kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Altman John - Obserwatorzy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Altman John - Obserwatorzy .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ALTMAN JOHN
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 199 stron)

OBSERWATORZY JOHN ALTMAN Przekład Jan Hensel

Tytuł oryginału The Watchmen Redakcja stylistyczna AnnaTłuchowska Ilustracja na okładce Getty Images/Flash Press Media Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber Skład Wydawnictwo Amber Druk Finidr, s.r.o.. Ćesky Têsin Ponowna oprawa 2006, Wojskowa Drukarnia w Łodzi Copyright © 2004 by John Altman. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2004 by Wvdawnictwo Amber Sp, z o.o. ISBN S3-241-2492-6 WYDAWNICTWO AMBER Sp z o.o 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 81 62 www.wydawnictwoainber.pl

Dla Sarah

PROLOG Al Guhrair zobaczył go - siedział samotnie przy jednym ze stolików ulicznej kawiarenki. Z filiżanką w dłoni obserwował ludzi przechodzących przez rynek. Tak jak przy pierwszym spotkaniu, zaskoczyła go drobna postura mężczyzny. Mały zabójca był bardzo drobny; ciemne ubranie wisiało na nim jak na wieszaku. W omiatających zatłoczony targ oczach było coś nerwowego. Coś ze ściganej ofiary, pomyślał Al Guhrair, a nie łowcy. I znów, tak jak za pierwszym razem, Al Guhrair poczuł przypływ wątpliwości. Czy ten drobny człowieczek rzeczywiście zasługiwał na swoją reputację? Trudno w to uwierzyć. Machina jednak została puszczona w ruch - musieli więc działać zgodnie z ich decyzją, bez względu na własne rozterki. I ruszył w stronę kawiarenki na umówione spotkanie. Wokół niego starodawny Marché Rue Mouffetard tętnił życiem, rozbrzmiewa- jąc głosami kupujących, którzy tłoczyli się przy bogato zaopatrzonych straganach. Sprzedawano tu skorupiaki, ośmiornice i trzciną cukrową, doprawione czosnkiem ślimaki, wonne koła serów i tradycyjne francuskie przyprawy kuchenne. Gdy Al Guhrair podszedł do kawiarni, spojrzenie ciemnych oczu mężczyzny uniosło się i spoczęło na jego twarzy. Błysnęło w nim rozpoznanie. Al Guhrair usiadł, wygodnie sadowiąc się na krześle. Ładna kelnerka prze- chwyciła jego spojrzenie. Wskazał na kawę swojego towarzysza; dziewczyna kiw- nęła głową. Przez kilka chwil milczeli jak dobrzy przyjaciele, których nie krępuje chwila ciszy. Późnopopołudniowe światło dnia zaczynało przygasać. Kelnerka przyniosła 7

filiżankę kawy. Al Guhrair odczekał, aż odejdzie. Potem sięgnął po teczkę i poło- żył ją na stole. Otworzył zatrzaski, uniósł wieko i wyjął pierwszy przedmiot. Obserwował, jak zabójca otwiera paszport i sprawdza obwiązany gumką plik papierów wetkniętych między kartki: prawo jazdy, kartę ubezpieczeniową i kilkaset dolarów amerykań- skich. Jego twarz pozostała obojętna, nic nie można było odczytać z jej wyrazu. Al Guhrair znów poczuł wątpliwości. Zwykle, gdy komuś robi się fałszywą tożsamość, wybiera się narodowość inną od tej, w której będzie działał. Ale zabój- ca nalegał, aby uchodzić za Amerykanina i wtopić się w otoczenie lepiej niż jaki- kolwiek obcokrajowiec. Al Guhrair zamyślił się. Trudno było określić pochodzenie zabójcy - wyglądał na Europejczyka, ale jego rysy sugerowały innych przodków. Jest jakąś mieszaniną ras, stwierdził Al Guhrair. Ameryka jest pełna takich mie- szańców. Może jednak miał rację, upierając się przy obywatelstwie amerykańskim. Mimo to Al Guhraira wciąż dręczyły wątpliwości. Paszport wraz z pozostałymi papierami zniknął w fałdach czarnej koszuli męż- czyzny - tak luźnej, że można by ją nazwać tuniką. Al Guhrair sięgnął do aktówki i wręczył zabójcy cienką kartonową teczkę. Wewnątrz znajdowały się dwa plany. Jeden przedstawiał rozmieszczenie bu- dynków otaczających tajny ośrodek CIA, drugi - rozkład pomieszczeń w głównym gmachu. Zabójca pochylił się, oglądając plany w bladym przedwieczornym świe- tle. Potem opadł na oparcie krzesła i zamknął teczkę. Odłożył ją na stół, a Al Guhrair znów sięgnął do aktówki. Ostatnim przedmiotem była druga tekturowa teczka zawierająca zdjęcie celu. Zabójca wziął ją, odgiął okładkę, z obojętnym wyrazem twarzy zajrzał do środka, po czym zamknął. Al Guhrair odchrząknął. - W przyszłym tygodniu wracam do Nowego Jorku - powiedział po angiel- sku. - Jeśli z jakiegoś powodu będziesz musiał się z nami skontaktować... Wyciągnął portfel z cielęcej skóry i wyjął tłoczoną wizytówkę. W spojrzeniu zabójcy, gdy ją przyjmował, Al Guhrair dostrzegł coś, co go zaskoczyło: drapieżny błysk, zupełnie niespodziewany, jeśli wziąć pod uwagę jego spokój. Zabójca wstał. Wziął teczki, rzucił na stół obok filiżanki nietkniętej kawy monetę i zniknął w tłumie. 8

Al Guhrair odprowadził go wzrokiem. Sięgnął po swoją filiżankę i upił łyk ka- wy. Spotkanie było krótsze, niż przewidywał. Uświadomił sobie, że zabójca nie odezwał się ani słowem. Upił kolejny łyk, szukając wzrokiem mężczyzny, ale tamten zdążył już znik- nąć. Czy da radę? Był niski i szczupły, niemal chuderlawy. Ale ten zastanawiający błysk w oczach... Al Guhrair znowu uniósł do ust filiżankę i zatopił się w myślach.

CZĘŚĆ 1

ROZDZIAŁ 1 Finneyowi zaparło dech w piersiach. Odczekał chwilę, żeby zapanować nad drżeniem rąk, potem przyłożył do oczu lornetkę i przemierzył wzrokiem tę samą drogę co przed chwilą nad zmurszałymi sztachetami płotu, za stajnię, aż do splątanych zarośli na skraju lasu. Tam. Pokrzewka Bachmana. Siedziała na niskiej gałęzi i zdawała się patrzeć wprost na niego. Pokrzewka Bachmana była najrzadziej spotykanym ptakiem śpiewającym Ameryki Północnej. Po czarnym kapturku na łebku Finney rozpoznał samca. Gdy mu się przyglądał, ptak wydał charakterystyczny odgłos: niskie, zgrzytli- we bzz-bzz-bzz. Potem odfrunął i zniknął z pola widzenia. Finney opuścił lornetkę. Serce waliło mu jak młotem. Wciąż wstrzymywał od- dech. Wiedział, że więcej jej nie zobaczy, ale nie czuł się zawiedziony. W ciągu siedmiu lat spacerów po lesie za farmą nigdy jeszcze nie zobaczył pokrzewki Bachmana. Stał przez kilka chwil, jakby zatrzymując na dłużej poczucie satysfakcji, które i tak zaczęło się już rozwiewać. Wreszcie odetchnął głęboko. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć dwunasta. Jego gość wkrótce przyjedzie. Jeszcze chwilę patrzył w kierunku zarośli, łudząc się wbrew swojej wiedzy, że ptak wróci. Potem odwrócił się i ruszył wolnym krokiem z powrotem w stronę przebudowanej farmerskiej chaty, którą nazywał domem. Już otwierając drzwi, zrozumiał, że Arthur Noble nie czuje się dobrze. 13

Resztki włosów zniknęły; gładka skóra na bokach głowy lśniła pod rondem fil- cowego kapelusza. Podpierał się laską, trzymając ją oburącz. Twarz, która zawsze przypominała pysk basseta, zapadła się; fałdy skóry obwisły. Potrafił jednak samo- dzielnie przyjechać samochodem, pomyślał Finney, a teraz nawet zdobył się na uśmiech. - Witaj - powiedział Noble. - Witaj - odparł sztywno Finney. Odwrócił się i poprowadził Noble'a do gabinetu. Gabinet umeblowany był dwoma fotelami z wiśniowego drewna i biurkiem w stylu królowej Anny. Na ścianach wisiały liczne świadectwa ornitologicznych zainteresowań gospodarza: kalendarze, plakaty, fotografie dzięciołów, zimorod- ków, bażanta i dzierzby. Z ogrodu przez otwarte okno dochodziło leniwe brzęcze- nie trzmieli. Szarogłowy drozd przysiadł na miedzianym poidle dla ptaków, pa- trząc majestatycznie w dal. Finney wskazał jeden z foteli. Noble usiadł ostrożnie, nie zdejmując kapelusza. Wygląda dziesięć lat starzej, niż ma w rzeczywistości, pomyślał Finney. Z nagłym przejęciem zaczął się zastanawiać, czy wywarł na Noble'u wrażenie równie zgrzy- białego. Siwiejąca broda była prawdopodobnie rozwiana po porannym spacerze; posturę miał tak samo przygarbioną jak zwykle. Spróbował się wyprostować, ru- szając za biurko, a potem spoczął na obitym skórą fotelu. Przez kilka chwil przyglądali się sobie w milczeniu. Potem Noble znów się uśmiechnął. - Miło cię widzieć - powiedział. Finney pokiwał tylko głową. - Gdzie jest Lila? - Noble rozejrzał się dookoła, jakby mogła ukryć się gdzieś w pokoju. - Minął taki szmat czasu. Chciałbym nacieszyć stare oczy jej wido- kiem... Finney potrząsnął głową. Upłynęła kolejna chwila. - Tak mi przykro, Louis. - To było błogosławieństwo - burknął Finney. - Pod koniec. Znów zapadła cisza, tylko w oddali słychać było zawodzący śpiew wilgi. Oczy Finneya dostrzegły plamkę na krtani Noble'a. Pieprzyk czy coś takiego. Noble wyciągnął ciemną chusteczkę i przycisnął ją do szyi. Potem zakasłał; chusteczka powędrowała odruchowo do ust. Finney spostrzegł, że pieprzyk krwawi. To nie pieprzyk, zrozumiał nagle. 14

Noble znów odkaszlnął; jego twarz nabrała kolorów. Podniósł wzrok i zobaczył minę Finneya. Uśmiechnął się ponuro, opuszczając chusteczkę na kolana. Pokiwał głową. - Mięsak Kaposiego - wyjaśnił. - Dobry Boże - szepnął Finney. - Dają mi miesiąc. - Dobry Boże. - Cieszę się, że zgodziłeś się ze mną spotkać. Chciałbym... nie mieć wrogów, kiedy opuszczę ten świat. Zwłaszcza takich, których kiedyś zaliczałem do grona przyjaciół. Umilkł. Z przedpokoju dochodziło nieubłagane tykanie starego zegara. Znów zaczął mówić - ale doktor Louis Finney już go nie słuchał. Wspominał. Przypomniał sobie młodą kobietę, która nie chciała spojrzeć mu w oczy. Patrzyła na swoje dłonie, splecione mocno na kolanach. W pokoju stały tylko zwykłe drewniane krzesła, na których siedzieli. Jeśli nie liczyć weneckiego lustra, przez które ich obserwowano, pomalowane cytrynową farbą ściany były zupełnie nagie. Finney czekał. W końcu się poruszyła. Kiedy podniosła wzrok, jej oczy nie należały już do Susan Franklin, lecz do Robin, najsilniejszej spośród jej alternatywnych osobowo- ści. Te oczy wwierciły się w Finneya i zabłysły. Po chwili zakryła usta. To mdłości, zrozumiał od razu. W świadomości Susan- Robin jej osobowości mieszkały w brzuchu. Kiedy jedna występowała na pierwszy plan, druga wycofywała się w głąb. Zrozumiałe, że taka zamiana miejsc powodo- wała sensacje żołądkowe. Krztusiła się przez moment, potem przełknęła ślinę. Jej oczy znów skupiły się na nim. Lśniące, inteligentne, oskarżycielskie. Napięta i trupio blada twarz. Aby uzyskać dostęp do wszystkich osobowości, poddali Susan Franklin ostrym zabiegom, które trwały sześć miesięcy. Stosowali na przemian brak snu, amytal sodu, elektrowstrząsy, torazynę i hipnozę. Wynisz- czali ją, pomyślał Finney. Lekarze uczestniczący w badaniach radośnie odrzucili przysięgę Hipokratesa. Zadawali jej ból, z egzaltacją osłaniając się pojęciem „bez- pieczeństwa narodowego”... 15

- Mogą cię na chwilę przeprosić? - mruknął Finney. Nie czekając na odpowiedź, wstał zza biurka, wyszedł na korytarz i zatrzymał sią nagle. Chowanie urazy było bezcelowe. Zwłaszcza wobec człowieka stojącego nad grobem i to takiego, jak wyraził sią Noble, którego zaliczało sią niegdyś do grona przyjaciół. Mimo to nie potrafił sią zdobyć na słowa przebaczenia. To bowiem oznaczało- by, że Noble nie ponosi całej odpowiedzialności za to, co razem robili. A jeśli tak, to ciężar winy musiałby, przynajmniej częściowo, spaść na barki kogoś innego. Być może na barki Finneya. Ale był taki młody, kiedy zaczęli razem pracować. Ufał Noble'owi, jak uczeń ufa mądremu nauczycielowi. No, oczywiście, miał swój udział w tym, co robili. Oczywiście, że miał. Ale był zbyt młody, żeby wiedzieć, co jest słuszne. To Noble był winny. Nie on, nie oni, wyłącznie Noble. Jaki jednak sens miało to spotkanie, jeśli nie był gotów wybaczyć? Stał jeszcze przez chwilę, marszcząc brwi. Potem wyprostował się i wrócił do gabinetu. Oczy Noble'a śledziły go, gdy siadał za biurkiem. W tym spojrzeniu było coś nieprzebłaganego i lekko pogardliwego. Finney otworzył usta, ale rozmyślił sią w ostatniej chwili. To, co chciał powiedzieć, nie pasowało do rozmowy, jaką mogliby prowadzić dwaj dorośli mężczyźni. A może nie pasowało po prostu do rozmowy tych właśnie dwóch mężczyzn: dumnych i nieskorych do przyznawania sią do błędów. Ufałem ci, mógłby zacząć. Dałem ci się poprowadzić - i dlatego dręczyły mnie koszmary, które dopiero niedawno zostawiły mnie w spokoju. Albo w mniej oskarżycielskim tonie i może bardziej szczerze: „Jeśli przyjmę twoje przeprosiny, Arthurze, przyjmę również odpowiedzialność. A nie jestem przekonany, czy to słuszne”. Ale czy właściwie Noble go przeprosił? Na pewno nie wprost. Chusteczka znów powędrowała do szyi. Teraz Noble patrzył na niego z ledwo skrywanym zniecierpliwieniem człowieka, który nie ma chwili do stracenia. - Nie powinienem czuć potrzeby tłumaczenia się przed tobą - powiedział na- gle. Finney zamrugał. - Nie powinienem - powtórzył Noble. - Ale czuję. Od piętnastu lat nie przyją- łem żadnego rządowego zlecenia. Ale złe sny wciąż powracają. - Ufałem ci - usłyszał swój głos Finney. 16

- A ja poprowadziłem cię bardzo wyboistym szlakiem. Przepraszam cię za to. Czy przyjmiesz te przeprosiny, czy nie, to twoja sprawa. Wilga znów zaśpiewała: ti-di-di, ti-di-di. Minęła chwila, potem druga. Finney już miał odpowiedzieć, gdy Noble podjął: - W każdym razie przyjechałem do ciebie z jeszcze jednego powodu. Jak po- wiedziałem, od piętnastu lat nie przyjąłem rządowego zlecenia. Ale to nie do końca prawda. W zeszłym tygodniu otrzymałem telefon. I uznałem, iż mimo wszystko sprawa jest zbyt ważna, żeby ją zlekceważyć. Finney nie umiał ukryć zaskoczenia. - Przy twoim stanie zdrowia...? - Masz rację. To może potrwać parę tygodni albo parę miesięcy. Może nawet rok. Jego oczy błysnęły niemal figlarnie. - Nie mam na to zdrowia - przyznał. - Ale ty... Szofer zatrzymał limuzynę przy windzie towarowej i odszukał w lusterku wzrok Al Guhraira. Al Guhrair oblizał wargi. Od betonowych ścian podziemnego garażu odbijało się echo pracujących silników. - Pięć minut - powiedział, otwierając drzwiczki. Przestąpiwszy dwa kroki, znalazł się w windzie. Nacisnął przycisk najwyższe- go piętra, a potem guzik zamykający drzwi. Nic się nie stało. Nacisnął jeszcze raz, nie zdejmując palca z guzika, dopóki drzwi nie zaczęły się zasuwać. Chwilę póź- niej winda niosła go już na górę. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wydobył pistolet Heckler & Koch P7. Pierwszy raz od prawie trzech lat broń opuściła szufladę biurka w jego gabine- cie. Al Guhrair nigdy z niej nie wystrzelił. Zastanawiał się, czy teraz będzie do tego zdolny, gdy zajdzie potrzeba. Wszystko to takie proste - magazynek był już naładowany, wystarczy jeden ruch kciuka, by odbezpieczyć zamek. Ale Al Guhrair nie nadawał się do wymachiwania pistoletem. Miał sześćdziesiąt cztery lata, chore serce, zaawansowany artretyzm i zabawy z bronią palną nie były dla niego. Jednak poradzi sobie - jeśli zajdzie taka potrzeba. Drzwi rozsunęły się. Przed wejściem do apartamentu Al Guhrair stał przez chwilę w windzie, nasłu- chując. Mieszkanie było ciche i pogrążone w mroku. W powietrzu unosił się lekki zapach cytryn. Przez ostatnie dwanaście lat, od drugiego rozwodu, mieszkał tu sam. 17

Ale zabójca, jeśli się gdzieś czaił, nie robiłby hałasu. Czy hałasował, kiedy za- bijał pozostałych członków komórki? Ci ludzie byli znacznie młodsi od Al Guhrai- ra - niektórzy o całe dziesięciolecia - i paru miało za sobą przeszkolenie wojskowe. A mimo to zabójca pozbył się ich bez widocznych trudności. Wątpliwe, by robił niepotrzebny hałas. A może mieszkanie rzeczywiście było puste. Al Guhrair znów zwilżył wargi i ruszył. Przez wielkie, lśniące czystością okna po prawej stronie zobaczył pogrążony w mroku Central Park. Za nim - roziskrzony East Side, obsypany klejnotami świateł. Po lewej stronie biegł korytarz wiodący do kuchni przez hol - gdzie znajdowały się drzwi głównej windy, którą specjalnie ominął - aż do sypialni. Ruszył powoli w głąb korytarza, trzymając oburącz pistolet. Sypialnia była pusta. Stał w drzwiach pełne dwie minuty, zanim zapalił światło. Potem podszedł do szafy i zajrzał do środka. Przykucnął z pewnym wysiłkiem, żeby zajrzeć pod łóż- ko. Pchnął drzwi do łazienki i powiódł wzrokiem po marmurach i lśniącym mosią- dzu. Żadnego śladu intruza. Położył pistolet na łóżku, wydobył z szafy walizkę i zaczął się pośpiesznie pa- kować. Skończył, zamknął wieko, zasunął zamek i wziął pistolet. Teraz sejf. Wrócił do spowitego w ciemnościach salonu. Jeśli zabójca tu jest, jak zaataku- je? Dwie z ofiar zostały zasztyletowane, trzecia zmarła rzekomo na zawał. Otruta. Wszystkie morderstwa zostały zainscenizowane tak, aby wydawały się wytłuma- czalne - jedno jako napaść na tle rabunkowym, drugie jako nieudane włamanie. Jednak Al Guhrair znał prawdę: wietrzny duch eliminował dokładnie tych lu- dzi, którzy go wynajęli. W ciągu dwunastu dni od spotkania na Marché Rue Mouf- fetard wszyscy członkowie komórki oprócz Al Guhraira zginęli. Zacisnął mocniej dłonie na kolbie pistoletu i powiódł wzrokiem po pokoju. Po długiej narożnej sofie. Po zakurzonych regałach z książkami, po pianinie. Pa- trzył na te zwyczajne sprzęty każdego dnia, jednak teraz czuł się tak, jakby widział je po raz pierwszy. Przypomniał sobie paryski targ, zdumiewająco drobną postać za- bójcy. Wietrzny duch mógł się kryć za każdym z tych mebli albo za żadnym. Przeszedł przez pokój. Włożył pistolet do kieszeni, potem zdjął ze ściany obraz - mało znanego Hoppera, którego jednak zawsze darzył szczególnym szacunkiem. Postawił obraz na podłodze i przekręcił szyfrowy zamek. 18

W środku znajdowały się cztery pękate koperty. Schował je do kieszeni, za- mknął sejf i odwrócił się. Czy kiedykolwiek wróci do tego mieszkania? Odpowiedź trzeba było odłożyć na przyszłość. Póki co musiał uciekać - i to jak najdalej. Chwycił walizkę i ruszył z powrotem do windy towarowej. Dawniej służba tą drogą wywoziła śmieci i wwoziła zakupy, tak aby mieszkańcy apartamentu nigdy nie musieli zaprzątać sobie głowy przyziemnymi aspektami konsumpcji. Teraz jednak czasy się zmieniły. Dostawcy i służące używali windy głównej. Tędy wwo- żono tylko szczególnie kłopotliwe lub zawstydzające przedmioty; z towarowej windy prawie nikt nie korzystał. A mimo to nie czekała na niego. Ktoś sprowadził ją na dół. Zmarszczył brwi. Odbezpieczył kciukiem pistolet. Mijały sekundy. Al Guhrair słyszał zgrzyty dźwigu, gdy winda wjeżdżała na górę. Zaczął się pocić, mimo że apartament był dobrze klimatyzowany. Drzwi rozsunęły się. Winda była pusta. Odetchnął głęboko, wziął walizkę i wszedł do środka. Zabójca zmienił pozycję ciała, kucając na dachu windy. Dźwig zazgrzytał i ruszyli w dół. Przez uchyloną lekko klapę włazu obserwo- wał ofiarę. Mężczyzna nie podniósł jeszcze wzroku. Okazał się mniej przezorny, niż zakładał. Zabójca mógłby go dopaść w apartamencie, wolał jednak zachować ostrożność, tak jak go uczono. Ofiara trzymała pistolet - ale zadanie i tak wydawało się niemal zbyt łatwe. Morderca włożył palce głębiej pod klapę włazu. Następnie uniósł ją i płynnym ruchem zsunął nogi w dół. Spadł z przygiętymi kolanami, zmieniając się w ludzki sztylet. Trafił cel w le- wy bok, przewrócił go, amortyzując jego ciałem własny upadek. Zarzucił lewe przedramię na gardło mężczyzny. Prawą dłonią przycisnął jego głowę tuż pod lewym uchem. Precyzyjnie odmierzony nacisk odczepił czaszkę od kręgosłupa. Śmierć nastąpiła natychmiast. Zabójca wyprostował się. Jego dłonie przebiegły po zwłokach ofiary, spraw- dzając kieszenie. Znalazł cztery koperty i schował je do tuniki. Następnie zatrzymał windę na drugim piętrze, otworzył drzwi i zaczął nasłu- chiwać. 19

Kuchnia: cicha i pusta. Z lewej strony dochodziły dźwięki włączonego telewi- zora. Po prawej: lśniący korytarz prowadzący do głównego wejścia. Poruszał się bezgłośnie przeplatanym krokiem, plecami przy ścianie. Opuścił mieszkanie i zdjął kaptur. Schował go pod kołnierz, wygładził tunikę i ruszył w stronę schodów. Kiedy przechodził przez recepcję, kiwnął głową do portiera, który pożegnał go tym samym gestem i znów zajął się spoczywającą na kolanach gazetą. Wjechali do małego miasteczka. Główna ulica wyglądała jak współczesna wersja staromodnej okładki „Satur- day Evening Post”. Finney spostrzegł szkołę z czerwonej cegły, kościół, sklep wędkarski, pizzerię i sklepik sprzedający zastawy stołowe. Żaden z budynków nie miał więcej niż dwie kondygnacje, najwyraźniej w miasteczku obowiązywały surowe przepisy zagospodarowania przestrzeni. Wbrew sobie poczuł lekki zawód. Idylliczna okolica w niczym nie przypomina- ła atmosfery pracy, jaką zapamiętał sprzed lat. Wtedy było ekscytująco i egzotycz- nie: podróże samolotem na koszt rządu, tajne eksperymenty, szyfrowane sygnały na zagranicznych lotniskach informujące, że teren jest bezpieczny. Zastanawiał się, czy Noble nie zmylił drogi. Czy na pewno przywiózł go we właściwe miejsce? Być może choroba zmąciła mu umysł... - Jeszcze jedno - odezwał się Noble. Finney odwrócił wzrok od okna. Noble miał na głowie ten sam filcowy kape- lusz, co wczoraj; jego twarz wyglądała jeszcze bardziej blado. Przez bandaż, któ- rym obwiązał szyję, przesiąkała krew. - Pamiętaj, że dom jest na podsłuchu: weneckie lustra, ukryte mikrofony. Finney zesztywniał. - To oczywiście standardowe zabezpieczenia w tego typu ośrodkach. Ale nie będzie żadnych eksperymentów. Masz na to moje słowo. Finney odprężył się. Odwrócił głowę i znowu wyjrzał przez okno. Zjechali z głównej ulicy na wysypaną żwirem drogę, która pięła się po zalesionym wzgórzu. Mijali rzędy skromnych domków, równie sielskich i widokówkowych, jak samo miasteczko. Stary mercedes Noble'a krztusił się, pokonując wzniesienie. Wkrótce domki przerzedziły się; otworzyła się przestrzeń. Ośrodek znajduje się możliwie jak najdalej od skupisk ludzkich, pomyślał Finney. Nie było w tym nic dziwnego. Z tego, co mówił Noble, wynikało, że prowa- dzone tam przesłuchania mają olbrzymie znaczenie. 20

Obiektem przesłuchań był niejaki Ali Zattout. Dwa tygodnie wcześniej został przywieziony z Pakistanu, gdzie schwytano go podczas wspólnej obławy zorgani- zowanej przez CIA i Międzyresortowe Służby Wywiadowcze Pakistanu, i umiesz- czony w tym odizolowanym północno-wschodnim zakątku Ameryki. Zattout za- służył sobie na szczególną uwagę, wyjaśnił Noble, ponieważ zajmował kluczową pozycję w al-Kaidzie: należał do ścisłego kierownictwa organizacji od najwcze- śniejszych dni jej istnienia. Co więcej, okazał się skłonny do współpracy. Do tej pory przesłuchania pro- wadzono łagodnie i CIA zależało na tym, by tak zostało. Wprawdzie nie dowie- dzieli się od Zattouta niczego szczególnie ważnego, ale nadal wiązali z nim wielkie nadzieje. Martwiono się jednak łatwością, z jaką przebiegały rozmowy. Zattout mieszkał w Anglii, Niemczech, Pakistanie i Stanach Zjednoczonych. Był doskonale obeznany z cywilizacją Zachodu i wykazywał świetne zrozumienie różnych kultur. Dzięki temu był idealnym obiektem do przesłuchań; nie trzeba było tracić czasu na wyjaśnianie rzeczy oczywistych i można się było obyć bez tłumaczy. Potencjalna waga znanych mu informacji, a także gotowość ich udziele- nia - według Noble'a Zattout żałował tego, co robił w imieniu al-Kaidy, i pragnął odkupić swoje winy - czyniły zeń bezcennego współpracownika. Co oczywiście budziło podejrzenie, że jest podwójnym agentem nasłanym przez wroga, aby dezinformować amerykański wywiad. Praca Noble'a - a teraz także Finneya - miała polegać na obserwowaniu jeńca podczas przesłuchań i ocenianiu jego prawdomówności. Należało stworzyć jego portret psychologiczny, zwracając uwagę na to, w którym kierunku zwraca oczy podczas udzielania odpowiedzi i jak to się ma do jego silniejszej ręki. Na ogół człowiek spogląda w stronę słabszej ręki, kiedy odtwarza informację, czyli gdy mówi prawdę. Kiedy zaś zmyśla, patrzy w kierunku ręki silniejszej. Obserwator miał opracować kompletny profil zachowania, który zostanie na- stępnie wykorzystany przez przesłuchującego. Czy pytania powinno się zadawać rano, czy raczej wieczorem? Czy należy stawiać je w sposób agresywny, czy ła- godnie? Czy stosować poligraf, czy też Zattout potrafi uwierzyć, że mówi prawdę, nawet kiedy kłamie? (Według Noble'a przeszedł już pozytywnie dwa testy wykry- wacza kłamstw, jednak ocena wyników była dyskusyjna). Czy powinno się go odizolować, oszołomić substancjami chemicznymi, uciec do gróźb? Jeśli tak, to jakich? Jeśli niejakie inne rozwiązania mogą okazać się skuteczne? Noble obiecał, że Finney będzie się zajmował wyłącznie obserwacją. Nie będzie 21

bezpośrednio zaangażowany w przesłuchania i nie będzie brał udziału w stosowa- niu zaleconych przez siebie metod. I Finney się zgodził. Sam brak uczestnictwa nie usuwał oczywiście ciężaru odpowiedzialności za wskazanie określonych technik, ale przecież toczyła się wojna. Zastanawiał się, jaką radę mogłaby mu dać Lila, i to właśnie przyszło mu do głowy: „Jesteśmy w stanie wojny, Louisie”. Nadal wyglądał przez okno, mimo że zmarszczki na czole pogłębiły się jeszcze bardziej. Dłoń powędrowała do kieszeni na piersi w poszukiwaniu talizmanu - kocyka szczęścia, jak mówiła złośliwie Lila. Odnalazł go, wyciągnął i obrócił w palcach. Był to dublon: osiem eskudów, sto trzydzieści osiem reali. Data wybicia: 1614. Na dole wybito imię Filipa IV. Mone- ta była chropawa w dotyku, pokryta gruzełkowatą warstwą skamieniałego kurzu. Dostał ją w prezencie od Lili i mimo docinków wiedział, że cieszyło ją to, jak przypadła mu do gustu. Skręcili na węższą dróżkę. Żwir zastąpił piasek. Finney spostrzegł srokę, która przycupnęła na konarze powalonego drzewa. Sroki rzadko zapuszczały się na wschód dalej niż do Krainy Wielkich Jezior. Czasem jednak któraś z nich traciła orientację i trafiała aż tutaj. Finney poczuł nagłą sympatię do zbłąkanego ptaka. A może to była empatia? Zobaczył drewnianą bramę przecinającą piaszczystą drogę z budką stojącą po lewej stronie. Kiedy samochód zwolnił, z budki wyszedł umundurowany mężczy- zna. W wyraźnie wyeksponowanej kaburze przy pasie tkwił pistolet. - Zupełnie jak za starych czasów - zauważył obojętnie Noble, gdy zatrzymali się przed bramą. Otworzył drzwiczki i wysiadł ostrożnie z auta, żeby poddać się kontroli osobistej. Finney schował dublon do kieszeni i zrobił to samo. ROZDZIAŁ 2 Pięć minut po dziesiątej rano czternastego kwietnia granatowy dwudrzwiowy samochód włączył się do ruchu na międzystanowej autostradzie numer 95 nieco na północ od mostu Waszyngtona. Przez ponad godzinę wóz trzymał się dziewięćdziesiątkipiątki, kierując się na północ. Potem skręcił na zachód. Porozrzucane bezładnie farmerskie zabudowania pstrzyły wiejską okolicę; co jakiś czas między wzgórzami błyskały turkusowe 22

wody rzeki. Samochód poruszał się z maksymalną dozwoloną prędkością, mimo że drogi w powszedni dzień były niemal puste. Słońce wspięło się do zenitu i zaczęło wędrówkę w dół. Granatowy wóz wje- chał do małego miasteczka o niskich zabudowaniach i staromodnym uroku. Przy głównej ulicy stał kościół, pizzeria, szkoła z czerwonej cegły i sklep wędkarski. Minąwszy miasteczko, samochód jechał dalej na zachód przez prawie pół go- dziny. Domki znowu zniknęły, ustępując miejsca lesistym pagórkom. Kiedy zaczęło zmierzchać, przy szosie wyrosła tablica ZJAZD DWUDZIESTY CZWARTY z piktogramami stacji benzynowej, motelu i restauracji. Zadzwonił dzwonek przy drzwiach; Sonya Jacobs oderwała wzrok od małego telewizora ustawionego na kontuarze. Mężczyzna, który wkroczył do recepcji motelu Sleepy Hollow, był bardzo niski - najwyżej metr sześćdziesiąt, pomyślała Sonya, i to w kapeluszu. Miał ciemne ostrzyżone krótko włosy, szeroko rozstawione czarne oczy, orli nos i wydatne, pozbawione wyrazu usta. Amerykanin, stwierdziła, ale z jakąś domieszką - może bliskowschodnią albo latynoską. Podszedł do kontuaru i wykrzywił wargi w rodzaju uśmiechu. Sonya ściszyła telewizor. Aktorzy z opery mydlanej zaczęli odgrywać swoje sceny w pantomimie. - W czym mogę pomóc? - zapytała. Pozbawiony modulacji i akcentu głos przybysza nie zdradzał jego pochodzenia. - Chciałbym wynająć pokój - powiedział uprzejmie. - Na jak długo? - Na jedną noc, ale może zostanę dłużej. Kiwnęła głową i podsunęła mu formularz meldunkowy. Kiedy go studiował, przyjrzała mu się dokładniej. Znów uderzyły ją lekko eg- zotyczne rysy. Jego angielszczyzna była poprawna, ale sztywna. Zaczął pisać drobnymi, kształtnymi literami. Nie był przystojny według ogólnie przyjętych standardów - w każdym razie nie ze swoim metrem sześćdziesiąt wzrostu. A jed- nak... Sonya chrząknęła. - Cena wynosi sześćdziesiąt dwa dolary za noc. Jeśli zdecyduje się pan za- meldować na tydzień, udzielam rabatu. Tydzień kosztuje trzysta pięć dolarów. Nie podniósł wzroku. - Bezpłatną kawę podajemy codziennie od szóstej do dziesiątej rano w recep- cji. Czy życzy pan sobie informacji na temat lokalnych atrakcji? Mam broszury... 23

- Będę zajęty pracą - odparł. - Ale dziękuję. - Muszę jeszcze zobaczyć pańskie prawo jazdy. Płaci pan gotówką czy kartą? Wyciągnął prawo jazdy wydane przez stan Connecticut i podał je Sonyi wraz z wypełnionym formularzem. - Gotówką - powiedział. W dokumencie widniało nazwisko Simon Chri- stopher. Wprowadziła dane klienta do komputera, a potem obróciła się na krześle i spoj- rzała na ścianę z kluczami. - Pokój dla palących czy niepalących? - Dla niepalących. Dziękuję. - Podjedzie pan na prawo i zaparkuje przy schodach. Ma pan pokój numer 22, na pierwszym piętrze. Telefony miejscowe są bezpłatne... Z drukarki spłynął rachunek. Oddarła go i położyła na kontuarze obok prawa jazdy i klucza. - Sześćdziesiąt siedem dolarów i dwanaście centów. Z podatkiem. Podał jej trzy dwudziestki i dziesiątkę. Wydała resztę i uśmiechnęła się uprzejmie. - Życzę miłego pobytu. Poruszył wargami bezgłośnie, odwrócił się i wyszedł. Dzwonek przy drzwiach zadzwonił. Sonya patrzyła w przeszklone skrzydło, czekając, aż przejedzie za nim samochód. Wkrótce go zobaczyła: mały granatowy coupé. Opadła na oparcie krzesła, bawiąc się kosmykiem jasnych włosów. Tajemniczy nieznajomy, pomyślała. Śniady, tajemniczy nieznajomy. Do tego przystojny - w pewien dziwny, ulotny sposób. Jaka praca tak go zajmowała, że nie miał czasu na zwiedzanie okolicy? Może był poetą - wydawał się taki skoncentrowany i odpowiednio mroczny. Tutaj, w tej zapadłej dziurze poeta mógłby sporo napisać. A może to ktoś inny. Ostatnio niczego nie można brać za dobrą monetę. Męż- czyzna niewiadomego pochodzenia, którego angielszczyzna jest gładka, ale sztyw- na - czy za tą fasadą nie kryje się strach? - na dobrą sprawę mógł być każdym. Na przykład terrorystą. A może po prostu się nudziła. Upłynęło kilka chwil. Przestała okręcać włosy wokół palca i wyciągnęła rękę w strona telewizora. Włączyła dźwięk i na jakiś czas zapomniała o ciemnowłosym, 24

tajemniczym nieznajomym, który wynajął pokój w motelu jej rodziców na co naj- mniej jedną noc. Za drewnianą bramą, na końcu półkilometrowej, wijącej się między drzewami drogi stała druga brama: ze lśniącego metalu, zwieńczona zwojami drutu kolcza- stego. Po obu jej stronach wznosił się wysoki kamienny mur. Na jego szczycie osadzono reflektory błyszczące w promieniach popołudniowego słońca. Za murem biegł następny odcinek drogi. Finney zobaczył topole, dęby, jesiony, drzewa świętojańskie, hikory. Wydeptane ścieżki odbijały na boki i znikały w lesie. Co jakiś czas mijali chatki stojące głęboko w cieniu. W kilku z nich można było dostrzec ruch. Finney zdał sobie sprawę, że wszystkie służyły jako strażnice. Najwyraźniej Noble nie przecenił wagi sprawy. Mercedes znów wyjechał na otwartą przestrzeń. Stała tu kolejna wartownia, wi- ły się wysypane żwirem ścieżki, między którymi rosły z rzadka kępy krzewów. Nie było już drzew - ani niczego, za czym mógłby się ukryć intruz. Uwagę Finneya przykuła samotna postać. Dopiero po sekundzie zrozumiał, że to strach na wróble, rozpięty krzywo na drewnianym krzyżu i wpatrzony ślepo w pole przed sobą. Właściwy ośrodek mieścił się w piętrowym domu farmerskim, podobnym do tego, który należał do Finneya. Na podwórzu stało sześć samochodów. Noble za- parkował obok nich i zgasił silnik. Wysiedli z wozu i weszli do holu umeblowane- go przeszkloną pensylwańską szafą, stolikiem z klonowego drewna i antyczną komódką. Olejne obrazy na ścianach przedstawiały sielskie krajobrazy: jeziora, morskie wybrzeże, pagórki i wąwozy. Ale Finney zauważył, że przydałoby się zamiatanie. - Najpierw - oznajmił Noble - pokażę ci dom. Poprowadził Finneya przez salon z klonowymi meblami, a potem przez kuch- nię z kamienną posadzką i dużą spiżarnią. Przeszli przez jadalnię, mały, prawie nieurządzony gabinet oraz pokój, w którym podawano śniadania. Noble pokazał mu drugi ganek, zwrócony na zachód. Następnie wrócili do holu. Finney zmarszczył brwi. Coś nie zgadzało się w rozplanowaniu pomieszczeń. Przeszli przez cały parter, a mimo to od wewnątrz dom wydawał się mniejszy niż z zewnątrz. Nagle przypomniał sobie, jak stoi z ojcem w publicznej bibliotece i przegląda z nim książkę, duży, gruby album o lśniących kartkach - zbyt ciężki, aby Finney mógł go sam unieść. Ojciec wziął album w silne dłonie i zaniósł do stolika. Na kartach widniały obrazy zwodzące oko - ryby przemieniające się w ptaki i znowu w ryby; ludzie na schodach, którzy zdawali się iść jednocześnie w górę i w dół. 25

W świecie artysty nie można było ufać temu, co się widzi na pierwszy rzut oka. Finney czuł niemal zapach fajkowego dymu na ubraniu ojca, słyszał zagadkowy szept deszczu na zewnątrz. W kącie biblioteki stało wiadro, do którego ciurkała monotonnie woda z przeciekającego sufitu... Noble wspinał się po szerokich schodach powoli i z wysiłkiem. Finney szedł za nim, starając się go nie poganiać. Piętro, w przeciwieństwie do parteru, odpowiadało wyobrażeniu, jakie wyrobił sobie, patrząc na dom od zewnątrz. Mieściło się tu sześć sypialni, z których żadna nie wyglądała na zbyt czystą. - Zamieszkasz tutaj - powiedział Noble, kiedy weszli do ostatniego i naj- mniejszego pokoju. - Każę przynieść ci tu bagaże. Mam nadzieję, że ci się podoba. Finney mruknął przyzwalająco. Sypialnia była mała, ale wygodna - z łóżkiem osłoniętym baldachimem, biureczkiem i osobną łazienką. Za oknem rozciągał się ładny widok na pole ze strachem na wróble, patrzącym nieruchomo przed siebie. - A teraz - oznajmił Noble z figlarnym błyskiem w oku - pokażę ci resztę. Weszli do spiżarni pachnącej owocami i octem. Noble dotknął czegoś na ścia- nie i nacisnął. Okazało się, że to klamka, a ściana to drzwi. Po drugiej stronie znajdował się pokój. Na każdym kawałku wolnej powierzch- ni piętrzyły się chaotycznie porozrzucane urządzenia: aparat Reitera do elektrow- strząsów, mikrofony, transformatory i magnetofony, wysterylizowane strzykawki w plastikowych torebkach. Ekrany monitorów ukazywały bezpośrednie otoczenie domu. W ścianach, na poziomie oczu, wbudowano okienka o zabarwionych na niebiesko szybach. Patrząc w nie, Finney zdał sobie sprawę, że widzi te same siel- skie krajobrazy, co w monitorach, ale w półprzezroczystym odwróceniu. Na pola- ny i trawniki nakładał się obraz salonu, jadalni i holu. Trzymając się kurczowo poręczy, Noble zszedł ostrożnie prowadzącymi w dół schodami, pozostawiwszy zakamuflowane drzwi niedomknięte - Finney zauważył solidną zasuwę po ich wewnętrznej stronie. - Zattout jest tu od dwunastu dni - rzucił Noble przez ramię. - Cały czas sie- dzi w małej piwnicznej celi. Nawet nie wie o istnieniu domu. Widzi tylko celę. Przesłuchujemy go cztery razy po dwie godziny. Dobrze go traktujemy. Żadnych narkotyków i trzy porządne posiłki dziennie. W miarę upływu czasu poziom jego komfortu psychicznego może się obniżyć, ale na razie nie ma na co narzekać. Pomieszczenie, do którego zeszli, oświetlała okryta metalową kratką żarówka. Na umeblowanie składał się stół - stał na nim włączony magnetofon szpulowy - 26

trzy puste krzesła i weneckie lustro. Po drugiej stronie lustra znajdowała się cela Zattouta. On sam siedział na pryczy: wysoki i wychudzony, z bujną czarną brodą i dłu- gimi kościstymi palcami, którymi poruszał zręcznie, podkreślając to, co mówi. Naprzeciwko niego na drewnianym krześle siedział drugi mężczyzna. Oprócz pryczy, krzeseł, nagiej żarówki, klozetu i umywalki w celi nie było niczego. Nie słyszeli słów. Noble podszedł do stołu i przekręcił czerwony przełącznik na małej konsoli. Głośnik zainstalowany w rogu sufitu obudził się do życia: - Nie więcej niż jednego za każdym razem. Bratu każe się zapamiętać wszystkie niezbędne informacje. - Niezbędne? - przerwał przesłuchujący. - Imię, nazwisko, zawód, miejsce zamieszkania... miejsce i datę urodzenia, lokalne dialekty, charakterystyczne elementy otoczenia... - Rozumiem. - Jak powiedziałem, brat musi mieć piętnaście lat. Często młodsi są za bardzo przejęci. Ponosi ich fantazja... Noble znów pstryknął przełącznikiem; głos umilkł. - Jakie pierwsze wrażenia? Finney przez kilka chwil przyglądał się gestykulującemu mężczyźnie. - Bez wątpienia mówi rękami - stwierdził. - Mhm. - Jest eksternalizatorem. Potrzebuje uwagi. To oczywiście wcale nie znaczy, że aby ją zdobyć, nie ucieka się do kłamstwa. - Mhm. - Łatwo przystosowuje się do nowych sytuacji. Giętka osobowość, w dodatku charyzmatyczna. - Zgadzam się. - Robiłeś mu test Wechslera? - Tak. Ale nie miałem jeszcze czasu... Reszta słów utonęła w nagłym ataku kaszlu. Noble usiłował go powstrzymać, zasłaniając usta. Poza, w której stał, przywiodła Finneyowi na myśl Susan Fran- klin. Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Noble zakrywał usta jeszcze przez kilka chwil, a potem popatrzył Finneyowi w oczy. Finney milczał. Noble wyprostował się. 27

Chodźmy na obiad - powiedział oficjalnym tonem. - Potem przedstawimy cię Tomowi Warrenowi, oficerowi dowodzącemu operacją. Musi się tu gdzieś kręcić. Odwrócił się i ruszył w stronę schodów, powłócząc nogami bardziej niż zwy- kle. Przez moment Finney pomyślał, że nie uda mu się wejść na górę o własnych siłach. Wyciągnął rękę, gotowy pomóc. Ale Noble podjął samodzielną wspinaczkę, z trudem, lecz uparcie pokonując kolejne stopnie. Finney odczekał chwilę i podą- żył za nim. Zastali Thomasa Warrena II za kuchennym stołem, z telefonem komórkowym przy uchu. Był typem agenta CIA, jakiego Finney pamiętał z dawnych czasów: dobrze wykształcony członek Ivy League, o anglosaskim typie urody, z kwadrato- wą szczęką, lśniącymi błękitnymi oczyma i nienagannie uczesanymi blond włosa- mi. Kiedy Noble i Finney wyszli ze spiżarni, podniósł wzrok. - Dobrze - powiedział do telefonu. - Odezwę się później. Wstał, a następnie energicznie uścisnął dłoń Finneya. - Wiele o panu słyszałem, doktorze. Nie mogę się doczekać pracy z panem. Finney kiwnął głową. - Jeśli będzie pan czegoś potrzebował - powiedział Warren z szerokim uśmiechem - proszę się do mnie zwrócić. Nie da się zmienić tego ośrodka w czte- rogwiazdkowy hotel, ale nie ma powodu znosić niewygody, gdy nie jest to ko- nieczne. I proszę nie wierzyć w to, co o mnie mówi doktor Noble. To kłamstwa, same kłamstwa. Noble uśmiechnął się kwaśno. - Jeszcze do tego nie doszedłem. - Czyli że mam czyste konto? - Warren uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym natychmiast spoważniał. - Cóż - powiedział, spoglądając na zegarek. - Jedli- ście już obiad? Szkolny autobus ruszył spod krawężnika z hydraulicznym sykiem. Sonya Jacobs zauważyła, że samochód nieznajomego zniknął. Czyżby już od- jechał? Zmarszczyła brwi. Potem zarzuciła plecak na ramię i poszła do recepcji. Jej matka siedziała za biurkiem. - Maria dzwoniła, że jest chora - powiedziała, nie podnosząc wzroku. - Bę- dziesz musiała posprzątać pokoje. Sonya skrzywiła się boleśnie. - I daruj sobie te miny - dodała matka. 28

Sonya pokazała jej ukradkiem język i przeszła przez biuro do mieszkania. Po- łożyła plecak na łóżku, weszła do łazienki i umyła się. Spojrzała w lustro, ogląda- jąc najnowszy kolczyk - czwarty w prawym uchu. Zdawał się niezdecydowany, czy wywołać zakażenie, czy nie. Po chwili stwierdziła, że na razie jest w porządku. Potem poszła szukać wózka z pościelą i ręcznikami. Na niskich pagórkach wokół motelu szumiała wiosna: owady i wiewiórki, ćwierkające ptaki, liście szeleszczące na wietrze. Jeśli uda jej się szybko wysprzą- tać pokoje, może zdąży wyjść na dwór, zanim zajdzie słońce. Jej ulubione sekretne miejsce przy strumyku, który spływał kaskadą z Czarciej Góry, będzie tego dnia całe w kwiatach. A Sonya miała jeszcze prawie pełną paczką papierosów schowa- ną pod materacem, która aż się prosiła o taką okazją. Na parterze tylko trzy pokoje były wynajęte. Uporała się z nimi prędko, zmie- niając pościel oraz ręczniki i wymieniając buteleczki szamponu i mydełka w ła- zienkach. Potem wprowadziła wózek do windy i wjechała na piętro. Tutaj tylko dwa pokoje wymagały jej uwagi. Później będzie wolna i może wyjść. Pokój numer 22 należał do mężczyzny, który przyjechał poprzedniego dnia. Zapukała dwukrotnie do drzwi. - Obsługa! - zawołała. Ale przecież samochód zniknął z parkingu. Bez względu na to, czy gość się wymeldował, czy nie, nie ma go tutaj. Wyciągnęła zapasowy klucz i weszła do środka. Łóżko wyglądało, jakby nikt z niego nie korzystał. Ona każdego ranka znajdo- wała na podłodze swoją zmiętoszoną kołdrę. Jej siostra, która spała na górze pię- trowego łóżka, często narzekała, że Sonya wierci się i rzuca. A ten facet albo spał jak zabity, albo w ogóle nie położył się do łóżka. Zmieniła pościel i przeszła do łazienki. Gość ograniczył się do skorzystania z jednego ręcznika, który wisiał złożony równiutko na wieszaku. Wymieniła go na świeży, a potem pobieżnie odkurzyła pokój miotełką z piór. W rogu pod biurkiem leżała mała torba z czarnej skóry. Więc jednak postano- wił zostać jeszcze dzień dłużej. Przyjrzała się torbie, a potem odwróciła wzrok. Zajęła się odkurzaniem. Przed wyjściem z pokoju znów zerknęła na torbę. Poeta? Czy terrorysta? Skrzywiła usta. Rozejrzała się dookoła, jakby ktoś mógł ją obserwować, i szybciutko uklękła przy torbie. Sięgnęła po suwak. 29