to nie mówiło. – To tam, gdzie zarąbali Svanberga – powiedział. – Kogo? – Nie słyszała pani o nim w Sztokholmie? Król nart, Lars-Erkki Svanberg. – Ktoś go zamordował? – Znaleźli go teraz w poniedziałek. Ktoś walnął go w czerep siekierą. Ale siekiery nie znaleźli. Policja była dzisiaj rano pozdejmować te swoje taśmy. Pisano we wszystkich gazetach.

W „Kurierze”, w „Norlandzkiej”, i w naszej telewizji też mówili. Przyjeżdżali tu nawet z różnych gazet, żeby z matką zrobić wywiad. Katrine uświadomiła sobie, że przez ostatnie kilka dni czytała tylko nagłówki z pierwszych stron, a radia całkiem unikała. – To moja matka zaalarmowała. – Wyjął z kieszeni pudełko snusu, włożył prymkę pod wargę. – Ona znała pani matkę. Chodziły do jednej klasy. Katrine patrzyła na niego bez słowa, próbowała uporządkować sobie te fragmenty informacji. Jej mama chodziła tutaj do szkoły. Była dziewczynką, miała szkolne koleżanki, grała w klasy na szkolnym podwórku. Aż pierś się jej ścisnęła, kiedy pomyślała o tym wątłym ciałku na szpitalnym łóżku. Ktoś został zamordowany, tutaj, gdzieś dalej przy tej drodze? – I co, złapali tego, kto to zrobił? – zapytała. Tomas Haara pokręcił głową. – Normalne, że ona teraz się boi – powiedział. – Chce, żebym wieczorami siedział przy niej, w domu. Zaczął z powrotem wspinać się na traktor. – Ale ile jestem panu winna? – spytała Katrine niezręcznie. Uśmiechnął się do niej z góry. – Pierwszy raz za darmo – powiedział i zapuścił silnik. Przez parę sekund siedział w traktorze na wolnym biegu i patrzył na pokryty szronem dom. – Chyba pani nie będzie tam spała? – Nie – powiedziała Katrine, mając przed oczami trupy much. Siekiera w głowie. Do Haparandy było prawie trzydzieści kilometrów. – Poleci mi pan jakiś dobry hotel? Zmarszczył czoło i rozejrzał się dokoła, jakby chciał jakiś wypatrzyć. Katrine widziała niewyraźnie dwa ciemne domostwa z jednej strony i rzadki las z drugiej. Przed nimi tylko pustacie, łagodnie schodzące w dół paręset metrów aż do miejsca, gdzie pod pokrywą śniegu leżała rzeka. Na horyzoncie widziała w dali słaby blask, światła fińskiego Kivikangas. – Palo ma niby taki dom z noclegiem, ale to bardziej dla letników – rzekł w końcu. – Thore Palo? – Nie, gdzie! Syn jego, Åke. Żonaty z moją kuzynką. Tomas Haara pokazał w stronę drogi 99. – Oni tam mają szyld przy szosie. – Tutaj wszyscy są ze sobą spokrewnieni? – Wam na południu pewnie tak się zdaje – powiedział i zrobił traktorem rundę wokół podwórza, żeby zawrócić. – Pani wpadnie do matki – zawołał jeszcze. Katrine ujrzała, jak pług spycha i kruszy resztki dziewiczej pokrywy śnieżnej, po czym zniknął za węgłem i odgłos silnika zaczął powoli słabnąć.

Czarno-biała publiczność, w czapkach z daszkiem i kapeluszach, niecierpliwie czekała u mety. Był tam sam pan wojewoda z Gävle i była żona Nissego Karlssona[8], która specjalnie przyjechała aż z Mory! Wreszcie pojawił się on: „Nisse Karlsson! Mora-Nisse, z numerem startowym siedemdziesiąt cztery, ze swoją niezwykłą ambicją i niesłychaną wolą walki!”. Głos spikera przywołał historię i szwedzkość, obrazy z kronik filmowych i nostalgię za „domem ludu”[9]. „Czysto propagandowy wyczyn! Na mecie po pięćdziesięciu jednej minucie oraz czterdziestu trzech sekundach, więc zwycięstwo ma już w kieszeni!” – Ale to jeszcze nie koniec – powiedział Åke Palo z entuzjazmem i pilotem wskazał na ekran telewizora. Katrine uśmiechała się grzecznie i popijała drobnymi łyczkami gorącą słabą kawę. W kuchennej części otwartej, przestronnej dziennej izby – „my w Tornedalen mówimy na to pörte” – hałasowała Eva-Lena Palo, zmywając naczynia; było tu ciepło i przytulnie, tapety w liliowym kolorze, na ścianach familijne fotografie. Katrine mogła wynająć sobie pokój gościnny na piętrze. Właściwie to do wynajęcia jest kuchnia letnia, po drugiej stronie gumna, wytłumaczyła Eva-Lena, ale teraz nie jest ogrzewana. „Nie przy tych cenach za prąd”, wyrzekał jej mąż. „Ale zyski z energii wodnej z Luleälven to zabierają stąd i wysyłają na południe. Taki to nasz zasrany los”. Siedziała teraz, oglądając kronikę filmową z narciarskich mistrzostw Szwecji 1951 w Söderhamn, z nadzieją, że nie potrwa to zbyt długo. Åke Palo oświadczył dumnie, że ściągnął sobie z internetu wszystkie filmy z zawodów, w których uczestniczył Lapp-Erik Svanberg, jakie tylko były w otwartym archiwum Telewizji Szwedzkiej. – To przecież była jakby nasza gwiazda – zauważyła Eva-Lena. – Za wiele ich nie było z Kivikangas. – Uwaga, teraz. – Åke szturchnął Katrine łokciem i pochylił się na sofie. – Pani patrzy teraz. Na torze pojawił się jeszcze jeden narciarz i publiczność nie mogła uwierzyć własnym oczom! Spiker podniósł głos do falsetu. Bo oto właśnie wyskoczył jak diabeł z pudełka ledwie dwudziestoletni Lars-Erik Svanberg i przejechał pod transparentem z napisem „Meta” z czasem o trzynaście sekund lepszym od wyniku samego Nissego Karlssona! – Nikt tam pojęcia nie miał, kto to jest – powiedział Åke, podczas gdy spiker Nils Jerring komentował panikę, jaka ogarnęła fotografów. Nagle mieli nowego bohatera do pokazania: Larsa-Erika Svanberga, mistrza Szwecji w biegach narciarskich na piętnaście kilometrów. Katrine widziała młodego mężczyznę o miękkich rysach, w czapce z pomponem, jak się rozgląda, tu i tam, podczas gdy błyskawice lamp raz po raz rozświetlają jego twarz. – Niesamowite – powiedziała i sięgnęła po jeszcze jeden kawałek babki drożdżowej. – Co za finisz. Ugryzła kęs i zaraz pożałowała, bo zrobiło jej się niedobrze; zawsze jadła za dużo w sytuacjach, gdy nie wiedziała, co powiedzieć. Siedząc z ustami pełnymi zupy mięsnej i chleba, mogła wyłącznie potakiwać albo wskazywać przepraszająco na usta, kiedy rodzina Palo wypytywała ją życzliwie o mamę i krewnych. Åke twierdził, że dobrze pamięta Siri Kankanrantę, mimo że miał niewiele ponad czterdzieści lat, czyli musiał mieć około pięciu, kiedy jej babka zmarła. – Dzielna kobieta, choć byli i tacy, co za plecami pletli Bóg wie co, że sama i bez chłopa w domu… – Albo pamięta się, co inni nam naopowiadali – wtrąciła prędko Eva-Lena. – Pamięć często tak właśnie działa. Słyszysz jakieś historie od starszych, a potem ci się zdaje, że ty sam tam byłeś. – Katrine chciała pytać jeszcze, ale kawałek mięsa w ustach robił się coraz większy.

Mama nigdy nie opowiadała żadnych wspomnień. Właściwie dlaczego? Potem ich rozmowa zeszła z powrotem na morderstwo Larsa-Erika Svanberga. Wieś nadal była w szoku. – To mój stary go znalazł – oznajmił Åke Palo, a Katrine aż drgnęła. Ten stary, który wskazał jej drogę, Thore Palo? A mimo to jego drzwi były otwarte i wpuścił ją do środka. – Policja tutaj chodziła po ludziach i wszystkich wypytywali, ale z tego, co wiem, nikt nic nie widział – powiedziała Eva-Lena, kręcąc głową. – A my akurat byliśmy tego wieczoru w Haparandzie, na operze. Bezpośrednia transmisja z Metropolitan do domu kultury. Don Giovanni. – I co, nie mają żadnych śladów? – spytała Katrine. – Trzy dni minęły, zanim go znaleźli. Więc wszystkie ślady już były zawiane. – To ruscy – powiedział Åke. – Przecież na pewno nie wiadomo. – Już się zdarzały tutaj takie złodziejskie tournée. Więc zaczęliśmy zamykać drzwi. – Przynajmniej na noc. A chłopcy w tamten wieczór nawet jeździli na skuterze. Kto wie, co by się stało, gdyby spotkali gdzieś tych strasznych ludzi. Na samą myśl o tym Eva-Lena rozwarła szeroko oczy i obiema dłońmi przeczesała swoją burzę włosów, niesforne loki opadające jej na ramiona. Mówiła o synu Mattim, dwudziestotrzylatku, który wciąż jeszcze mieszkał w domu i pokazał się tylko na moment, żeby zabrać swoją miskę z zupą mięsną i parę przygotowanych już kanapek. Była też osiemnastoletnia córka Sofia, tleniona blondynka z tuszem na rzęsach, w dresie, którą odesłano do pokoju i odrabiania lekcji. – Mnie się to wciąż nie mieści w głowie – westchnęła Eva-Lena i usiadła z kubkiem kawy i tacą w ręku, podczas gdy czarno-białe kroniki wciąż leciały jedna po drugiej. – On przecież nikomu nie wadził. Żył sobie, całkiem na uboczu, w tej swojej Rauhali. – Choć wtedy to niejeden był na niego wściekły – rzucił Åke. Jego żona przewróciła tylko oczami. – No tak, typowo męski punkt widzenia, że można zabić kogoś z powodu olimpiady w pięćdziesiątym drugim. – A co się stało na tej olimpiadzie? – spytała Katrine. – On nigdy nie dotarł do Oslo – powiedział Åke. – Został sukinsyn w domu. – Åke! – Wybrali go do reprezentacji Szwecji, ale on w ostatniej chwili został w domu. Zwyczajnie się nie stawił. Znaleźli go dwa dni później w jakimś domku myśliwskim, za Tossą. Patrzył na przemian na gościa i żonę, potem znów na Katrine, szukając kogoś, kto zrozumiałby wagę tego zdarzenia. – To przecież była dla Szwecji katastrofa! Nasi biegacze zgarnęli wszystkie medale w Sankt Moritz, w czterdziestym ósmym, wszystkie! Ale w Oslo, w pięćdziesiątym drugim, Mora-Nisse złapał anginę, a ci inni narciarze byli starsi, najlepsze lata już mieli za sobą. To Lapp-Erik Svanberg był naszą nową nadzieją! – Åke aż zgarbił się trochę na sofie, jakby to była jego osobista klęska. – Wróciliśmy bez medali, w żadnej nordyckiej dyscyplinie nie zdobyliśmy ani jednego. Dopiero w pięćdziesiątym szóstym, w Cortinie, Sixten Jernberg znowu ocalił honor Szwecji. – On się potem wycofał – powiedziała Eva-Lena. – Wrócił do lasu. Oczywiście, gazety czasami nie dawały mu spokoju… Zaraz. Wstała i przeszła do gablotki, z której wyjęła teczkę z gazetami.

– Większość zachowałam. Myśleliśmy, że może kiedyś zrobi się z tego wystawę, na przykład w kole przyjaciół regionu… – Rzuciła okiem na męża i zamilkła. Na ekranie telewizora nadeszła kolej na sztafetę. Siedem stopni mrozu i suchy, świeży śnieg, idealne warunki dla narciarzy, żadnych problemów ze smarem. – On jakby był ostatni z tego pokolenia biegaczy – powiedział Åke. – Tych, co się wychowali na pracy w lesie. A latem sianokosy na bagnach. Im niepotrzebne były żadne obozy kondycyjne. – Ale dlaczego nie pojechał? – spytała Katrine. – Znaczy, na tę olimpiadę? Åke wzruszył ramionami. – Mówiło się coś o dystansach, bo w tamtych czasach jeździło się na olimpiadach osiemnaście kilometrów, a Svanberg przecież był najlepszy na piętnaście, ale nie wiem. Zmienili to dopiero w pięćdziesiątym szóstym, tyle że wtedy już chyba było dla niego za późno. Katrine spojrzała na szpaltę „Kuriera” i napotkała poważne spojrzenie Lapp-Erika. Zdjęcie musiało być sprzed sześćdziesięciu lat. „Mistrz narciarstwa zamordowany w Kivikangas”, głosił tytuł. Policja nabrała wody w usta. Najwcześniej w poniedziałek spodziewano się wyników obdukcji. Nie mieli jeszcze żadnego podejrzanego. Mieszkańcy wsi opisywali ofiarę jako porządnego człowieka, który jednak stronił od ludzi. Chodziły słuchy, że w swojej aitcie chowa pieniądze, a nawet dużo pieniędzy. Zdjęcia nieznanych ludzi, nic niemówiące informacje, linijki tekstu zaczęły się zlewać. – Jedno jest pewne – powiedziała Eva-Lena – to musieli zrobić jacyś obcy. Katrine wzdrygnęła się i zdała sobie sprawę, że znów opadły jej powieki – oczy zaczynały się jej kleić. – Skąd wiecie, skoro nie znaleziono żadnych pewnych śladów? Kobieta wymieniła spojrzenia z mężem, który wyprostował zgięte plecy. – Matti ich widział – stwierdził – i jego kolega, jak wracali do domu około dziewiątej. To byli ruscy, jechali przez wieś. Strasznie powoli, to dlatego przyuważyli ten samochód. Normalnie nikt przecież nie wlecze się trzydzieści na godzinę wieczorem, jak dzieciaki są już w domu. – Choć może lepiej tego nie rozpowiadać – powiedziała Eva-Lena – póki nie wiemy czegoś więcej. – To jeżdżenie bez przerwy w tę i we w tę – dorzucił Åke – pewnie, że ta Ikea i to wszystko to dobre dla rozwoju Tornedalen[10], ale pociąga za sobą problemy, nie ma się co oszukiwać. – Przepraszam – powiedziała Katrine, usiłując powstrzymać ziewnięcie. – Chyba już muszę się położyć.