Staszek Gołąb spojrzał na leżący koło lustru zegarek i w tym samym momencie nowy
Polsilver zadra-snął mu skórę tuż koło ucha. Zaklął. Do egzaminu pozostało niewiele ponad pół
godziny, a samo zatamo-wanie krwi potrwa z piętnaście minut. Jeśli spóźni się do Bambusa choć
minutę, o „czystym" zakończeniu sesji nie ma już co marzyć.
Jeszcze tylko ten ostatni egzamin z angielskiego i ma spokój aż do października. Na
lipiec i sierpień załatwił już sobie pracę, a we wrześniu wybierał się w jesienny plener. Starał się
zawsze wyjeżdżać w plener z paroma złotymi w kieszeni. Dlatego też zarówno terminowe
ukończenie sesji, jak i punktualne stawienie się w ajencyjnej knajpce na Wybrzeżu było już od
trzech lat najważniejszym punkiem wakacyjnych planów Stanisława Gołąba, studenta
Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Teraz powo-dzenie planów
zależało od kilku najbliższych minut. Jeśli nie zdąży punktualnie o godzinie dziesiątej zadzwonić
do drzwi profesora Niedziałka, obleje egzamin z języka i cały wrzesień będzie musiał spędzić w
akademiku czekając na ponowne wezwanie do Bambusa.
— Cześć, stary. — Do łazienki wszedł Wacek Rowicki, kolega Staszka z roku.
— Za trzydzieści pięć minut mam być u Bambusa. A tu patrz! — Pokazał skaleczenie. —
Masz ałun?
— Mam. Piwko stoi? — zainteresował się Rowicki, wyciągając z woreczka przybory do
golenia.
— Stoi — powiedział Gołąb. — Dawaj!
Za dwadzieścia dziesiąta złapał taksówkę. W dziesięć minut później wysiadał przed
secesyjną kamienicą, w której mieszkał lektor języka angielskiego w PWSSP, profesor Zygmunt
Niedziałek.
Zygmunt Niedziałek miał pięćdziesiąt dwa lata i był znanym we Wrocławiu poliglotą.
Tytułem profesora obdarzyli go studenci trochę z uprzejmości, a trochę ze strachu. Niedziałek
prowadzi! na uczelni zajęcia ze wszystkich niemal języków, co było bardzo wygodne dla władz
uczelnianych. Ponadto pełnił obowiązki najbardziej wziętego w mieście tłumacza przysięgłego.
Oficjalnie twierdził, że zna piętnaście języków obcych, ale nieoficjalnie przyznawał, że po wódce
może dogadać się w każdym języku europejskim, z wyjąt-kiem albańskiego.
Tę wszechstronną wiedzę lingwistyczną zawdzięczał talentowi, pracowitości i... wojnie.
Wtedy to wła
śnie jako dwudziestoletni chłopiec przeszedł z II Korpusem cały szlak bojowy i stykał się
nieomal co tydzień z ludźmi mówiącymi innym językiem. Już po paru dniach całkiem jeszcze nie
znany mu język zaczynał nagle być zrozumiały. Te niespotykane zdolności przydawały mu się już
w czasie wojny, a po powrocie do kraju pogłębiał swe wiadomości, koronując dzieło aż
piętnastoma zdanymi egzaminami państwowymi.
Profesor Niedziałek oprócz zdolności do języków miał jeszcze jedną: potrafił w
maksymalnie ekono-miczny sposób wykorzystać każdą minutę z dwudziestu czterech godzin
zwyczajnej doby. Dzięki temu —jak twierdzili jego przyjaciele — dzień pracy Bambusa zawierał
około trzydziestu godzin, pozostały zaś czas profesor poświęca! na odpoczynek i rozrywki. Bo
zakonnikiem Niedziałek nie był: znano go dobrze w bardziej eleganckich lokalach Wrocławia, a
I
każdy jogo służbowy pobyt w stolicy kończył się kolacją w którejś z ekskluzywnych restauracji
warszawskich.
Podczas pobytu w Anglii Niedziałek nie tylko znakomicie przyswoił sobie język, ale także
angielskie poczucie humoru i dystans do całego świata, nie wyłączając własnej osoby. Zapewne
dlatego przezwisko
„Bambus" nie tylko nie drażniło go, ale nawet potrafił je nobilitować, przy
przedstawianiu się radząc życz-liwie, żeby na mieście pytano raczej nie o Niedziałka. a o
profesora Bambusa. Rozpoczynając zajęcia ze studentami pierwszego roku zwykł był ich
informować na wstępie, jakie mu nadano przezwisko: „żebyście się państwo nie musieli wysilać i
całą inwencję mogli poświęcić na naukę".
Na jednym tylko punkcie profesor Niedziałek nie miał nawet cienia poczucia humoru; na
punkcie (punktualności. Nigdy na nikogo nie czekał i na siebie czekać nikomu nie pozwalał.
Kilkakrotnie zmieniał
warsztaty, w których konserwował swojego Volkswagena, aż trafił wreszcie na takiego
majstra, dla którego termin wykonania naprawy to był czwartek, godzina dwunasta piętnaście, a
nie druga połowa tygodnia.
Szczególnie uczulony był na punktualność studentów. Po rozpoczęciu — punktualnie co
do minuty — zajęć nikt już nie miał prawa wejść na salę. Na egzaminy umawiał się zawsze we
własnym domu, na przykład o godzinie dziewiątej czterdzieści dwie. O dziewiątej czterdzieści
trzy wyłączał dzwonek i przez obite materiałem dźwiękochłonnym drzwi nie raczył słyszeć
żadnego pukania.
Staszek Gołąb odetchnął. Miał jeszcze dziesięć minut do momentu naciśnięcia dzwonka.
Zapalił papierosa, zrobił mały spacer dla uspokojenia nerwów i za trzy minuty dziesiąta wszedł
do bramy. Zegarek ustawiony rano według radia wskazywał — co do sekundy — dziesiątą, kiedy
nacisnął dzwonek. Ze środka dobiegł go przytłumiony dźwięk gongu.
Zawsze w tym samym momencie drzwi otwierały się, bo Niedziałek miał zwyczaj
podchodzić do drzwi o umówionej porze, aby je otworzyć lub — w przypadku spóźnienia —
wyłączyć dzwonek.
Tym razem drzwi się nie otworzyły. Staszek zadzwonił po raz drugi, nieco dłużej.
Odczekał chwilę i właśnie wyciągał rękę po raz trzeci, kiedy usłyszał:
— Proszę przyjść za pół godziny.
Głos profesora wydawał mu się zmieniony, a może wrażenie to wywołane było tylko
materiałem dźwiękochłonnym, zabezpieczającym drzwi, i ciężką pluszową kotarą, rozdzielającą
przedpokój na dwie części.
Staszek zdębiał: takie przyjęcie burzyło cały nienaruszalny dotąd w jego uczelni rytuał
egzaminów z języka obcego. Przysłowiowy grom z jasnego nieba byłby zjawiskiem seryjnym w
porównaniu z niedotrzy-maniem terminu przez Hambu-sa...
Wszedł pół piętra wyżej, skąd mógł obserwować mieszkanie profesora, usiadł na
parapecie okiennym i spoglądając to na drzwi, to na zegarek odliczał mijanie tysiąca ośmiuset
sekund.
II
Drzwi mieszkania otworzyły się o godzinie dziesiątej trzynaście. Dwóch mężczyzn
wycofywało się ty
łem na klatkę schodową. Złożyli jeszcze kilka ukłonów w stronę gospodarza
niewidocznego z miejsca, w którym znajdował się student. Potem jeden z nich zatrzasnął drzwi i
obaj zniknęli na schodach prowadzących w dół.
Gołąb odczekał jeszcze siedemnaście minut i ponownie nacisnął dzwonek. Cisza.
Wszystko to było tak niezwykłe, że Staszek — nie bez powodu uchodzący za największego
„bystrzaka" na roku — zdębiał.
Wprawdzie w anegdotach uczelnianych przetrwała opowieść o dwóch studentach, którzy
jakoby nakryli Niedziałka na wypuszczaniu z domu panienki w kilka minut po terminie
zarezerwowanym na egzamin. Zakończenie opowieści było przyjemne dla studentów. Ponoć
delikwenci dostali wtedy dobre stopnie bez ko-nieczności prowadzenia zbyt długiej konwersacji
w języku sprawiającym im niemałą trudność. Profesor miał być tak tym zgnębiony, że złożył w
rektoracie rezygnację z zajmowanego stanowiska i Jego Magnifi-cencja osobiście musiał
odwodzić go od zamiaru pożegnania się na zawsze z uczelnią. Ale dwukrotne prze-sunięcie
terminu? To już przechodziło wszelkie ludzkie pojecie.
Dzwonek zadźwięczał ponownie. Staszek — dla oprzytomnienia — sprawdzał to na
zegarku: trzydzieści sekund. Odpowiedzią była cisza. W końcu zaniepokojony nie na żarty
chłopak zbiegł po schodach i ze stojącej pod domem budki telefonicznej wezwał pogotowie
milicyjne.
Oficer dyżurny nie mógł zrozumieć, o co chodzi.
— Już pół godziny spóźnienia? No to co. Panie, Polak się spóźnił, a ja mam włamywać
się do jego mieszkania? Przepraszam, czy pan jest trzeźwy? Ze co? Profesor Niedziałek nie
uznaje żadnych spóźnień, a to już pół godziny? Niech mi pan nie zawraca głowy!
Przypadkowym świadkiem tej rozmowy był kapitan Rocki. Z początku nie zwracał uwagi
na wymianę zdań swojego kolegi z anonimowym rozmówcą. Dopiero zelektryzowało go
nazwisko Niedziałka.
— Poczekaj, kto dzwoni?
— Jakiś student. Twierdzi, że umówił się na egzamin ze swoim profesorem i ten go nie
wpuszcza, a parę minut temu wyszli stamtąd jacyś faceci.
— Daj mi słuchawkę. Mówi kapitan Rocki. Twierdzi pan, że profesor Niedziałek umówił
się z panem i nie otwiera? To dziwne. Tak, tak, ja dobrze znam profesora Niedziałka i dlatego
uważam, że to rzeczywi
ście do niego niepodobne. Niech pan tam zaczeka na mnie, zaraz przyjadę.
Odłożył słuchawkę i zwrócił się do dyżurnego:
—Franek, daj no mi jakiś wóz. Znam tego faceta. On kilka razy coś dla nas tłumaczył z
jakiegoś języka ubu-ubu. To absolutny wariat na punkcie punktualności. Jeżeli nie otwiera, a jest
tam w mieszkaniu — to znaczy, że coś się musiało stać.
Rocki też był znany w komendzie jako fanatyk punktualności i dlatego cecha ta,
doprowadzona do perfekcji, u profesora Niedziałka ogromnie mu imponowała. Rocki miewał
bowiem średnio trzy, cztery grzechy niepunktualności w ciągu roku, nad czym bolał
niepomiernie. Z racji ich służbowych kontaktów między Rockim i Niedziałkiem nawiązała się nić
sympatii i od tego czasu spotykali się nieraz na pogawędce w którejś z wrocławskich kawiarni.
Obaj zresztą wiedzieli, że głównym celem tych spotkań jest też okazja sprawdzenia się. Ustalali
zawsze terminy niezrozumiałe dla zwykłego śmiertelnika — jakieś dwanaście po albo za siedem
wpół do — i..zderzali się w drzwiach.
Uroku tym spotkaniom dodawał nie tylko sam fakt umawiania się z człowiekiem
punktualnym, ale także opowieści Niedziałka, który był znakomitym gawędziarzem. Cześć
swoich pokaźnych dochodów profesor przeznaczał bowiem na podróże po świecie, a że władał
językami krajów, które zwiedzał, i zupełnie nie interesowały go sklepy z przecenioną odzieżą —
wrażeń przywoził zawsze mnóstwo. Jeździł wyłącznie swoim „garbusem", bo twierdził, że
niepunktualność miejskich środków komunikacji — znana nie tylko w kraju — groziłaby mu w
rezultacie zawałem.
Nie bez znaczenia była też dla Rockiego możliwość szlifowania języka, bo rozmawiali ze
sobą po an-gielsku i te bezpłatne konwersacje pozwalały mu utrzymać się w kondycji
lingwistycznej. Niedziałek twierdził, że człowiek mówiący dwoma językami wart jest tyle, co
dwóch ludzi znających tylko swój język oj-czysty. Rocki z pewnym zażenowaniem przyznawał, że
wart jest co najwyżej tyle. co trzech ludzi, ale to oczywiście nie stanowiło konkurencji dla
Niedziałka, przedstawiającego pod względem językoznawczym wartość całego plutonu.
*
Koło budki telefonicznej na ulicy Sowiej czekał młody człowiek, przypominający z
wyglądu Chrystu-sa na obrazkach lub Staną Borysa na estradzie. Długie do pół pleców włosy
były czyste i ułożone w mister-ne loki, a wypielęgnowana bródka dodawała powagi chłopięcej
twarzy. Dziwne, że ubranie całkiem nie przypominało tak modnego połączenia tużurka
pradziadka ze spodniami marynarza. Szary, dobrze skrojony jednorzędowy garnitur,
śnieżnobiała koszula i spokojny krawat zupełnie nie pasowały do postaci studenta uczelni
plastycznej, przyszłego wielkiego artysty. Rocki wiedział, że młody człowiek studiuje ,sztuki
piękne", bo tylko tam profesor Niedziałek wszczepiał młodzieży polskiej zamiłowanie do języków
obcych.
— To pan dzwonił?
— Tak. Profesor Niedziałek jest zawsze tak punktualny, że najmniejsze spóźnienie
przyjmuje jak trzęsienie ziemi. Tymczasem nie tylko kazał mi czekać na egzamin pół godziny, ale
i teraz nadal nie otwiera drzwi. Zupełnie tego nie rozumiem. Dwóch facetów od niego wychodzi,
więc jest w domu. Ale dlaczego nie otwiera?
Rozmowa toczyła się już na schodach. Zatrzymawszy się przed drzwiami Niedziałka
Rocki własno-ręcznie nacisnął dzwonek.
W mieszkaniu w dalszym ciągu panowała niczym nie zmącona cisza.
— Niech pan poszuka dozorcy — powiedział Rocki do Golą ba — i przyprowadzi go tutaj.
Ja zaraz wracam.
Zbiegł do radiowozu i wywołał dyżurnego.
— Tu S 48 — zameldował się Rocki. — Stary, włamuję się do mieszkania Zygmunta
Niedziałka. So-wia trzy, mieszkania siedem. Coś tu brzydko pachnie. Lepiej zacznij już
montować ekipę. Zaraz dam ci znać. Koniec
Zwrócił się do siedzącego przy kierownicy sierżanta:
— Bierz narzędzia i chodź ze mną. Gołąb z dozorcą już czekali pod drzwiami. Dozorca z
podniecenia przestępował z nogi na nogę. Na widok milicjantów — w dodatku jeden z nich był
oficerem — stanął na wszelki wypadek na baczność.
— Dobra — powiedział Rocki widząc, że otwiera usta, żeby złożyć meldunek. — Będziecie
świadkiem.
Sierżant przymierzał się do zamków.
— Chyba najpierw ten zatrzaskowy — wtrącił się Gołąb. — O ile pamiętam, tamte są
jakieś patento-wane, zagraniczne. Nie zatrzaskują się. Wydaje mi się, że tylko ten przy klamce
można zatrzasnąć.
Drzwi nie stawiały większego oporu. Znaleźli się w małym przedpokoju, oddzielonym od
reszty mieszkania ciężką bordową portierą. Rocki pierwszy wszedł do środka i odsunął kotarę na
bok. Przez pół-otwarte drzwi do pokoju widać było nogę leżącego człowieka.
Kapitan zajrzał tam i powiedział do stojących za nim:
— Niczego tu nie ruszać. Wal do wozu — zwrócił się do milicjanta — i wezwij ekipę z
lekarzem.
Niech jadą gazem, na sygnale. Pogotowie też. Choć wydaje mi się, że już nie ma po co.
Pan stanie przy drzwiach — polecił dozorcy — i nikogo nie wpuszcza.
Delikatnie pchnął drzwi do pokoju.
Mieszkanie profesora Niedziałka składało się z dwóch pokoi i kuchni. Pokój większy, do
którego wszedł Rocki, przypominał wnętrze zasobnej biblioteki. Każdy kawałek ściany — nie
zajęty przez okno lub drzwi — zastawiony był regałami. Na regatach, oprócz książek, była jeszcze
mała kolekcja militariów: za szkłem widać było części uzbrojenia z najróżniejszych epok. Jedna
szyba była odsunięta, a puste miejsce na półce wskazywało, że zniknął stąd jakiś przedmiot. Na
dużym chippendalowskim biurku, stojącym blisko okna balkonowego, panował idealny
porządek. Szuflady biurka leżały jednak na ziemi. Na podłodze było mnóstwo porozrzucanych
papierów.
Zakrywały one twarz bardzo wysokiego szczupłego mężczyzny, który leżał na środku
pokoju. Na jasnym dywanie wyraźnie odcinała się prawie okrągła, rdzawa plama. Wyglądała jak
duża, o trochę postrzę-pionych brzegach, aureola otaczająca głowo leżącego. Na dywanie, tuż
obok plamy, znajdował się kamienny toporek. Broń używana przed tysiącami lat znów znalazła
zastosowanie w ręku dzikusów z drugiej poło-wy dwudziestego wieku.
Obok biurka stał odsunięty fotel, stanowiący jego stylowe uzupełnienie. Przy ścianie
obok drzwi stały dwa fotele klubowe i mały, też chippendalowski, stolik.
Rocki podszedł do leżącego i dotknął jego ręki: szukał pulsu. Potem ostrożnie położył
rękę na dywanie, w poprzedniej pozycji.
— Nie ruszyli książek.
Staszek Gołąb, dla którego kapitan nie przewidział żadnego zajęcia, stał w drzwiach
.pokoju.
— Pewnie ich spłoszyłem — .powiedział. — Na przeszukanie tej biblioteki musieliby mieć
parę ładnych godzin. Bambus... przepraszam, profesor Niedziałek — poprawił się — mówił
kiedyś, że dodatkowy pokój na prywatną bibliotekę przydzielają dopiero wtedy, gdy się ma
ponad sześć tysięcy tomów.
Kapitan Rocki przeszedł do drugiego pokoju, gdzie głównym sprzętem był duży, nakryty
futrzakiem tapczan, przystawiony „głową" do ściany. Stojąca obok tapczanu otwierana z boku
skrzynia na pościel pełniła rolę nocnego stolika. Nad tapczanem umieszczonych było kilka
wiszących półek, których zawartość rozrzucona była na tapczanie i drugim dużym prostokątnym
futrzaku, leżącym w charakterze dywanu na podłodze. Pod przeciwległą ścianą stał niski stół-
ława, a obok niego cztery wygodne foteliki. Na jednej ze ścian zawieszony był stary turecki kilim,
a na nim dwie skrzyżowane szable. W punkcie skrzyżowania ryn-graf z Matką Boską
Ostrobramską. Ponadto kilka obrazków i sztychów na ścianach. Pokój był duży, a przez to, że
mebli było w nim mało, sprawiał wrażenie jeszcze większego.
— To był dziwny facet — powiedział Gołąb. — Ale lubiliśmy go. Mówiło się, że jest „w
dobrym sty-lu". Wydaje mi się, że żaden architekt wnętrz lepiej by tego nie zaprojektował.
Oszczędnie, wygodnie i ze smakiem.
— Tu szukali — mruknął do siebie Rocki. Wycofał się do przedpokoju. Zajrzał do kuchni.
Była duża, widna, zabudowana szafkami z jasnego surowego drzewa. Pod ściana ciężki stół na
krzyżakach l cepeliow-skie krzesła tworzyły „aneks jadamy". Wszędzie panowała pedantyczna
czystość.
Przedpokój również był wyłożony jasnym drzewom. Boazeria sięgała do sufitu. Sufit też
wyłożony drzewem, z dwoma belkami wzdłuż, na których wisiały małe, przerobione z naftowych,
lampy.
Z klatki schodowej dobiegały odgłosy dyskusji:
— Kapitan przykazał, żeby nikogo nie wpuszczać.
— Ale my przecież właśnie do kapitana. Wzywał nas.
— Wyjdzie, to was wezwie. Jak kapitan mówił, żeby nie wpuszczać...
Rocki otworzył drzwi i dozorca umilkł. Milicjanci weszli do środka. Błysnął flesz
fotografa.
Lekarz milicyjny pochylił się nad leżącym.
— Nikt już mu nie pomoże. Zabójcy pewnie posłużyli się tym kamiennym toporkiem.
Narzędzie ma parę ładnych lat, ale, jak się okazuje, wciąż jest niezawodne. Są na nim wyraźne
ślady.
Spec od daktyloskopii ostrożnie podniósł toporek. Rozpylał na rękojeści proszek.
— Pościerali odciski bardzo starannie. Boję się, że nie znajdziemy żadnego punktu
zaczepienia —stwierdził.
— Może coś zapomnieli wytrzeć? — powiedział z nadzieją w głosie Rocki. — Czy mieli
rękawiczki?
— zwrócił się do Gołąba.
— Nie pamiętam. A właściwie chyba nie zauważyłem. Chociaż... chwileczkę... Najpierw
wyszedł
wyższy, a ten drugi zatrzaskiwał drzwi. Tak! Miał rękawiczki! Na pewno!
— Pan jest plastykiem. Czy może pan spróbować odtworzyć z pamięci portrety ludzi
wychodzących z tego mieszkania?
— Cały czas myślę o tym. Obawiam się, że będą trudności. Oni widać spodziewali się, że
mogę czekać na schodach.— Dlatego starali się nie pokazać mi twarzy. Wyszli tyłem, jakby
jeszcze rozmawiali z profesorom. Kłaniali się w kierunku drzwi. Widziałem tylko ich plecy.
Odwrócili się dopiero przed samymi schodami. Widziałem ich twarze przez mgnienie oka, i to w
półmroku klatki schodowej. Jestem pewny tylko jednego — nigdy przedtem nie widziałem
żadnego z nich. Nie wyglądali mi na studentów, byli za starzy.
Staram się przypomnieć sobie jakiś szczegół twarzy, ale nie mogę. Ten wyższy miał
chyba ciemne włosy...
Ekipa milicyjna kończyła wstępne czynności. Po zwłoki Zygmunta Niedziałka
przyjechała karetka.
Na podłodze na dywanie pozostała tylko plama krwi. Rocki rozmawiał z lekarzem
milicyjnym. Gołąb rozglądał się po pokoju.
III
W komendzie Staszek Gołąb jeszcze raz powtórzył wszystko, co wiedział o Zygmuncie
Niedziałku.
Kapitan Rocki nagrał zeznanie studenta na taśmę magnetofonową. Siedział teraz za
biurkiem, po raz drugi słuchając opowieści o profesorze Niedziałku. Takim, jakim widzieli go
studenci. Czy morderstwo na ulicy Sowiej miało coś wspólnego z Wyższą Szkołą Sztuk
Plastycznych?
Ani dozorca domu, ani sąsiedzi nie widzieli nikogo obcego kręcącego się po klatce
schodowej. Nikt też nie zauważył dwóch mężczyzn wchodzących do mieszkania numer siedem.
Wyszli — Rocki wierzył na słowo studentowi — o godzinie dziesiątej trzynaście. O której weszli?
Co robił Zygmunt Niedziałek poprzedniego dnia? Może w tym dniu wydarzyło się coś, co
mogłoby doprowadzić — jak przysłowiowa nitka do kłębka — do rozwiązania całej zagadki.
*
Pułkownik Kowol, naczelnik wydziału, zwołał naradę na godzinę szesnastą. Po kolei
referowano wstępne wyniki śledztwa. Niewiele tego było. Właściwie oprócz zeznań Stanisława
Gołąba nie znaleziono żadnych śladów prowadzących do mordercy, a raczej morderców. Czego
szukali? Czy to był mord rabunkowy? Za tą hipotezą przemawiałby fakt, że w mieszkaniu
Niedziałka nie znaleziono pieniędzy, jeżeli nie liczyć drobnych w kieszeniach ubrania, które miał
na sobie.
Ale dlaczego Niedziałek darzył morderców takim zaufaniem, że dał im okazję do
sięgnięcia po kamienny toporek ze swej cennej kolekcji? Może ich znał? Możliwe, że powodem
morderstwa nie był wcale rabunek. Pieniędzy nie było, bo profesor nie miał zwyczaju trzymania
w domu większych sum. Rezerwę gotówki mógł przecież wydać poprzedniego dnia... Dziś jeszcze
trzeba sprawdzić, jak spędził poprzedni dzień — postanowił w myślach Rocki.
— Rysiu — usłyszał głos pułkownika Kowola — mogę chyba przyjąć, że zająłeś się tą
sprawą?
— Tak jest — kiwnął głową Rocki. — Wydaje mi się, że była to robota z góry planowana:
ani jednego śladu. W miejscach gdzie powinny być odciski palców Niedziałka. też nie ma nic.
Przestępcy po-wycierali wszystko, czego mogliby się dotknąć przed założeniom rękawiczek. Na
szufladach biurka, na wielu przedmiotach porozrzucanych w gabinecie i na meblach w drugim
pokoju są ślady działalności w rękawiczkach. Ile mieli czasu na szukanie i co znaleźli? Kiedy
dostanę wyniki z sekcji, będzie można ustalić czas.
— Jeżeli chodzi o czas — wtrącił się porucznik Wilczyński — jedno jest pewne: pracuje
przeciwko nam.
— Niestety — przytaknął pułkownik. — Więc startujcie. Czekam na was pojutrze o
godzinie dziesiątej. Gdyby zaszło coś nieoczekiwanego, meldujcie o każdej porze dnia i nocy.
*
W pokoju u Rockiego nastroje dalekie były od optymizmu.
— Jurek — powiedział Rocki do Wilczyńskiego — będziesz za sekretarza.
Wilczyński wziął arkusz papieru kancelaryjnego i długopis.
— Więc, po pierwsze, wszystko o Niedziałku. Po drugie — ten student, Stanisław Gołąb.
Wydaje mi się, że chłopak jest czysty, ale trzeba go sprawdzić.
Zadzwonił telefon. Rocki podniósł słuchawkę. Słuchał przez chwilę.
— Dziękuję ci, masz u mnie za pośpiech duża kawę... W porządku! Zobaczymy się jutro
rano. Cześć.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na swe audytorium.
— Panowie, według wstępnych obliczeń śmierć Zygmunta Niedziałka nastąpiła nie
wcześniej niż o ósmej trzydzieści, a nie później niż o dziewiątej trzydzieści. Czyli panowie X i Y
mieli na przeszukanie mieszkania niewiele ponad półtorej godziny. Gołąb ich chyba trochę
spłoszył. Trzeba sprawdzić, o której Gołąb wyszedł dziś z domu — tak dla porządku.
Jutro rano trzeba poszukać w PKO konta albo książeczki profesora. U tłumaczy można
się będzie zorientować w jego dochodach. Myślę, że duża część tych zarobków płynęła do kas
księgarń. Gołąb mówił coś o sześciu tysiącach tomów, ale wydaje mi się, że jest to szacunek
zaniżony. A te najróżniejsze słowniki, które stanowią chyba połowę jego biblioteki, muszą
kosztować majątek. Trzeba sprawdzić, jaka księgarnia sprowadza książki z zagranicy, popytać o
rachunki Niedziałka we wrocławskich lokalach. Może uda się dowiedzieć, czy Niedziałek miał
zwyczaj trzymania w domu większych sum. Jurek, to wszystko na twoją głowę. Dostaniesz do
pomocy dwóch wywiadowców. Ja jadę teraz na Sowią. Wpadnij tam do mnie albo zadzwoń.
IV
Staszek Gołąb wyszedł z komendy milicji wyraźnie zdegustowany. Był jedynym
świadkiem, który widział na własne oczy morderców profesora Niedziałka, a ten kapitan
rozmawiał z nim jak z przedszkola-kiem. „To niech pan spróbuje zrobić z pamięci te portrety".
Spróbuje... Ci, co wychodzili dziś rano z mieszkania Bambusa, nie starali się specjalnie
prezentować swoich twarzy. Nie mogli przypuszczać, że ktoś, kogo spławili na pół godziny, siedzi
na klatce schodowej, ale zachowywali się tak, jakby pod drzwiami czyhał na nich fotoreporter z
fleszem. Gdyby mógł przypuszczać, że to będzie takie ważne, pewnie mógłby teraz zrobić im nie
szkic portretu, a zdjęcie paszportowe. Ale tak...
Wszedł do swojego pokoju i wyciągnął szkicownik. Tak go pochłonęło to zajęcie, że
stracił rachubę czasu. Dokoła stołu walały się kartki z wizerunkami, które jednak nie
przypominały mężczyzn wychodzących od Niedziałka.
Jedno tylko wbiło się Staszkowi w pamięć: ruch, jakim ten niższy zamykał drzwi. Był to
ruch bardzo szybki, a jednocześnie miękki, koci. Nie gwałtowny, a szybki. Pamiętał ciche
pyknięcie zatrzasku, a nie mógł uzmysłowić sobie normalnego w takim wypadku trzaśnięcia
drzwi. Ruch wymierzony niesłychanie precyzyjnie. Tylko jak ten facet wyglądał? Na ostatnich
kartkach rysował już tylko postać stojącą tyłem z ręką na klamce półotwartych drzwi.
Nie zauważył nawet, kiedy do pokoju wszedł jego kolega Wacek Rowicki.
— Gdzieś był tyle czasu? Jak ci poszło?
— Nie zdawałem. Bambus nie mógł gadać ze mną.
— Spił się? Niemożliwe!
— Gorzej. Ktoś mu dał w czapę.
— Łżesz, stary. U Bambusa wszystko jest według planu. Jeżeli umówił się z tobą na
dziesiątą, to w łeb mógł dostać dopiero o jedenastej.
— Bambus nie żyje. Ktoś go uderzył tym jego przedpotopowym toporkiem. Wzywali
mnie na milicję.
— To po coś go zabijał. Przecież to nie był zły facet.
— Przestań się wygłupiać. Jakbyś go zobaczył, to straciłbyś nie tylko humor, ale i apetyt
na żarty. I pomyśleć, że ja ich widziałem, tylko jeszcze nie podejrzewałem, że Bambus nie żyje.
Kazali mi robić ich portrety z pamięci. Niech to szlag trafi.
— Ale zabawa. Jak ich nie dostarczysz w estetycznym opakowaniu, to zamkną ciebie.
— Ani słowa nikomu o Bambusie. Kazali mi trzymać gębę na kłódkę. Nie chciałbym
podpaść milicji.
— Milczenie jest złotem.
Gołąb nie odpowiedział. Siedział bez ruchu, w zamyśleniu przyglądając się leżącym na
stole szkicom.
Rowicki pokręcił się chwilę po pokoju, parę razy otwierał usta, jakby chciał o coś
zapytać, ale machnął tylko ręką i wyszedł z pokoju.
Gołąb przejrzał raz jeszcze zrobione przez siebie rysunki, potem wybrał dwa najlepsze,
schował do teczki, resztę wrzucił do kosza i wyszedł z akademika. Po drodze wpadł na kamienną
kolumnę zdobiącą wejście do budynku, stworzonego przez architekta w najlepszym okresie
secesji socrealistycznej, powiedział
grzecznie „przepraszam", a zorientowawszy się w pomyłce machnął ręką.
Przez parę godzin włóczył się ulicami Wrocławia. Starał się wejść w skórę facetów, którzy
zdobyli nagle większą sumę pieniędzy. Dla niego nie ulegało wątpliwości, że Niedziałka
zamordowano dla pieniędzy. Żaden student nie wątpił, że Bambus był nadziany. W akademii
krążyły legendy o forsie, jaką zbił najbardziej wzięty w mieście tłumacz.
Po takim skoku, rozważał Gołąb, musiało zrobić im się trochę byle jak. Bambus miał łeb
rozpasku-dzony jak jajko. Człowiek z forsą powinien się czegoś napić. Gołąb zaczął interesować
się sklepami mono-polowymi i barami, gdzie na poczekaniu można strzelić sobie kieliszek albo
dwa. Logicznie rzecz biorąc, nie miał żadnych szans na spotkanie swoich przelotnych znajomych,
a tak by było przyjemnie móc podać kapitanowi ich nazwiska i przy okazji adresy. Wtedy chętnie
zrobi ich portrety, ale już z natury.
Dochodziła dziewiąta, kiedy dotarł do restauracji „Parkowa", serwującej mocniejsze
napoje z nie-obowiązującą zagrychą mieszkańcom dalekiego przedmieścia Wrocławia. Już miał
wejść do środka, kiedy zobaczył postać wychodzącego z knajpy faceta. W chwili kiedy tamten
zamykał drzwi, Gołąb poznał ten szybki koci ruch, jakim przyciągnął drzwi do siebie. Nie słychać
było żadnego trzaśnięcia. Staszek od razu stracił całe zainteresowanie „Parkową". Ruszył za
tamtym, starając się nie zwracać na siebie uwagi.
Po dłuższym marszu mężczyzna zniknął w bramie typowej przedmiejskiej czynszówki.
Plastyk wszedł za nim, ale brama była pusta. W głębi widać było podwórko, zamknięte oficyną z
drugą bramą, prowadzącą zapewne na następne podwórko. Oświetlenie było bardziej niż skąpe,
ale i ulica, którą tu dotarł, nie należała do najjaśniejszych w mieście. Mógł więc zobaczyć zarys
drzwi prowadzących na klatkę schodową i drugich, obitych blachą, zamkniętych na dwie potężne
kłódki. Za tymi drzwiami mieścił się zapewne jakiś zakład rzemieślniczy, bo od pordzewiałej
blachy odcinał się niewyraźnie biały prostokąt jakiegoś szyldu.
Po człowieku, który wszedł tu przed nim, nie było ani śladu. Panowała prawie całkowita
cisza, tylko gdzieś z daleka, widocznie z otwartego okna. dobiegały przytłumione odgłosy jakiejś
audycji radiowej.
Gołąb, starając się nie robić najmniejszego hałasu, zajrzał na klatkę schodową.
Całkowita ciemność.
Wszedł na podwórko. Tylko w kilku oknach paliło się światło. Druga brama, również
ciemna, nie wyglądała zachęcająco. Powoli wyszedł na ulicę.
Od frontu budynek nie zapowiadał się specjalnie komfortowo. Na parterze znajdował się
zamknięty na głucho sklep z warzywami i drugi „ogólnospożywczy". Większość okien była
ciemna. Na pierwszym piętrze paliło się światło. Za firanką stały jakieś gąsiorki z sokiem.
Brzydki żyrandol z nadtłuczonym szkla-nym abażurem oświetlał górę bieliźniarki, na której też
stały jakieś słoiki. W pokoju obok niebieskawa, mi-gotliwa poświata wskazywała na włączony
telewizor. Zamknięte — pomimo ciepłego wieczoru — okna nie przepuszczały żadnego dźwięku.
Gdzieś na trzecim piętrze, a właściwie na poddaszu, świeciła się goła żarówka na drucie.
Gołąb przeszedł na drugą stronę ulicy i zaczął obserwować bramę. Ilu tu może być
mieszkańców? Zapewne dużo. W takim domu ludzie gnieżdżą się jak karaluchy. Znowu nie
zdążył przyjrzeć się twarzy tego faceta. W świetle półotwartych drzwi baru zauważył tylko ostry
no? L wystający podbródek. Teraz już by go chyba poznał.
Było już po jedenastej, kiedy zdecydował się wracać do domu. Ulica była zupełnie pusta.
Szedł powoli, kopiąc po drodze leżące na chodniku kamyki. W prześwicie najbliższej przecznicy
widać było odległą oświetloną wielkomiejską arterię i przejeżdżający nią akurat tramwaj. Skręcił
w tym kierunku. Kiedy minął
zarośnięty dzikim winem płot jakiejś posesji, usłyszał, że ktoś idzie za nim. Chciał się
obejrzeć, ale nie zdą
żył.
Gwałtowny ból głowy. Wszystkie gwiazdy w oczach, a potem ciemność.
V
Rocki na piechotę dotarł do mieszkania Niedziałka. Otworzył drzwi, zapalił światło i
usiadł na fotelu stojącym przy biurku. Na blacie starannie poukładana była zawartość szuflad
wyrzucona rano na podłogę.
Były to głównie spięte kartki maszynopisu w obcych językach z dołączonym do nich
tłumaczeniem pol-skim. Na tłumaczeniu ostrym pismem Niedziałka zaznaczona była data
zamówienia, nazwisko klienta i su-ma.
Rocki zaczął porządkować maszynopisy. Były to same zamówienia z bieżącego roku.
Poukładał je według dat, powpinał w odpowiednie miejsca luźno leżące, zapewne powyrzucane
przez szukających, kartki. Potem z szuflady biurka wyjął dwa czyste arkusze. Na jednym spisał
nazwiska z maszynopisów. Było ich sporo. Na drugim — liczby.
Właśnie je podsumowywał, kiedy zadzwonił telefon.
Meldował się porucznik Wilczyński. Okazało się, że Niedziałek poprzedniego dnia jadł
kolację w Klubie Związków Twórczych, polem grał w brydża aż do północy. Wyszedł razem ze
Stanisławem Kłosem, znanym wrocławskim dziennikarzem.
— Spróbuj się dowiedzieć, gdzie jest w tej chwili Kłos, i wpadnij tu po mnie.
Skończył swoją robotę, kiedy przyszedł Wilczyński.
— Masz tu długą listę podejrzanych i choć częściową odpowiedź na pytanie, ile zarabiał
Niedziałek.
W tym roku z samych tylko tłumaczeń wyciągnął już prawie pięćdziesiąt tysięcy. Do tego
dochodzą tłumaczenia „na żywo" i pieniądze z PWSSP. Rachunki za te tłumaczenia „na żywo", z
narad i wizyt obcych go
ści, dostaniemy chyba w jakimś związku tłumaczy, na uczelni też się sprawdzi listy plac.
Ale wydaje mi się, że popularny Bambus miał do piętnastu tysięcy miesięcznie. To ładna sumka.
Na co on wydawał te pieniądze?
— Jutro dowiemy się, ile miał na koncie. Poza tym trzeba poszukać tu takich samych
zestawień z poprzednich lat. Jeżeli miał jakieś kosztowne hobby, to i piętnaście mógł przepuścić,
i jeszcze było za mało.
Zobaczymy. Kłos jest u siebie w domu. Może zadzwonimy do niego? Tu rnasz numer.
— Panie redaktorze, .przepraszam, że niepokoję pana w domu. Mówi kapitan Rocki z
komendy miasta. Czy moglibyśmy zabrać panu trochę czasu? Liczymy na pana pomoc w pewnej
sprawie.
— Tak, raczej pilne.
— Dobrze. Będziemy za kwadrans.
Zza drzwi mieszkania Stanisława Kłosa dobiegało stukanie maszyny do pisania.
Dzwonek nie działał, musieli parokrotnie pukać, zanim wreszcie pojawił się gospodarz.
— Dzień dobry, kapitanie. Proszę do środka. Kawy? Czym mogę służyć?
— Wczoraj spędził pan wieczór w towarzystwie Zygmunta Niedziałka, prawda? Czy może
pan nam dokładnie opowiedzieć o tym wieczorze?
— Czy coś się stało? Ale, ale... Niedziałek miał do mnie dzwonić przed ósmą i nie
zadzwonił. To do niego niepodobne.
— Niestety Zygmunt Niedziałek nie może dzwonić do pana. Więc jak to było wczoraj ?
— Spędziliśmy wieczór w Klubie Związków Twórczych...
Spotkali się przypadkowo. Stanisław Kłos umówił się w klubie z jednym ze znanych
reżyserów warszawskich, Janem Polakiem, który akurat wystawiał we wrocławskim Teatrze
Polskim „Rzecz listopadową"
Ernesta Brylla. Na spotkanie razem z reżyserem przyszedł współpracujący z nim w tej
sztuce scenograf Edmund Nowacki. Omawianie spraw zawodowych skończyli koło ósmej. Polak
zaproponował robra.
Sala restauracyjna klubu była prawie pusta. Przy paru stolikach siedzieli bardziej lub
mniej znani przedstawiciele wrocławskiego środowiska artystycznego. Zaaferowani własnymi
sprawami nie mieli chęci na brydża. Tylko w kącie siedział samotnie, zatopiony w lekturze jakiejś
angielskiej gazety, znany w mie
ście poliglota, tłumacz przysięgły Zygmunt Niedziałek.
— Bambus — zwrócił się do niego Kłos — zagrałbyś w brydża?
— Zależy z kim i po ile... — rzucił zza gazety Niedziałek.
— Jest Nowacki i jeden reżyser z Warszawy.
— Mogę, jeżeli to nie będzie „brydż generalski" na cześć czcigodnego gościa ze stolicy.
Planuję relaks do północy.
Niedziałek zapłacił rachunek, Kłos wziął od portiera karty i przeszli do sali, w której
czekali partnerzy.
— Panowie pozwolą — dopełnił obowiązków towarzyskich Kłos.
— Moje uszanowanie dla pana profesora. — Nowacki, który w czasie studiów trzy razy
„podchodził"
do egzaminu z angielskiego, żywił dla swojego byłego pogromcy cześć bałwochwalczą,
połączoną z wdzięcznością za postawioną w końcu trójkę.
— Mam do północy czas wolny — obwieścił partnerom Niedziałek — I chciałbym
wiedzieć, po ile będę płacił.
— Z przykrością muszę skrócić nasz program o pół godziny — powiedział Polak. —
Siedem minut po północy odchodzi mój pociąg do Warszawy. Natomiast decyzje finansowe
pozostawiam gospodarzowi. Bilet mam wykupiony, więc nie będę wracał na piechotę.
— Żeby uniknąć długiej dyskusji, proponuję po pięć — rzucił Kłos. — Kto przeciw, kto się
wstrzy-mał? Nie widzę.
Przez następne trzy godziny słychać było tylko odzywki brydżowe. Czasem Polak
teatralnym gestem zakrywał oczy po wyłożeniu zbyt ubogiego — jego zdaniem — „dziadka",
czasem Bambus klął pod nosem w stu różnych językach. Cała czwórka lubiła i umiała grać w
brydża, więc „ćwiczenia były ostre" — jak stwierdził na zakończenie Nowacki
Dwadzieścia po jedenastej skończyli kolejnego robra. Polak spojrzał na zegarek i
powiedział, że już nie warto zaczynać nowego. Kłos obliczył wyniki i z westchnieniem sięgnął po
portfel Polak spojrzał na kartkę.
— No, nie zrujnuję się.
Niedziałek wygrał dwieście dziesięć złotych. Nowacki — sześćdziesiąt. Polak i Kłos
zapłacili po sto z groszami. Niedziałek wyszedł do bufetu i po chwili kelner przyniósł na tacy
cztery małe koniaki.
—Jak się Polacy rozchodzili... — powiedział Bambus.
Wyszli przed budynek.
— Dziękuję, wieczór był bardzo sympatyczny. — Polak wsiadł do samochodu
Nowackiego, który miał odwieźć go na dworzec.
— Panowie?! — Nowacki zrobił zapraszający gest.
Niedziałek pokręcił przecząco głową.
— Dziękuję, muszę dotlenić się przed snem. Idziesz ze mną? — zapytał Kłosa.
— Dobra — zgodził się Kłos. — Podwędziliśmy się nieźle.
Ulice były zupełnie jak wymarłe. Niedziałek zrobił kilka głębokich wdechów.
— Od razu mi lepiej — stwierdził.
— Co robisz w sobotę i niedzielę? — zapytał Kłos.
— Jestem bez planów. Postanowiłem wypocząć.
— Mam dla ciebie propozycję. Znajomi mają sympatyczną daczę niedaleko miasta.
Zapraszają mnie.
Kazali mi tylko zdobyć dobrego czwartego. Lasek, woda i dobra nalewka domowego
chowu. Pojedziesz?
— To byłoby niezłe... — stwierdził Niedziałek. — Dwa dni na łonie natury. Kiedy
chciałbyś jechać?
— W piątek po południu lub w sobotę rano.
— Okay. Jutro będę wiedział, czy mogę jechać w piątek. Zadzwonię do ciebie przed
ósmą.
Doszli do Sowiej. Niedziałek spojrzał aa zegarek.
— Już wpół do pierwszej, a o dziewiątej rano mam klientów. Podobno coś pilnego. Do
wieczora zo-rientuję się, czy wyrobię się do piątku. Cześć. Good luckl
— Cześć! — powiedział Kłos podając mu rękę. — Do usłyszenia wieczorem.
Niedziałek wszedł do bramy, a Kłos ruszył dalej, w kierunku własnego domu. Zza rogu
wyjechała wolna taksówka. Kierowca przyhamował i spojrzał zachęcająco na nocnego
przechodnia. Kłos wsiadł do samochodu.
— Byłem w domu przed pierwszą. Dozorca może potwierdzić, bo otwierał mi bramę. O
ósmej spruł
mnie z łóżka sekretarz redakcji. O dziewiątej wyjechałem w teren. Wróciłem po czwartej.
Siedzę — jak panowie widzą — i piszę. Niedziałek nie zadzwonił. Co się stało?
— Miał wypadek — poinformował gospodarza Rocki.
— Czy to coś poważnego?
— Niestety, tak. Z planów weekendowych nic nie wyjdzie.
— Szkoda. Lubię tego dziwaka. Cieszyłem się, że odpocznę trochę w dobrym
towarzystwie.
— Przykro mi — powiedział Rocki. — Ja też lubię Niedziałka. Zadzwonię do pana jeszcze.
Czy pan zauważył, ile Niedziałek miał przy sobie pieniędzy?
— Nie wiem, ale jego portfel prezentował się dość okazale.
Wsiadając do samochodu Rocki zapytał Wilczyńskiego;
— Co o nim myślisz?
— Trzeba to posprawdzać, ale wydaje mi się, że redaktor jest w porządku,
— Zrobisz to jutro, ale delikatnie. Teraz pojedziemy do akademika, do naszego artysty.
W akademiku nie zastali Gołąba. Mieszkający z nim Wacław Rowicki nie umiał
powiedzieć, dokąd poszedł jego kolega. Porucznik Wilczyński zostawił mu swój telefon z prośbą,
żeby Gołąb zadzwonił zaraz po powrocie. Wrócili do komendy.
VI
Rano na biurku Rockiego zadzwonił telefon. Rowicki zawiadamiał, że Stanisław Gołąb
nie wrócił na noc do akademika.
— Spał może u jakichś znajomych w mieście?
— Raczej chyba nie. Widziałem się z nim wczoraj po południu. Rysował jakieś postacie i
był wście-kły. Wyszedłem do łazienki, a kiedy wróciłem, Staszka już nie było. Opowiadał mi o
zamordowaniu profesora Niedziałka. Bardzo był tym przejęty.
— Dziękuję panu. Gdyby się zjawił, niech natychmiast zadzwoni.
Do pokoju wszedł Wilczyński.
— Zobacz, Rysiek, mam dla ciebie wiadomość. Dzisiejszy biuletyn.
Rzucił na biurko kilka kartek maszynopisu. Jeden akapit zakreślony był czerwonym
długopisem.
Około godziny 0.15 znaleziono na ulicy Polnej nieprzytomnego mężczyznę. Jest to
student PWSSP we Wrocławiu Stanisław Gołąb. V poszkodowanego stwierdzono tłuczoną ranę
głowy. Badanie krwi wykazało 0 % alkoholu. Rannego odwieziono na ostry dyżur.
— No cóż. panowie XY byli szybsi od milicji. Cholera...
— Chłopakowi nic nie jest. Dzwoniłem do pogotowia. Leży na obserwacji w szpitalu na
urazówce. Jedziesz?
Lekarz dyżurny został powiadomiony o przybyciu przedstawicieli MO. Staszek Gołąb
leżał w trzy-osobowym pokoju. Był blady, ale przytomny. Na widok wchodzących oficerów
usiłował się uśmiechnąć.
— Panie kapitanie, wydaje mi się, że już mógłbym narysować jednego z nich. Tego
niższego.
— Gdzie pan się włóczył? I od kogo pan dostał po głowie? Od tego niższego?
— Nie jestem pewien, ale chyba od niego.
Gołąb opowiedział Rockiemu cały przebieg wydarzeń z poprzedniego wieczoru.
Wilczyński nagrywał
to na taśmę.
— Jedyna pozytywna strona pańskiej zabawy w Sherlocka to to, że pan żyje —
podsumował Rocki.
— Teraz musi pan spokojnie poleżeć. Jak pana wypuszczą, pomyślimy o portretach. Na
razie najważniejsze, żeby pan stąd szybko wyszedł. I to w dobrej kondycji. Do widzenia.
Wpadniemy tu jutro.
Po drodze zaszli jeszcze do gabinetu lekarza.
— Ma ten kandydat na artystę pancerną czaszkę — odpowiedział chirurg na pytanie o
zdrowie Gołąba.
— Normalna głowa powinna choć pęknąć. A jemu właściwie nic nie jest. Nawet wstrząs
mózgu nie jest tak silny, jak przypuszczaliśmy na początku. Za dwa dni wyjdzie stąd bez żadnej
pamiątki.
— To niech pan, doktorze, postawi go prędko na nogi. Potrzebny nam będzie z dobrze
funkcjonującą głową.
— Zrobi się. Ten przypadek minie bez śladu. Oczywiście lepiej, żeby więcej nie próbował,
bo za dal-sze eksperymenty odpowiedzialności nie biorę.
Prosto ze szpitala pojechali do mieszkania Niedziałka.
—Stary, jeśli będziemy mieli szczęście, to w tych stosach papierów znajdziemy nazwisko
i adres pana X albo pana. Y — powiedział Rocki — Ale jeżeli oni przyszli do niego po raz
pierwszy, to cała ta robota na nic. Weź się za rok siedemdziesiąty drugi, n ja przejrzę
siedemdziesiąty trzeci. Sumuj zyski profesora i wy-notowuj, dla kogo pracował.
Pedanteria, z jaką Zygmunt Niedziałek prowadził dokumentację swojej działalności
zarobkowej, po-mogła milicjantom w ustaleniu jego klientów, jak też dochodów i wydatków.
Każdy rok pracy był w osob-nej teczce. Do tekstów obcych l polskich identycznie prowadzonych
jak te z roku bieżącego, które znaleźli w szufladzie biurka, dołączony był kieszonkowy
kalendarzyk. Daty na maszynopisach zgadzały się z datami w kalendarzyku. Wysokość sum
również.
—Te zielone cyfry to dochody — stwierdził Wilczyński. — Czerwone to wydatki. Co mogą
znaczyć te symbole koło sum?
Wrócili do komendy dopiero po drugiej. Nu biurku Rockiego leżały długie listy wpłat i
wypłat z konta w PKO. Zagłębili się w ich studiowaniu. Uderzyło ich to, że Niedziałek
nieregularnie, ale kilka razy w roku, podejmował z konta większe sumy, jakieś kilkanaście
tysięcy.
— Musisz ustalić — rzekł Rocki do przyjaciela — na co wydawał te pieniądze. Radzę ci też
postarać się o jakiegoś specjalistę od handlu książkami. Zawieź go do Niedziałka. Niech zobaczy,
ile jest warta ta jego biblioteka. I poszukaj dzielnicowego z przedmieścia. Wpadniemy do niego
po południu. Niech przygo-tuje listę mieszkańców tego domu, gdzie Gołąb tropił swojego
podejrzanego.
Po wyjściu Wilczyńskiego, Rocki zaprosił do siebie specjalistę od spraw księgowości l
przez dwie godziny porównywali dochody Niedziałka, znalezione w jego kalendarzykach, z
wyciągami z konta w PKO.
Wszystko się zgadzało. Wszystkie prace wykonywane dla instytucji opłacone były
przelewem na konto.
Należności za tłumaczenia prywatne też trafiały do PKO. Niedziałek długo pieniędzy w
domu nie trzymał.
Różnice pomiędzy tym. co inkasował, a tym, co wpłacał na konto, wystarczały na
dostatnie, choć nie utra-cjuszowskie życie samotnego mężczyzny. Nie wiadomo tylko było, czy
nie zmienił postępowania w ostatnim roku. W rzeczach zamordowanego nie znaleziono
aktualnego kalendarzyka.
Sprawa dużych sum podejmowanych jednorazowo z konta wkrótce się wyjaśniła. Z
Warszawy przyszedł telefonogram informujący, że Zygmunt Niedziałek jest jednym ze stałych i
cenionych klientów księgarni zajmującej się sprowadzaniem książek z zagranicy na zamówienia.
Przez ostatnich dziesięć lat na książki — tylko z tego jednego źródła — wydał Niedziałek około
ćwierć miliona. Daty i wysokość przekazów zgadzały się częściowo z terminami i kwotami
podejmowanymi z konta. Resztę operacji wyjaśniło biu-ro podróży PZMot.
— Wygląda na to — mówił Rocki po powrocie Wilczyńskiego — że jeżeli był to mord
rabunkowy, to wiele nie zyskali. Parę tysięcy to zbyt małe wynagrodzenie za mokrą robotę.
Chyba że Niedziałek odebrał
ostatnio jakąś większą gotówkę i nie zdążył wpłacić jej do PKO. Nie mamy kalendarzyka
z tego roku, a je
żeli zginęły również i jakieś maszynopisy, właśnie te ostatnie — będzie bardzo trudno
dojść prawdy.
VII
— Proszę panów, gdybym ja miał tę biblioteczkę, tobym od razu założył antykwariat. —
Starszy pan w okularach z cieniutką złotą oprawką wyjmował książki z regałów i z
nabożeństwem ustawiał je z powrotem. — Miałbym za co żyć do końca l jeszcze by innym
zostało. To duży -na jatek.
— Białe kruki? — zapytał Wilczyński.
—Białe też się znajdą. Ale te białe kruki to nie jest prosty interes. Warte są niby dużo, a
naprawdę to tyle, ile klient chce dać. Tu jest jednak wiele szarych kruków. Książka potrzebna,
wielu chciałoby ją mieć, ale za normalną cenę w żadnej księgarni się nie dostanie. Ale tę
bibliotekę to zbierał ktoś, kto się na tym znał. Można powiedzieć — smaczna biblioteka...
— Czy pan podjąłby się rynkowej wyceny tych książek? — przerwał zachwyty Rocki.
— Mógłbym, czemu nie? Ale nie tak od razu. Na to potrzeba czasu. Każdą książkę trzeba
obejrzeć osobno.
— A tak na oko — nie wytrzymał Wilczyński — ile to wszystko razem może być warte?
— Dużo, bardzo dużo. Tak uczciwie, to za pól miliona byś pan tego nie kupił. A na moje
oko trzeba byłoby dać i dwa albo i trzy razy tyle.
* W komisariacie na przedmieściu czeka! już na nich dzielnicowy.
—Obywatelu kapitanie — zerwał się z krzesła i stanął na baczność — tu mam listę
lokatorów tego domu, o który obywatel porucznik pytał.
— Dawajcie — powiedział Rocki.
— Macie tylko zameldowanych czy wszystkich, którzy tam mieszkają? — spytał
Wilczyński.
— Zameldowanych wszystkich, a tu pod spodem wypisałem takich, którzy tu czasem
nocują, i takich, u których sobie różni od czasu do czasu mieszkają.
— Chodźmy obejrzeć sobie ten domek. Powiecie potem dozorcy, jakby pytał, że jesteśmy
komisją sa-nitarną albo z Rady Narodowej.
— Tak jest!
— To chodźmy, bo szkoda czasu. Zaczniemy od tego baru „Parkowa" — zadecydował
Rocki.
Spacer okazał się długi, ale nie chcieli podjeżdżać radiowozem. Od „Parkowej" do
ponurego domu by
ło ponad kilometr, prosto ulicą Starą. Weszli na pierwsze podwórko. Jeżeli obserwowany
chciał się tu schować, mógł to zrobić tylko na którejś klatce lub u kogoś w mieszkaniu. Klatki
były dwie. Po jednej z każdej strony podwórka. Druga brama kryla jakiś warsztat i jedną klatkę
schodową. Następne podwórko było już ostatnie. Z jednej strony stała oficyna, jeszcze bardziej
ponura — jeżeli to w ogóle możliwe — z drugiej nieczynna już o tej porze fabryczka należąca —
jak informował szyld — do spółdzielni pracy „Dolnoślą-ska". Do tej fabryczki należały również
duże baraki zamykające podwórko.
— Jak kto zna teren — powiedział dzielnicowy — to wie, że tu jest wejście do klozetu. Po
oknie można wydostać się na daszek i zeskoczyć z drugiej strony. Trzeba dobrze się odbić, żeby
nie trafić — z prze-proszeniem — w to złotko. Ile już razy SanEpid protokoły robił. Ja mandatami
karałem i dozorcę, i spółdzielnię. Nie pomaga. Płacą, sprzątną i za tydzień znów to samo.
Przeszli w kąt podwórka, gdzie pomiędzy ścianą baraku a ścianą fabryczki wytworzył się
korytarz, zamknięty mocno zdezelowaną „sławojką". Obok niej, na wysokości półtora metra,
zaczynało się okratowa-ne okno fabryczki, mogące stanowić rodzaj drabinki.
— O tędy — pokazywał sierżant — po tych prętach na dach ustępu. I stamtąd na drugą
stronę. Albo, jeżeli ma się gdzieś znajomych na parterze, to można do nich i przez okno. Innego
wyjścia nie ma.
Wyszli na zewnątrz i obeszli dom dokoła. Oddalony od sąsiednich budynków o
parędziesiąt metrów, miał z obu stron wydeptane wśród zieleni ścieżki, prowadzące na tyły
zabudowań. Ślepa ściana oglądanego przed chwilą baraku zamykała teren. Dach baraku
znajdował się chyba ze cztery metry nad powierzchnią łączki i tylko w jednym miejscu dach
drewnianego ustępu na wysokości najwyżej dwóch i pół metra dawał
szansę na skok bez skręcenia nogi. Zatykając nosy podeszli do miejsca, w którym mogły
znajdować się ślady skoku. W odległości dwóch metrów od Ściany widniały w trawie dołki, które
można było uznać za ślady stóp. Ale kształtu obuwia odtworzyć się nie udało.
— Chodźmy zobaczyć miejsce, gdzie nasz domorosły Sherlock dostał po głowie —
powiedział
Rocki.
Ulica Polna na pół wybrukowana, a n» pól rzeczywiście polna, łączyła ulicę Starą i
wielkomiejską arterią. Zabudowano i ogrodzone parcele znajdowały się — w miarę jak dochodzili
do miejsca znalezienia Goląba — w coraz większej odległości od siebie. Sierżant zatrzymał się.
W parkanie widać było puste miejsce po wyrwanej desce. Ale samej deski ani śladu.
— Weźmiemy kawałek sąsiedniej sztachetki — powiedział Wilczyński. — Porówna się to
z drzazga-mi znalezionymi we włosach.
— Masz rację. Jeżeli Gołąb dostał wyrwaną sztachetką, to znaczy, że napastnik nie miał
czasu przygotować się i uderzył tym, co miał pod ręką. Tu panuje zawsze cień i na płocie wyrósł
jakiś mech... Nie jestem botanikiem. Na tamtej sztachetce też coś takiego powinno rosnąć.
— Tu jest ścieżka, którą można dojść na tę łączkę za ustępem. I wzdłuż domu do ulicy
Starej — pokazywał dzielnicowy
— Mógł więc facet schować się na którejś klatce schodowej, a potem, kiedy Gołąb
wyszedł na ulicę, przeskoczyć przez ustęp i uderzyć go zza węgła. Tylko skąd wiedział, że Gołąb
pójdzie Polną?
— To najjaśniejsza droga do miasta -wyjaśnił sierżant. — Jak tamten zobaczył że Gołąb
odchodzi, pobiegł na skróty , zaczaił się przy Polnej. Obliczenie bez pudła. W nocy tylko w
prześwicie Polnej widać światła nowych bloków 1 ulicę z tramwajem.
* — Wpadnij jeszcze do mnie — zaproponował Rocki Wilczyńskiemu. — Jutro o
dziesiątej mamy być u starego. Trzeba podsumować nasze wiadomości.
W domu zrobił herbatę, kilka kanapek i nastawił ekspres do kawy.
— Co mamy? — zagait
—Dużo i nic — stwierdził smętnie Wilczyński. — Informacji kupa, ale żadnego
konkretnego śladu. A pytań wystarczyłoby na parę teleturniejów.
— A to najważniejsze?
— Kto zabił Zygmunta Niedziałka.
— Masz zdrowie do żartów! Poczucie humoru kiedyś cię zgubi, przepowiadam ci to!
Rocki wyjął kartkę papieru, drugą podał Wilczyńskiemu.
—Wypisz tu wszystkie plusy i minusy, ja zrobię to samo. Potem porównamy. Ala
najpierw trzeba wzmocnić nadwątlone siły.
Zjedli w milczeniu. Wilczyński wyniósł brudne naczynia do kuchni, Rocki nalał kawy i
wyjął z barku butelkę „Złotej jesieni".
— Po jednym i do roboty. Stare hasło murarskie — wygłosił zamiast toastu.
* Rano kapitan Rocki wpadł do szpitala. Gołąb czuł się już całkiem dobrze. Miał być
tego dnia wypisa-ny do domu. Rocki umówił się i nim, że poczeka na nich w szpitalu. Miał dla
chłopaka jakąś ciekawą propozycję.
Do gabinetu pułkownika Kowola wszedł za pięć dziesiąta. Chciał jeszcze chwilą
porozmawiać % porucznikiem Wilczyńskim, ale już zbierali się wszyscy uczestnicy narady.
—Za cztery minuty i dwadzieścia sekund zaczynamy — powiedział pułkownik patrząc z
uśmiechem na Rockiego.
Rocki zreferował dotychczasowe wyniki śledztwa. Nie brzmiało to zbyt optymistycznie.
Od chwili morderstwa minęło już pięćdziesiąt godzin, a oni nie natrafili jeszcze na żaden
konkretny ślad.
—Właściwie jedynym nowym punktem zaczepienia dla śledztwa jest rozbita głowa
Stanisława Gołąba — kończył Rocki. — Można przyjąć, że rozbił mu ją jeden z gości Zygmunta
Niedziałka. Ale nit wydaje mi się to prawdopodobne. Gołąb nieudolnie zaczął śledzić jakiegoś
opryszka, a ten — na wszelki wypadek
— dał mu po łbie. Tacy obywatele nie lubią wzbudzać zainteresowania swoją osobą. Tym
niemniej trzeba i ten ślad dokładnie zbadać. Jeżeli znajdziemy tego faceta, to okaże się zapewne,
że ma coś na sumieniu.
Potem głos zabierali kolejno specjaliści. Lekarz potwierdził podany wcześniej
przypuszczalny czas zgonu. Narzędziem był kamienny toporek znaleziony koło zwłok. Specjalista
od mikrośladów nie miał dużo do powiedzenia. Na skórzanych fotelach, na których
prawdopodobnie siedzieli przestępcy, nie było włókie-nek, które mogłyby się przydać w
identyfikacji części garderoby podejrzanych. Daktyloskop stwierdził, że ślady zostały starannie
zatarte.
— Wiem tylko jedno — powiedział — obaj przestępcy działali w rękawiczkach. Są to
nowe rękawiczki ze świńskiej skóry, szyte bardzo drobnym ściegiem Oglądałem rękawiczki
własne i kolegów z laboratorium. Porównywałem odciski — wyglądają zupełnie inaczej. Ten
ścieg z Sowiej potrafię chyba rozpoznać. Poza tym skóra jest kiepskiego gatunku, niestarannie
wyprawiona. Są wyraźne ślady pęknięcia powierzchni, czyli — jak to się fachowo nazywa — lica.
Przynieście po parze rękawiczek, które są w sklepach, to postaram się powiedzieć wam, jakich
używali zabójcy tego tłumacza.
— Czy obaj mieli takie same rękawiczki? — zapytał szybko kapitan Rocki.
— Wyobraź sobie, że prawdopodobnie obaj. Wydaje mi się, że mam ślady dwóch
wskazujących palców prawej ręki. Rękawiczki są prawie nowe, identycznie szyte i z tego samego
materiału. Na razie więcej pomóc ci nie mogę. Mogę się mylić, bo rękawiczki — jak mówiłem —
są prawią nowe. Wnioskuję to z układu ręki.
— Stary, jesteś wielkim specjalistą. Jeszcze kiedyś postawią ci pomnik.
— Panowie oficerowie — wtrącił się pułkownik Kowol. — Odkrycie porucznika
Wiereckiego może nam bardzo pomóc, ale nie musi. Oczywiście trzeba sprawdzić, czy ostatnio
kupował ktoś jednocześnie dwie pary rękawiczek. Ekspedientka mogła zapamiętać takiego
człowieka lub dwóch ludzi, którzy przyszli razem i kupowali takie same rękawiczki. Ala mogli też
kupować je oddzielnie, każdy w innym sklepie. Poruczniku, proszę postarać się odpowiedzieć na
pytanie, jakie to są rękawiczki i kto je produkuje. Wtedy zawęzi się krąg poszukiwań.
Jednocześnie trzeba wyjaśnić sprawę napaści na studenta, jak również starać się
odszukać i sprawdzić prywatnych klientów Zygmunta Niedziałka. Wydaje mi się, że któryś z
morderców mógł już raz korzystać z usług tłumacza. Jeżeli zabrał kalendarzyk, to bał się
widocznie, że figuruje w nim jego nazwisko. Nie chciałbym być nudny, ale przypomnienie
panom, iż czas pracuje na naszą niekorzyść, wydaje mi się ze wszech miar celowe.
VIII
Siedzieli we trzech w mieszkaniu kapitana Reckiego: gospodarz, porucznik Wilczyński i
Stanisław Gołąb. Gołąb miał jeszcze obandażowaną głowę. Na stole leżały portrety robione z
pamięci przez plastyka: te pierwsze, z akademika, i profil mężczyzny.
— Chyba poznałbym go bez pudła — mówił Gołąb. — Jedyny szkopuł w tym, że i on mnie
rozpozna.
— Właśnie mamy dla pana propozycję. Chcielibyśmy wykorzystać pana w dalszym
śledztwie. Ale musimy pana najpierw ucharakteryzować. Oczywiście jest to tylko propozycja i
żadnych nacisków z naszej strony nie będzie... — Wilczyński trochę się zamotał.
— Rozumiem — powiedział z uśmiechem Gołąb. — Ta moja charakteryzacja ma polegać
na pozbyciu się mojej dotychczasowej charakteryzacji. Tak?
— Zgadza się — odetchnął Wilczyński. — To jak?
— Trudno, co mam robić? Potem będę musiał zapuszczać zarost od początku.
* Zgodnie z umową Gołąb zamieszkał u kapitana Reckiego. Wprawdzie bez brody i
wąsów, krótko ostrzyżony, zmienił się nie do poznania, lepiej jednak było, żeby
„odcharakteryzowany"' student nie pokazywał się przez jakiś czas w akademiku. Jego
najniezbędniejsze rzeczy Wilczyński przyniósł w sobotę po południu do mieszkania swojego
szefa.
Po kolacji zrobili we trzech dość dokładny przegląd wrocławskich lokali, zaczynając od
kategorii S, a kończąc na podejrzanych spelunkach. Niedzielę spędzili na spacerach, rozglądaniu
się po parkach, basenach i dzikich plażach. Wrócili do domu mocno zmęczeni. Wieczorem
jeszcze przeszli się po lokalach gorszej kategorii, ale i tam nikogo podejrzanego nie spotkali.
Mijał już czwarty dzień od śmierci Zygmunta Niedziałka, a efekty ciężkiej pracy zespołu
były wciąż jeszcze skromne.
IX
W poniedziałek rano Rockiego wezwał pułkownik. Rocki na wszelki wypadek wziął ze
sobą Wilczyńskiego.
— Jak tam pogoda? — zapytał Wilczyński sekretarkę, wskazując na drzwi do gabinetu.
— Na ogół pogodnie — odpowiedziała — ale od czasu do czasu występują małe niże,
które mogą grozić burzą. Wchodźcie,
Pułkownik gestem ręki wskazał Im krzesła. Usiedli.
Przez długą chwilę panowało milczenie, ilocki już chrząknął, chcąc coś powiedzieć, ale
Kowol odezwał się pierwszy:
— Dwóch moich znakomitych oficerów dostało do rozpracowania sprawę, która,
zgadzam się, nie jest prosta. Ci panowie sprowadzili swoją działalność co ucywilizowania
pewnego młodego plastyka i pokazy-wania mu — na koszt komendy oczywiście — nocnego życia
Wrocławia. Jednocześnie — zapewne aby uniknąć podejrzeń o brak operatywności — panowie ci
byli uprzejmi zagonić do roboty całą komendę. Jedni wertują pedantycznie prowadzone księgi i
dokumenty zamordowanego, drudzy szukają rękawiczek ze świńskiej skóry, a jeszcze inni
rozpracowują ponury budynek na przedmieściu. W związku z powyższym chciałbym się
dowiedzieć, czy i dla mnie macie jakieś zadanie, bo bez ludzi nie mam tutaj co robić.
Rocki i Wilczyński popatrzyli na siebie niepewnie.
— Obywatelu pułkowniku. — Głos zabrał Rocki. — Dziś o godzinie dziesiątej trzynaście
minie dziewięćdziesiąt sześć godzin od chwili, kiedy z mieszkania Zygmunta Niedziałka wyszło
dwóch mężczyzn, najprawdopodobniej morderców, i rozpłynęło się w półmilionowym mieście, a
może nawet w trzydziesto-trzymilionowym kraju. Byli na tyle sprytni, że zostawili po sobie nikłe
ślady, które nabiorą kapitalnego znaczenia, gdy ich schwytamy, ale nie dają nam żadnego
punktu zaczepienia teraz, w czasie poszukiwań.
Prosiliśmy kolegów o pomoc, bo sami musielibyśmy poświęcić na to parę tygodni
Wiemy tylko, że są to ludzie między trzydziestką a czterdziestką. Tym warunkom odpowiada w
Polsce dwa miliony trzysta tysięcy obywateli, a w naszym Wrocławiu około siedemdziesięciu
pięciu tysięcy. Być może, ekspedient zapamiętał człowieka kupującego w czerwcu dwie pary
identycznych rękawiczek. Wiemy już, że rękawiczki takie produkuje od niedawna spółdzielnia w
Bolesławcu 1 że do Wrocławiu pierwszy transport przyszedł
dziesiątego czerwca: wszystkich raptem tysiąc sztuk. A więc liczba podejrzanych
zmniejszyła się do tysiąca.
Drugim punktem zaczepienia są papiery Niedziałka. Zakładam, że było to morderstwo
rabunkowe.
Dziennikarz, z którym Niedziałek poprzedniego wieczoru grał w brydża? mówił o
wypchanym portfelu.
Przy zamordowanym znaleziono zaledwie kilkadziesiąt złotych bilonem. Nie sądzę, żeby
skok był robiony całkiem bez przygotowania, tak na wariata. Przestępca musiał przeprowadzić
zwiad. A jak sprawdzić, choć z grubsza, czyjeś dochody? Ja bym przyszedł do takiego tłumacza i
dał mu coś do roboty. Potem zobaczy
łbym, ile on bierze, ile czasu potrzebuje, może udałoby mi się sprawdzić, czy ma dużo
klientów? Gdzie chowa pieniądze?
Wydaje mi się, że już w planie napadu była „mokra robota". W mieszkaniu nie było
żadnych śladów walki, szamotania. Niedziałek dał się podejść mordercy, bo uderzenie było tylko
jedno. Sądzę więc. że choć jeden z nich był już poprzednio klientem Niedziałka lub przyszedł z
polecenia człowieka znanego Niedziałkowi. Wiem, że poza kalendarzykiem nic z dokumentów
nie zginęło, bo znaleźliśmy wszystkie tłumaczenia tegoroczne. Dlatego proszę jeszcze o
czterdzieści osiem godzin na wykrycie morderców — zakończył Rocki.
Pułkownik słuchał cały czas w milczeniu. Robił jakieś notatki na leżącej przed nim kartce
papieru.
Wilczyński wpatrywał się w przyjaciela, potwierdzając jego wywody ruchem gtowy.
Znów zapanowała cisza. Przerwał ją Kowol:
— Może masz rację. Ale niewykluczone i to, że zamordowano go z innego powodu, a
rabunek sprepa-rowano na nasz użytek. Prosisz mnie o dwa dni. Nie mogę być aż tak rozrzutny.
— Spojrzał na zegarek. —
Jest pięć po dziesiątej. Za o-siem minut stąd wyjdziecie. Lubisz punktualność? — zwrócił
się do Rockiego
— to zameldujesz się jutro u mnie o drugiej trzynaście. Wilczyński z tobą.
Oficerowie siedzieli bez ruchu. Kowol przeglądał papiery, rzucając okiem na zegarek.-
Potem powiedział:
— Dziesiąta trzynaście. Nie będę zabierał panom więcej czasu.
Rockiego i Wilczyńskiego jakby wymiotło z gabinetu szefa. Na pytające spojrzenie
sekretarki wzru-szyli ramionami.
W pokoju Rockiego Wilczyński wziął kartkę czystego papieru i zanotował: 1. Gołąb;
2. Rękawiczki;
3. Rozbita głowa Gołąba i chałupa na przedmieściu;
4. Tłumaczenia Niedziałka.
Spojrzał pytająco na Rockiego.
— Weź rękawiczki, a ja tłumaczenia — polecił mu kapitan. — Spotykamy się tu o
czwartej. Punktualnie! — dodał groźnie.
Starszy sierżant Jan Chorzel przeklinał upał, producentów, sprzedawców i nabywców
rękawiczek, cały Wrocław...
Pierwsze jednak miejsce na liście osób, którym słał pobożne życzenia, zarezerwował dla
dwóch oficerów MO: kapitana Ryszarda Reckiego i porucznika Jerzego Wilczyńskiego.
Chodził po mieście ze spisem wszystkich sklepów, które dostały z wrocławskiej hurtowni
rękawiczki samochodowe produkowane przez Spółdzielnię Pracy „Loś" w Bolesławcu i robił
remanenty. Szyte na wzór zachodnich, pomimo upałów, rękawiczki szły jak woda. Nic dziwnego,
podobne oferowały prywatne firmy, można je było dostać też w komisie — ale po cenie
wielokrotnie wyższej. Te z Bolesławca były nieźle uszy-te, a co najważniejsze — tanie. Dlatego z
tysiąca sztuk dostarczonych do Wrocławia dziesiątego czerwca w ciągu dwóch tygodni sprzedano
prawie połowę. Kupowano nie tylko po dwie pary, ale i trzy, cztery naraz.
Dla brata, kolegi, może na wszelki wypadek.
O godzinie drugiej zziajany sierżant zjawił się w komendzie. Odwiedził trzydzieści
siedem sklepów i nie znalazł ani jednego wyraźnego śladu. Wilczyński, który przyszedł zaraz po
nim. miał ,,podobny utarg".
Prześledzili dzieje wszystkich rękawiczek. Wdzierali się nawet do tych sklepów, w
których akurat był remanent.
— Panie poruczniku — denerwował się Chorzel — tą drogą do niczego nie dojdziemy.
— Wiesz, co to znaczy w wywiadzie „mozaika"?
— Co ta mozaika ma wspólnego z moimi kilometrami na piechotę? — zapytał z niechęcią
Chorzel.
— Tak jak mozaika z kamyczków, tak rozwiązanie może powstać z wielu pozornie
nieistotnych in-formacji. Zorientowali się, że jest run na te rękawiczki, że kupują je wszędzie i w
dużych ilościach, dlatego zaopatrzyli się właśnie w takie, jakie nosi pól Wrocławia. Oni szli od
razu z nastawieniem, że robota będzie mokra, rozumiesz? Ta informacja też się przyda do
mozaik).
* Kapitan Ryszard Rocki siedział przez cały czas w swoim pokoju. Otwarte okno nie
przynosiło żadnej ulgi. Biała koszula z krótkimi rękawami przylepiała mu się do spoconych
pleców. Przed sobą miał kilka kartek maszynopisu z długą listą nazwisk. Siedząca naprzeciwko
Rockiego dziewczyna w letniej jasnej su-kience trzymała w ręku plik karteluszków.
— Stanisławów Jankowskich jest trzech. Jeden ma lat czternaście, chyba odpada. Drugi
trzydzieści sześć, inżynier, Świerczewskiego osiem; trzeci sześćdziesiąt sześć, emerytowany
księgowy z biura projektów. Ten też chyba odpada.
— Niczego nie jestem pewny. Przecież ten, który był klientem Niedziałka, wcale nie
musiał osobiście brać udziału w napadzie.
— Jeżeli przyjmiemy, że w grę wchodzą tylko zlecenia prywatne, to i tak do sprawdzenia
mamy ponad dwieście nazwisk. A przecież niektóre nazwiska i imiona nosi po kilku
wrocławiaków. Jak chcesz to wszystko do jutra sprawdzić? Przecież są tu i tacy, którzy mieszkają
pewnie poza Wrocławiem, i tacy, którzy podali Niedziałkowi fałszywe nazwisko. Boję się, że twój
facet podał fałszywe.
— Mogli też załatwić sprawą przez jakąś instytucję. Chodziło tylko o sprawdzenie, ile
tłumacz zarabia, jak się do niego dostać, może też, gdzie przechowuje pieniądze. No, dalej, bo do
wieczora nie skończy-my.
— Wacław Jurek, dwadzieścia pięć lat. nauczyciel...
— Aha! jeszcze jedno: trzeba pchnąć dalekopis do Centralnego Rejestru Skazanych.
Może tam coś w końcu znajdziemy.
— Dobrze, to dawaj tych, co mamy. Resztę przekaże się jutro rano.
Spotkanie Rockiego i Wilczyńskiego nie nosiło znamion spotkania triumfatorów.
— Masz coś konkretnego? — spytał Rocki.
— Potwierdzenie Informacji, że nasi klienci to fachowcy kuci na cztery nogi. Kupili
rękawiczki, jakie robią obecnie furorę. Z tysiąca sztuk, które przyszły dwa tygodnie temu do
Wrocławia, sprzedano już połowę. Spotkasz takie rękawiczki na „rykowisku", na KDM-ie i we
wszystkich klubach młodzieżowych. U kierowców też. Tu masz jedną parę. Mocno wycięte, z
dziurkami, z modnym zapięciem na taką szczoteczkę.
Sam bym je chętnie ponosił.
— Niech to szlag trafi. Znowu pudło! Ja mam parę setek nazwisk, z czego pewnie kilka
fałszywych, a wśród tych fałszywych i nasz klient. Co robi Gołąb?
— Spaceruje z wywiadowcą po mieście. Meldunku żadnego nie było. Co dalej?
— O piątej spotykamy się z dzielnicowym z przedmieścia.
Sierżant Grabski, dzielnicowy z przedmieścia, nie wyglądał na człowieka stęsknionego za
spotkaniem z Rockim i Wilczyńskim. Służbiście zameldował o efektach swojej dodatkowej pracy,
„dołożonej" mu przez oficerów. Były to efekty mizerne i dlatego też Grabski mówił niechętnie:
— W domu są dwie meliny z wyszynkiem, parę osób nie meldowanych, nie tylko tu, ale
nigdzie. Jedna melina jest co jakiś czas „likwidowana", potem znów się odradza. Ta druga nigdy
jeszcze nie była ujaw-niona. Są podejrzenia, ja osobiście mam nawet pewność, ale za rękę nikogo
nie złapałem Z tymi lewymi lokatorami to też nie bardzo wiadomo, kto tu mieszka na stałe, kto
od czasu do czasu, a kto wpadł akurat przypadkiem, przebrał miarkę i został na noc, bo nie miał
ochoty jechać do żłobka. W żadnej z tych grup bywalców nie znalazłem osobnika, którego by
przypominał portret wykonany przez poszkodowanego artystę.
— Pokazywaliście ten portret komuś z mieszkańców? — zapytał Wilczyński.
— Nie... Dzisiaj już prawie każdy wie z kryminałów, co to znaczy taki obraz z pamięci.
Muszę spytać po cichu tych ludzi, którym mogę zaufać, bo inaczej facet się ulotni.
— Tu są odbitki tego portretu. Wyglądają na zdjęcia legitymacyjne, to można ludziom
pokazać.
— Faktycznie, zrobione, jakby facet był osobiście u fotografa. Jutro postaram się dobrać
do tej buzi jakieś rzetelne nazwisko. Chyba że facet tu jest całkiem nie znany.
— Wygląda na to — powiedział Rocki do porucznika — że odbywamy dalekie wyprawy
dookoła sto
łu. Już po szóstej, zostało nam dwadzieścia godzin. Zobaczymy, czy nie ma jakiegoś
dalekopisu z Warszawy. I trzeba — na wszelki wypadek — ustalić kolejność rozmów z klientami
Świętej pamięci Niedziałka.
Cholera! Taki myślący człowiek. W brydżu potrafił przewidzieć dziesięć twoich
następnych wyjść, a nie przewidział zamiarów tych łobuzów. Tak głupio zginąć. Muszę ci
powiedzieć, że ciągle mi się wydaje, że jak złapię morderców, to potem spotkam się z
Niedziałkiem. Lubiłem go...
Zatrzymali się przed gmachem komendy.'Wartownik zasalutował służbiście. Pustymi o
tej porze ko-rytarzami doszli do pokoju Rockiego. Na biurku leżała charakterystyczna długa
kartka dalekopisu. Wilczyński wyciągnął po nią rękę, ale Rocki spokojnie zabrał mu papier i
położył z powrotem na biurku.
— Najpierw zdejmiemy kurtki, zaparzymy kawę, a potem spokojnie sprawdzimy, czy
Warszawa przy-syła nam jakiś prezent. Myślę, że grałeś kiedyś w pokera. Wiesz, co znaczy
„profilować"?
— Dobrze — mruknął Wilczyński — pofilujemy. Tylko przypominam ci, że jest to pula,
do której już nie bardzo mamy co dorzucać. I dlatego chciałbym dostać z ręki choć karetę.
Rocki nalał kawę, a Wilczyński usiadł w fotelu za biurkiem i wziął do ręki kartkę
dalekopisu.
— Pij spokojnie. Karety nie ma. Nie ma nawet trójki. Centralny Rejestr Skazanych
zawiadamia uprzejmie, że żaden z wymienionych w naszym dalekopisie obywateli u nich nie
figuruje. Więcej: nie figuruje też nikt o identycznym nazwisku i imieniu, nawet drugim czy od
bierzmowania.
— Jutro Jolka pośle następną porcje. Trzeba dopilnować, żeby zrobiła to o świcie. Może
jakaś wieść jeszcze nadejdzie przed wizytą u starego? Niech to szlag trafi...
X
Staszek Gołąb był niezłym piechurem. Każdy malarz, który chce malować pejzaże,
powinien być przygotowany na dalekie spacery, i to z obciążeniem. A jednak zwiedzanie
Wrocławia w towarzystwie młodego funkcjonariusza przekraczało możliwości kondycyjne
studenta. Zrobili tego dnia dobrych kilkadziesiąt kilometrów, cały czas w skwarze bijącym od
rozgrzanych murów miasta. Starali się „wejść w skórę" ludzi, których poszukiwali, i dotrzeć tam,
gdzie mogli wypoczywać mordercy Zygmunta Niedziałka. Efektów —jak można było
przypuszczać — nie było żadnych. Nikt nic spodziewał się, że poszukiwani mordercy będą włazić
w oczy milicji. Zwłaszcza, jeżeli człowiek spotkany pod restauracją „Parkowa" był naprawdę
jednym z morderców Niedziałka. Niemniej jednak istniała jakaś — choć bardzo nikła — szansa i
nawet tę szansę należało wykorzystać.
Do mieszkania Rockiego dotarł Gołąb dość późnym popołudniem i od razu napuścił do
wanny chłod-nej wody. Wymoczył się dokładnie, potem zmyl cały pot i kurz i postanowił
odpocząć dłuższą chwilę.
Umawiali się, że Rocki wieczorem zadzwoni i przekaże plan poszukiwań na najbliższe
godziny.
Gołąb marzył, żeby kapitan zapomniał dziś własnego numeru telefonu.
* Sierżant Grabski poświęcił cały dzień na szukanie człowieka podobnego do postaci z
rysunku zrobionego przez Gołąba.
Nikt z mieszkańców domu nie potrafił lub nie chciał przypomnieć sobie, czy widział w tej
okolicy kogokolwiek podobnego do fotografii. Widocznie —oczywiście jeżeli portret był dobry —
pogromca Gołąba był znany w tej okolicy tylko tym, którzy rzadko zwierzają sie milicji.
W gmachu komendy do późnych godzin paliło się Światło w pokoju, w którym
podporucznik Jolanta Kozicka „dopasowywała" klientów profesora Niedziałka do spisu
mieszkańców Wrocławia.
* Wtorkowe przedpołudnie nie różniło się niczym od poprzednich dni. Kapitan Rocki i
porucznik Wilczyński w podświadomości liczyli godziny, które upłynęły od śmierci Zygmunta
Niedziałka. Nadając rano dalekopis do Warszawy, do Centralnego Rejestru Skazanych, prosili o
wiadomość przed godziną dragą po południu. Mieli nikłą nadzieję, że dalekopis ze stolicy
nareszcie nury spraw; morderstwa wrocławskiego tłumacza i martwego punktu.
Do godziny dwanaście po drugiej, kiedy wchodzili do gabinetu pułkownika, dalekopis
milczał. Rocki poprosił sekretarkę, żeby ewentualne informacje z Rejestru przekazać mu prosto
do gabinetu przełożonego, natychmiast po ich nadejściu. Do pokoju surowego szefa wchodzi w
bardzo minorowym nastroju.
Pułkownik Kowol przywitał swoich oficerów sarkastycznie.
— Witam panów. Wolno mi chyba przypuszczać, że mordercy tego... Niedziałka siedzą w
sekretaria-cie. Sądzę, że panowie nie zapomnieli o właściwych środkach ostrożności i moja
sekretarka nie będzie zmu-szona stoczyć ciężkiej walki z dwoma pozbawionymi skrupułów
bandytami?
— Z przykrością muszę poinformować towarzysza pułkownika — powiedział Rocki — że
jeszcze nie.
natrafiliśmy na ślad sprawców przestępstwa. Staraliśmy się wykorzystać wszystkie
punkty zaczepienia, ale jest ich niestety bardzo mało. Kilka z nich już nam się wymknęło z ręki.
Pułkownik słuchał niebezpiecznie spokojnie.
— Chociażby sprawa rękawiczek. Wrocław dostał ich tysiąc par. Sprzedano blisko
połowę. Poza Wrocławiem były sprzedawane tylko w Bolesławcu i drugie tysiąc poszło do
Centrali Handlu Zagranicznego, Więc jest ogromna, blisko stuprocentowa szansa, że przestępcy
nabyli rękawiczki w którymś ze sklepów wrocławskich. Prawdopodobnie tu mieszkają lub
przebywają od jakiegoś czasu. W momencie konfrontacji zeznanie jednej ze stukilkudziesięciu
ekspedientek może być bardzo przydatne, ale najpierw trzeba ująć przestępców.
Pozostało tylko ponad dwieście nazwisk w kalendarzykach i w teczkach z tłumaczeniami
Niedziałka.
Sprawdzamy właśnie, czy któryś z klientów zamordowanego jest notowany w Rejestrze
Skazanych. Nie znaczy to jeszcze, że właśnie on jest mordercą, ale to jest już jakaś szansa.
Sprawa następna — to sprawdzić wszystkich klientów Niedziałka.
— Czy wiadomo przynajmniej, co zginęło z mieszkania Niedziałka?
— To niełatwe do ustalenia. Niedziałek nie miewał — jak można przypuszczać
porównując sumy wpisane na jego tłumaczeniach z wpłatami na konto — dużych pieniędzy w
domu. Często bywał za granicą, konta dewizowego nie miał. Trzeba będzie jednak sprawdzić, czy
nie zgłaszał na granicy jakichś dolarów albo innych walut.
Pukanie do drzwi przerwało sprawozdanie Rockiemu. Weszła sekretarka pułkownika i
położyła na biurku dalekopis. Kowol przeczytał uważnie.
— Trzy nazwiska z listy przez was wysłanej do Rejestru są im znane. Meldujcie mi na
bieżąco o wy-nikach poszukiwań tych ludzi. Nie będę was dłużej zatrzymywał.
— Z tych trzech, dostarczonych nam przez dobry los lub przez złośliwość, musimy
szybko wycisnąć wszystkie dane — już w drodze do pokoju zaczął Rocki.
— Zastanówmy się, który z tych trzech mógłby być naszym mordercą — dokończył już w
pokoju.
— Chyba nie ten Słoicki. Ma ponad pięćdziesiątkę. Za co on siedział?
— Siedem lat temu, wypadek na szosie. Po paru kieliszkach. Zwolniony wcześniej za
dobre sprawowanie.
— A tamci dwaj? Prawdopodobnie ci zanotowani nie mają nic wspólnego ze sprawą
Niedziałka —powiedział po namyśle Wilczyński.
— Nie filozofuj, tylko bierz się do roboty. Adresy panów Słoickiego, Wasiaka i Kulewicza
musimy uściślić jeszcze dziś. No i oczywiście trzeba jak najszybciej odnaleźć ich rzeczywiste
miejsce pobytu. Zebrać opinię o każdym. No, stary, wiesz, co trzeba robić.
Następnego dnia, o dziesiątej rano, wszystkie dane możliwe do zebrania w takim tempie
znalazły się, na biurku Rockiego.
— Wasiak — jak wydaje się — odpadł definitywnie. Niedziałek tłumaczył mu zaproszenie
do Kana-dy. Na podstawie tego zaproszenia otrzymał paszport i wizę. Został zatrzymany na
lotnisku z kilkoma tysiącami dolarów, ukrytymi w podwójnym dnie wielkiej walizy podróżnej. W
kieszonce niemodnej kamizelki znalazło się też kilka naprawdę wartościowych kamyczków. Po
prześwietleniu tak zamożnego obywatela okazało się, że na koncie spółdzielni, której prezesem
był od lat Antoni Wasiak, brakuje paru milionów.
Telefon do zakładu karnego, który od ponad roku przywracał społeczeństwu
sprowadzonego na ma-nowce obywatela, do końca wyjaśnił sytuację. Wasiak nie miał urlopu,
nie uciekł, nie stało się też nic takiego, co mogłoby wskazywać na przeprowadzenie akcji na
odległość. Zresztą mokra robota nie jest domeną defraudantów.
Słoicki po odsiedzeniu osiemnastu miesięcy powrócił do pracy w bazie transportowej,
tylko że na razie nie w charakterze kierowcy, bo prawo jazdy I kategorii leżało jeszcze w
Wydziale Komunikacji Rady Narodowej. To człowiek dość prymitywny, znany z awanturniczości
i specyficznie pojmowanego poczucia honoru — szczególnie po paru kieliszkach. Niecodziennym
zadaniem Zygmunta Niedziałka było przetłuma-czenie mu listu z tak zwanego „łańcucha
szczęścia". „Nie przerywaj tego łańcucha, bo spotka cię nieszczę
ście. Natomiast jeżeli przepiszesz ten list dwadzieścia pięć razy i wyślesz go dwudziestu
pięciu przyjacio
łom, którym życzysz szczęścia...''
List ten w języku angielskim przyszedł do Stoickiego z RFN. Widocznie facet chciał
wiedzieć, co go spotka. Być może po wypadku, który spowodował w kilka tygodni po wysłaniu
dwudziestu pięciu listów, przekaligrafowanych, a właściwie przerysowanych pracowicie w nie
znanym mu języku, przestał wierzyć w szczęście pozaziemskie. Może nadał Niedziałka kolesiom,
licząc na procent z udanego wypadu. Same znaki zapytania. Wilczyński miał sprawdzić
obywatela Słoickiego, a starszy sierżant Jan Chorzel pojechał do Wronek, aby zbadać, czy
przypadkiem tropu nie należy szukać wśród jego kolegów „spod celi".
Trzeci z listy Centralnej Kartoteki, Edmund Kulewicz, pasował wiekiem do spostrzeżeń
Stanisława Gołąba. Był to trzydziestotrzyletni, znany we Wrocławiu hochsztapler, podrywacz,
trochę szuler karciany.
Starał się uchodzić za „pana redaktora" i — pomimo braku matury — czasem udawała
mu się ta sztuczka.
Jest to zresztą chłopak autentycznie zdolny. Dzięki temu i dość rozleglej choć
powierzchownej wiedzy o otaczającym go świecie potrafi co jakiś czas zamieścić ciekawy artykuł
w miejscowej prasie. W skoroszy-tach Nledziałka przy nazwisku Kulewicza znalazł się jakiś
artykuł z prasy angielskiej, traktujący o historii t dniu dzisiejszym hollywoodzkiej fabryki snów.
Siedział pół roku „za sport". Bawił się bowiem w damskiego boksera, ucząc szacunku
mieszkającą z nim razem młodą — i trzeba przyznać — wyjątkowo ładną dziewczynę.
Prawdopodobnie chodziło o rozli-czenie utargu z uprawiania przez „narzeczoną" najstarszej
profesji świata. Niestety, nie można było tego udowodnić.
Kulewicza kapitan Ryszard Rocki zostawił sobie.
— Na mój nos — powiedział Wilczyńskiemu — jeżeli gdzieś należy powęszyć, to właśnie
tu.
— Obyś miał rację! Wydaje ml się jednak, że tego typu chłopak nie lubi mokrej roboty,
więcej —brzydzi się nią Ale, stary, życzę ci szczęścia!
XI
Zarówno w domu, w którym mieszkał były kierowca Słoicki, jak i w miejscu pracy nie
mieli o nim dobrego zdania. Najciekawsze jednak było to, że Słoicki mieszkał w pewnej starej
ruderze na przedmieściu.
Tej właśnie, w której zniknął człowiek spotkany przez Stanisława Gołąba w restauracji
„Parkowa".
Wywiadowca, który towarzyszył Gołąbowi w jego wycieczkach po mieścił, właśnie
zameldował się w komendzie wraz ze swoim podopiecznym. Wilczyński złapał samochód, wsiadł
razem ze studentem i po kilkunastu minutach zatrzymali się niedaleko bazy transportowej, w
której pracował Wacław Stoicki.
Wilczyński trzymał w ręku zdjęcie Stoickiego. Nie pokazywał go jednak studentowi.
— Nie o to chodzi, żeby go pan rozpoznał za zdjęcia. To tylko ja musze mieć pewność, jak
wygląda Słoicki. Ja szukam Stoickiego, a pan człowieka widzianego na schodach.
Z bramy wysypała się gromada pracowników. Szli wzdłuż siatki, wszyscy w jednym
kierunku. Ten ostatni jednak, bardzo pomocny dla śledztwa fakt, było łatwo przewidzieć, bo
poza bazą znajdowały się już tylko uprawne pola.
Stoicki był w drugiej grupie wychodzących. Wyraźny, widoczny też na zdjęciu, kanciasty
podbródek i osadzone głęboko pod niskim czołem małe oczka. Na mózg gangu to on raczej nie
wygląda — ocenił go w myślach porucznik.
— Widzi pan kogoś znajomego? — spytał Gołąba.
— Nie! Na pewno nie ma tu człowieka z ulicy Sowiej.
Wyszło jeszcze kilkunastu robotników I wartownik zamknął bramę.
— Już chyba wszyscy — powiedział Gołąb.
— Nie poznał pan nikogo?
— Nie, jestem pewien, że żadnego z łych dwóch tu nie było.
— Niech pan się jeszcze raz przyjrzy.
Samochód powoli jechał wzdłuż chodnika. Wilczyński bacznie obserwował Gołąba. Gdy
mijali Stoickiego, twarz studenta nawet nie drgnęła.
Wilczyński pojechał teraz prosto na dobrze znaną Gołąbowi ulicę, zatrzymał się przed
restauracją
„Parkowa". W parę minut później nadszedł Stoicki. Zawahał się chwilę, po czym
otworzył drzwi knajpy i wszedł do środka.
— Nie ten? — zapytał Wilczyński.
— Nie! Na pewno nie. Tamten miał zupełnie inną sylwetkę i inne ruchy. Chodził jak kot,
a ten ma ruchy tragarza.
Wilczyński zaklął pod nosem. Pojechali odszukać dzielnicowego. Sierżant Grabski
otrzymał polecenie dokładnego sprawdzenia kontaktów Stoickiego, z uwzględnieniem
możliwości, że Stoicki zna człowieka z portretu.
Kapitan Rocki znalazł Kulewicza dopiero koło południa. Wywiadowca pilnujący jego
domu był już niemal pewny, że podopieczny spędził noc gdzieś w mieście, kiedy otworzyły się
drzwi balkonu na pierwszym piętrze.
Wywiadowca dyskretnie porównał otrzymane zdjęcie z oryginałem. Pasowało jak ulał.
Kulewicz przeciągał się, ziewał, mrużył oczy przed światłem Wywiadowca spojrzał na zegarek i
zaklął. Była prawie jedenasta.
— Takiemu to dobrze — mruknął. — Żeby choć miał tyle przyzwoitości i nie afiszował się
tak wszem i wobec.
Kulewicz wyszedł z domu po półgodzinie. Był ogolony, wyświeżony, w jasnych
sztruksowych spodniach z PKO i w letniej koszuli w piaskowym kolorze. W ręku — najnowszy
krzyk mody — męska torebka. Opalony był na brąz. Po więziennej ziemistej cerze nie pozostało
ani śladu.
Nie spodziewając się żadnej obstawy spokojnie szedł do postoju taksówek. Wywiadowca
schował się do pobliskiej bramy, skąd mógł widzieć odjazd Kulewicza i jednocześnie podać przez
radiotelefon numer taksówki i kierunek jazdy.
Na postoju nie było akurat ani potencjalnych pasażerów, ani taksówek. Kulewicz oparł
się o słupek z niebieską tablicą „taxi" i wyjął paczkę Carmenów. Uderzeniom dłoni wybił
papierosa, wygniótł go i wsadził
do ust nie zapalając.
Nadjechała wolna taksówka. Wywiadowca skoncentrował się na odczytaniu
niewyraźnego z tej odległości numeru.
— Ruszył w kierunku Śródmieścia — kończył meldunek. — Wygląda tak, jak na
fotografii. Jest mocno opalony, ubranie w kolorze jasny beż, spodnie sztruksowe, koszula z
naramiennikami. Co robić dalej? Odbiór!
W czasie tej rozmowy koto bramy z ukrytym wywiadowcą przejechał polski Fiat. Jego
kierowca trzymał przy uchu słuchawkę. Wywiadowca czekał przez chwilę. Potem głośnik
radiotelefonu powiedział:
— Już go widzę. Jadę za nim. Ty znajdź sobie takie miejsce, żebyś mógł spokojnie czekać
na nasłu-chu. Za parę minut dam ci znać, gdzie jesteśmy.
Wywiadowca wyszedł x bramy 1 bez zbytniego pośpiechu udał się w kierunku
niedalekiego parku.
Na biurku Rockiego zadzwonił telefon.
— Słucham, kapitan Rocki.
— Kulewicz je śniadanie w kawiarni „Monopol". Jest w jasnym ubraniu. Siedzi przy
oknie, przy trzecim stoliku od wejścia. Kolega, który pilnował chłopczyka od rana, zaraz tu
będzie. Co dalej?
— Dziękuję. Zaraz tam będę. Jak przyjdzie kolega, podzielcie się zadaniem i pilotujcie mi
młodzieńca do wieczora. Tu pod telefonem zawsze będzie ktoś czekał na meldunki. Cześć.
W „Monopolu" w południe zawsze był tłok. Klientela bywa tu tak różnorodna, że trudno
właściwie określić charakter tej kawiarni: mieszkańcy hotelu, półświatek Wrocławia, handlarze
walutą, urzędnicy z okolicznych instytucji, studenteria...
Akurat jakieś dwie panienki zwolniły stolik tuż przy wejściu. Rocki był już na miejscu.
Usiadł tyłem do sali, mając przed oczami drzwi, a obok nich szklaną ścianę oddzielającą salę
kawiarni od hallu, zasłonię-tą z drugiej strony pluszową portierą. W szybie — jak w lustrze —
odbijało się wnętrze kawiarni. Kulewicz był znakomicie stąd widoczny, a ponieważ siedział
niedaleko, słychać było nawet fragmenty rozmowy.
No, to pracuję zgodnie z wymogami sztuki detektywistycznej, pomysłu! ironicznie Rocki.
Delikwent jak w lustrze, można by nawet nagrać rozmowę, gdybym miał kierunkowy mikrofon.
Tylko mi jeszcze potrzebna dziewczyna i duży bukiet do ukrycia sprzętu...'
Przy stoliku Kulewlcza siedziano pięć osób. Znana wrocławska piękność wodziła
znudzonym wzro-kiem po Sali, jakby szukając bardziej aktywnych adoratorów niż tych czterech
Staszek Gołąb spojrzał na leżący koło lustru zegarek i w tym samym momencie nowy Polsilver zadra-snął mu skórę tuż koło ucha. Zaklął. Do egzaminu pozostało niewiele ponad pół godziny, a samo zatamo-wanie krwi potrwa z piętnaście minut. Jeśli spóźni się do Bambusa choć minutę, o „czystym" zakończeniu sesji nie ma już co marzyć. Jeszcze tylko ten ostatni egzamin z angielskiego i ma spokój aż do października. Na lipiec i sierpień załatwił już sobie pracę, a we wrześniu wybierał się w jesienny plener. Starał się zawsze wyjeżdżać w plener z paroma złotymi w kieszeni. Dlatego też zarówno terminowe ukończenie sesji, jak i punktualne stawienie się w ajencyjnej knajpce na Wybrzeżu było już od trzech lat najważniejszym punkiem wakacyjnych planów Stanisława Gołąba, studenta Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Teraz powo-dzenie planów zależało od kilku najbliższych minut. Jeśli nie zdąży punktualnie o godzinie dziesiątej zadzwonić do drzwi profesora Niedziałka, obleje egzamin z języka i cały wrzesień będzie musiał spędzić w akademiku czekając na ponowne wezwanie do Bambusa. — Cześć, stary. — Do łazienki wszedł Wacek Rowicki, kolega Staszka z roku. — Za trzydzieści pięć minut mam być u Bambusa. A tu patrz! — Pokazał skaleczenie. — Masz ałun? — Mam. Piwko stoi? — zainteresował się Rowicki, wyciągając z woreczka przybory do golenia. — Stoi — powiedział Gołąb. — Dawaj! Za dwadzieścia dziesiąta złapał taksówkę. W dziesięć minut później wysiadał przed secesyjną kamienicą, w której mieszkał lektor języka angielskiego w PWSSP, profesor Zygmunt Niedziałek. Zygmunt Niedziałek miał pięćdziesiąt dwa lata i był znanym we Wrocławiu poliglotą. Tytułem profesora obdarzyli go studenci trochę z uprzejmości, a trochę ze strachu. Niedziałek prowadzi! na uczelni zajęcia ze wszystkich niemal języków, co było bardzo wygodne dla władz uczelnianych. Ponadto pełnił obowiązki najbardziej wziętego w mieście tłumacza przysięgłego. Oficjalnie twierdził, że zna piętnaście języków obcych, ale nieoficjalnie przyznawał, że po wódce może dogadać się w każdym języku europejskim, z wyjąt-kiem albańskiego. Tę wszechstronną wiedzę lingwistyczną zawdzięczał talentowi, pracowitości i... wojnie. Wtedy to wła śnie jako dwudziestoletni chłopiec przeszedł z II Korpusem cały szlak bojowy i stykał się nieomal co tydzień z ludźmi mówiącymi innym językiem. Już po paru dniach całkiem jeszcze nie znany mu język zaczynał nagle być zrozumiały. Te niespotykane zdolności przydawały mu się już w czasie wojny, a po powrocie do kraju pogłębiał swe wiadomości, koronując dzieło aż piętnastoma zdanymi egzaminami państwowymi. Profesor Niedziałek oprócz zdolności do języków miał jeszcze jedną: potrafił w maksymalnie ekono-miczny sposób wykorzystać każdą minutę z dwudziestu czterech godzin zwyczajnej doby. Dzięki temu —jak twierdzili jego przyjaciele — dzień pracy Bambusa zawierał około trzydziestu godzin, pozostały zaś czas profesor poświęca! na odpoczynek i rozrywki. Bo zakonnikiem Niedziałek nie był: znano go dobrze w bardziej eleganckich lokalach Wrocławia, a I
każdy jogo służbowy pobyt w stolicy kończył się kolacją w którejś z ekskluzywnych restauracji warszawskich. Podczas pobytu w Anglii Niedziałek nie tylko znakomicie przyswoił sobie język, ale także angielskie poczucie humoru i dystans do całego świata, nie wyłączając własnej osoby. Zapewne dlatego przezwisko „Bambus" nie tylko nie drażniło go, ale nawet potrafił je nobilitować, przy przedstawianiu się radząc życz-liwie, żeby na mieście pytano raczej nie o Niedziałka. a o profesora Bambusa. Rozpoczynając zajęcia ze studentami pierwszego roku zwykł był ich informować na wstępie, jakie mu nadano przezwisko: „żebyście się państwo nie musieli wysilać i całą inwencję mogli poświęcić na naukę". Na jednym tylko punkcie profesor Niedziałek nie miał nawet cienia poczucia humoru; na punkcie (punktualności. Nigdy na nikogo nie czekał i na siebie czekać nikomu nie pozwalał. Kilkakrotnie zmieniał warsztaty, w których konserwował swojego Volkswagena, aż trafił wreszcie na takiego majstra, dla którego termin wykonania naprawy to był czwartek, godzina dwunasta piętnaście, a nie druga połowa tygodnia. Szczególnie uczulony był na punktualność studentów. Po rozpoczęciu — punktualnie co do minuty — zajęć nikt już nie miał prawa wejść na salę. Na egzaminy umawiał się zawsze we własnym domu, na przykład o godzinie dziewiątej czterdzieści dwie. O dziewiątej czterdzieści trzy wyłączał dzwonek i przez obite materiałem dźwiękochłonnym drzwi nie raczył słyszeć żadnego pukania. Staszek Gołąb odetchnął. Miał jeszcze dziesięć minut do momentu naciśnięcia dzwonka. Zapalił papierosa, zrobił mały spacer dla uspokojenia nerwów i za trzy minuty dziesiąta wszedł do bramy. Zegarek ustawiony rano według radia wskazywał — co do sekundy — dziesiątą, kiedy nacisnął dzwonek. Ze środka dobiegł go przytłumiony dźwięk gongu. Zawsze w tym samym momencie drzwi otwierały się, bo Niedziałek miał zwyczaj podchodzić do drzwi o umówionej porze, aby je otworzyć lub — w przypadku spóźnienia — wyłączyć dzwonek. Tym razem drzwi się nie otworzyły. Staszek zadzwonił po raz drugi, nieco dłużej. Odczekał chwilę i właśnie wyciągał rękę po raz trzeci, kiedy usłyszał: — Proszę przyjść za pół godziny. Głos profesora wydawał mu się zmieniony, a może wrażenie to wywołane było tylko materiałem dźwiękochłonnym, zabezpieczającym drzwi, i ciężką pluszową kotarą, rozdzielającą przedpokój na dwie części. Staszek zdębiał: takie przyjęcie burzyło cały nienaruszalny dotąd w jego uczelni rytuał egzaminów z języka obcego. Przysłowiowy grom z jasnego nieba byłby zjawiskiem seryjnym w porównaniu z niedotrzy-maniem terminu przez Hambu-sa... Wszedł pół piętra wyżej, skąd mógł obserwować mieszkanie profesora, usiadł na parapecie okiennym i spoglądając to na drzwi, to na zegarek odliczał mijanie tysiąca ośmiuset sekund. II Drzwi mieszkania otworzyły się o godzinie dziesiątej trzynaście. Dwóch mężczyzn wycofywało się ty łem na klatkę schodową. Złożyli jeszcze kilka ukłonów w stronę gospodarza niewidocznego z miejsca, w którym znajdował się student. Potem jeden z nich zatrzasnął drzwi i obaj zniknęli na schodach prowadzących w dół. Gołąb odczekał jeszcze siedemnaście minut i ponownie nacisnął dzwonek. Cisza. Wszystko to było tak niezwykłe, że Staszek — nie bez powodu uchodzący za największego „bystrzaka" na roku — zdębiał. Wprawdzie w anegdotach uczelnianych przetrwała opowieść o dwóch studentach, którzy
jakoby nakryli Niedziałka na wypuszczaniu z domu panienki w kilka minut po terminie zarezerwowanym na egzamin. Zakończenie opowieści było przyjemne dla studentów. Ponoć delikwenci dostali wtedy dobre stopnie bez ko-nieczności prowadzenia zbyt długiej konwersacji w języku sprawiającym im niemałą trudność. Profesor miał być tak tym zgnębiony, że złożył w rektoracie rezygnację z zajmowanego stanowiska i Jego Magnifi-cencja osobiście musiał odwodzić go od zamiaru pożegnania się na zawsze z uczelnią. Ale dwukrotne prze-sunięcie terminu? To już przechodziło wszelkie ludzkie pojecie. Dzwonek zadźwięczał ponownie. Staszek — dla oprzytomnienia — sprawdzał to na zegarku: trzydzieści sekund. Odpowiedzią była cisza. W końcu zaniepokojony nie na żarty chłopak zbiegł po schodach i ze stojącej pod domem budki telefonicznej wezwał pogotowie milicyjne. Oficer dyżurny nie mógł zrozumieć, o co chodzi. — Już pół godziny spóźnienia? No to co. Panie, Polak się spóźnił, a ja mam włamywać się do jego mieszkania? Przepraszam, czy pan jest trzeźwy? Ze co? Profesor Niedziałek nie uznaje żadnych spóźnień, a to już pół godziny? Niech mi pan nie zawraca głowy! Przypadkowym świadkiem tej rozmowy był kapitan Rocki. Z początku nie zwracał uwagi na wymianę zdań swojego kolegi z anonimowym rozmówcą. Dopiero zelektryzowało go nazwisko Niedziałka. — Poczekaj, kto dzwoni? — Jakiś student. Twierdzi, że umówił się na egzamin ze swoim profesorem i ten go nie wpuszcza, a parę minut temu wyszli stamtąd jacyś faceci. — Daj mi słuchawkę. Mówi kapitan Rocki. Twierdzi pan, że profesor Niedziałek umówił się z panem i nie otwiera? To dziwne. Tak, tak, ja dobrze znam profesora Niedziałka i dlatego uważam, że to rzeczywi ście do niego niepodobne. Niech pan tam zaczeka na mnie, zaraz przyjadę. Odłożył słuchawkę i zwrócił się do dyżurnego: —Franek, daj no mi jakiś wóz. Znam tego faceta. On kilka razy coś dla nas tłumaczył z jakiegoś języka ubu-ubu. To absolutny wariat na punkcie punktualności. Jeżeli nie otwiera, a jest tam w mieszkaniu — to znaczy, że coś się musiało stać. Rocki też był znany w komendzie jako fanatyk punktualności i dlatego cecha ta, doprowadzona do perfekcji, u profesora Niedziałka ogromnie mu imponowała. Rocki miewał bowiem średnio trzy, cztery grzechy niepunktualności w ciągu roku, nad czym bolał niepomiernie. Z racji ich służbowych kontaktów między Rockim i Niedziałkiem nawiązała się nić sympatii i od tego czasu spotykali się nieraz na pogawędce w którejś z wrocławskich kawiarni. Obaj zresztą wiedzieli, że głównym celem tych spotkań jest też okazja sprawdzenia się. Ustalali zawsze terminy niezrozumiałe dla zwykłego śmiertelnika — jakieś dwanaście po albo za siedem wpół do — i..zderzali się w drzwiach. Uroku tym spotkaniom dodawał nie tylko sam fakt umawiania się z człowiekiem punktualnym, ale także opowieści Niedziałka, który był znakomitym gawędziarzem. Cześć swoich pokaźnych dochodów profesor przeznaczał bowiem na podróże po świecie, a że władał językami krajów, które zwiedzał, i zupełnie nie interesowały go sklepy z przecenioną odzieżą — wrażeń przywoził zawsze mnóstwo. Jeździł wyłącznie swoim „garbusem", bo twierdził, że niepunktualność miejskich środków komunikacji — znana nie tylko w kraju — groziłaby mu w rezultacie zawałem. Nie bez znaczenia była też dla Rockiego możliwość szlifowania języka, bo rozmawiali ze sobą po an-gielsku i te bezpłatne konwersacje pozwalały mu utrzymać się w kondycji lingwistycznej. Niedziałek twierdził, że człowiek mówiący dwoma językami wart jest tyle, co dwóch ludzi znających tylko swój język oj-czysty. Rocki z pewnym zażenowaniem przyznawał, że wart jest co najwyżej tyle. co trzech ludzi, ale to oczywiście nie stanowiło konkurencji dla Niedziałka, przedstawiającego pod względem językoznawczym wartość całego plutonu. * Koło budki telefonicznej na ulicy Sowiej czekał młody człowiek, przypominający z
wyglądu Chrystu-sa na obrazkach lub Staną Borysa na estradzie. Długie do pół pleców włosy były czyste i ułożone w mister-ne loki, a wypielęgnowana bródka dodawała powagi chłopięcej twarzy. Dziwne, że ubranie całkiem nie przypominało tak modnego połączenia tużurka pradziadka ze spodniami marynarza. Szary, dobrze skrojony jednorzędowy garnitur, śnieżnobiała koszula i spokojny krawat zupełnie nie pasowały do postaci studenta uczelni plastycznej, przyszłego wielkiego artysty. Rocki wiedział, że młody człowiek studiuje ,sztuki piękne", bo tylko tam profesor Niedziałek wszczepiał młodzieży polskiej zamiłowanie do języków obcych. — To pan dzwonił? — Tak. Profesor Niedziałek jest zawsze tak punktualny, że najmniejsze spóźnienie przyjmuje jak trzęsienie ziemi. Tymczasem nie tylko kazał mi czekać na egzamin pół godziny, ale i teraz nadal nie otwiera drzwi. Zupełnie tego nie rozumiem. Dwóch facetów od niego wychodzi, więc jest w domu. Ale dlaczego nie otwiera? Rozmowa toczyła się już na schodach. Zatrzymawszy się przed drzwiami Niedziałka Rocki własno-ręcznie nacisnął dzwonek. W mieszkaniu w dalszym ciągu panowała niczym nie zmącona cisza. — Niech pan poszuka dozorcy — powiedział Rocki do Golą ba — i przyprowadzi go tutaj. Ja zaraz wracam. Zbiegł do radiowozu i wywołał dyżurnego. — Tu S 48 — zameldował się Rocki. — Stary, włamuję się do mieszkania Zygmunta Niedziałka. So-wia trzy, mieszkania siedem. Coś tu brzydko pachnie. Lepiej zacznij już montować ekipę. Zaraz dam ci znać. Koniec Zwrócił się do siedzącego przy kierownicy sierżanta: — Bierz narzędzia i chodź ze mną. Gołąb z dozorcą już czekali pod drzwiami. Dozorca z podniecenia przestępował z nogi na nogę. Na widok milicjantów — w dodatku jeden z nich był oficerem — stanął na wszelki wypadek na baczność. — Dobra — powiedział Rocki widząc, że otwiera usta, żeby złożyć meldunek. — Będziecie świadkiem. Sierżant przymierzał się do zamków. — Chyba najpierw ten zatrzaskowy — wtrącił się Gołąb. — O ile pamiętam, tamte są jakieś patento-wane, zagraniczne. Nie zatrzaskują się. Wydaje mi się, że tylko ten przy klamce można zatrzasnąć. Drzwi nie stawiały większego oporu. Znaleźli się w małym przedpokoju, oddzielonym od reszty mieszkania ciężką bordową portierą. Rocki pierwszy wszedł do środka i odsunął kotarę na bok. Przez pół-otwarte drzwi do pokoju widać było nogę leżącego człowieka. Kapitan zajrzał tam i powiedział do stojących za nim: — Niczego tu nie ruszać. Wal do wozu — zwrócił się do milicjanta — i wezwij ekipę z lekarzem. Niech jadą gazem, na sygnale. Pogotowie też. Choć wydaje mi się, że już nie ma po co. Pan stanie przy drzwiach — polecił dozorcy — i nikogo nie wpuszcza. Delikatnie pchnął drzwi do pokoju. Mieszkanie profesora Niedziałka składało się z dwóch pokoi i kuchni. Pokój większy, do którego wszedł Rocki, przypominał wnętrze zasobnej biblioteki. Każdy kawałek ściany — nie zajęty przez okno lub drzwi — zastawiony był regałami. Na regatach, oprócz książek, była jeszcze mała kolekcja militariów: za szkłem widać było części uzbrojenia z najróżniejszych epok. Jedna szyba była odsunięta, a puste miejsce na półce wskazywało, że zniknął stąd jakiś przedmiot. Na dużym chippendalowskim biurku, stojącym blisko okna balkonowego, panował idealny porządek. Szuflady biurka leżały jednak na ziemi. Na podłodze było mnóstwo porozrzucanych papierów. Zakrywały one twarz bardzo wysokiego szczupłego mężczyzny, który leżał na środku pokoju. Na jasnym dywanie wyraźnie odcinała się prawie okrągła, rdzawa plama. Wyglądała jak duża, o trochę postrzę-pionych brzegach, aureola otaczająca głowo leżącego. Na dywanie, tuż obok plamy, znajdował się kamienny toporek. Broń używana przed tysiącami lat znów znalazła zastosowanie w ręku dzikusów z drugiej poło-wy dwudziestego wieku.
Obok biurka stał odsunięty fotel, stanowiący jego stylowe uzupełnienie. Przy ścianie obok drzwi stały dwa fotele klubowe i mały, też chippendalowski, stolik. Rocki podszedł do leżącego i dotknął jego ręki: szukał pulsu. Potem ostrożnie położył rękę na dywanie, w poprzedniej pozycji. — Nie ruszyli książek. Staszek Gołąb, dla którego kapitan nie przewidział żadnego zajęcia, stał w drzwiach .pokoju. — Pewnie ich spłoszyłem — .powiedział. — Na przeszukanie tej biblioteki musieliby mieć parę ładnych godzin. Bambus... przepraszam, profesor Niedziałek — poprawił się — mówił kiedyś, że dodatkowy pokój na prywatną bibliotekę przydzielają dopiero wtedy, gdy się ma ponad sześć tysięcy tomów. Kapitan Rocki przeszedł do drugiego pokoju, gdzie głównym sprzętem był duży, nakryty futrzakiem tapczan, przystawiony „głową" do ściany. Stojąca obok tapczanu otwierana z boku skrzynia na pościel pełniła rolę nocnego stolika. Nad tapczanem umieszczonych było kilka wiszących półek, których zawartość rozrzucona była na tapczanie i drugim dużym prostokątnym futrzaku, leżącym w charakterze dywanu na podłodze. Pod przeciwległą ścianą stał niski stół- ława, a obok niego cztery wygodne foteliki. Na jednej ze ścian zawieszony był stary turecki kilim, a na nim dwie skrzyżowane szable. W punkcie skrzyżowania ryn-graf z Matką Boską Ostrobramską. Ponadto kilka obrazków i sztychów na ścianach. Pokój był duży, a przez to, że mebli było w nim mało, sprawiał wrażenie jeszcze większego. — To był dziwny facet — powiedział Gołąb. — Ale lubiliśmy go. Mówiło się, że jest „w dobrym sty-lu". Wydaje mi się, że żaden architekt wnętrz lepiej by tego nie zaprojektował. Oszczędnie, wygodnie i ze smakiem. — Tu szukali — mruknął do siebie Rocki. Wycofał się do przedpokoju. Zajrzał do kuchni. Była duża, widna, zabudowana szafkami z jasnego surowego drzewa. Pod ściana ciężki stół na krzyżakach l cepeliow-skie krzesła tworzyły „aneks jadamy". Wszędzie panowała pedantyczna czystość. Przedpokój również był wyłożony jasnym drzewom. Boazeria sięgała do sufitu. Sufit też wyłożony drzewem, z dwoma belkami wzdłuż, na których wisiały małe, przerobione z naftowych, lampy. Z klatki schodowej dobiegały odgłosy dyskusji: — Kapitan przykazał, żeby nikogo nie wpuszczać. — Ale my przecież właśnie do kapitana. Wzywał nas. — Wyjdzie, to was wezwie. Jak kapitan mówił, żeby nie wpuszczać... Rocki otworzył drzwi i dozorca umilkł. Milicjanci weszli do środka. Błysnął flesz fotografa. Lekarz milicyjny pochylił się nad leżącym. — Nikt już mu nie pomoże. Zabójcy pewnie posłużyli się tym kamiennym toporkiem. Narzędzie ma parę ładnych lat, ale, jak się okazuje, wciąż jest niezawodne. Są na nim wyraźne ślady. Spec od daktyloskopii ostrożnie podniósł toporek. Rozpylał na rękojeści proszek. — Pościerali odciski bardzo starannie. Boję się, że nie znajdziemy żadnego punktu zaczepienia —stwierdził. — Może coś zapomnieli wytrzeć? — powiedział z nadzieją w głosie Rocki. — Czy mieli rękawiczki? — zwrócił się do Gołąba. — Nie pamiętam. A właściwie chyba nie zauważyłem. Chociaż... chwileczkę... Najpierw wyszedł wyższy, a ten drugi zatrzaskiwał drzwi. Tak! Miał rękawiczki! Na pewno! — Pan jest plastykiem. Czy może pan spróbować odtworzyć z pamięci portrety ludzi wychodzących z tego mieszkania? — Cały czas myślę o tym. Obawiam się, że będą trudności. Oni widać spodziewali się, że mogę czekać na schodach.— Dlatego starali się nie pokazać mi twarzy. Wyszli tyłem, jakby jeszcze rozmawiali z profesorom. Kłaniali się w kierunku drzwi. Widziałem tylko ich plecy.
Odwrócili się dopiero przed samymi schodami. Widziałem ich twarze przez mgnienie oka, i to w półmroku klatki schodowej. Jestem pewny tylko jednego — nigdy przedtem nie widziałem żadnego z nich. Nie wyglądali mi na studentów, byli za starzy. Staram się przypomnieć sobie jakiś szczegół twarzy, ale nie mogę. Ten wyższy miał chyba ciemne włosy... Ekipa milicyjna kończyła wstępne czynności. Po zwłoki Zygmunta Niedziałka przyjechała karetka. Na podłodze na dywanie pozostała tylko plama krwi. Rocki rozmawiał z lekarzem milicyjnym. Gołąb rozglądał się po pokoju. III W komendzie Staszek Gołąb jeszcze raz powtórzył wszystko, co wiedział o Zygmuncie Niedziałku. Kapitan Rocki nagrał zeznanie studenta na taśmę magnetofonową. Siedział teraz za biurkiem, po raz drugi słuchając opowieści o profesorze Niedziałku. Takim, jakim widzieli go studenci. Czy morderstwo na ulicy Sowiej miało coś wspólnego z Wyższą Szkołą Sztuk Plastycznych? Ani dozorca domu, ani sąsiedzi nie widzieli nikogo obcego kręcącego się po klatce schodowej. Nikt też nie zauważył dwóch mężczyzn wchodzących do mieszkania numer siedem. Wyszli — Rocki wierzył na słowo studentowi — o godzinie dziesiątej trzynaście. O której weszli? Co robił Zygmunt Niedziałek poprzedniego dnia? Może w tym dniu wydarzyło się coś, co mogłoby doprowadzić — jak przysłowiowa nitka do kłębka — do rozwiązania całej zagadki. * Pułkownik Kowol, naczelnik wydziału, zwołał naradę na godzinę szesnastą. Po kolei referowano wstępne wyniki śledztwa. Niewiele tego było. Właściwie oprócz zeznań Stanisława Gołąba nie znaleziono żadnych śladów prowadzących do mordercy, a raczej morderców. Czego szukali? Czy to był mord rabunkowy? Za tą hipotezą przemawiałby fakt, że w mieszkaniu Niedziałka nie znaleziono pieniędzy, jeżeli nie liczyć drobnych w kieszeniach ubrania, które miał na sobie. Ale dlaczego Niedziałek darzył morderców takim zaufaniem, że dał im okazję do sięgnięcia po kamienny toporek ze swej cennej kolekcji? Może ich znał? Możliwe, że powodem morderstwa nie był wcale rabunek. Pieniędzy nie było, bo profesor nie miał zwyczaju trzymania w domu większych sum. Rezerwę gotówki mógł przecież wydać poprzedniego dnia... Dziś jeszcze trzeba sprawdzić, jak spędził poprzedni dzień — postanowił w myślach Rocki. — Rysiu — usłyszał głos pułkownika Kowola — mogę chyba przyjąć, że zająłeś się tą sprawą? — Tak jest — kiwnął głową Rocki. — Wydaje mi się, że była to robota z góry planowana: ani jednego śladu. W miejscach gdzie powinny być odciski palców Niedziałka. też nie ma nic. Przestępcy po-wycierali wszystko, czego mogliby się dotknąć przed założeniom rękawiczek. Na szufladach biurka, na wielu przedmiotach porozrzucanych w gabinecie i na meblach w drugim pokoju są ślady działalności w rękawiczkach. Ile mieli czasu na szukanie i co znaleźli? Kiedy dostanę wyniki z sekcji, będzie można ustalić czas. — Jeżeli chodzi o czas — wtrącił się porucznik Wilczyński — jedno jest pewne: pracuje przeciwko nam. — Niestety — przytaknął pułkownik. — Więc startujcie. Czekam na was pojutrze o godzinie dziesiątej. Gdyby zaszło coś nieoczekiwanego, meldujcie o każdej porze dnia i nocy. *
W pokoju u Rockiego nastroje dalekie były od optymizmu. — Jurek — powiedział Rocki do Wilczyńskiego — będziesz za sekretarza. Wilczyński wziął arkusz papieru kancelaryjnego i długopis. — Więc, po pierwsze, wszystko o Niedziałku. Po drugie — ten student, Stanisław Gołąb. Wydaje mi się, że chłopak jest czysty, ale trzeba go sprawdzić. Zadzwonił telefon. Rocki podniósł słuchawkę. Słuchał przez chwilę. — Dziękuję ci, masz u mnie za pośpiech duża kawę... W porządku! Zobaczymy się jutro rano. Cześć. Odłożył słuchawkę i spojrzał na swe audytorium. — Panowie, według wstępnych obliczeń śmierć Zygmunta Niedziałka nastąpiła nie wcześniej niż o ósmej trzydzieści, a nie później niż o dziewiątej trzydzieści. Czyli panowie X i Y mieli na przeszukanie mieszkania niewiele ponad półtorej godziny. Gołąb ich chyba trochę spłoszył. Trzeba sprawdzić, o której Gołąb wyszedł dziś z domu — tak dla porządku. Jutro rano trzeba poszukać w PKO konta albo książeczki profesora. U tłumaczy można się będzie zorientować w jego dochodach. Myślę, że duża część tych zarobków płynęła do kas księgarń. Gołąb mówił coś o sześciu tysiącach tomów, ale wydaje mi się, że jest to szacunek zaniżony. A te najróżniejsze słowniki, które stanowią chyba połowę jego biblioteki, muszą kosztować majątek. Trzeba sprawdzić, jaka księgarnia sprowadza książki z zagranicy, popytać o rachunki Niedziałka we wrocławskich lokalach. Może uda się dowiedzieć, czy Niedziałek miał zwyczaj trzymania w domu większych sum. Jurek, to wszystko na twoją głowę. Dostaniesz do pomocy dwóch wywiadowców. Ja jadę teraz na Sowią. Wpadnij tam do mnie albo zadzwoń. IV Staszek Gołąb wyszedł z komendy milicji wyraźnie zdegustowany. Był jedynym świadkiem, który widział na własne oczy morderców profesora Niedziałka, a ten kapitan rozmawiał z nim jak z przedszkola-kiem. „To niech pan spróbuje zrobić z pamięci te portrety". Spróbuje... Ci, co wychodzili dziś rano z mieszkania Bambusa, nie starali się specjalnie prezentować swoich twarzy. Nie mogli przypuszczać, że ktoś, kogo spławili na pół godziny, siedzi na klatce schodowej, ale zachowywali się tak, jakby pod drzwiami czyhał na nich fotoreporter z fleszem. Gdyby mógł przypuszczać, że to będzie takie ważne, pewnie mógłby teraz zrobić im nie szkic portretu, a zdjęcie paszportowe. Ale tak... Wszedł do swojego pokoju i wyciągnął szkicownik. Tak go pochłonęło to zajęcie, że stracił rachubę czasu. Dokoła stołu walały się kartki z wizerunkami, które jednak nie przypominały mężczyzn wychodzących od Niedziałka. Jedno tylko wbiło się Staszkowi w pamięć: ruch, jakim ten niższy zamykał drzwi. Był to ruch bardzo szybki, a jednocześnie miękki, koci. Nie gwałtowny, a szybki. Pamiętał ciche pyknięcie zatrzasku, a nie mógł uzmysłowić sobie normalnego w takim wypadku trzaśnięcia drzwi. Ruch wymierzony niesłychanie precyzyjnie. Tylko jak ten facet wyglądał? Na ostatnich kartkach rysował już tylko postać stojącą tyłem z ręką na klamce półotwartych drzwi. Nie zauważył nawet, kiedy do pokoju wszedł jego kolega Wacek Rowicki. — Gdzieś był tyle czasu? Jak ci poszło? — Nie zdawałem. Bambus nie mógł gadać ze mną. — Spił się? Niemożliwe! — Gorzej. Ktoś mu dał w czapę. — Łżesz, stary. U Bambusa wszystko jest według planu. Jeżeli umówił się z tobą na dziesiątą, to w łeb mógł dostać dopiero o jedenastej. — Bambus nie żyje. Ktoś go uderzył tym jego przedpotopowym toporkiem. Wzywali mnie na milicję. — To po coś go zabijał. Przecież to nie był zły facet. — Przestań się wygłupiać. Jakbyś go zobaczył, to straciłbyś nie tylko humor, ale i apetyt na żarty. I pomyśleć, że ja ich widziałem, tylko jeszcze nie podejrzewałem, że Bambus nie żyje. Kazali mi robić ich portrety z pamięci. Niech to szlag trafi.
— Ale zabawa. Jak ich nie dostarczysz w estetycznym opakowaniu, to zamkną ciebie. — Ani słowa nikomu o Bambusie. Kazali mi trzymać gębę na kłódkę. Nie chciałbym podpaść milicji. — Milczenie jest złotem. Gołąb nie odpowiedział. Siedział bez ruchu, w zamyśleniu przyglądając się leżącym na stole szkicom. Rowicki pokręcił się chwilę po pokoju, parę razy otwierał usta, jakby chciał o coś zapytać, ale machnął tylko ręką i wyszedł z pokoju. Gołąb przejrzał raz jeszcze zrobione przez siebie rysunki, potem wybrał dwa najlepsze, schował do teczki, resztę wrzucił do kosza i wyszedł z akademika. Po drodze wpadł na kamienną kolumnę zdobiącą wejście do budynku, stworzonego przez architekta w najlepszym okresie secesji socrealistycznej, powiedział grzecznie „przepraszam", a zorientowawszy się w pomyłce machnął ręką. Przez parę godzin włóczył się ulicami Wrocławia. Starał się wejść w skórę facetów, którzy zdobyli nagle większą sumę pieniędzy. Dla niego nie ulegało wątpliwości, że Niedziałka zamordowano dla pieniędzy. Żaden student nie wątpił, że Bambus był nadziany. W akademii krążyły legendy o forsie, jaką zbił najbardziej wzięty w mieście tłumacz. Po takim skoku, rozważał Gołąb, musiało zrobić im się trochę byle jak. Bambus miał łeb rozpasku-dzony jak jajko. Człowiek z forsą powinien się czegoś napić. Gołąb zaczął interesować się sklepami mono-polowymi i barami, gdzie na poczekaniu można strzelić sobie kieliszek albo dwa. Logicznie rzecz biorąc, nie miał żadnych szans na spotkanie swoich przelotnych znajomych, a tak by było przyjemnie móc podać kapitanowi ich nazwiska i przy okazji adresy. Wtedy chętnie zrobi ich portrety, ale już z natury. Dochodziła dziewiąta, kiedy dotarł do restauracji „Parkowa", serwującej mocniejsze napoje z nie-obowiązującą zagrychą mieszkańcom dalekiego przedmieścia Wrocławia. Już miał wejść do środka, kiedy zobaczył postać wychodzącego z knajpy faceta. W chwili kiedy tamten zamykał drzwi, Gołąb poznał ten szybki koci ruch, jakim przyciągnął drzwi do siebie. Nie słychać było żadnego trzaśnięcia. Staszek od razu stracił całe zainteresowanie „Parkową". Ruszył za tamtym, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Po dłuższym marszu mężczyzna zniknął w bramie typowej przedmiejskiej czynszówki. Plastyk wszedł za nim, ale brama była pusta. W głębi widać było podwórko, zamknięte oficyną z drugą bramą, prowadzącą zapewne na następne podwórko. Oświetlenie było bardziej niż skąpe, ale i ulica, którą tu dotarł, nie należała do najjaśniejszych w mieście. Mógł więc zobaczyć zarys drzwi prowadzących na klatkę schodową i drugich, obitych blachą, zamkniętych na dwie potężne kłódki. Za tymi drzwiami mieścił się zapewne jakiś zakład rzemieślniczy, bo od pordzewiałej blachy odcinał się niewyraźnie biały prostokąt jakiegoś szyldu. Po człowieku, który wszedł tu przed nim, nie było ani śladu. Panowała prawie całkowita cisza, tylko gdzieś z daleka, widocznie z otwartego okna. dobiegały przytłumione odgłosy jakiejś audycji radiowej. Gołąb, starając się nie robić najmniejszego hałasu, zajrzał na klatkę schodową. Całkowita ciemność. Wszedł na podwórko. Tylko w kilku oknach paliło się światło. Druga brama, również ciemna, nie wyglądała zachęcająco. Powoli wyszedł na ulicę. Od frontu budynek nie zapowiadał się specjalnie komfortowo. Na parterze znajdował się zamknięty na głucho sklep z warzywami i drugi „ogólnospożywczy". Większość okien była ciemna. Na pierwszym piętrze paliło się światło. Za firanką stały jakieś gąsiorki z sokiem. Brzydki żyrandol z nadtłuczonym szkla-nym abażurem oświetlał górę bieliźniarki, na której też stały jakieś słoiki. W pokoju obok niebieskawa, mi-gotliwa poświata wskazywała na włączony telewizor. Zamknięte — pomimo ciepłego wieczoru — okna nie przepuszczały żadnego dźwięku. Gdzieś na trzecim piętrze, a właściwie na poddaszu, świeciła się goła żarówka na drucie. Gołąb przeszedł na drugą stronę ulicy i zaczął obserwować bramę. Ilu tu może być mieszkańców? Zapewne dużo. W takim domu ludzie gnieżdżą się jak karaluchy. Znowu nie zdążył przyjrzeć się twarzy tego faceta. W świetle półotwartych drzwi baru zauważył tylko ostry no? L wystający podbródek. Teraz już by go chyba poznał. Było już po jedenastej, kiedy zdecydował się wracać do domu. Ulica była zupełnie pusta.
Szedł powoli, kopiąc po drodze leżące na chodniku kamyki. W prześwicie najbliższej przecznicy widać było odległą oświetloną wielkomiejską arterię i przejeżdżający nią akurat tramwaj. Skręcił w tym kierunku. Kiedy minął zarośnięty dzikim winem płot jakiejś posesji, usłyszał, że ktoś idzie za nim. Chciał się obejrzeć, ale nie zdą żył. Gwałtowny ból głowy. Wszystkie gwiazdy w oczach, a potem ciemność. V Rocki na piechotę dotarł do mieszkania Niedziałka. Otworzył drzwi, zapalił światło i usiadł na fotelu stojącym przy biurku. Na blacie starannie poukładana była zawartość szuflad wyrzucona rano na podłogę. Były to głównie spięte kartki maszynopisu w obcych językach z dołączonym do nich tłumaczeniem pol-skim. Na tłumaczeniu ostrym pismem Niedziałka zaznaczona była data zamówienia, nazwisko klienta i su-ma. Rocki zaczął porządkować maszynopisy. Były to same zamówienia z bieżącego roku. Poukładał je według dat, powpinał w odpowiednie miejsca luźno leżące, zapewne powyrzucane przez szukających, kartki. Potem z szuflady biurka wyjął dwa czyste arkusze. Na jednym spisał nazwiska z maszynopisów. Było ich sporo. Na drugim — liczby. Właśnie je podsumowywał, kiedy zadzwonił telefon. Meldował się porucznik Wilczyński. Okazało się, że Niedziałek poprzedniego dnia jadł kolację w Klubie Związków Twórczych, polem grał w brydża aż do północy. Wyszedł razem ze Stanisławem Kłosem, znanym wrocławskim dziennikarzem. — Spróbuj się dowiedzieć, gdzie jest w tej chwili Kłos, i wpadnij tu po mnie. Skończył swoją robotę, kiedy przyszedł Wilczyński. — Masz tu długą listę podejrzanych i choć częściową odpowiedź na pytanie, ile zarabiał Niedziałek. W tym roku z samych tylko tłumaczeń wyciągnął już prawie pięćdziesiąt tysięcy. Do tego dochodzą tłumaczenia „na żywo" i pieniądze z PWSSP. Rachunki za te tłumaczenia „na żywo", z narad i wizyt obcych go ści, dostaniemy chyba w jakimś związku tłumaczy, na uczelni też się sprawdzi listy plac. Ale wydaje mi się, że popularny Bambus miał do piętnastu tysięcy miesięcznie. To ładna sumka. Na co on wydawał te pieniądze? — Jutro dowiemy się, ile miał na koncie. Poza tym trzeba poszukać tu takich samych zestawień z poprzednich lat. Jeżeli miał jakieś kosztowne hobby, to i piętnaście mógł przepuścić, i jeszcze było za mało. Zobaczymy. Kłos jest u siebie w domu. Może zadzwonimy do niego? Tu rnasz numer. — Panie redaktorze, .przepraszam, że niepokoję pana w domu. Mówi kapitan Rocki z komendy miasta. Czy moglibyśmy zabrać panu trochę czasu? Liczymy na pana pomoc w pewnej sprawie. — Tak, raczej pilne. — Dobrze. Będziemy za kwadrans. Zza drzwi mieszkania Stanisława Kłosa dobiegało stukanie maszyny do pisania. Dzwonek nie działał, musieli parokrotnie pukać, zanim wreszcie pojawił się gospodarz. — Dzień dobry, kapitanie. Proszę do środka. Kawy? Czym mogę służyć? — Wczoraj spędził pan wieczór w towarzystwie Zygmunta Niedziałka, prawda? Czy może pan nam dokładnie opowiedzieć o tym wieczorze? — Czy coś się stało? Ale, ale... Niedziałek miał do mnie dzwonić przed ósmą i nie zadzwonił. To do niego niepodobne. — Niestety Zygmunt Niedziałek nie może dzwonić do pana. Więc jak to było wczoraj ? — Spędziliśmy wieczór w Klubie Związków Twórczych...
Spotkali się przypadkowo. Stanisław Kłos umówił się w klubie z jednym ze znanych reżyserów warszawskich, Janem Polakiem, który akurat wystawiał we wrocławskim Teatrze Polskim „Rzecz listopadową" Ernesta Brylla. Na spotkanie razem z reżyserem przyszedł współpracujący z nim w tej sztuce scenograf Edmund Nowacki. Omawianie spraw zawodowych skończyli koło ósmej. Polak zaproponował robra. Sala restauracyjna klubu była prawie pusta. Przy paru stolikach siedzieli bardziej lub mniej znani przedstawiciele wrocławskiego środowiska artystycznego. Zaaferowani własnymi sprawami nie mieli chęci na brydża. Tylko w kącie siedział samotnie, zatopiony w lekturze jakiejś angielskiej gazety, znany w mie ście poliglota, tłumacz przysięgły Zygmunt Niedziałek. — Bambus — zwrócił się do niego Kłos — zagrałbyś w brydża? — Zależy z kim i po ile... — rzucił zza gazety Niedziałek. — Jest Nowacki i jeden reżyser z Warszawy. — Mogę, jeżeli to nie będzie „brydż generalski" na cześć czcigodnego gościa ze stolicy. Planuję relaks do północy. Niedziałek zapłacił rachunek, Kłos wziął od portiera karty i przeszli do sali, w której czekali partnerzy. — Panowie pozwolą — dopełnił obowiązków towarzyskich Kłos. — Moje uszanowanie dla pana profesora. — Nowacki, który w czasie studiów trzy razy „podchodził" do egzaminu z angielskiego, żywił dla swojego byłego pogromcy cześć bałwochwalczą, połączoną z wdzięcznością za postawioną w końcu trójkę. — Mam do północy czas wolny — obwieścił partnerom Niedziałek — I chciałbym wiedzieć, po ile będę płacił. — Z przykrością muszę skrócić nasz program o pół godziny — powiedział Polak. — Siedem minut po północy odchodzi mój pociąg do Warszawy. Natomiast decyzje finansowe pozostawiam gospodarzowi. Bilet mam wykupiony, więc nie będę wracał na piechotę. — Żeby uniknąć długiej dyskusji, proponuję po pięć — rzucił Kłos. — Kto przeciw, kto się wstrzy-mał? Nie widzę. Przez następne trzy godziny słychać było tylko odzywki brydżowe. Czasem Polak teatralnym gestem zakrywał oczy po wyłożeniu zbyt ubogiego — jego zdaniem — „dziadka", czasem Bambus klął pod nosem w stu różnych językach. Cała czwórka lubiła i umiała grać w brydża, więc „ćwiczenia były ostre" — jak stwierdził na zakończenie Nowacki Dwadzieścia po jedenastej skończyli kolejnego robra. Polak spojrzał na zegarek i powiedział, że już nie warto zaczynać nowego. Kłos obliczył wyniki i z westchnieniem sięgnął po portfel Polak spojrzał na kartkę. — No, nie zrujnuję się. Niedziałek wygrał dwieście dziesięć złotych. Nowacki — sześćdziesiąt. Polak i Kłos zapłacili po sto z groszami. Niedziałek wyszedł do bufetu i po chwili kelner przyniósł na tacy cztery małe koniaki. —Jak się Polacy rozchodzili... — powiedział Bambus. Wyszli przed budynek. — Dziękuję, wieczór był bardzo sympatyczny. — Polak wsiadł do samochodu Nowackiego, który miał odwieźć go na dworzec. — Panowie?! — Nowacki zrobił zapraszający gest. Niedziałek pokręcił przecząco głową. — Dziękuję, muszę dotlenić się przed snem. Idziesz ze mną? — zapytał Kłosa. — Dobra — zgodził się Kłos. — Podwędziliśmy się nieźle. Ulice były zupełnie jak wymarłe. Niedziałek zrobił kilka głębokich wdechów. — Od razu mi lepiej — stwierdził.
— Co robisz w sobotę i niedzielę? — zapytał Kłos. — Jestem bez planów. Postanowiłem wypocząć. — Mam dla ciebie propozycję. Znajomi mają sympatyczną daczę niedaleko miasta. Zapraszają mnie. Kazali mi tylko zdobyć dobrego czwartego. Lasek, woda i dobra nalewka domowego chowu. Pojedziesz? — To byłoby niezłe... — stwierdził Niedziałek. — Dwa dni na łonie natury. Kiedy chciałbyś jechać? — W piątek po południu lub w sobotę rano. — Okay. Jutro będę wiedział, czy mogę jechać w piątek. Zadzwonię do ciebie przed ósmą. Doszli do Sowiej. Niedziałek spojrzał aa zegarek. — Już wpół do pierwszej, a o dziewiątej rano mam klientów. Podobno coś pilnego. Do wieczora zo-rientuję się, czy wyrobię się do piątku. Cześć. Good luckl — Cześć! — powiedział Kłos podając mu rękę. — Do usłyszenia wieczorem. Niedziałek wszedł do bramy, a Kłos ruszył dalej, w kierunku własnego domu. Zza rogu wyjechała wolna taksówka. Kierowca przyhamował i spojrzał zachęcająco na nocnego przechodnia. Kłos wsiadł do samochodu. — Byłem w domu przed pierwszą. Dozorca może potwierdzić, bo otwierał mi bramę. O ósmej spruł mnie z łóżka sekretarz redakcji. O dziewiątej wyjechałem w teren. Wróciłem po czwartej. Siedzę — jak panowie widzą — i piszę. Niedziałek nie zadzwonił. Co się stało? — Miał wypadek — poinformował gospodarza Rocki. — Czy to coś poważnego? — Niestety, tak. Z planów weekendowych nic nie wyjdzie. — Szkoda. Lubię tego dziwaka. Cieszyłem się, że odpocznę trochę w dobrym towarzystwie. — Przykro mi — powiedział Rocki. — Ja też lubię Niedziałka. Zadzwonię do pana jeszcze. Czy pan zauważył, ile Niedziałek miał przy sobie pieniędzy? — Nie wiem, ale jego portfel prezentował się dość okazale. Wsiadając do samochodu Rocki zapytał Wilczyńskiego; — Co o nim myślisz? — Trzeba to posprawdzać, ale wydaje mi się, że redaktor jest w porządku, — Zrobisz to jutro, ale delikatnie. Teraz pojedziemy do akademika, do naszego artysty. W akademiku nie zastali Gołąba. Mieszkający z nim Wacław Rowicki nie umiał powiedzieć, dokąd poszedł jego kolega. Porucznik Wilczyński zostawił mu swój telefon z prośbą, żeby Gołąb zadzwonił zaraz po powrocie. Wrócili do komendy. VI Rano na biurku Rockiego zadzwonił telefon. Rowicki zawiadamiał, że Stanisław Gołąb nie wrócił na noc do akademika. — Spał może u jakichś znajomych w mieście? — Raczej chyba nie. Widziałem się z nim wczoraj po południu. Rysował jakieś postacie i był wście-kły. Wyszedłem do łazienki, a kiedy wróciłem, Staszka już nie było. Opowiadał mi o zamordowaniu profesora Niedziałka. Bardzo był tym przejęty. — Dziękuję panu. Gdyby się zjawił, niech natychmiast zadzwoni. Do pokoju wszedł Wilczyński. — Zobacz, Rysiek, mam dla ciebie wiadomość. Dzisiejszy biuletyn. Rzucił na biurko kilka kartek maszynopisu. Jeden akapit zakreślony był czerwonym długopisem. Około godziny 0.15 znaleziono na ulicy Polnej nieprzytomnego mężczyznę. Jest to student PWSSP we Wrocławiu Stanisław Gołąb. V poszkodowanego stwierdzono tłuczoną ranę
głowy. Badanie krwi wykazało 0 % alkoholu. Rannego odwieziono na ostry dyżur. — No cóż. panowie XY byli szybsi od milicji. Cholera... — Chłopakowi nic nie jest. Dzwoniłem do pogotowia. Leży na obserwacji w szpitalu na urazówce. Jedziesz? Lekarz dyżurny został powiadomiony o przybyciu przedstawicieli MO. Staszek Gołąb leżał w trzy-osobowym pokoju. Był blady, ale przytomny. Na widok wchodzących oficerów usiłował się uśmiechnąć. — Panie kapitanie, wydaje mi się, że już mógłbym narysować jednego z nich. Tego niższego. — Gdzie pan się włóczył? I od kogo pan dostał po głowie? Od tego niższego? — Nie jestem pewien, ale chyba od niego. Gołąb opowiedział Rockiemu cały przebieg wydarzeń z poprzedniego wieczoru. Wilczyński nagrywał to na taśmę. — Jedyna pozytywna strona pańskiej zabawy w Sherlocka to to, że pan żyje — podsumował Rocki. — Teraz musi pan spokojnie poleżeć. Jak pana wypuszczą, pomyślimy o portretach. Na razie najważniejsze, żeby pan stąd szybko wyszedł. I to w dobrej kondycji. Do widzenia. Wpadniemy tu jutro. Po drodze zaszli jeszcze do gabinetu lekarza. — Ma ten kandydat na artystę pancerną czaszkę — odpowiedział chirurg na pytanie o zdrowie Gołąba. — Normalna głowa powinna choć pęknąć. A jemu właściwie nic nie jest. Nawet wstrząs mózgu nie jest tak silny, jak przypuszczaliśmy na początku. Za dwa dni wyjdzie stąd bez żadnej pamiątki. — To niech pan, doktorze, postawi go prędko na nogi. Potrzebny nam będzie z dobrze funkcjonującą głową. — Zrobi się. Ten przypadek minie bez śladu. Oczywiście lepiej, żeby więcej nie próbował, bo za dal-sze eksperymenty odpowiedzialności nie biorę. Prosto ze szpitala pojechali do mieszkania Niedziałka. —Stary, jeśli będziemy mieli szczęście, to w tych stosach papierów znajdziemy nazwisko i adres pana X albo pana. Y — powiedział Rocki — Ale jeżeli oni przyszli do niego po raz pierwszy, to cała ta robota na nic. Weź się za rok siedemdziesiąty drugi, n ja przejrzę siedemdziesiąty trzeci. Sumuj zyski profesora i wy-notowuj, dla kogo pracował. Pedanteria, z jaką Zygmunt Niedziałek prowadził dokumentację swojej działalności zarobkowej, po-mogła milicjantom w ustaleniu jego klientów, jak też dochodów i wydatków. Każdy rok pracy był w osob-nej teczce. Do tekstów obcych l polskich identycznie prowadzonych jak te z roku bieżącego, które znaleźli w szufladzie biurka, dołączony był kieszonkowy kalendarzyk. Daty na maszynopisach zgadzały się z datami w kalendarzyku. Wysokość sum również. —Te zielone cyfry to dochody — stwierdził Wilczyński. — Czerwone to wydatki. Co mogą znaczyć te symbole koło sum? Wrócili do komendy dopiero po drugiej. Nu biurku Rockiego leżały długie listy wpłat i wypłat z konta w PKO. Zagłębili się w ich studiowaniu. Uderzyło ich to, że Niedziałek nieregularnie, ale kilka razy w roku, podejmował z konta większe sumy, jakieś kilkanaście tysięcy. — Musisz ustalić — rzekł Rocki do przyjaciela — na co wydawał te pieniądze. Radzę ci też postarać się o jakiegoś specjalistę od handlu książkami. Zawieź go do Niedziałka. Niech zobaczy, ile jest warta ta jego biblioteka. I poszukaj dzielnicowego z przedmieścia. Wpadniemy do niego po południu. Niech przygo-tuje listę mieszkańców tego domu, gdzie Gołąb tropił swojego podejrzanego. Po wyjściu Wilczyńskiego, Rocki zaprosił do siebie specjalistę od spraw księgowości l przez dwie godziny porównywali dochody Niedziałka, znalezione w jego kalendarzykach, z wyciągami z konta w PKO.
Wszystko się zgadzało. Wszystkie prace wykonywane dla instytucji opłacone były przelewem na konto. Należności za tłumaczenia prywatne też trafiały do PKO. Niedziałek długo pieniędzy w domu nie trzymał. Różnice pomiędzy tym. co inkasował, a tym, co wpłacał na konto, wystarczały na dostatnie, choć nie utra-cjuszowskie życie samotnego mężczyzny. Nie wiadomo tylko było, czy nie zmienił postępowania w ostatnim roku. W rzeczach zamordowanego nie znaleziono aktualnego kalendarzyka. Sprawa dużych sum podejmowanych jednorazowo z konta wkrótce się wyjaśniła. Z Warszawy przyszedł telefonogram informujący, że Zygmunt Niedziałek jest jednym ze stałych i cenionych klientów księgarni zajmującej się sprowadzaniem książek z zagranicy na zamówienia. Przez ostatnich dziesięć lat na książki — tylko z tego jednego źródła — wydał Niedziałek około ćwierć miliona. Daty i wysokość przekazów zgadzały się częściowo z terminami i kwotami podejmowanymi z konta. Resztę operacji wyjaśniło biu-ro podróży PZMot. — Wygląda na to — mówił Rocki po powrocie Wilczyńskiego — że jeżeli był to mord rabunkowy, to wiele nie zyskali. Parę tysięcy to zbyt małe wynagrodzenie za mokrą robotę. Chyba że Niedziałek odebrał ostatnio jakąś większą gotówkę i nie zdążył wpłacić jej do PKO. Nie mamy kalendarzyka z tego roku, a je żeli zginęły również i jakieś maszynopisy, właśnie te ostatnie — będzie bardzo trudno dojść prawdy. VII — Proszę panów, gdybym ja miał tę biblioteczkę, tobym od razu założył antykwariat. — Starszy pan w okularach z cieniutką złotą oprawką wyjmował książki z regałów i z nabożeństwem ustawiał je z powrotem. — Miałbym za co żyć do końca l jeszcze by innym zostało. To duży -na jatek. — Białe kruki? — zapytał Wilczyński. —Białe też się znajdą. Ale te białe kruki to nie jest prosty interes. Warte są niby dużo, a naprawdę to tyle, ile klient chce dać. Tu jest jednak wiele szarych kruków. Książka potrzebna, wielu chciałoby ją mieć, ale za normalną cenę w żadnej księgarni się nie dostanie. Ale tę bibliotekę to zbierał ktoś, kto się na tym znał. Można powiedzieć — smaczna biblioteka... — Czy pan podjąłby się rynkowej wyceny tych książek? — przerwał zachwyty Rocki. — Mógłbym, czemu nie? Ale nie tak od razu. Na to potrzeba czasu. Każdą książkę trzeba obejrzeć osobno. — A tak na oko — nie wytrzymał Wilczyński — ile to wszystko razem może być warte? — Dużo, bardzo dużo. Tak uczciwie, to za pól miliona byś pan tego nie kupił. A na moje oko trzeba byłoby dać i dwa albo i trzy razy tyle. * W komisariacie na przedmieściu czeka! już na nich dzielnicowy. —Obywatelu kapitanie — zerwał się z krzesła i stanął na baczność — tu mam listę lokatorów tego domu, o który obywatel porucznik pytał. — Dawajcie — powiedział Rocki. — Macie tylko zameldowanych czy wszystkich, którzy tam mieszkają? — spytał Wilczyński. — Zameldowanych wszystkich, a tu pod spodem wypisałem takich, którzy tu czasem nocują, i takich, u których sobie różni od czasu do czasu mieszkają. — Chodźmy obejrzeć sobie ten domek. Powiecie potem dozorcy, jakby pytał, że jesteśmy komisją sa-nitarną albo z Rady Narodowej. — Tak jest! — To chodźmy, bo szkoda czasu. Zaczniemy od tego baru „Parkowa" — zadecydował Rocki.
Spacer okazał się długi, ale nie chcieli podjeżdżać radiowozem. Od „Parkowej" do ponurego domu by ło ponad kilometr, prosto ulicą Starą. Weszli na pierwsze podwórko. Jeżeli obserwowany chciał się tu schować, mógł to zrobić tylko na którejś klatce lub u kogoś w mieszkaniu. Klatki były dwie. Po jednej z każdej strony podwórka. Druga brama kryla jakiś warsztat i jedną klatkę schodową. Następne podwórko było już ostatnie. Z jednej strony stała oficyna, jeszcze bardziej ponura — jeżeli to w ogóle możliwe — z drugiej nieczynna już o tej porze fabryczka należąca — jak informował szyld — do spółdzielni pracy „Dolnoślą-ska". Do tej fabryczki należały również duże baraki zamykające podwórko. — Jak kto zna teren — powiedział dzielnicowy — to wie, że tu jest wejście do klozetu. Po oknie można wydostać się na daszek i zeskoczyć z drugiej strony. Trzeba dobrze się odbić, żeby nie trafić — z prze-proszeniem — w to złotko. Ile już razy SanEpid protokoły robił. Ja mandatami karałem i dozorcę, i spółdzielnię. Nie pomaga. Płacą, sprzątną i za tydzień znów to samo. Przeszli w kąt podwórka, gdzie pomiędzy ścianą baraku a ścianą fabryczki wytworzył się korytarz, zamknięty mocno zdezelowaną „sławojką". Obok niej, na wysokości półtora metra, zaczynało się okratowa-ne okno fabryczki, mogące stanowić rodzaj drabinki. — O tędy — pokazywał sierżant — po tych prętach na dach ustępu. I stamtąd na drugą stronę. Albo, jeżeli ma się gdzieś znajomych na parterze, to można do nich i przez okno. Innego wyjścia nie ma. Wyszli na zewnątrz i obeszli dom dokoła. Oddalony od sąsiednich budynków o parędziesiąt metrów, miał z obu stron wydeptane wśród zieleni ścieżki, prowadzące na tyły zabudowań. Ślepa ściana oglądanego przed chwilą baraku zamykała teren. Dach baraku znajdował się chyba ze cztery metry nad powierzchnią łączki i tylko w jednym miejscu dach drewnianego ustępu na wysokości najwyżej dwóch i pół metra dawał szansę na skok bez skręcenia nogi. Zatykając nosy podeszli do miejsca, w którym mogły znajdować się ślady skoku. W odległości dwóch metrów od Ściany widniały w trawie dołki, które można było uznać za ślady stóp. Ale kształtu obuwia odtworzyć się nie udało. — Chodźmy zobaczyć miejsce, gdzie nasz domorosły Sherlock dostał po głowie — powiedział Rocki. Ulica Polna na pół wybrukowana, a n» pól rzeczywiście polna, łączyła ulicę Starą i wielkomiejską arterią. Zabudowano i ogrodzone parcele znajdowały się — w miarę jak dochodzili do miejsca znalezienia Goląba — w coraz większej odległości od siebie. Sierżant zatrzymał się. W parkanie widać było puste miejsce po wyrwanej desce. Ale samej deski ani śladu. — Weźmiemy kawałek sąsiedniej sztachetki — powiedział Wilczyński. — Porówna się to z drzazga-mi znalezionymi we włosach. — Masz rację. Jeżeli Gołąb dostał wyrwaną sztachetką, to znaczy, że napastnik nie miał czasu przygotować się i uderzył tym, co miał pod ręką. Tu panuje zawsze cień i na płocie wyrósł jakiś mech... Nie jestem botanikiem. Na tamtej sztachetce też coś takiego powinno rosnąć. — Tu jest ścieżka, którą można dojść na tę łączkę za ustępem. I wzdłuż domu do ulicy Starej — pokazywał dzielnicowy — Mógł więc facet schować się na którejś klatce schodowej, a potem, kiedy Gołąb wyszedł na ulicę, przeskoczyć przez ustęp i uderzyć go zza węgła. Tylko skąd wiedział, że Gołąb pójdzie Polną? — To najjaśniejsza droga do miasta -wyjaśnił sierżant. — Jak tamten zobaczył że Gołąb odchodzi, pobiegł na skróty , zaczaił się przy Polnej. Obliczenie bez pudła. W nocy tylko w prześwicie Polnej widać światła nowych bloków 1 ulicę z tramwajem. * — Wpadnij jeszcze do mnie — zaproponował Rocki Wilczyńskiemu. — Jutro o dziesiątej mamy być u starego. Trzeba podsumować nasze wiadomości. W domu zrobił herbatę, kilka kanapek i nastawił ekspres do kawy. — Co mamy? — zagait —Dużo i nic — stwierdził smętnie Wilczyński. — Informacji kupa, ale żadnego konkretnego śladu. A pytań wystarczyłoby na parę teleturniejów.
— A to najważniejsze? — Kto zabił Zygmunta Niedziałka. — Masz zdrowie do żartów! Poczucie humoru kiedyś cię zgubi, przepowiadam ci to! Rocki wyjął kartkę papieru, drugą podał Wilczyńskiemu. —Wypisz tu wszystkie plusy i minusy, ja zrobię to samo. Potem porównamy. Ala najpierw trzeba wzmocnić nadwątlone siły. Zjedli w milczeniu. Wilczyński wyniósł brudne naczynia do kuchni, Rocki nalał kawy i wyjął z barku butelkę „Złotej jesieni". — Po jednym i do roboty. Stare hasło murarskie — wygłosił zamiast toastu. * Rano kapitan Rocki wpadł do szpitala. Gołąb czuł się już całkiem dobrze. Miał być tego dnia wypisa-ny do domu. Rocki umówił się i nim, że poczeka na nich w szpitalu. Miał dla chłopaka jakąś ciekawą propozycję. Do gabinetu pułkownika Kowola wszedł za pięć dziesiąta. Chciał jeszcze chwilą porozmawiać % porucznikiem Wilczyńskim, ale już zbierali się wszyscy uczestnicy narady. —Za cztery minuty i dwadzieścia sekund zaczynamy — powiedział pułkownik patrząc z uśmiechem na Rockiego. Rocki zreferował dotychczasowe wyniki śledztwa. Nie brzmiało to zbyt optymistycznie. Od chwili morderstwa minęło już pięćdziesiąt godzin, a oni nie natrafili jeszcze na żaden konkretny ślad. —Właściwie jedynym nowym punktem zaczepienia dla śledztwa jest rozbita głowa Stanisława Gołąba — kończył Rocki. — Można przyjąć, że rozbił mu ją jeden z gości Zygmunta Niedziałka. Ale nit wydaje mi się to prawdopodobne. Gołąb nieudolnie zaczął śledzić jakiegoś opryszka, a ten — na wszelki wypadek — dał mu po łbie. Tacy obywatele nie lubią wzbudzać zainteresowania swoją osobą. Tym niemniej trzeba i ten ślad dokładnie zbadać. Jeżeli znajdziemy tego faceta, to okaże się zapewne, że ma coś na sumieniu. Potem głos zabierali kolejno specjaliści. Lekarz potwierdził podany wcześniej przypuszczalny czas zgonu. Narzędziem był kamienny toporek znaleziony koło zwłok. Specjalista od mikrośladów nie miał dużo do powiedzenia. Na skórzanych fotelach, na których prawdopodobnie siedzieli przestępcy, nie było włókie-nek, które mogłyby się przydać w identyfikacji części garderoby podejrzanych. Daktyloskop stwierdził, że ślady zostały starannie zatarte. — Wiem tylko jedno — powiedział — obaj przestępcy działali w rękawiczkach. Są to nowe rękawiczki ze świńskiej skóry, szyte bardzo drobnym ściegiem Oglądałem rękawiczki własne i kolegów z laboratorium. Porównywałem odciski — wyglądają zupełnie inaczej. Ten ścieg z Sowiej potrafię chyba rozpoznać. Poza tym skóra jest kiepskiego gatunku, niestarannie wyprawiona. Są wyraźne ślady pęknięcia powierzchni, czyli — jak to się fachowo nazywa — lica. Przynieście po parze rękawiczek, które są w sklepach, to postaram się powiedzieć wam, jakich używali zabójcy tego tłumacza. — Czy obaj mieli takie same rękawiczki? — zapytał szybko kapitan Rocki. — Wyobraź sobie, że prawdopodobnie obaj. Wydaje mi się, że mam ślady dwóch wskazujących palców prawej ręki. Rękawiczki są prawie nowe, identycznie szyte i z tego samego materiału. Na razie więcej pomóc ci nie mogę. Mogę się mylić, bo rękawiczki — jak mówiłem — są prawią nowe. Wnioskuję to z układu ręki. — Stary, jesteś wielkim specjalistą. Jeszcze kiedyś postawią ci pomnik. — Panowie oficerowie — wtrącił się pułkownik Kowol. — Odkrycie porucznika Wiereckiego może nam bardzo pomóc, ale nie musi. Oczywiście trzeba sprawdzić, czy ostatnio kupował ktoś jednocześnie dwie pary rękawiczek. Ekspedientka mogła zapamiętać takiego człowieka lub dwóch ludzi, którzy przyszli razem i kupowali takie same rękawiczki. Ala mogli też kupować je oddzielnie, każdy w innym sklepie. Poruczniku, proszę postarać się odpowiedzieć na pytanie, jakie to są rękawiczki i kto je produkuje. Wtedy zawęzi się krąg poszukiwań. Jednocześnie trzeba wyjaśnić sprawę napaści na studenta, jak również starać się odszukać i sprawdzić prywatnych klientów Zygmunta Niedziałka. Wydaje mi się, że któryś z morderców mógł już raz korzystać z usług tłumacza. Jeżeli zabrał kalendarzyk, to bał się
widocznie, że figuruje w nim jego nazwisko. Nie chciałbym być nudny, ale przypomnienie panom, iż czas pracuje na naszą niekorzyść, wydaje mi się ze wszech miar celowe. VIII Siedzieli we trzech w mieszkaniu kapitana Reckiego: gospodarz, porucznik Wilczyński i Stanisław Gołąb. Gołąb miał jeszcze obandażowaną głowę. Na stole leżały portrety robione z pamięci przez plastyka: te pierwsze, z akademika, i profil mężczyzny. — Chyba poznałbym go bez pudła — mówił Gołąb. — Jedyny szkopuł w tym, że i on mnie rozpozna. — Właśnie mamy dla pana propozycję. Chcielibyśmy wykorzystać pana w dalszym śledztwie. Ale musimy pana najpierw ucharakteryzować. Oczywiście jest to tylko propozycja i żadnych nacisków z naszej strony nie będzie... — Wilczyński trochę się zamotał. — Rozumiem — powiedział z uśmiechem Gołąb. — Ta moja charakteryzacja ma polegać na pozbyciu się mojej dotychczasowej charakteryzacji. Tak? — Zgadza się — odetchnął Wilczyński. — To jak? — Trudno, co mam robić? Potem będę musiał zapuszczać zarost od początku. * Zgodnie z umową Gołąb zamieszkał u kapitana Reckiego. Wprawdzie bez brody i wąsów, krótko ostrzyżony, zmienił się nie do poznania, lepiej jednak było, żeby „odcharakteryzowany"' student nie pokazywał się przez jakiś czas w akademiku. Jego najniezbędniejsze rzeczy Wilczyński przyniósł w sobotę po południu do mieszkania swojego szefa. Po kolacji zrobili we trzech dość dokładny przegląd wrocławskich lokali, zaczynając od kategorii S, a kończąc na podejrzanych spelunkach. Niedzielę spędzili na spacerach, rozglądaniu się po parkach, basenach i dzikich plażach. Wrócili do domu mocno zmęczeni. Wieczorem jeszcze przeszli się po lokalach gorszej kategorii, ale i tam nikogo podejrzanego nie spotkali. Mijał już czwarty dzień od śmierci Zygmunta Niedziałka, a efekty ciężkiej pracy zespołu były wciąż jeszcze skromne. IX W poniedziałek rano Rockiego wezwał pułkownik. Rocki na wszelki wypadek wziął ze sobą Wilczyńskiego. — Jak tam pogoda? — zapytał Wilczyński sekretarkę, wskazując na drzwi do gabinetu. — Na ogół pogodnie — odpowiedziała — ale od czasu do czasu występują małe niże, które mogą grozić burzą. Wchodźcie, Pułkownik gestem ręki wskazał Im krzesła. Usiedli. Przez długą chwilę panowało milczenie, ilocki już chrząknął, chcąc coś powiedzieć, ale Kowol odezwał się pierwszy: — Dwóch moich znakomitych oficerów dostało do rozpracowania sprawę, która, zgadzam się, nie jest prosta. Ci panowie sprowadzili swoją działalność co ucywilizowania pewnego młodego plastyka i pokazy-wania mu — na koszt komendy oczywiście — nocnego życia Wrocławia. Jednocześnie — zapewne aby uniknąć podejrzeń o brak operatywności — panowie ci byli uprzejmi zagonić do roboty całą komendę. Jedni wertują pedantycznie prowadzone księgi i dokumenty zamordowanego, drudzy szukają rękawiczek ze świńskiej skóry, a jeszcze inni rozpracowują ponury budynek na przedmieściu. W związku z powyższym chciałbym się dowiedzieć, czy i dla mnie macie jakieś zadanie, bo bez ludzi nie mam tutaj co robić. Rocki i Wilczyński popatrzyli na siebie niepewnie. — Obywatelu pułkowniku. — Głos zabrał Rocki. — Dziś o godzinie dziesiątej trzynaście minie dziewięćdziesiąt sześć godzin od chwili, kiedy z mieszkania Zygmunta Niedziałka wyszło dwóch mężczyzn, najprawdopodobniej morderców, i rozpłynęło się w półmilionowym mieście, a może nawet w trzydziesto-trzymilionowym kraju. Byli na tyle sprytni, że zostawili po sobie nikłe ślady, które nabiorą kapitalnego znaczenia, gdy ich schwytamy, ale nie dają nam żadnego
punktu zaczepienia teraz, w czasie poszukiwań. Prosiliśmy kolegów o pomoc, bo sami musielibyśmy poświęcić na to parę tygodni Wiemy tylko, że są to ludzie między trzydziestką a czterdziestką. Tym warunkom odpowiada w Polsce dwa miliony trzysta tysięcy obywateli, a w naszym Wrocławiu około siedemdziesięciu pięciu tysięcy. Być może, ekspedient zapamiętał człowieka kupującego w czerwcu dwie pary identycznych rękawiczek. Wiemy już, że rękawiczki takie produkuje od niedawna spółdzielnia w Bolesławcu 1 że do Wrocławiu pierwszy transport przyszedł dziesiątego czerwca: wszystkich raptem tysiąc sztuk. A więc liczba podejrzanych zmniejszyła się do tysiąca. Drugim punktem zaczepienia są papiery Niedziałka. Zakładam, że było to morderstwo rabunkowe. Dziennikarz, z którym Niedziałek poprzedniego wieczoru grał w brydża? mówił o wypchanym portfelu. Przy zamordowanym znaleziono zaledwie kilkadziesiąt złotych bilonem. Nie sądzę, żeby skok był robiony całkiem bez przygotowania, tak na wariata. Przestępca musiał przeprowadzić zwiad. A jak sprawdzić, choć z grubsza, czyjeś dochody? Ja bym przyszedł do takiego tłumacza i dał mu coś do roboty. Potem zobaczy łbym, ile on bierze, ile czasu potrzebuje, może udałoby mi się sprawdzić, czy ma dużo klientów? Gdzie chowa pieniądze? Wydaje mi się, że już w planie napadu była „mokra robota". W mieszkaniu nie było żadnych śladów walki, szamotania. Niedziałek dał się podejść mordercy, bo uderzenie było tylko jedno. Sądzę więc. że choć jeden z nich był już poprzednio klientem Niedziałka lub przyszedł z polecenia człowieka znanego Niedziałkowi. Wiem, że poza kalendarzykiem nic z dokumentów nie zginęło, bo znaleźliśmy wszystkie tłumaczenia tegoroczne. Dlatego proszę jeszcze o czterdzieści osiem godzin na wykrycie morderców — zakończył Rocki. Pułkownik słuchał cały czas w milczeniu. Robił jakieś notatki na leżącej przed nim kartce papieru. Wilczyński wpatrywał się w przyjaciela, potwierdzając jego wywody ruchem gtowy. Znów zapanowała cisza. Przerwał ją Kowol: — Może masz rację. Ale niewykluczone i to, że zamordowano go z innego powodu, a rabunek sprepa-rowano na nasz użytek. Prosisz mnie o dwa dni. Nie mogę być aż tak rozrzutny. — Spojrzał na zegarek. — Jest pięć po dziesiątej. Za o-siem minut stąd wyjdziecie. Lubisz punktualność? — zwrócił się do Rockiego — to zameldujesz się jutro u mnie o drugiej trzynaście. Wilczyński z tobą. Oficerowie siedzieli bez ruchu. Kowol przeglądał papiery, rzucając okiem na zegarek.- Potem powiedział: — Dziesiąta trzynaście. Nie będę zabierał panom więcej czasu. Rockiego i Wilczyńskiego jakby wymiotło z gabinetu szefa. Na pytające spojrzenie sekretarki wzru-szyli ramionami. W pokoju Rockiego Wilczyński wziął kartkę czystego papieru i zanotował: 1. Gołąb; 2. Rękawiczki; 3. Rozbita głowa Gołąba i chałupa na przedmieściu; 4. Tłumaczenia Niedziałka. Spojrzał pytająco na Rockiego. — Weź rękawiczki, a ja tłumaczenia — polecił mu kapitan. — Spotykamy się tu o czwartej. Punktualnie! — dodał groźnie. Starszy sierżant Jan Chorzel przeklinał upał, producentów, sprzedawców i nabywców rękawiczek, cały Wrocław... Pierwsze jednak miejsce na liście osób, którym słał pobożne życzenia, zarezerwował dla
dwóch oficerów MO: kapitana Ryszarda Reckiego i porucznika Jerzego Wilczyńskiego. Chodził po mieście ze spisem wszystkich sklepów, które dostały z wrocławskiej hurtowni rękawiczki samochodowe produkowane przez Spółdzielnię Pracy „Loś" w Bolesławcu i robił remanenty. Szyte na wzór zachodnich, pomimo upałów, rękawiczki szły jak woda. Nic dziwnego, podobne oferowały prywatne firmy, można je było dostać też w komisie — ale po cenie wielokrotnie wyższej. Te z Bolesławca były nieźle uszy-te, a co najważniejsze — tanie. Dlatego z tysiąca sztuk dostarczonych do Wrocławia dziesiątego czerwca w ciągu dwóch tygodni sprzedano prawie połowę. Kupowano nie tylko po dwie pary, ale i trzy, cztery naraz. Dla brata, kolegi, może na wszelki wypadek. O godzinie drugiej zziajany sierżant zjawił się w komendzie. Odwiedził trzydzieści siedem sklepów i nie znalazł ani jednego wyraźnego śladu. Wilczyński, który przyszedł zaraz po nim. miał ,,podobny utarg". Prześledzili dzieje wszystkich rękawiczek. Wdzierali się nawet do tych sklepów, w których akurat był remanent. — Panie poruczniku — denerwował się Chorzel — tą drogą do niczego nie dojdziemy. — Wiesz, co to znaczy w wywiadzie „mozaika"? — Co ta mozaika ma wspólnego z moimi kilometrami na piechotę? — zapytał z niechęcią Chorzel. — Tak jak mozaika z kamyczków, tak rozwiązanie może powstać z wielu pozornie nieistotnych in-formacji. Zorientowali się, że jest run na te rękawiczki, że kupują je wszędzie i w dużych ilościach, dlatego zaopatrzyli się właśnie w takie, jakie nosi pól Wrocławia. Oni szli od razu z nastawieniem, że robota będzie mokra, rozumiesz? Ta informacja też się przyda do mozaik). * Kapitan Ryszard Rocki siedział przez cały czas w swoim pokoju. Otwarte okno nie przynosiło żadnej ulgi. Biała koszula z krótkimi rękawami przylepiała mu się do spoconych pleców. Przed sobą miał kilka kartek maszynopisu z długą listą nazwisk. Siedząca naprzeciwko Rockiego dziewczyna w letniej jasnej su-kience trzymała w ręku plik karteluszków. — Stanisławów Jankowskich jest trzech. Jeden ma lat czternaście, chyba odpada. Drugi trzydzieści sześć, inżynier, Świerczewskiego osiem; trzeci sześćdziesiąt sześć, emerytowany księgowy z biura projektów. Ten też chyba odpada. — Niczego nie jestem pewny. Przecież ten, który był klientem Niedziałka, wcale nie musiał osobiście brać udziału w napadzie. — Jeżeli przyjmiemy, że w grę wchodzą tylko zlecenia prywatne, to i tak do sprawdzenia mamy ponad dwieście nazwisk. A przecież niektóre nazwiska i imiona nosi po kilku wrocławiaków. Jak chcesz to wszystko do jutra sprawdzić? Przecież są tu i tacy, którzy mieszkają pewnie poza Wrocławiem, i tacy, którzy podali Niedziałkowi fałszywe nazwisko. Boję się, że twój facet podał fałszywe. — Mogli też załatwić sprawą przez jakąś instytucję. Chodziło tylko o sprawdzenie, ile tłumacz zarabia, jak się do niego dostać, może też, gdzie przechowuje pieniądze. No, dalej, bo do wieczora nie skończy-my. — Wacław Jurek, dwadzieścia pięć lat. nauczyciel... — Aha! jeszcze jedno: trzeba pchnąć dalekopis do Centralnego Rejestru Skazanych. Może tam coś w końcu znajdziemy. — Dobrze, to dawaj tych, co mamy. Resztę przekaże się jutro rano. Spotkanie Rockiego i Wilczyńskiego nie nosiło znamion spotkania triumfatorów. — Masz coś konkretnego? — spytał Rocki. — Potwierdzenie Informacji, że nasi klienci to fachowcy kuci na cztery nogi. Kupili rękawiczki, jakie robią obecnie furorę. Z tysiąca sztuk, które przyszły dwa tygodnie temu do Wrocławia, sprzedano już połowę. Spotkasz takie rękawiczki na „rykowisku", na KDM-ie i we wszystkich klubach młodzieżowych. U kierowców też. Tu masz jedną parę. Mocno wycięte, z dziurkami, z modnym zapięciem na taką szczoteczkę. Sam bym je chętnie ponosił.
— Niech to szlag trafi. Znowu pudło! Ja mam parę setek nazwisk, z czego pewnie kilka fałszywych, a wśród tych fałszywych i nasz klient. Co robi Gołąb? — Spaceruje z wywiadowcą po mieście. Meldunku żadnego nie było. Co dalej? — O piątej spotykamy się z dzielnicowym z przedmieścia. Sierżant Grabski, dzielnicowy z przedmieścia, nie wyglądał na człowieka stęsknionego za spotkaniem z Rockim i Wilczyńskim. Służbiście zameldował o efektach swojej dodatkowej pracy, „dołożonej" mu przez oficerów. Były to efekty mizerne i dlatego też Grabski mówił niechętnie: — W domu są dwie meliny z wyszynkiem, parę osób nie meldowanych, nie tylko tu, ale nigdzie. Jedna melina jest co jakiś czas „likwidowana", potem znów się odradza. Ta druga nigdy jeszcze nie była ujaw-niona. Są podejrzenia, ja osobiście mam nawet pewność, ale za rękę nikogo nie złapałem Z tymi lewymi lokatorami to też nie bardzo wiadomo, kto tu mieszka na stałe, kto od czasu do czasu, a kto wpadł akurat przypadkiem, przebrał miarkę i został na noc, bo nie miał ochoty jechać do żłobka. W żadnej z tych grup bywalców nie znalazłem osobnika, którego by przypominał portret wykonany przez poszkodowanego artystę. — Pokazywaliście ten portret komuś z mieszkańców? — zapytał Wilczyński. — Nie... Dzisiaj już prawie każdy wie z kryminałów, co to znaczy taki obraz z pamięci. Muszę spytać po cichu tych ludzi, którym mogę zaufać, bo inaczej facet się ulotni. — Tu są odbitki tego portretu. Wyglądają na zdjęcia legitymacyjne, to można ludziom pokazać. — Faktycznie, zrobione, jakby facet był osobiście u fotografa. Jutro postaram się dobrać do tej buzi jakieś rzetelne nazwisko. Chyba że facet tu jest całkiem nie znany. — Wygląda na to — powiedział Rocki do porucznika — że odbywamy dalekie wyprawy dookoła sto łu. Już po szóstej, zostało nam dwadzieścia godzin. Zobaczymy, czy nie ma jakiegoś dalekopisu z Warszawy. I trzeba — na wszelki wypadek — ustalić kolejność rozmów z klientami Świętej pamięci Niedziałka. Cholera! Taki myślący człowiek. W brydżu potrafił przewidzieć dziesięć twoich następnych wyjść, a nie przewidział zamiarów tych łobuzów. Tak głupio zginąć. Muszę ci powiedzieć, że ciągle mi się wydaje, że jak złapię morderców, to potem spotkam się z Niedziałkiem. Lubiłem go... Zatrzymali się przed gmachem komendy.'Wartownik zasalutował służbiście. Pustymi o tej porze ko-rytarzami doszli do pokoju Rockiego. Na biurku leżała charakterystyczna długa kartka dalekopisu. Wilczyński wyciągnął po nią rękę, ale Rocki spokojnie zabrał mu papier i położył z powrotem na biurku. — Najpierw zdejmiemy kurtki, zaparzymy kawę, a potem spokojnie sprawdzimy, czy Warszawa przy-syła nam jakiś prezent. Myślę, że grałeś kiedyś w pokera. Wiesz, co znaczy „profilować"? — Dobrze — mruknął Wilczyński — pofilujemy. Tylko przypominam ci, że jest to pula, do której już nie bardzo mamy co dorzucać. I dlatego chciałbym dostać z ręki choć karetę. Rocki nalał kawę, a Wilczyński usiadł w fotelu za biurkiem i wziął do ręki kartkę dalekopisu. — Pij spokojnie. Karety nie ma. Nie ma nawet trójki. Centralny Rejestr Skazanych zawiadamia uprzejmie, że żaden z wymienionych w naszym dalekopisie obywateli u nich nie figuruje. Więcej: nie figuruje też nikt o identycznym nazwisku i imieniu, nawet drugim czy od bierzmowania. — Jutro Jolka pośle następną porcje. Trzeba dopilnować, żeby zrobiła to o świcie. Może jakaś wieść jeszcze nadejdzie przed wizytą u starego? Niech to szlag trafi... X Staszek Gołąb był niezłym piechurem. Każdy malarz, który chce malować pejzaże, powinien być przygotowany na dalekie spacery, i to z obciążeniem. A jednak zwiedzanie Wrocławia w towarzystwie młodego funkcjonariusza przekraczało możliwości kondycyjne
studenta. Zrobili tego dnia dobrych kilkadziesiąt kilometrów, cały czas w skwarze bijącym od rozgrzanych murów miasta. Starali się „wejść w skórę" ludzi, których poszukiwali, i dotrzeć tam, gdzie mogli wypoczywać mordercy Zygmunta Niedziałka. Efektów —jak można było przypuszczać — nie było żadnych. Nikt nic spodziewał się, że poszukiwani mordercy będą włazić w oczy milicji. Zwłaszcza, jeżeli człowiek spotkany pod restauracją „Parkowa" był naprawdę jednym z morderców Niedziałka. Niemniej jednak istniała jakaś — choć bardzo nikła — szansa i nawet tę szansę należało wykorzystać. Do mieszkania Rockiego dotarł Gołąb dość późnym popołudniem i od razu napuścił do wanny chłod-nej wody. Wymoczył się dokładnie, potem zmyl cały pot i kurz i postanowił odpocząć dłuższą chwilę. Umawiali się, że Rocki wieczorem zadzwoni i przekaże plan poszukiwań na najbliższe godziny. Gołąb marzył, żeby kapitan zapomniał dziś własnego numeru telefonu. * Sierżant Grabski poświęcił cały dzień na szukanie człowieka podobnego do postaci z rysunku zrobionego przez Gołąba. Nikt z mieszkańców domu nie potrafił lub nie chciał przypomnieć sobie, czy widział w tej okolicy kogokolwiek podobnego do fotografii. Widocznie —oczywiście jeżeli portret był dobry — pogromca Gołąba był znany w tej okolicy tylko tym, którzy rzadko zwierzają sie milicji. W gmachu komendy do późnych godzin paliło się Światło w pokoju, w którym podporucznik Jolanta Kozicka „dopasowywała" klientów profesora Niedziałka do spisu mieszkańców Wrocławia. * Wtorkowe przedpołudnie nie różniło się niczym od poprzednich dni. Kapitan Rocki i porucznik Wilczyński w podświadomości liczyli godziny, które upłynęły od śmierci Zygmunta Niedziałka. Nadając rano dalekopis do Warszawy, do Centralnego Rejestru Skazanych, prosili o wiadomość przed godziną dragą po południu. Mieli nikłą nadzieję, że dalekopis ze stolicy nareszcie nury spraw; morderstwa wrocławskiego tłumacza i martwego punktu. Do godziny dwanaście po drugiej, kiedy wchodzili do gabinetu pułkownika, dalekopis milczał. Rocki poprosił sekretarkę, żeby ewentualne informacje z Rejestru przekazać mu prosto do gabinetu przełożonego, natychmiast po ich nadejściu. Do pokoju surowego szefa wchodzi w bardzo minorowym nastroju. Pułkownik Kowol przywitał swoich oficerów sarkastycznie. — Witam panów. Wolno mi chyba przypuszczać, że mordercy tego... Niedziałka siedzą w sekretaria-cie. Sądzę, że panowie nie zapomnieli o właściwych środkach ostrożności i moja sekretarka nie będzie zmu-szona stoczyć ciężkiej walki z dwoma pozbawionymi skrupułów bandytami? — Z przykrością muszę poinformować towarzysza pułkownika — powiedział Rocki — że jeszcze nie. natrafiliśmy na ślad sprawców przestępstwa. Staraliśmy się wykorzystać wszystkie punkty zaczepienia, ale jest ich niestety bardzo mało. Kilka z nich już nam się wymknęło z ręki. Pułkownik słuchał niebezpiecznie spokojnie. — Chociażby sprawa rękawiczek. Wrocław dostał ich tysiąc par. Sprzedano blisko połowę. Poza Wrocławiem były sprzedawane tylko w Bolesławcu i drugie tysiąc poszło do Centrali Handlu Zagranicznego, Więc jest ogromna, blisko stuprocentowa szansa, że przestępcy nabyli rękawiczki w którymś ze sklepów wrocławskich. Prawdopodobnie tu mieszkają lub przebywają od jakiegoś czasu. W momencie konfrontacji zeznanie jednej ze stukilkudziesięciu ekspedientek może być bardzo przydatne, ale najpierw trzeba ująć przestępców. Pozostało tylko ponad dwieście nazwisk w kalendarzykach i w teczkach z tłumaczeniami Niedziałka. Sprawdzamy właśnie, czy któryś z klientów zamordowanego jest notowany w Rejestrze Skazanych. Nie znaczy to jeszcze, że właśnie on jest mordercą, ale to jest już jakaś szansa. Sprawa następna — to sprawdzić wszystkich klientów Niedziałka. — Czy wiadomo przynajmniej, co zginęło z mieszkania Niedziałka?
— To niełatwe do ustalenia. Niedziałek nie miewał — jak można przypuszczać porównując sumy wpisane na jego tłumaczeniach z wpłatami na konto — dużych pieniędzy w domu. Często bywał za granicą, konta dewizowego nie miał. Trzeba będzie jednak sprawdzić, czy nie zgłaszał na granicy jakichś dolarów albo innych walut. Pukanie do drzwi przerwało sprawozdanie Rockiemu. Weszła sekretarka pułkownika i położyła na biurku dalekopis. Kowol przeczytał uważnie. — Trzy nazwiska z listy przez was wysłanej do Rejestru są im znane. Meldujcie mi na bieżąco o wy-nikach poszukiwań tych ludzi. Nie będę was dłużej zatrzymywał. — Z tych trzech, dostarczonych nam przez dobry los lub przez złośliwość, musimy szybko wycisnąć wszystkie dane — już w drodze do pokoju zaczął Rocki. — Zastanówmy się, który z tych trzech mógłby być naszym mordercą — dokończył już w pokoju. — Chyba nie ten Słoicki. Ma ponad pięćdziesiątkę. Za co on siedział? — Siedem lat temu, wypadek na szosie. Po paru kieliszkach. Zwolniony wcześniej za dobre sprawowanie. — A tamci dwaj? Prawdopodobnie ci zanotowani nie mają nic wspólnego ze sprawą Niedziałka —powiedział po namyśle Wilczyński. — Nie filozofuj, tylko bierz się do roboty. Adresy panów Słoickiego, Wasiaka i Kulewicza musimy uściślić jeszcze dziś. No i oczywiście trzeba jak najszybciej odnaleźć ich rzeczywiste miejsce pobytu. Zebrać opinię o każdym. No, stary, wiesz, co trzeba robić. Następnego dnia, o dziesiątej rano, wszystkie dane możliwe do zebrania w takim tempie znalazły się, na biurku Rockiego. — Wasiak — jak wydaje się — odpadł definitywnie. Niedziałek tłumaczył mu zaproszenie do Kana-dy. Na podstawie tego zaproszenia otrzymał paszport i wizę. Został zatrzymany na lotnisku z kilkoma tysiącami dolarów, ukrytymi w podwójnym dnie wielkiej walizy podróżnej. W kieszonce niemodnej kamizelki znalazło się też kilka naprawdę wartościowych kamyczków. Po prześwietleniu tak zamożnego obywatela okazało się, że na koncie spółdzielni, której prezesem był od lat Antoni Wasiak, brakuje paru milionów. Telefon do zakładu karnego, który od ponad roku przywracał społeczeństwu sprowadzonego na ma-nowce obywatela, do końca wyjaśnił sytuację. Wasiak nie miał urlopu, nie uciekł, nie stało się też nic takiego, co mogłoby wskazywać na przeprowadzenie akcji na odległość. Zresztą mokra robota nie jest domeną defraudantów. Słoicki po odsiedzeniu osiemnastu miesięcy powrócił do pracy w bazie transportowej, tylko że na razie nie w charakterze kierowcy, bo prawo jazdy I kategorii leżało jeszcze w Wydziale Komunikacji Rady Narodowej. To człowiek dość prymitywny, znany z awanturniczości i specyficznie pojmowanego poczucia honoru — szczególnie po paru kieliszkach. Niecodziennym zadaniem Zygmunta Niedziałka było przetłuma-czenie mu listu z tak zwanego „łańcucha szczęścia". „Nie przerywaj tego łańcucha, bo spotka cię nieszczę ście. Natomiast jeżeli przepiszesz ten list dwadzieścia pięć razy i wyślesz go dwudziestu pięciu przyjacio łom, którym życzysz szczęścia...'' List ten w języku angielskim przyszedł do Stoickiego z RFN. Widocznie facet chciał wiedzieć, co go spotka. Być może po wypadku, który spowodował w kilka tygodni po wysłaniu dwudziestu pięciu listów, przekaligrafowanych, a właściwie przerysowanych pracowicie w nie znanym mu języku, przestał wierzyć w szczęście pozaziemskie. Może nadał Niedziałka kolesiom, licząc na procent z udanego wypadu. Same znaki zapytania. Wilczyński miał sprawdzić obywatela Słoickiego, a starszy sierżant Jan Chorzel pojechał do Wronek, aby zbadać, czy przypadkiem tropu nie należy szukać wśród jego kolegów „spod celi". Trzeci z listy Centralnej Kartoteki, Edmund Kulewicz, pasował wiekiem do spostrzeżeń Stanisława Gołąba. Był to trzydziestotrzyletni, znany we Wrocławiu hochsztapler, podrywacz, trochę szuler karciany. Starał się uchodzić za „pana redaktora" i — pomimo braku matury — czasem udawała
mu się ta sztuczka. Jest to zresztą chłopak autentycznie zdolny. Dzięki temu i dość rozleglej choć powierzchownej wiedzy o otaczającym go świecie potrafi co jakiś czas zamieścić ciekawy artykuł w miejscowej prasie. W skoroszy-tach Nledziałka przy nazwisku Kulewicza znalazł się jakiś artykuł z prasy angielskiej, traktujący o historii t dniu dzisiejszym hollywoodzkiej fabryki snów. Siedział pół roku „za sport". Bawił się bowiem w damskiego boksera, ucząc szacunku mieszkającą z nim razem młodą — i trzeba przyznać — wyjątkowo ładną dziewczynę. Prawdopodobnie chodziło o rozli-czenie utargu z uprawiania przez „narzeczoną" najstarszej profesji świata. Niestety, nie można było tego udowodnić. Kulewicza kapitan Ryszard Rocki zostawił sobie. — Na mój nos — powiedział Wilczyńskiemu — jeżeli gdzieś należy powęszyć, to właśnie tu. — Obyś miał rację! Wydaje ml się jednak, że tego typu chłopak nie lubi mokrej roboty, więcej —brzydzi się nią Ale, stary, życzę ci szczęścia! XI Zarówno w domu, w którym mieszkał były kierowca Słoicki, jak i w miejscu pracy nie mieli o nim dobrego zdania. Najciekawsze jednak było to, że Słoicki mieszkał w pewnej starej ruderze na przedmieściu. Tej właśnie, w której zniknął człowiek spotkany przez Stanisława Gołąba w restauracji „Parkowa". Wywiadowca, który towarzyszył Gołąbowi w jego wycieczkach po mieścił, właśnie zameldował się w komendzie wraz ze swoim podopiecznym. Wilczyński złapał samochód, wsiadł razem ze studentem i po kilkunastu minutach zatrzymali się niedaleko bazy transportowej, w której pracował Wacław Stoicki. Wilczyński trzymał w ręku zdjęcie Stoickiego. Nie pokazywał go jednak studentowi. — Nie o to chodzi, żeby go pan rozpoznał za zdjęcia. To tylko ja musze mieć pewność, jak wygląda Słoicki. Ja szukam Stoickiego, a pan człowieka widzianego na schodach. Z bramy wysypała się gromada pracowników. Szli wzdłuż siatki, wszyscy w jednym kierunku. Ten ostatni jednak, bardzo pomocny dla śledztwa fakt, było łatwo przewidzieć, bo poza bazą znajdowały się już tylko uprawne pola. Stoicki był w drugiej grupie wychodzących. Wyraźny, widoczny też na zdjęciu, kanciasty podbródek i osadzone głęboko pod niskim czołem małe oczka. Na mózg gangu to on raczej nie wygląda — ocenił go w myślach porucznik. — Widzi pan kogoś znajomego? — spytał Gołąba. — Nie! Na pewno nie ma tu człowieka z ulicy Sowiej. Wyszło jeszcze kilkunastu robotników I wartownik zamknął bramę. — Już chyba wszyscy — powiedział Gołąb. — Nie poznał pan nikogo? — Nie, jestem pewien, że żadnego z łych dwóch tu nie było. — Niech pan się jeszcze raz przyjrzy. Samochód powoli jechał wzdłuż chodnika. Wilczyński bacznie obserwował Gołąba. Gdy mijali Stoickiego, twarz studenta nawet nie drgnęła. Wilczyński pojechał teraz prosto na dobrze znaną Gołąbowi ulicę, zatrzymał się przed restauracją „Parkowa". W parę minut później nadszedł Stoicki. Zawahał się chwilę, po czym otworzył drzwi knajpy i wszedł do środka. — Nie ten? — zapytał Wilczyński. — Nie! Na pewno nie. Tamten miał zupełnie inną sylwetkę i inne ruchy. Chodził jak kot, a ten ma ruchy tragarza. Wilczyński zaklął pod nosem. Pojechali odszukać dzielnicowego. Sierżant Grabski otrzymał polecenie dokładnego sprawdzenia kontaktów Stoickiego, z uwzględnieniem
możliwości, że Stoicki zna człowieka z portretu. Kapitan Rocki znalazł Kulewicza dopiero koło południa. Wywiadowca pilnujący jego domu był już niemal pewny, że podopieczny spędził noc gdzieś w mieście, kiedy otworzyły się drzwi balkonu na pierwszym piętrze. Wywiadowca dyskretnie porównał otrzymane zdjęcie z oryginałem. Pasowało jak ulał. Kulewicz przeciągał się, ziewał, mrużył oczy przed światłem Wywiadowca spojrzał na zegarek i zaklął. Była prawie jedenasta. — Takiemu to dobrze — mruknął. — Żeby choć miał tyle przyzwoitości i nie afiszował się tak wszem i wobec. Kulewicz wyszedł z domu po półgodzinie. Był ogolony, wyświeżony, w jasnych sztruksowych spodniach z PKO i w letniej koszuli w piaskowym kolorze. W ręku — najnowszy krzyk mody — męska torebka. Opalony był na brąz. Po więziennej ziemistej cerze nie pozostało ani śladu. Nie spodziewając się żadnej obstawy spokojnie szedł do postoju taksówek. Wywiadowca schował się do pobliskiej bramy, skąd mógł widzieć odjazd Kulewicza i jednocześnie podać przez radiotelefon numer taksówki i kierunek jazdy. Na postoju nie było akurat ani potencjalnych pasażerów, ani taksówek. Kulewicz oparł się o słupek z niebieską tablicą „taxi" i wyjął paczkę Carmenów. Uderzeniom dłoni wybił papierosa, wygniótł go i wsadził do ust nie zapalając. Nadjechała wolna taksówka. Wywiadowca skoncentrował się na odczytaniu niewyraźnego z tej odległości numeru. — Ruszył w kierunku Śródmieścia — kończył meldunek. — Wygląda tak, jak na fotografii. Jest mocno opalony, ubranie w kolorze jasny beż, spodnie sztruksowe, koszula z naramiennikami. Co robić dalej? Odbiór! W czasie tej rozmowy koto bramy z ukrytym wywiadowcą przejechał polski Fiat. Jego kierowca trzymał przy uchu słuchawkę. Wywiadowca czekał przez chwilę. Potem głośnik radiotelefonu powiedział: — Już go widzę. Jadę za nim. Ty znajdź sobie takie miejsce, żebyś mógł spokojnie czekać na nasłu-chu. Za parę minut dam ci znać, gdzie jesteśmy. Wywiadowca wyszedł x bramy 1 bez zbytniego pośpiechu udał się w kierunku niedalekiego parku. Na biurku Rockiego zadzwonił telefon. — Słucham, kapitan Rocki. — Kulewicz je śniadanie w kawiarni „Monopol". Jest w jasnym ubraniu. Siedzi przy oknie, przy trzecim stoliku od wejścia. Kolega, który pilnował chłopczyka od rana, zaraz tu będzie. Co dalej? — Dziękuję. Zaraz tam będę. Jak przyjdzie kolega, podzielcie się zadaniem i pilotujcie mi młodzieńca do wieczora. Tu pod telefonem zawsze będzie ktoś czekał na meldunki. Cześć. W „Monopolu" w południe zawsze był tłok. Klientela bywa tu tak różnorodna, że trudno właściwie określić charakter tej kawiarni: mieszkańcy hotelu, półświatek Wrocławia, handlarze walutą, urzędnicy z okolicznych instytucji, studenteria... Akurat jakieś dwie panienki zwolniły stolik tuż przy wejściu. Rocki był już na miejscu. Usiadł tyłem do sali, mając przed oczami drzwi, a obok nich szklaną ścianę oddzielającą salę kawiarni od hallu, zasłonię-tą z drugiej strony pluszową portierą. W szybie — jak w lustrze — odbijało się wnętrze kawiarni. Kulewicz był znakomicie stąd widoczny, a ponieważ siedział niedaleko, słychać było nawet fragmenty rozmowy. No, to pracuję zgodnie z wymogami sztuki detektywistycznej, pomysłu! ironicznie Rocki. Delikwent jak w lustrze, można by nawet nagrać rozmowę, gdybym miał kierunkowy mikrofon. Tylko mi jeszcze potrzebna dziewczyna i duży bukiet do ukrycia sprzętu...' Przy stoliku Kulewlcza siedziano pięć osób. Znana wrocławska piękność wodziła znudzonym wzro-kiem po Sali, jakby szukając bardziej aktywnych adoratorów niż tych czterech