kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 872 495
  • Obserwuję1 392
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 681 817

Andrews Virginia C - 01. Rodzina Casteel - (Rodzina Casteel)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Andrews Virginia C - 01. Rodzina Casteel - (Rodzina Casteel) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ANDREWS VIRGINIA C Cykl: Rodzina Casteel
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 534 stron)

Andrews V. C. Rodzina Casteel 01 Rodzina Casteel Przełożyła Małgorzata Fabianowska

Dedykuję tę książkę Bradowi, Glen i Suzanne oraz wszystkim tym, którzy głodowali, cierpieli znosili upokorzenia, ale przetrwali, by zwyciężyć.

PROLOG Kiedy wiały letnie wiatry, słyszałam szept kwiatów, śpiewny szmer liści w lesie, widziałam unoszone wiatrem ptaki i skaczące w rzece ryby. Pamiętam też, jak zimą ogołocone gałęzie wydawały jękliwe trzaski pod naporem lodowatych podmuchów, a uginające się konary chrobotały o dach chaty przypominającej szopę, kurczowo uczepionej zbocza pasma górskiego, przez mieszkańców Wirginii Zachodniej zwanego Wzgórzami Strachu. Wiatr na Wzgórzach Strachu wył i skowyczał, toteż okoliczni mieszkańcy mieli wystarczający powód, by z niepokojem wyglądać przez swoje małe, brudne okienka. Samo życie na górzystych stokach rodziło strach, zwłaszcza kiedy wiatrowi wtórowało przeciągłe wycie wilków i wrzaski rysi, a leśna zwierzyna włóczyła się wokół obejść. Często znikały małe domowe zwierzęta, a raz na mniej więcej dziesięć lat dziecko przepadało bez wieści. Szczególnie wyraziście utkwiła mi w pamięci pewna zimna lutowa noc, tuż przed moimi dziesiątymi

urodzinami, kiedy po raz pierwszy objawiło się to, co miało mi towarzyszyć przez całe życie. Nie mogłam zasnąć i wierciłam się na swoim legowisku obok pieca, wsłuchana w skowyt wilków wyjących do księżyca. Niestety, zawsze miałam lekki sen, toteż najsłabszy szmer mnie budził. Każdy dźwięk wydawał się spotęgowany w tej naszej chałupie na odludziu. Babcia i dziadek chrapali. Wtem pijany ojciec wtoczył się do domu i obijając się o meble i śpiące pokotem na podłodze ciała, padł w końcu na duże mosiężne łóżko, aż jęknęły sprężyny. Obudzona mama zagniewanym, jazgotliwym głosem wyrzucała mu, że znów zabradziażył w Shirley's Place. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, dlaczego pobyty taty w tym lokalu w Winnerrow wywoływały tyle zamieszania. Przez szpary w podłodze naszej chaty, skleconej z nieoheblowanych desek, nie tylko wiało lodowatym zimnem, ale dochodziły spod niej pochrapywania śpiących świń, psów, kotów i wszystkiego, co tam jeszcze znalazło schronienie. Nagle z mroku doszedł mnie inny odgłos. Kto poruszał się w ciemności rozjaśnionej jedynie nikłą czerwoną poświatą ognia w piecu? Wytężyłam wzrok i ujrzałam babcię. Pochylona, z rozpuszczonymi długimi siwymi włosami, przypominała czarownicę. Sunęła chyłkiem po szorstkich deskach podłogi. Nie kierowała się na dwór - babcia była jedyną osobą, której wolno było używać nocnika, kiedy natura wzywała. Reszta z nas musiała chodzić do wygódki odległej o prawie dwieście metrów. Babcia miała pięćdziesiąt kilka lat. Przewlekły artretyzm

oraz inne niezdiagnozowane dolegliwości i bóle czyniły jej życie pasmem udręk, a brak prawie wszystkich zębów jeszcze ją postarzał. Niegdyś, jak twierdzili ci, którzy byli wystarczająco starzy, by to pamiętać, Annie Brandywine uznawano na całych wzgórzach za prawdziwą królową piękności. - Chono, dzieciaku - wyszeptała chrypliwie, kładąc mi na ramieniu sękatą dłoń. - Czas, byś przestała mazać się po nocach. Lepiej będzie, jak się dowiesz prawdy o sobie. Póki twój ojciec się nie obudzi, pójdziem sobie w jedno miejsce, a jak wrócim, to będziesz miała coś w zanadrzu, jakby on krzywo na ciebie patrzył i wygrażał pięściami. Jej westchnienie, niczym łagodny powiew południowego wiatru, delikatnie zdmuchnęło kosmyki włosów okalające mi twarz i połaskotało skórę jak tchnienie czających się duchów. - Zamierzasz wyjść na dwór? Babciu, jest strasznie zimno - ostrzegłam, lecz mimo to wstałam i włożyłam znoszone, za duże na mnie buty Toma. - Ale nie masz zamiaru odchodzić daleko, co? - To mus - odparła babcia. - Serce mi się kraje, jak mój Lukę drze się na ciebie, swoje pierworodne dziecko. Krew mnie zalewa, jak pochlipujesz, kiedy ci wygraża. - Oj, babciu - wyszeptałam. - Tata mnie nienawidzi i naprawdę nie wiem dlaczego. Powiedz, czemu on mnie tak nie cierpi? W smudze wpadającej przez okno poświaty księżyca mogłam dostrzec jej kochaną, starą, pomarszczoną twarz.

- Tak, tak, czas, cobyś już wiedziała - mruknęła, narzucając na mnie ciężką czarną chustę, którą sama wydziergała, i otulając swoje wąskie, pochyłe ramiona drugą, burą i bezbarwną. Poprowadziła mnie do drzwi i otworzyła je, wpuszczając do środka zimny wiatr. Mama i tata zamruczeli gderliwie zza postrzępionej, spłowiałej czerwonej zasłony, jakby ów powiew ich rozbudził. - Mamy szmat drogi do miejsca, gdzie pochowalim przodków. Od lat chciałam z tobą tam iść. Nie ma co tego odkładać, bo czas biegnie, oj, biegnie. Potem będzie za późno. I tak w mroźną, śnieżną, ponurą noc ruszyłyśmy przez ciemny las. Rzekę skuwała gruba, pofałdowana pokrywa lodu, a wycie wilków stało się jeszcze bliższe. - O tak, Annie Brandywine dobrze wie, jak dotrzymać tajemnicy - odezwała się babcia jakby do siebie. - Niewielu to umie tak jak ja, niewielu... Ty mnie słuchasz? Ej? - Nie mam wyboru, babciu. Krzyczysz mi wprost do ucha. Wzięła mnie pod rękę i poprowadziła daleko od domu. To było istne szaleństwo. Dlaczego koniecznie zapragnęła wyjawić mi swój drogocenny sekret w zimową noc? I czemu właśnie mnie? Jednak za bardzo kochałam babcię, by odmówić towarzyszenia jej w tej wędrówce górską drogą pełną wertepów. Wydawało się, że przemierzyłyśmy kilometry w tę noc czarną i mroźną. Naszym celem okazał się cmentarz, surowy i upiorny w bladosinej poświacie księżyca. Gwałtowne, ostre podmuchy wiatru targały cienkimi siwymi włosami starej

kobiety, plącząc je z moimi, gdy stanęła przy mnie i powiedziała: - Moje dziecko, nie mogę ci dać nic, co by było coś warte - ino to jedno, co mam ci teraz do powiedzenia. - Nie mogłaś mi tego powiedzieć w chacie? - Za Boga nie! - warknęła z tym swoim uporem, nieustępliwa jak stare drzewo o wielu korzeniach. - Tam byś nie chciała słuchać. A jak tu ci powiem, zapamiętasz na zawsze. Zawahała się, kiedy jej spojrzenie spoczęło na małym, wąskim nagrobku. Uniosła rękę i sękatym palcem wskazała granitową płytę. Wytężyłam wzrok, by odczytać wyryty na niej napis. Cóż za dziwactwo ze strony babci przyprowadzać mnie po nocy tutaj, gdzie duchy zmarłych snują się w poszukiwaniu żywych ciał, w które mogłyby wniknąć! - Musisz wybaczyć tacie, że jest taki - podjęła babcia, tuląc się do mnie, coraz bardziej przemarznięta. - Nic na to nie poradzi, tak jak słońce musi wstawać i zachodzić, tak jak skunksy muszą śmierdzieć, a ty nie poradzisz nic na to, żeś jest, jaka jest. Łatwo jej mówić! Starzy ludzie nie pamiętają już, jak to jest być młodym, którego życie przeraża. - Wracajmy do domu - poprosiłam, drżąc i kuląc się przy babci. - Czytałam opowieści o tym, co się dzieje na cmentarzach po północy, przy pełni księżyca. - Nie trza się strachać umarlaków, co nie chodzą i nie mówią. Żywe ludzie są gorsze. Przygarnęła mnie bliżej do siebie i zmusiła do patrzenia na wąski, zapadnięty grób.

- Teraz słuchaj i nic nie gadaj, póki nie skończę. Jak ci powiem prawdę, to zaraz zrobi ci się lepiej. Tata ma powód, że tak tobą poniewiera. Nie to, że cię nienawidzi, nie. Na mój rozum to jest jak dwa dodać dwa, że kiedy mój Lukę na ciebie patrzy, to nie widzi ciebie, lecz kogosik całkiem innego... W sercu, moje dziecko, to on jest dobry chłop i kochający, tylko po tym wszystkim tak go odmieniło. Bo widzisz, miał pierwszą żonę i tak ją kochał, że mało nie umarł, jak przestała dychać. Poznali się w Atlancie. Miał siedemnasty rok, a ona czternasty i trzy dni, tak mi potem powiedziała. - Słaby głos babci zniżył się o oktawę. - Piękna była niby anioł, a twój tata kochał ją nad życie. No i zawrócił jej w głowie, a ona uciekła z domu. Znaczy uciekła z Bostonu do Teksasu. Miała ze sobą śliczną walizkę, a w niej pełno ubrań, jakich my w życiu nie widzieli! Piękne były rzeczy w tej walizce, koronki i jedwabie, srebrna szczotka, grzebyk i srebrne zwierciadełko, i pierścionki, i klejnoty do uszu. No i przyjechała tu żyć. Popełniła straszny błąd, bo wyszła za człowieka nie swojego pokroju. Ale cóż, skoro go kochała... - Babciu, nigdy nie słyszałam o pierwszej żonie taty! Myślałam, że mama jest jego pierwszą i jedyną żoną. - Nie mówiłam, cobyś siedziała cicho? Daj mi skończyć! Ona była z bogatej rodziny z Bostonu, a przyjechała żyć tu z Lukiem, Tobym i ze mną. Ja jej tu nie chciała. I na początku jej też nie lubiła. Od razu było jasne, że ona w tych górach długo nie przetrwa. Niezdatna była do trudów życia. Myślała, biedna, że mamy łazienkę, naprawdę tak myślała. Zatkało ją, jak zobaczyła, że trza

ganiać do wychodka i siadać na desce z wyrżniętymi dwiema dziurami. Lukę się wziął na ambit, postawił dla niej taką ładną wygódkę i pomalował na biało, a ona powiesiła tam na drucie fikuśny różowy papier ze sklepu i nawet pozwoliła mi go brać! Mówiła na to „moja łazienka". Aż wyściskała i wycałowała Luke'a z radości, że jej taki pałac wybudował. - Czyli tata nie traktował jej tak podle, jak teraz traktuje mamę? - Cichoj, dzieciaku, nie mieszaj mi... Więc przyszła taka anielska damulka i szybko zawojowała mnie i dziadka, ażeśmy pokochali ją jak własną córkę. Trza przyznać, że starała się ze wszystkich sił. Pomagała mi gotować. Ozdabiała nam chatę. Oddaliśmy im z Tobym nasze łóżko, coby poczęli dzieci jak należy, nie na podłodze, jak jakie bydlęta. A ta nic, tylko chciała spać na dechach, ale jej nie pozwoliłam! Wszystkie Casteele byli poczęte w łóżku. No i pewnego dnia ona się śmieje, szczęśliwa, bo będzie miała dziecko. Dziecko mojego Luke'a! Och, jak ja jej żałowała, jak żałowała! Bom miała jeszcze nadzieję, że wróci tam, skąd przyszła, zanim góry ją zabiorą jak wszystkich delikatnych ludzi. Ale ona dawała Luke'owi szczęście. Nigdy nie widziałam go tak szczęśliwego, wierzaj... - Babciu, a jak ona umarła? Czy to jest jej grób? - Twój tata miał osiemnasty rok, kiedy odeszła - podjęła z westchnieniem. - A ona miała ledwie piętnasty, jak musiał ją pochować w tej lodowatej ziemi i odejść, zostawiwszy żonkę w ciemnej mogile. Nie cierpiała być

sama w zimnym łóżku bez niego! No i, moje dziecko, Luke legł na jej grobie pierwszej nocy, coby ją ogrzać, a był luty... Taka to jest opowieść o dziewczynie, co przyleciała w góry jak anioł, by żyć i kochać twojego tatę i dać mu szczęście, jakiego nie znał... i widzi mi się, że on już chyba z żadną kobietą nie będzie tak szczęśliwy. - Babciu, ale dlaczego przyprowadziłaś mnie aż tu, żeby mi to wszystko opowiedzieć? Nie mogłaś w domu? Strasznie smutna ta historia, choć piękna. Ale tak czy inaczej papa jest skończonym draniem! Tamta anielska kobieta pewnie zabrała ze sobą do grobu wszystko, co było w nim dobre, a to, co najgorsze, zostawiła dla nas. Dlaczego nie nauczyła go kochać? Babciu, wolałabym, żeby nigdy tu nie przyjeżdżała! Nigdy! Wtedy papa kochałby mamę i mnie, a nie tylko ją. - Dzieciaku, rusz ty głową! - prychnęła babcia. - Jeszcze się nie domyślasz? Ta dziewczyna, co ją twój tata nazywał aniołem, była twoją mamą! Ona cię urodziła, ale zanim przyszłaś na świat, już ledwie dychała... To ona nazwała ciebie Heaven Leigh. Zawsze byłaś dumna z tego imienia i wszyscy mówią, że jak ulał do ciebie pasuje, no i nie dziwota! Zapomniałam o wietrze. Zapomniałam o włosach smagających mnie po twarzy. Zapomniałam o wszystkim, oszołomiona nagłą wiedzą, kim naprawdę jestem. Księżyc wychynął zza chmury i blady promień oświetlił wyryty w kamieniu napis:

Anioł Ukochana żona Thomasa Luke'a Casteela Dziwnie się poczułam, patrząc na ten grób. - A gdzie tata znalazł Sarę? I czemu ożenił się tak szybko po śmierci tamtej? - spytałam. - Zwyczajnie, potrzebował kobity do pustego łóżka - odparła szybko babcia, jakby chciała wyrzucić z siebie wszystko, skoro nadarzyła się okazja. - Nie cierpiał samotnych nocy, bo każdego chłopa zjada chcica, moje dziecko, fizyczna żądza. Sama się przekonasz, jak dorośniesz. Chciał kobity, i jeszcze żeby była taka jak jego anioł. Sara się starała, trza to przyznać, była dla ciebie jak rodzona matka. Dbała o ciebie, a jemu dawała to, co powinna dawać żona, ale nie miała anielskiego ducha. I Luke dalej wzdychał do tej Leigh, co umiała zrobić go lepszym. Bo on był lepszy, wierz mi, dziecko. Jak twoja mama żyła, to wstawał do roboty świtkiem, jechał starym pikapem do Winnerrow i tam uczył się stolarki, budowania domów i różnych innych rzeczy. A kiedy wracał, gadał, jak to dla nas wszystkich postawi wielki dom, jak będzie robił w polu, chował krowy, świnki i konie... Bo twój tata zawsze był za wszystkim, co żywe. Kocha zwierzaki jak ty, moje dziecko. Widać masz to po nim. Dziwnie się poczułam, kiedy babcia zaprowadziła mnie z powrotem do chaty i spod bezładnej sterty starych rupieci i kartonów, w których trzymaliśmy nędzną garstkę naszych ubrań, wyciągnęła coś dużego zawiniętego w starą kołdrę. Okazało się, że to elegancka

walizka, na jaką nas, mieszkańców gór, nigdy nie byłoby stać. - To twoja - wyszeptała babcia, tak by nikt się nie obudził i nie zakłócił tej intymnej chwili. - Wcześniej była twojej mamy. Obiecałam jej, że ci ją dam, jak przyjdzie sposobny czas. No i po mojemu teraz jest najsposobniej-szy... Patrzaj, dziecko, patrzaj, jaką żeś mamę miała... Jakby zmarłą mamę można było wcisnąć do wytwornej, kosztownej walizki! Kiedy jednak spojrzałam na jej zawartość, zaparło mi dech. W nikłym świetle bijącym od pieca moim oczom ukazały się najpiękniejsze ubrania, jakie kiedykolwiek widziałam. Delikatne koronki, o których istnieniu nawet nie śniłam... a na samym dnie znalazłam coś długiego, starannie opakowanego w arkusze bibułki. Z wyrazu twarzy babci odgadłam, że obserwuje mnie w napięciu, jakby chciała nadelektować się moją reakcją. W przyćmionym blasku paleniska ujrzałam lalkę. Lalka? Tego się nie spodziewałam. Nie mogłam się na nią napatrzeć! Miała kunsztownie upięte włosy w kolorze srebrny blond, a ślubny welon zwiewną mgiełką opadał z maleńkiej, zdobionej klejnotami czapeczki. Jej twarz była niezwykle piękna, z cudownie zarysowanym wykrojem pełnych ust - zarys górnej wargi dokładnie pasował do wypukłości dolnej. Długą suknię z białej koronki obficie zdobiły maleńkie perły i połyskujące paciorki. To wszystko było takie niezwykłe! Nawet jej pantofelki wykonano z koronki i białej satyny, a delikatne

pończochy przypięto do maleńkiego pasa z podwiązkami, co dostrzegłam, kiedy zerknęłam pod sukienkę i welon. - To ona, twoja mama, Leigh, anioł Luke'a - wyszeptała babcia. - Tak ona wyglądała, jak tu przyjechała i wyszła za twojego ojca. Nim umarła, rzekła do mnie: „Daj mojej córeczce to, co ze sobą przywiozłam". To i dałam. Tak, dała. I czyniąc to, zmieniła bieg mojego życia.

Część pierwsza NA WZGÓRZACH STRACHU

Rozdział pierwszy TAK TO DAWNIEJ BYWAŁO... Jeśli Jezus umarł na krzyżu dwa tysiące lat temu, aby ocalić ludzi przed złem, które w nich tkwi, z pewnością Jego łaska ominęła naszą okolicę - może z wyjątkiem pory niedzielnego nabożeństwa. Tak przynajmniej uważałam. Lecz cóż warte było moje zdanie? Tyle, co łupiny cebuli. Papa poślubił Sarę zaledwie w dwa miesiące po śmierci anielskiej Leigh. A cztery miesiące po moich narodzinach i pogrzebie mamy Sara powiła syna, którego ojciec tak pragnął od czasu, kiedy przyszłam na świat, kładąc kres krótkiemu życiu anioła. Byłam zbyt mała, żeby pamiętać narodziny tego pierwszego syna, któremu na chrzcie nadano imiona Thomas Lukę Casteel Drugi i którego, jak mi powiedziano, ułożono w kołysce ze mną. Byliśmy kołysani, pielęgnowani i chowani niczym bliźnięta, lecz niejednakowo kochani. I nikt mi nie wmówi, że było inaczej.

Kochałam Toma z jego ogniście rudą czupryną, którą odziedziczył po matce, i skrzącymi się zielonymi oczami, które także miał po niej. Nic w nim nie przypominało ojca. Dopiero później, kiedy wyrósł na bardzo wysokiego chłopca, zaczął wyglądać jak on, kiedy Luke był w jego wieku. Po wysłuchaniu w przeddzień dziesiątych urodzin babcinej opowieści o mojej prawdziwej matce postanowiłam, iż nigdy - i niech mnie Bóg w tym wspomaga! - nie zdradzę Tomowi, że Heaven Leigh Casteel nie jest jego rodzoną siostrą. Nie chciałam zniszczyć więzi, która nas łączyła. Nasze myśli zawsze się zbiegały, bo dzieląc ze sobą kołyskę, milcząco porozumiewaliśmy się od swoich pierwszych dni i to sprawiało, że byliśmy wyjątkowi. Owo poczucie wyjątkowości miało dla nas ogromne znaczenie. Sara miała wzrostu ponad metr osiemdziesiąt i była dorodna jak Amazonka. Odpowiednia towarzyszka dla mężczyzny tak wysokiego i silnego jak mój tata! I nigdy nie chorowała. Zdaniem babci (którą Tom czasem żartobliwie nazywał Ustami Mądrości) urodzenie Toma nadało piersiom Sary dojrzałe kształty, przez co wyglądała nadzwyczaj dorośle jak na swoje czternaście lat. - Wnet w połogu wstała - opowiadała babcia - i wróciła do roboty jakby nigdy nic, jakby nie przeszła tej najokropniejszej próby, którą my, kobiety, musimy wycierpieć bez słowa skargi. Stała przy kuchni i gotowała z niemowlakiem przy cycku. Zapewne ta krzepkość i zdrowie Sary pociągały tatę. Nie wydawał się zachwycać jej urodą, ale przynajmniej

nie umarła przy porodzie i nie zostawiła go w piekle czarnej rozpaczy. Rok po Tomie przyszła na świat Fanny o karnacji ciemniejszej niż jagoda, z chmurą ciemnych włosów odziedziczonych po tacie; jej granatowe oczy stały się czarne, nim skończyła rok. Wyglądała jak Indianka, ta nasza śliczna Fanny, która rzadko bywała z czegoś zadowolona. Cztery lata po Fanny pojawił się Keith, nazwany imieniem dawno nieżyjącego ojca Sary. Chłopiec miał prześliczne jasnokasztanowe włosy i można się było w nim zakochać od pierwszego wejrzenia, zwłaszcza że okazał się spokojnym, absolutnie niekłopotliwym dzieckiem. Nie płakał, nie krzyczał i nigdy nie domagał się niczego, tak jak to robiła Fanny - i nadal robi. Z czasem oczy Keitha nabrały barwy topazu, a cera - odcienia brzoskwini, dorównując mojej, jak twierdziło wielu ludzi. Niestety, nie mogłam tego sprawdzić, bo nie sposób było przejrzeć się dokładnie w naszym pękniętym i zmatowiałym lustrze. Keith rósł na niezwykle dobrego chłopca, a kiedy rok po nim przyszło na świat kolejne dziecko, dziewczynka chorowita od urodzenia, godzinami przy niej wysiadywał. Nasza nowa siostrzyczka była śliczna jak laleczka! Sara pozwoliła mi wybrać dla niej imię. Zdecydowałam się na Jane, bo zobaczyłam wtedy jakąś Jane na okładce magazynu, tak cudną, że aż trudno uwierzyć. Jane miała miękkie kosmyki złocistorudych włosów, ogromne niebieskozielone oczy i długie, ciemne, zakręcone rzęsy, którymi trzepotała, kręcąc się niespokojnie

w kołysce i wpatrując się w braciszka. Od czasu do czasu Keith bujał kołyską, co wywoływało na buzi Jane uśmiech tak rozbrajająco słodki, tak promienny, że można by za niego oddać wszystko. Maleńka Jane zdominowała nasze życie. Przywoływanie uśmiechu na jej twarzyczkę stało się cudowną i skrzętnie wypełnianą powinnością nas wszystkich. Wzbudzanie śmiechu siostrzyczki zamiast płaczu sprawiało mi szczególną rozkosz. Radowałam się, kiedy Jane uśmiechała się, zamiast kwilić z powodu tajemniczych bólów i niedoma-gań, których nie potrafiła nazwać. Ale to też, jak wszystko inne, co mnie cieszyło, musiała zepsuć Fanny. - Cięgiem się nią zajmujesz! - krzyczała, podbiegając na swoich długich, patykowatych nogach, żeby kopnąć mnie w goleń, po czym uciekała w bezpieczne miejsce na naszym brudnym podwórku. - To jest nasza Jane, nie twoja! Nie Toma! Nie Keitha! NASZA! Wszystko tu jest nasze, a nie tylko twoje, Heaven Leigh Casteel! Od tamtej pory Jane została Naszą Jane i tak na nią wołano, aż w końcu wszyscy zapomnieli, że kiedyś ta najmłodsza, najsłodsza, najkruchsza istotka miała tylko jedno imię. Znałam się na imionach i ich sprawczej mocy. Moje imię niosło błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Starałam się uwierzyć, że takie „duchowe" imię musi być błogosławieństwem - bo czyż ktoś jeszcze na świecie nosi imię Heaven*? * Heaven (ang.) - niebo, niebiosa.

Nikt, nikt, odpowiadał mały drozd szczęścia, który od czasu do czasu pomieszkiwał w moim umyśle, śpiewając mi do snu i przekonując mnie, że wszystko z czasem się ułoży... że będzie dobrze. Problem w tym, że w moim umyśle zagnieździła się też stara czarna wrona, która podpowiadała, iż takie imię prowokuje los, by przynosił to, co najgorsze. No i był papa. Moje skryte i zamknięte serce jak niczego innego w świecie pragnęło pokochać ojca, który często wpatrywał się posępnie w dal i sprawiał wrażenie człowieka oszukanego przez życie. Miał włosy czarne jak heban, odziedziczone po prawdziwym indiańskim przodku, który porwał białą dziewczynę i żył z nią. Oczy i brodę miał również czarne, a cerę, czy to latem, czy zimą, o odcieniu głębokiego brązu. Był zdumiewająco silny. Rąbiąc siekierą drewno na podwórku, demonstrował skomplikowaną rzeźbę twardych mięśni, a Sara znad balii śledziła go wzrokiem tak pełnym miłości i pożądania, że omal nie pękło mi serce na myśl, że on przecież nie dba ani o jej podziw, ani o miłość czy płacz, kiedy wraca do domu nad ranem. Nieraz widziałam go w stanie melancholii. Miałam trzynaście lat i znałam już historię o mojej prawdziwej matce, kiedy ujrzałam go pewnego dnia zgarbionego w krześle, wpatrzonego w dal, jakby o czymś marzył. Ukryta w cieniu, pragnęłam wyciągnąć rękę i dotknąć jego policzka, aby sprawdzić, czy jest szorstki. Nigdy nie dotykałam jego twarzy. Co by zrobił, gdybym się

odważyła? Uderzyłby mnie? Zapewne by nakrzyczał. Jednak w głębi serca pragnęłam go kochać i być przez niego kochaną. Cały czas żarzyła się we mnie ta bolesna potrzeba, czekając, aż będę mogła zapłonąć miłością i oddaniem. Gdyby tylko zrobił czy powiedział coś, co ośmieliłoby moją wiarę, że kocha mnie choć odrobinę... Ale nigdy nawet na mnie nie spojrzał. Nigdy się do mnie nie odzywał. Traktował mnie jak powietrze. Za to kiedy Fanny biegiem pokonywała chwiejne stopnie ganku, by wgramolić się mu na kolana, całował ją. Ból przepełniał mi serce, gdy patrzyłam, jak ją przytula i gładzi po długich, lśniących ciemnych włosach. - Jak się masz, Fanny? - Tęskniłam za tobą! Nie cierpię, jak cię nie ma doma. Bez ciebie źle! Tato, proszę, zostań, zostań! - Skarbie - mruknął - to miło, że ktoś za mną tęskni, ale może dlatego trzymam się z dala. Och, jakiż ból zadawał mi papa, kiedy gładził po włosach Fanny, a mnie ignorował! To sprawiało większą udrękę niż klapsy i wyzwiska. Czasami zmuszałam go, żeby mnie dostrzegł i zareagował. Raz wyszłam z cienia i demonstracyjnie kroczyłam naprzód, niosąc oparty na biodrze duży kosz z bielizną, którą zdjęłam ze sznura i poskładałam. Fanny uśmiechnęła się z wyższością. Papa nie odwrócił wzroku i nie dał po sobie poznać, że zdaje sobie sprawę, jak ciężko pracuję. Jedynie kąciki ust zadrgały mu ledwo dostrzegalnie. Nie odezwałam się, tylko przeszłam obok niego, jakbym widziała go chwilę temu,

choć nie było go w domu dwa tygodnie. Wykańczało mnie to wieczne ignorowanie, mimo że sama ignorowałam jego. Fanny nigdy nie pracowała. Tylko Sara i ja robiłyśmy wszystko w domu. Babcia nieustannie gadała, dziadek całymi dniami rzeźbił z drewna figurki zwierząt, a papa znikał i pojawiał się, kiedy chciał. Sprzedawał alkohol bimbrowników, czasem pomagał im go pędzić, ale największą frajdę sprawiało mu robienie w konia agentów federalnych i ze szmuglu miał największe dochody. Tak twierdziła Sara, która bała się, że tata zostanie złapany i wsadzony do więzienia, bo zawodowi wytwórcy wysokoprocentowego alkoholu nie uznawali konkurencji. Często zostawał poza domem tydzień lub dwa, a wtedy Sara przestawała myć włosy i gotowała gorsze niż zwykle posiłki. Ale kiedy wreszcie stawał w drzwiach i posyłał jej niedbały uśmiech lub słowo, wracała do życia, pośpiesznie brała kąpiel i wkładała najlepszą sukienkę (jedną z trzech, wszystkie marne). Tak bardzo pragnęła się umalować, kiedy jej mężczyzna zagości w domu, i włożyć zieloną jedwabną suknię podkreślającą kolor oczu. Och, nietrudno było dostrzec, że szczytem marzeń i nadziei Sary był dzień, kiedy w jej życiu zagoszczą prawdziwe kosmetyki i owa zielona suknia. Pewnie liczyła, że wtedy papa pokocha ją tak mocno jak tę biedną zmarłą dziewczynę, moją matkę. Nasza chata zbudowana była z lichych desek, pełnych dziur po sękach przepuszczających skwar lub zimno, co

w każdej porze roku czyniło nasze życie koszmarem. Nigdy nie zaznała malowania i nigdy nie zazna. Blaszany dach zardzewiał na długo przed moim urodzeniem i płakał rudymi strugami deszczowych łez, plamiąc stare srebrzyste drewno ścian. Rynny służyły do łapania deszczówki w beczki, w których kąpaliśmy się i myliśmy głowy po podgrzaniu wody na żeliwnym piecu. Przezwaliśmy go Starym Kopciuchem, bo wypluwał z siebie takie kłęby gryzącego dymu, że oczy nam łzawiły i krztusiliśmy się przy zamkniętych oknach i drzwiach. Do frontowej ściany chaty dolepiony był zmurszały, zapadający się ganek. Z wiosną babcia i dziadek wylęgali tam ze swoimi jednakowymi fotelami na biegunach. Babcia dziergała, szydełkowała, tkała i wyplatała chodniczki, a dziadek robił rzeźby z drewna. Czasami przygrywał na skrzypcach do tańców w stodole odbywających się raz w tygodniu, ale im był starszy, tym rzadziej grał, a częściej strugał. W chacie były dwie małe izby oddzielone postrzępioną zasłoną tworzącą namiastkę drzwi do „sypialni". Piec nie tylko ogrzewał wnętrze, ale służył też jako kuchnia, płyta do pieczenia sucharów i podgrzewacz wody na kąpiel. Raz na tydzień, przed niedzielną wyprawą do kościoła, kąpaliśmy się i myliśmy głowy. Obok Starego Kopciucha stał wiekowy kredens wypełniony metalowymi puszkami na mąkę, cukier, kawę i herbatę. Oczywiście nie było nas stać na takie fanaberie i kupowaliśmy tylko smalec w czterolitrowych bańkach, niezbędny do sosów i pieczenia. Przy wyjątkowym

szczęściu udawało się nam zdobyć miód, który dodawaliśmy do leśnych jagód. Szczytem szczęścia zaś była krowa, która dawała mleko. Zawsze były też kurczaki, kaczki i gęsi, które dostarczały jajek i świeżego mięsa w niedziele. Wieprzki i maciorki wałęsały się po podwórzu i mościły na noc pod chatą, budząc nas kwikiem, kiedy dręczyły złe sny. A wszędzie biegały myśliwskie psy papy - bo każdy mieszkaniec wzgórz wiedział, że psy są niezbędne, kiedy przychodzi zaopatrzyć się w dziczyznę. W sumie mieliśmy mnóstwo zwierząt, jeśli doliczyć bezpańskie koty i psy, które rodziły setki miotów. Nasze brudne podwórko roiło się od stworzeń. Nikt inny nie zniósłby hałaśliwego rozgardiaszu, pośród którego toczyło się życie Casteelów, tej hołoty z gór. W pomieszczeniu zwanym sypialnią stało pojedyncze mosiężne łóżko ze starym, poplamionym, zapadniętym materacem rzuconym niedbale na zardzewiałe sprężyny, które zgrzytały i jęczały przy każdym ruchu. Odgłosy tego, co się na nim odbywało, dobiegały nas żenująco blisko i głośno, bo zasłona nie tłumiła ich wcale. W miasteczku i w szkole wołano na nas „hołota z gór", „zasrańce z gór" albo „wypierdki". „Wsiochy" były najłagodniejszym epitetem, jakim nas raczono. Spośród wszystkich mieszkańców górskich chat nie było rodziny bardziej pogardzanej niż nasza. Casteelo-wie, najgorsi z najgorszych. Pogardzani nie tylko przez ludzi z dolin, ale także przez swoich, z powodów, których nie rozumiałam. Z drugiej strony aż pięciu synów

Casteelów siedziało w więzieniu za mniejsze lub większe przestępstwa. Nic dziwnego, że babcia płakała po nocach, bo wszyscy jej synowie zawiedli. Został tylko najmłodszy, Lukę, mój tata, ale jeśli sprawiał jej matczyną radość, ja nic o tym nie wiedziałam. W nim pokładała wszelkie nadzieje, czekając, aż nastanie ten cudowny dzień, kiedy Lukę udowodni światu, że Casteelowie nie są najgorszą hołotą. Słyszałam, choć trudno w to uwierzyć, że są na świecie dzieci, które nienawidzą szkoły. Tom i ja nie mogliśmy się doczekać poniedziałków, kiedy można się wreszcie było wyrwać z ciasnoty naszej nędznej górskiej chaty i jej smrodu, zapomnieć na moment o cuchnącej wygódce. Szkoła, zbudowana z czerwonej cegły, znajdowała się w Winnerrow, najbliższym miasteczku położonym w dolinie. Maszerowaliśmy dziesięć kilometrów tam i z powrotem, jakby to był zwykły spacer. Tom zawsze trzymał się blisko mnie, a Fanny, z tymi czarnymi oczami taty i jego gwałtownym usposobieniem, złośliwie zostawała w tyle, pełznąc jak żmija. Była śliczna jak z obrazka, ale wściekła na cały świat, bo jej rodzina była „cholernie parszywie biedna", jak to dosadnie określała. - Nie mieszkamy w ładnym, malowanym domu jak ci z Winnerrow, co mają prawdziwe łazienki - psioczyła na to, co reszta z nas potulnie akceptowała, żeby nie czuć się jeszcze gorzej. - Łazienka w domu, rozumita? Słyszałam, że co poniektórzy mają po dwie albo trzy, a w każdej z kranu leci ciepła i zimna woda, dacie wiarę? - Dam wiarę wszystkiemu, co dotyczy Winnerrow