kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Łaniewski Jerzy - Ruiny

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :878.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka

Łaniewski Jerzy - Ruiny .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Ł ŁANIEWSKI JERZY
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 95 stron)

Wysoki Sądzie. W toku przewodu zostało udowodnione - bez żadnych wątpliwości - że to oskarżony Jan Worek podniósł leżący w gruzach kawał stalowego pręta. Udowodniono, że zrobił to w celu pozbawienia życia swojej żony Janette Worek. Zamiar swój wcielił w życie. Jeżeli tak można powiedzieć o czynie, który pozbawił właśnie życia drugiego człowieka - młodą, wartościową kobietę. Janette wróciła do swojej ojczyzny, którą znała tylko z dziecięcych wspomnień. Wróciła, bo chciała być potrzebna podnoszącemu się z gruzów krajowi. Była potrzebna, pracowała dla jego dobra. I praca ta została przerwana przez człowieka, który był mężem, a więc z wyboru najbliższym człowiekiem Janette. Morderstwo zostało popełnione z niskich, materialnych pobudek. Wysoki Sądzie, tacy ludzie nie są nam potrzebni w nowej Polsce. Zbrodniarza powiesić! Prokurator Jacek Trzebiński po dramatycznym wołaniu, kończącym jego ponad sześciogodzinne wystąpienie, zamarł z wyciągniętymi w górę rękami. Okrzyk: powiesić! zawisł nad kompletem sędziowskim, nad ławą oskarżonych. Oskarżony w tym momencie zrobił się jakiś dziwnie zmalały, skurczony, jakby już same słowa prokuratora starły go na proch. - To się jeszcze okaże - mruknął sędzia Władysław Lepiński, patrząc jednak z podziwem na początkującego prokuratora a następnie na zegarek. - Po tych sześciu godzinach, z małymi przerwami, słuchania pana prokuratora należy nam się - jak tuszę - trochę wypoczynku. Zresztą minęła już godzina czwarta i nie wydaje mi się, aby panu mecenasowi opłacało się jeszcze dziś zabierać głos. Zostawmy to na jutro - sędzia podniósł głos. - Sąd zarządza przerwę w rozprawie do jutra, do godziny dziewiątej ..dziesiątej - poprawił się po krótkim namyśle. Kto zna tę kobietę? Stara Bednarska wstała o piątej rano. Suszyło ją trochę po

wczorajszym wieczorze i budziła się przez całą noc co kilkadziesiąt minut, żeby zaczerpnąć z wiadra kubek wody. A że wczoraj wieczorem nie chciało jej się wychodzić po wodę - właśnie koło piątej stwierdziła, że kubek obija się już o dno. Włożyła więc starą jesionkę po mężu, aby wyjść na klatkę schodową, gdzie był jedyny czynny w całym domu kran. Wracając z wodą uprzytomniła sobie, że wczoraj było Józefa i że pogoda była ładna. Napiła się wody, wyciągnęła zza kuchenki worek i zaciągając węzeł chusty wyszła na dwór. Marzec tegoroczny starał się, aby nie straciło na aktualności stare porzekadło o marcowych przeplatankach. Po ciepłym pogodnym dniu ranek wstawał dżdżysty. Prawdziwie jesienny kapuśniaczek siąpił z nieba i wilgotny chłód wciskał się przez każdą szparę w ubraniu. Ale Bednarskiej taka pogoda była nawet na rękę. Miała większe szanse, że konkurencja nosa z domu nie wystawi. A w okolicznych gruzach i „małpich gajach” powinno zostać dużo śladów pospiesznych libacji imieninowych.‘W taki dobry dzień, to butelek można zebrać za sto i - bywało - więcej złotych. A oprócz tego znaleźć można było i gotówkę, szczególnie w bilonie, który wysypywał się z kieszeni ucztujących, a nieraz i inne wartościowe przedmioty. Raz znalazła nawet zegarek. Do dzisiaj ta stara „cebula” wisiała na gwoździu w jej suterenie i jakoś tak przyzwyczaiła się do luksusu orientowania się w czasie, że nawet nie przychodziło jej do głowy, iż można by za ten przedmiocik wziąć ładnych kilka złotych. Po szóstej przestało siąpić, ale pochmurno było nadal i w każdej chwili mogło rozpadać się od początku. Bednarska już dwa razy odnosiła do domu worek pełny butelek. Właściwie rejon został już nieomal dokładnie wyczyszczony i nawet wahała się, czy chodzić w gruzy przy Szwedzkiej. Ale

dokładność w działaniach, jedyna cecha, którą odziedziczyła po nieboszczyku mężu, zmusiła ją do ponownego wyjścia z domu. W gruzy wchodziło się przez sklepioną sień. Jedna połówka bramy wisiała jeszcze krzywo na zawiasach. Dalej było podwórko skąpo porośnięte rachityczną trawką a wokół niego szczątki zabudowań. Z lewej i prawej strony stały mury stajni z zachowanymi jeszcze resztkami stropu, pod którym można się było schować w czasie deszczu, trzeba jednak było uważać, aby jakaś cegła nie spadła znienacka na głowę. Podwórko zamykał ślepy mur czteropiętrowej kamienicy, do której wchodziło się już od innej ulicy. Posesja tamta nie miała nic wspólnego z tym popularnym w okolicy „barkiem pod chmurką”. Bednarska weszła na podwórko. Mroczno jeszcze było, ale szkło butelek dawało refleks widoczny z daleka. Worek pęczniał z każdą chwilą. Schylając się i prostując, jak przy porannej gimnastyce, doszła do samego kąta podwórka, gdzie było najciemniej. Zobaczyła deskę opartą na dwóch słupkach z cegieł, bo pod tą prymitywną ławką połyskiwało kilka butelek. Poranni przechodnie, śpieszący o tej wczesnej porze do pracy w praskich zakładach, usłyszeli nagle przeraźliwy pisk, a w chwilę potem zobaczyli wyskakującą z bramy rozwalonego domu starą kobietę, której trzepocząca podarta chusta nadawała wygląd straszydła. Babina, podskakując i w dalszym ciągu wydając piskliwe okrzyki, dopadła do najbliższej grupy mężczyzn i złapała za rękaw płaszcza idącego z brzegu. - Panie! Tam… tam… zabili - wyrzucała z siebie w pośpiechu jakieś słowa, z których zrozumieć można było tylko owo: zabili. Zaczepiony mężczyzna starał się w pierwszej chwili wyswobodzić rękaw z chwytu staruchy, ale trzymała go tak kurczowo, że po kilku nieudanych próbach zaprzestał. Idący z nim zatrzymali się również. Bednarska - nie wypuszczając rękawa - zaczęła ciągnąć człowieka do bramy. Za

nimi posuwała się reszta grupy. Weszli na pusty dziedziniec. Stara ciągnęła mężczyznę w oddalony kąt. Tam, pod samą ścianą, leżała kobieta w pozycji, jaką przyjmują zazwyczaj śpiący; na lewym boku, z jedną ręką podłożoną pod głową. Stara zatrzymała się w połowie podwórka i pokazując palcem leżącą - bełkotała bez ustanku. - Zamknij się na chwilę, babciu - odezwał się jeden z zatrzymanych mężczyzn ubrany w angielski battle- dress. - Pewnie spiła się i teraz dosypią. Trzeba ją obudzić, bo dostanie kataru. Podeszli bliżej, starucha z ociąganiem posunęła się za nimi. Ten w mundurze schylił się i szarpnął leżącą za rękaw. - Koniec zabawy - powiedział. - Do domu, bo będzie katarek. Leżąca nie poruszyła się. Mężczyzna wyjął z kieszeni latarkę elektryczną i oświetlił kobietę. Stara w tym momencie podsunęła się bliżej i ona pierwsza spostrzegła twarz - a,właściwie to, co pozostało z twarzy leżącej. Znów wydała przeraźliwy pisk i pogalopowała do bramy, nie zapominając porwać po drodze swojego worka do połowy wypełnionego brzęczącym ładunkiem. W żółtym świetle latarki ukazała się koszmarna maska z włosami zlepionymi skrzepłą krwią, z jednym okiem wysadzonym na wierzch, z wyszczerzonymi zębami. Prze- rażająca. Człowiek wzdrygnął się i zgasił lampkę. Ktoś z tyłu zaklął. - No - powiedział ten w mundurze - będziemy się dziś tłumaczyć ze spóźnienia. Dwóch tu musi zostać, a ja pójdę na komisariat. Plutonowy Podgaj zaczął właśnie służbę. Sierżant Strzyżewski i kapral Sopoćko stali jeszcze w drzwiach dyżurki pogadując o niczym. Nie chciało im się jeszcze wracać do domu. Ale kiedy

zobaczyli biegnącego ulicą, zaczęli się spieszyć. - Cześć - powiedział Strzyżewski. - Do jutra. Pewnie będziesz zaraz miał robotę, a ja jestem już po służbie i należy mi się parę godzin pospać. Sopoćko machnął tylko ręką koło głowy, co mogło równie dobrze udawać niedbałe zasalutowanie, jak i dziecięce „pa, pa”. Wyszli. W drzwiach zderzyli się nieomal z mężczyzną w angielskim mundurze bez dystynkcji. Przyśpieszyli kroku. Wchodzący zatrzymał się przed barierką dla interesantów, kilka razy głęboko odetchnął, aby złapać tchu po biegu. - Panie plutonowy - powiedział. - W tych gruzach przy Szwedzkiej leży kobieta. Ma głowę rozpaskudzoną jak rozbite jajko. Zostało tam moich dwóch kolegów z roboty. Niech pan idzie szybko, bo nie chcemy za dużo się spóźnić. - Kruca fuks - zaklął Podgaj. - Sam tu jestem, a tamci wywąchali i zdążyli zwinąć się. No dobrze. Zaraz idę, tylko zawiadomię kierownika i stołeczną. Zabrał się do telefonowania. Przez dłuższą chwilę składał meldunki komuś po drugiej stronie drutu telefonicznego. Potem wstał, zdjął z wieszaka płaszcz z trzema belkami na naramiennikach, na głowę wcisnął czapkę i wyszedł zza barierki. Do pokoju wszedł młody chłopiec w mundurze milicjanta. - Co się spóźniasz - zagrzmiał Podgaj i nie słuchając wyjaśnień młodszego ciągnął: - Posiedzisz tu i i poczekasz na kierownika i ekipę Komendy Miasta. Wiesz, gdzie są te gruzy przy Szwedzkiej — milicjant kiwnął głową. - To zaprowadzisz ich tam. *** Prokurator Jacek Trzebiński miał lat dwadzieścia pięć i dyplom wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Do pracy w prokuraturze skierowała go organizacja Związku

Młodzieży Polskiej, której Jacek był aktywistą. Tu z kolei dostał przydział do prokuratury dzielnicowej dla Warszawy-Pragi. Przez dwa lata pracy nie zrobił jeszcze nic takiego, co dałoby mu i sławę, i satysfakcję. Załatwiał sprawy drobne; przymykał właścicieli prywatnych sklepików, którzy nie stosowali się do obowiązujących państwowych cenników, „odbierał” furę cegieł obywatelowi, który gnany chęcią posiadania własnej „willi” samorzutnie i bez uprawnień rozebrał jakieś gruzy, zamykał drobnych złodziejaszków, których przyprowadzała milicja, a których namnożyło się co niemiara w powojennych, wciąż jeszcze niespokojnych czasach. Ale żaden prawdziwy bandyta, mający na sumieniu parę istnień ludzkich, taki, dla którego można było choć zażądać „najwyższego wymiaru kary” nie trafiał w ręce prokuratora Jacka Trzebińskiego. 20 marca 1953 roku Jacek Trzebiński wrócił do domu nad ranem. Powodem zarwanej nocy był bridge - jedyna naganna słabostka młodego prokuratora o proletariackim sumieniu i piastowanej w zetempowskiej duszy wrogości dla wszystkiego, co choć trochę pachniało „zachodnim stylem życia”. W tym jednym jedynym przypadku rozgrzeszał się nieco. W rodzinnym domu Jacka w bridge’a grali wszyscy. Ojciec przechowywał nawet z pietyzmem jakieś puchary zdobyte w niezliczonych przedwojennych turniejach. Matka również triumfowała w rozgrywkach pań, grywał znakomicie dziadek i kiedy po godzinie policyjnej nie trafił się państwu Trzebińskim czwarty, sadzano do stołu parenastoletniego chłopca. Więc nawet, w dobie bezpardonowej walki klasowej młody prokurator pozwalał sobie czasem na spędzenie nocy w składzie dobranej czwórki. Cóż bowiem ukrywać - Jacek grał już znakomicie, a że dawni koledzy ojca posiadali jeszcze resztki przedwojennych fortun, a w bridge’a grali ostro, taka

spędzona przy kartach noc przynosiła mu niejednokrotnie więcej, niż cały miesiąc spędzony przy biurku podprokuratora dzielnicowego. Jak się rzekło - prokurator Jacek Trzebiński wrócił do domu w dniu 20 marca nad ranem. Tego dnia nie miał zbyt radosnej miny. Zaszarżował bowiem parę razy i - choć w ostatniej chwili udało mu się zalicytować i wygrać szlema w karo z rekontrą - i tak dopłacić musiał partnerom kilkadziesiąt złotych. Spojrzał na zegarek i stwierdzając, że godzina snu, która mu pozostała, to zbyt mało, aby znakomicie czuć się w pracy, wskoczył do łóżka. I - dosłownie - w tym samym momencie zadzwonił telefon. Prokurator Trzebiński zaklął brzydko. Postanowił prze- czekać kandydata na rozmówcę, ale kiedy ten nie dawał za wygraną, wylazł z pościeli i podniósł słuchawkę. - Pomyłka? - zapytał przewidująco czarną tubkę. - Prokurator Trzebiński? - zapytała słuchawka głosem Jackowego szefa. - Tak jest - młody prokurator wyprężył się od środka. Odeszła go natychmiast chęć snu. - Słuchajcie - grzmiało ze słuchawki. - W waszym rejonie znaleziono przed pół godziną trupa. Przyjadą po was. Pojedziecie do komisariatu na Wileńską i obejmiecie nadzór nad śledztwem. Zrozumieliście? - zapytał podejrzliwie nie otrzymując żadnej odpowiedzi. - Tak jest - wyskandował prokurator Jacek Trzebiński. - Za dziesięć minut wychodzę z domu. - Ja za pół godziny mam być na dzielnicy. W Prokuraturze będę około dwunastej. Zameldujecie mi o wszystkim, co ustalicie. Trzask w słuchawce poinformował młodego prokuratora, że rozmowa została zakończona. Ogolił się, wskoczył pod prysznic i po ośmiu minutach - bez śniadania nawet - wybiegł z domu.

Gwoli dania świadectwa prawdzie trzeba tu powiedzieć, że tę pierwszą poważną sprawę dostał prokurator Trzebiński tylko dzięki nie najlepszemu pochodzeniu społecznemu. Znakomita bowiem większość młodzieży z zespołu prokuratury Warszawa- Praga pochodziła z mocnych klasowo, robotniczych rodzin. A takie rodziny - jak wiadomo - telefonu w domu nie posiadały. *** W XII komisariacie zastał prokurator Trzebiński tylko szeregowego Buczka, który stanął na baczność, a potem zamknął całe gospodarstwo na kłódkę i podążył z prokura- torem na miejsce przestępstwa. Już z daleka było widać, że coś się tu dzieje, bo cała ulica Szwedzka pełna była - pomimo wczesnej pory - ludzi, którzy usiłowali się wcisnąć do bramy rozwalonego domu. Ale w bramie stał rosły młody człowiek w mundurze milicjanta i nikogo nie wpuszczał do środka. Jacek Trzebiński przepchał się przez tłum gapiów. - Do kogo, obywatelu? - zapytał rosły milicjant. - Tu nie wolno. Zza Jacka wysunął się szeregowy Buczek. - Towarzysz prokurator w tej właśnie sprawie - powiedział do kolegi. Milicjant odsunął się nieco, robiąc szczelinę, przez którą prokurator Jacek Trzebiński wszedł na teren pierwszej w swoim życiu poważnej sprawy. *** Pierwszy trup, pierwsza poważna sprawa, pierwsze sa- modzielnie prowadzone poważne śledztwo, pierwszy raz występowanie przed sądem wojewódzkim. Po miesiącach śledztwa, przesłuchań, przesłuchań i jeszcze raz przesłuchań, prokurator Jacek Trzebiński mógł nareszcie usłyszeć pytanie sędziego Władysława Lepińskiego: - Czy oskarżony zrozumiał akt oskarżenia? - Tak - powiedział Jan Worek. - Czy oskarżony przyznaje się do winy? - zapytał sędzia.

- Nie! - powiedział krótko oskarżony Jan Worek. Owo „nie” słyszał Jacek Trzebiński od pierwszego spotkania z wdowcem. *** Kiedy zespół z Komendy Miasta Milicji Obywatelskiej zakończył już swoje czynności, okazało się, że nikt nie wie, kim jest nieżyjąca kobieta. Wtedy Jacek Trzebiński wpadł na pomysł. Wyszedł przed bramę i zawołał: - Kto może mi pomóc w zidentyfikowaniu tej kobiety? Tłum wprawdzie nie bardzo wiedział, co to jest owa „identyfikacja”, ale chętnych zgłosiło się wielu. - Proszę wpuszczać po jednemu - polecił prokurator milicjantowi strzegącemu wejścia. - Jak jedna osoba wyjdzie, proszę wpuszczać następną. Przez dobrych kilkanaście minut przeciągał przez dziedziniec korowód ciekawych. Z początku przeważały kobiety, ale kiedy jedna zwymiotowała, a inna nieomal nie zemdlała, przed bramą chętnych do oglądania makabrycznego widoku było coraz mniej. Już wydawało się, że zamordowana jest osobą obcą w tej dzielnicy i że wypytywanie ludzi nic nie da. Samochód z kostnicy już czekał i prokurator Trzebiński chciał zakończyć upiorną defiladę, kiedy jakiś młody człowiek stwierdził: - Tej twarzy poznać się nie da, ale wydaje mi się, że jest to żona kierownika tego internatu z Wileńskiej. Tam, gdzie jest szkoła kolejowa. Prokurator jeszcze raz wyszedł przed bramę i zapytał: - Czy jest tu ktoś z internatu szkoły kolejowej? Zgłosiła się młoda dziewczyna. - Niech pani wejdzie i zobaczy, czy to jest żona waszego kierownika. Znała ją pani? Dziewczyna kiwnęła głową. Widać było, że strach walczy w

niej z ciekawością. Na ponowne zaproszenie prokuratora weszła do środka, spojrzała na leżącą postać i zaraz! odwróciła głowę. - Tak - powiedziała - to ona. - Na pewno? - zapytał oficer milicji. - Niech się pani! dobrze przyjrzy. - Nie chcę patrzeć - chlipnęła dziewczyna. - Ale wiem na pewno, że to ona. Nigdy nie widziałam takiego szarego futerka, tylko ona miała takie. Przywiozła je ze sobą z Francji. To nie może być nikt inny. Milicjanci spisali personalia mężczyzny, który pierwszy rozpoznał denatkę i dziewczyny z internatu. Ludzie z kostnicy włożyli ciało na nosze. *** Prokurator Jacek Trzebiński, kapitan Jerzy Boi z Komendy Miasta MO i plutonowy Maciej Podgaj z miejscowego komisariatu szli w kierunku ulicy Wileńskiej, przy: której - w dużym szarym budynku - mieścił się internat Technikum Kolejowego i Pomaturalnej Szkoły Ruchu. Na zegarku prokuratora była za kwadrans ósma. Z internatu wysypywały się akurat grupki młodzieży z teczkami, raportówkami lub po prostu książkami pod pachą. Tuż przed wejściem prokuratora z milicjantami na szerokie schody z budynku wypadła ostatnia śpiesząca się grupa i zatrzasnęła za sobą drzwi. Drzwi były szerokie, z dużą szybą po środku zabezpieczoną misternie wykutą kratką metalową. Od środka widać było klamkę, która otwierała drzwi, ale od strony ulicy przykręcona była tylko mosiężna gałka. Jacek Trzebiński nacisnął umieszczony obok drzwi foster. Wewnątrz rozległo się donośne dzwonienie. Po chwili do drzwi podszedł starszy człowiek szurając nogami w przydeptanych pantoflach. - Panowie do kogo? - zapytał nie otwierając drzwi.

- Czy pan Worek? - Nie. A panowie w jakiej sprawie? Prokurator wyjął legitymację i pokazał ją przez szybę. Stary człowiek wyjął okulary, zbliżył twarz do szyby i powoli, poruszając ustami sylabizował napisy z książeczki, którą Jacek Trzebiński przystawił do samej szyby. Potem kiwnął głową, zdjął okulary, starannie schował je do kartonowego futerału i otworzył drzwi. - Nie widzi pan, że jesteśmy z milicji? - zapytał plutonowy Podgaj. - Mundurów pan nie poznaje? - Poznaję, poznaję - mruknął woźny. - Tylko panów w mundurach to nie poznaję, bo i nie widziałem. Po to tu jestem, żeby się każdy nie mógł kręcić. - Gdzie jest obywatel Worek? - Prokurator zdecydował się na przerwanie tej wymiany zdań. - Pan kierownik jest pewnie jeszcze u siebie, bo go jeszcze nie widziałem - powiedział woźny. - Niech panowie idą. Ja pokażę. Poszli długim korytarzem. W szczytowej ścianie były drzwi, za którymi znajdował się jeszcze jeden korytarz z drzwiami po każdej stronie. - To mieszkanie kierownika - powiedział stary, pokazując palcem. - Można zapukać. - A to drugie mieszkanie? - zainteresował się kapitan Boi. - Tu ja mieszkam z żoną. - To proszę nie wychodzić, potem pogadamy i z panem - powiedział Trzebiński. - I tak nie miałem nigdzie wychodzić. Trzebiński zapukał do drzwi wskazanych przez woźnego. Przez chwilę cisza była absolutna, a potem z głębi doszedł stłumiony głos: - Kto tam?

- Milicja. Proszę otworzyć. Zgrzytnął klucz i w drzwiach stanął mężczyzna niewielkiego wzrostu, ale tak szeroki w ramionach, że wydawał się kwadratowy. - Panowie do mnie? - zapytał. - Pan Worek? - Tak. O co chodzi? - My właściwie do pani Janetty Worek. To pańska żona? Prawda? - Tak, ale jej nie ma w domu. Proszę wejść. Na wprost wejścia znajdował się pokój, na prawo widać było kuchnię, na lewo łazienkę. W pokoju, do którego weszli, stał okrągły duży stół na środku, pod ścianą kredens z oszkloną nadstawką, w której widać było jakieś porcelanowe filiżanki, dzbanuszki i talerze. Obok kredensu stała etażerka z książkami. Pod drugą ścianą szeroki tapczan z rozbebeszoną pościelą. W kącie między tapczanem i oknem - fotel. Na krzesłach wisiały jakieś części garderoby. Gospodarz był w spodniach i koszuli, ale poranne pantofle nałożył na bose nogi. Wyglądało, jakby ubierał się pospiesznie, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. - Gdzie jest pańska żona? - zapytał prokurator Trzebiński. - Dokąd wyszła? Widzicie, panowie - powiedział z ociąganiem się Jan Worek. - Moja żona nie nocowała dziś w domu. - A gdzie? - Nie wiem. Wyszła wczoraj wieczorem. Miała wrócić do domu, ale nie wróciła. Czekałem na nią prawie do pierwszej, ale potem zasnąłem. Pewnie dlatego dziś zaspałem. Obudziłem się i… nie ma jej. Ale co się stało? Co panowie chcą od mojej żony? Gdzie ona jest? - No właśnie! Gdzie ona jest? Przecież o to pytamy się pana - wpadł w słowo kapitan Boi. - Mówi pan, że wyszła

wieczorem. Do kogo? Gdzie nocowała? Często tak na noc wychodzi? - Nie, to pierwszy raz. Nie mam pojęcia, gdzie ona może być. Są tylko dwie możliwości: albo jest u swojej ciotki na Młynarskiej na Woli, albo u przyjaciółki na Żoliborzu. Właśnie miałem jechać dowiedzieć się. - A telefonu tam nie ma? - Tam to gdzie? - No u tej ciotki i u przyjaciółki. - Tak. Ciotka ma telefon. - A tu przecież też jest telefon.:. - ni to zapytał, ni to stwierdził kapitan Boi. - A tak. Jest - stwierdził Worek takim tonem, jakby dokonywał wiekopomnego odkrycia. - U pana w pokoju? - Nie! W kancelarii i u woźnego Kowalika. - To chodźmy dzwonić - zadecydował prokurator Trze- biński. - Na co pan czeka? Worek chwilę kręcił się po pokoju, zaglądał do szuflad. W końcu wyjął z kieszeni kurtki pognieciony notesik i wyszedł ze swojego mieszkania nie mówiąc ani słowa. Poszli jednak za nim. Worek prowadził przez cały długi korytarz aż do przeciwległej części budynku. Tam otworzył drzwi,kancelarii i wszedł zamykając je za sobą jakby był sam. Milicjanci równie bezceremonialnie wtargnęli do środka. Worek podszedł od razu do stojącego przy biurku telefonu i - sprawdzając w pogniecionym notesiku - wybierał numer. Po kilku próbach połączył się. - Dzień dobry. Tu Janek. Czy Janette nocowała dziś u cioci? - Wyszła z domu wczoraj wieczorem i nie wróciła. Myślałem, że może jest u cioci. - Nie, nie dzwoniłem w nocy, żeby cioci nie budzić.

- A jak jej nie było? To po co miałem ciocię zrywać? - Może być jeszcze u tej Haliny Mądrak. Zadzwonię do cioci później albo powiem Janette, żeby zadzwoniła. Worek odłożył słuchawkę i nieprzytomnie popatrzył na stojących wokół biurka. - Nie ma jej - powiedział. - A ta Mądrak nie ma telefonu. Muszę tam jechać - stwierdził zdecydowanie i poszedł w kierunku swojego mieszkania. - Chwileczkę - zatrzymał go Trzebińskie- Może warto byłoby najpierw pomyśleć, a potem działać. Już prawie pół do dziewiątej. Ta pani pewnie gdzieś już o tej porze pracuje? Prawda? - Tak! Nie pomyślałem o tym - zatrzymał się Worek. - Ale nie mam jej numeru. Ona mnie nie lubi i nigdy z nią się nie kontaktuję. - A gdzie pracuje? Telefon można znaleźć. Istnieje przecież książka telefoniczna. - Ja nie mam książki - szybko powiedział Jan Worek.- Nie dostaliśmy. - Gdzie pracuje? - powtórzył cierpliwie Jacek Trzebiński. - W biurze projektów, na Królewskiej. Ale dokładniejszego nic nie wiem. Do telefonu podszedł kapitan Boi. Wykręcił numer. - Haniu, słuchaj, w jakimś biurze projektów na Królewskiej - powiedział do słuchawki - pracuje Halina Mądrak, inżynier budowlany. Jak tylko dowiesz się, zaraz zadzwoń mi tu - podniósł aparat telefoniczny i przeczytał wypisany na karteczce z boku numer. — Dziewięć, zero, trzy, siedem- dziesiąt sześć. Zrozumiałaś? - chwilę słuchał - Tak. To czekam. Boi usiadł na rogu biurka, Trzebiński na fotelu, Podgaj stał przy drzwiach. Worek niespokojnie przechadzał się po pokoju. Po dłuższej chwili zadzwonił telefon. Boi podniósł słuchawkę.

- Tak, to ja - wyjął z kieszeni wieczne pióro, odkręcił je zębami i na skrawku leżącej na biurku gazety zanotował numer telefonu. - Dziękuję ci, kochanie. Jesteś najwspa- nialszy Holmes w spódnicy w całej naszej milicji. Zamelduję się, jak tylko wrócę do komendy. Ścielę się do stóp… - odłożył słuchawkę i podsunął aparat Workowi. - Tu ma pan numer bezpośredni, niech pan dzwoni. Worek skwapliwie złapał słuchawkę. Wszyscy patrzyli mu na ręce, przez to zapewne mylił się kilkakrotnie i zaczynał wykręcanie numeru od początku. Wreszcie uzyskał połączenie. Przez chwilę trwało szukanie inżynier Mądrak. - Tu mówi Worek. Czy Janette nocowała dziś u pani? Zebrani w pokoju usłyszeli ciche lecz wyraźne: „Nie, nie widziałam jej od tygodnia!” i stuk odłożonej słuchawki. Jan Worek zdecydowanie nie był łubiany przez przyjaciółkę żony. - No to wracamy do pańskiego mieszkania - zadecydował prokurator Trzebiński. Po co? - zapytał nerwowo Worek. - Jej tam nie ma. Muszę iść jej poszukać. Dokąd - zainteresował się Boi. - Nie wiem… - powiedział cicho Worek. - Nie mam pojęcia, ale przecież muszę coś zrobić… Może na pogotowie? Może na milicję. Coś się musiało stać… A może panowie coś wiedzą i tylko mi nie mówią… - Idziemy do pana - przerwał mu Trzebiński. - Tam pogadamy W mieszkaniu Worków oczywiście Janette nie było. - Nie przyszła - stwierdził jej mąż. - Ja już nie wiem, co mam myśleć. - Dlaczego pan się tak denerwuje? - zapytał kapitan Boi. - Denerwuje, denerwuje… A pan by się nie denerwował? Przecież nie wiem, co się z nią stało. Panowie coś muszą

wiedzieć, inaczej by tu nie przyszli. Prawda? Proszę powiedzieć, czego od niej chcecie! Trzebiński z zainteresowaniem przyglądał się Workowi - Pańska żona nie żyje! - strzelił znienacka. Worek popatrzył na prokuratora jakby nie rozumiejąc, co do niego mówi. Potem podniósł ręce do góry, zadreptał w miejscu, ciężko usiadł na tapczanie i zakrył twarz rękami. Ramiona podrygiwały mu rytmicznie. Obecni myśleli, że płakał. Ale po chwili, kiedy podniósł głowę, oczy miał suche. *** Oskarżony Jan Worek stał wyprostowany w ławie os- karżonych. - Nie! Nie zabiłem swojej żony Janette. Zarzuty przeciwko mnie nie mają nic wspólnego z prawdą. Byliśmy dobrym małżeństwem, choć jak to bywa, kłóciliśmy się czasem. Tego ostatniego wieczoru nie kłóciliśmy się nawet. Pojechaliśmy do miasta, aby kupić mi buty. Szła wiosna i chciałem mieć jakieś lżejsze pantofle. A wszystko trzeba kupować na zapas. Jakby się zrobiła prawdziwa pogoda, to nic by nie dostał. Oglądaliśmy też pantofle dla Janette, ale jej nic się nie podobało, więc nie kupiła, bo miała jeszcze dobre i nie było pośpiechu. - I kupiliście te buty? - zapytał sędzia. - Dla Janette nie, ale ja kupiłem. Prokurator Trzebiński wstał z fotela. - Ile kosztowały te buty? - Nie pamiętam - powiedział oskarżony, ale zaraz się poprawił - dwieście złotych czy coś koło tego. - A skąd były pieniądze? - zapytał prokurator. - Jak to skąd? Żona wzięła z książeczki. - Wysoki Sądzie. W aktach sprawy jest książeczka PKO wystawiona na nazwisko Janette Worek. Chciałbym zwrócić Wysokiemu Sądowi uwagę na jeden szczegół w tej książeczce. - Trzebiński zwrócił się bezpośrednio do sędziego

Lepińskiego. Sędzia wyjął z koperty wpiętej w jeden z tomów akt śledztwa szarą książeczkę ze stylizowanymi literami PKO na okładce. Otworzył ją i powiedział: - Nie widzę tu nic nadzwyczajnego, panie prokuratorze. Rzeczywiście ostatnia wypłata - 500 złotych została dokonana w dniu 19 marca 1953 roku. To się zgadza. Jest tu dołączony ten kupon, który zostawia się na poczcie i podpisany jest przez Janette Worek. Czy pan sugeruje, panie prokuratorze, że podpis ten jest podrobiony? To trzeba zrobić ekspertyzę pisma. - Wysoki Sądzie, proszę o spojrzenie na stronę, na której notuje się stałe pełnomocnictwa. Sędzia Lepiński przewrócił kilka kartek. - No tak, jest tu stałe upoważnienie dla Jana Worka, umożliwiające mu dysponowanie wkładem. Nie widzę w tym nic dziwnego, przecież istnieje ustawowa wspólnota małżeńska. - Ale proszę Wysoki Sąd o zwrócenie uwagi na datę, która znajduje się na pieczęci na upoważnieniu. Tego dnia, w którym wieczorem lub w nocy zginęła Janette Worek, zdążyła jeszcze upoważnić męża do dysponowania jej pieniędzmi. - Prokurator Trzebiński skłonił się sędziemu i usiadł. W tym momencie zerwał się z miejsca mecenas Tadeusz Wisłocki, obrońca oskarżonego. - Wysoki Sądzie! Pan prokurator sugeruje, że mój klient zabił żonę, aby zawładnąć sumą kilku tysięcy złotych, które złożone były na książeczce PKO. Jest to całkowity nonsens. Proszę powiedzieć Wysokiemu Sądowi, ile pan zarabiał - zwrócił się do oskarżonego. - Tysiąc osiemset złotych brutto - powiedział Jan Worek. - To na rękę było trochę mniej. - A pańska żona? - pytał dalej obrońca. - Chyba mniej więcej tyle samo - stwierdził z wahaniem oskarżony. - To ja jej oddawałem pieniądze na życie i nie interesowało mnie, ile ona zarabia.

- Wysoki Sąd zechce spojrzeć jeszcze na datę wystawienia tej książeczki. Jeżeli małżeństwo Worek zarabiali wspólnie ponad trzy i pół tysiąca, to można odłożyć pięćset złotych, a przy oszczędnym gospodarowaniu nawet do tysiąca złotych miesięcznie. Przez ponad trzy lata zebrała się suma osiem tysięcy dwieście złotych, jeżeli nie liczyć owych pięciuset złotych podjętych ostatniego dnia. Statystycznie rzecz biorąc - czystych oszczędności jest niewiele ponad dwieście złotych miesięcznie… - Nie rozumiem, do czego pan mecenas zmierza - stwierdził sędzia. - Przecież nie rozpatrujemy tu sprawy o niegospodarność. - Chciałem przekonać Wysoki Sąd, że otrzymanie prawa do dysponowania wspólnie zarobionymi i oszczędzonymi pieniędzmi nie może być poszlaką przeciwko mojemu klientowi - mecenas Wisłocki usiadł z miną, która świadczyła o poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. - Wysoki Sądzie - wstał prokurator Trzebiński - postaram się w dalszym toku postępowania udowodnić, że owe upoważnienie w dniu 19 marca 1953 roku jest nie bez znaczenia. Sędzia Lepiński rozłożył ręce. - Nie widzę powodu, aby nie przyjąć do wiadomości tego, co pan mówi, ale wydaje mi ‘się, że mecenas Wisłocki rozumuje logicznie i nie mam nic do zarzucenia jego wywodom. *** Do okienka pocztowego zajmującego się - między innymi - wpłatami i wypłatami PKO podeszła młoda kobieta w szarym futerku, wyjęła z torebki książeczkę PKO z wypełnionym odcinkiem wypłat, podała dowód osobisty i po zainkasowaniu 500 złotych poprosiła jeszcze o podstemplowanie stałego pełnomocnictwa. Marta Krajewska, która akurat pełniła służbę

w tym okienku, zapamiętała młodą kobietę chyba tylko dlatego, że sama chciałaby mieć takie futerko. Natomiast ani w zachowaniu, ani w tym, co mówiła interesantka, nie było nic takiego, co zwróciłoby uwagę kasjerki. Nie pamiętała nazwiska, choć miała w ręku dowód i sprawdzała zdjęcie porównując je z oryginałem. Wśród kilkunastu zdjęć, które okazał Marcie Krajewskiej prokurator, po pewnym wahaniu wybrała zdjęcie Janette Worek. Nie pamięta, czy ta pani była na poczcie w towarzystwie, czy sama. Przy okienku nie było z nią nikogo - to pamięta, ale mógł ktoś przecież siedzieć gdzieś z boku. Tego dnia tłoku nie było. Przy okienku formowała się czasem taka krótka kolejka składająca się z trzech, najwyżej czterech osób. Potem przez kilkanaście minut nie było nikogo. Więc Marta Krajewska myśli, że gdyby ta pani była z kimś, kto by podszedł do niej wewnątrz budynku poczty, to by to zauważyła, bo - po załatwieniu sprawy - jeszcze raz spojrzała na futerko, to znaczy na kobietę w futerku. Prokurator Trzebiński był skrupulatny. W czasie jednego z przesłuchań zapytał znienacka Jana Worka, dlaczego czekał przed pocztą w czasie, kiedy żona weszła odebrać pieniądze. - Tuż koło poczty jest kiosk z papierosami, taka mała inwalidzka budka, zostałem więc, żeby kupić sobie papierosy, ale akurat nie było wczasowych, a ja palę tylko wczasowe, więc poszedłem do następnej budki, kupiłem paczkę papierosów i wracając w kierunku poczty zapaliłem jednego z tej paczki. W chwili, kiedy podchodziłem do poczty, moja żona stała już na schodach i rozglądała się. Potem poszliśmy do pedetu. Aby nie mieć żadnych wątpliwości, prokurator Trzebiński polecił sprawdzić, czy Worek mówił prawdę. Plutonowy Podgaj rozmawiał z Wacławem Starkiewiczem, inwalidą wojennym, który prowadzi kiosk z papierosami na rogu Świerczewskiego i Targowej. Rzeczywiście - w marcu były chwilowe trudności z

wczasowymi i dostawał ich znacznie mniej, niż mógłby sprzedać. Często więc klienci odchodzili z niczym i musieli szukać swoich ulubionych papierosów gdzie indziej. *** Sędzia Władysław Lepiński miał już pokaźny staż za stołem sędziowskim i - z doświadczenia - wiedział, że najlepiej dla sprawy, czyli dla „odkrycia materialnej prawdy” jest, gdy i prokurator, i adwokat są fachowcami tej samej klasy. Wtedy ze spięć tych dwóch aktorów i współautorów spektaklu wyłania się prawda. Tym razem problem nie był tak jasny. Mecenas Wisłocki to stary wyga sądowy, który w ciągu parudziesięciu lat stawania w sprawie potrafił uratować życie niejednego przestępcy, wiele razy niewinnego człowieka oczyścił z zarzutów, niejeden raz z nie dość doświadczonego czy inteligentnego prokuratora robił na sali takiego durnia, ze sam Wysoki Sąd z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Z drugiej strony stołu sędziowskiego tym razem zasiadał młody prokurator, który po raz pierwszy prowadził śledztwo przeciwko człowiekowi oskarżonemu o pozbawienie życia innego człowieka. A że tym innym człowiekiem była zona oskarżonego — sprawa była bardzo trudna do rozgryzienia. Kto wie naprawdę, co dzieje się w czterech ścianach rodzinnego mieszkania. Jeżeli opinie są całkiem przeciwstawne, jeżeli jedni mówią o sielance, a drudzy o piekle, to ktoś musi kłamać! Kto? O to właśnie chodzi. Dlatego sędzia Lepiński ze współczuciem patrzył na młodego prokuratora. Był to chłopak bystry, zapalony do swojej pracy i ambitny. W starciu z mecenasem Wisłockim może jednak stracić głowę, zimną krew i zamiast dążyć do ustalenia prawdy, zacznie traktować sprawę jako osobistą rozgrywkę z adwokatem. A sędzia Lepiński już niejednokrotnie widział takich prokuratorów i zawsze było mu ich żal.