1
Florian sypiał zawsze nago; o każdej porze roku, w każdym dowolnym
mieście i w każdym łóżku.
Tego ranka obudził się wcześnie, nękany przez swego Gulliwera, który
prężył się w radosnej postawie na baczność, jak zwykle u kresu nocy.
Jego łeb chutliwego zwierzęcia, wrażliwy i rozpalony, z upodobaniem
ocierał się o lniane prześcieradło, które pieściło i drapało zarazem. To
było rozkoszne doznanie.
Z na wpół otwartymi oczyma, z uczuciem dojmującego pragnienia,
Florian nurzał się rozkosznie w słodyczy przejścia od snu do jawy.
Obudziły się myśli. Jedna po drugiej jęły przybierać kształty, lecz zaraz
też odfrunęły na podobieństwo motyli. Gdzie się teraz znajdował? Do
kogo należało to łóżko? Z kim spędził noc? Wyciągnął prawe, a potem
lewe ramię. U jego boku nie było nikogo.
Mgły nocy rozproszyły się; świat odzyskał swe zwyczajne kontury.
Wynurzył się z sennych majaków. Florian rozpoznał okno, sufit z jego
łagodnym deseniem — zarysem Chińskiego Muru sfotografowanego z
lotu ptaka, pokój i znajdujące się w nim na swych właściwych miejscach
przedmioty. Był u siebie.
Wysunąwszy nos spod prześcieradła i wietrząc ostrożnie niczym
wychodzące ze swej nory zwierzę, smakował rozmaite mieszające się ze
sobą wońie. Wszak przy degus-
2
tacji wina należy wpierw wziąć do ust niewielką ilość płynu, aby potem
dać posłuch swemu zmysłowi smaku: W podobny sposób Florian
pozwalał małemu haustowi powietrza wejść w głąb swych nozdrzy, by
później pozbyć się go, z subtelnością nabytą w ciągu wielu lat praktyki
węchowej.
Wonią, która przezwyciężyła na razie wszystkie inne — jak wielki bęben
orkiestry — był zapach kawy; musiała to chyba być mieszanina gatunków
Robusta i Arabica, o tak, w samej rzeczy: Arabica — 60%, ziarno
średniej jakości, import z Ame..., nie, z Afryki, przemiał metodą
przemysłową. I teraz na ten właśnie proszek, paczkowany w komorze
próżniowej, czyjaś nieopatrzna ręka chlusnęła strugą wrzątku. „Przecież
w ten sposób nie parzy się kawy, to pewnie ten garkotłuk z drugiego
piętra, ona w ogóle nie ma chyba nosa, ciekawe, czy też byłaby w stanie
doznać jakiejkolwiek rozkoszy cielesnej?
Robustoarabikoidalne wonie wspięły się po trzech kondygnacjach
schodów i przemknęły przez cztery pary drzwi, by wreszcie osiągnąć
poziom pięćdziesięciu milionów neuronów węchowych, pokrytych
wilgotnym aksamitem błony śluzowej nosa. Nagle część tych będących w
stanie pogotowia tworów (były one wyspecjalizowanymi detektorami
alkaloidów) przekazała swe sygnały mózgowi, stosując
nieprawdopodobną sieć przekaźników nerwowych, zwielokrotniwszy je
uprzednio milion razy. „Kawa! Kawa! Arabica! Robusta! Wybrzeże
Kości Słoniowej, papierowy filtr, woda pitna, chlorowana 0,2%...
Ale Florian kpił sobie z Mokarex Arabusta. Pozostawiwszy na uboczu
wszelkie robustoarabikoafrykańskie molekuły, by co najwyżej łomotały
w tam-tamy gdzieś w szarym kącie jego kanałów nosowych, całą swą
uwagę skoncentrował na zapachu nieskończenie lżejszym — wdzię-
cznym flecie piccolo, którego, rezonanse umiał instynktownie wyławiać.
Z nozdrzami drgającymi z precyzją najbardziej wyrafinowanych
urządzeń pomiarowych, z na wpół
3
otwartymi oczyma, studiował woń pogody. Ocenił w przybliżeniu jakość
powietrza. Uznał, że pogoda jest piękna — ciśnienie atmosferyczne około
1025 milibarów — i odpowiednio sucha: wilgotność od 60 do 70%.
Zapowiadał się piękny wiosenny dzień. Florian rozwarł do reszty
powieki. Poprzez drewniane żaluzje sączyło się słońce.
Tymczasem Gulliwer miotał się niecierpliwie prąc usilnie do przodu,
niezadowolony z owego iście klasztornego przebudzenia.
- Spokojnie, stary — mruknął Florian, muskając końcami palców okrągłą
i ciepłą główkę, czyniąc to całkiem przelotnie, nie przywiązując do tego
gestu większej wagi Tylko spokojnie! Dzień się ledwie zaczyna. Będziesz
miał dzisiaj co trzeba, i to raczej dwa razy niż raz, raczej trzy niźli dwa.
Czekają wszakże na nas same piękne kobiety, a kobiety są wszędzie!
Każdego ranka zachwycał go ów fakt, że z dwojga osób tworzących parę,
jedna musi być rodzaju żeńskiego. Cóż za wspaniała perspektywa dla
ludzi trawionych przez wilczy wprost apetyt. Te setki, te tysiące krągłych
tyłeczków, pragnących jedynie tego, aby ktoś je popieścił, te miriądy
ślicznych nóg, które oczekiwałyUylko jednego: aby radośnie wierzgać
wśród pełnych uciechy harców rozkiełz-nanych Gulliwerów.
„Kogo też dzisiaj uwiodę?" zastanawiał się Florian Nazulis, lat
trzydzieści trzy, urodzony w Paryżu, z ojca klarnecisty i zaślubionej mu
matki, zamieszkały przy ulicy Ojców Świętych 69, Paryż 6, wzrost 1,74,
waga 72 kg, grupa krwi A Rh +, włosy — jasny kasztan, oczy — niebie-
skie, nos — dość wydatny, sytuacja rodzinna — dwukrotnie
rozwiedziony, dwanaście razy odseparowany, dwadzieścia razy poważnie
zaręczony; zawód — degustator win i dziennikarz prowadzący rubrykę
WINA w „Les Mots et
9
Gigots"; numer polisy ubezpieczeniowej: 1.51. 03. 75. 129. 00. 14.2; znak
zodiaku — Rak wkraczający w znak Lwa; znaki szczególne: choruje na
kobiety, nigdy nie zaspokojony, nigdy się tym nie męczy, sprawia
wrażenie, jak gdyby rozwijała się w nim jakaś niepokojąca nerwica;
nazywa swój seks „Gulliwerem", przemawia doń i sądzi, że ten słyszy
jego odpowiedzi. A zatem ewolucja w kierunku nader niebezpiecznym.
Ponadto nie leczy się.
*
„Kogo też dziś uwiodę?" zapytywał Nazulis sam siebie, wyciągając
ramiona tęsknym gestem oszczepnika i ziewając przy tym przeciągle, aby
następnie wydać iście indiański okrzyk.
Teraz był już całkiem rozbudzony. Jakież to dziś, we wtorek 24 kwietnia
1984 roku, pod czterdziestym ósmym stopniem szerokości geograficznej
północnej, zbratanym z drugim stopniem długość wschodniej, mogą go
oczekiwać przyjemności? I jakie wina? Jakie rozkosze stołu? Jakie
rodzaje muzyki? No i — przede wszystkim — jakie kobiety?
Wychynąwszy z cienia, przestrzenią pokoju sypialnego zawładnęło
całkowicie, nagie ciało kobiece barwy jasnego karmelu. Nazulis
rozpoznał je i aż przymrużył oczy ze zdumienia.
-— Och, Lea! — zawołał.
Warkocz gładkich włosów, opadający aż ku parze drobnych opalonych
pośladków, subtelna linia bioder, połyskujące w mroku czarne oczy,
krągłość ramion, arogancko sterczące młode piersi... Tak, to była ona:
Lea, Eurazjatka, zawsze chybka w języku i zawsze spragniona wszelkich
miłosno-lingwistycznych gier. Na jej wilgotnych wargach pełzał dziwny
uśmieszek. Zbliżyła się, rozwarła jeszcze bardziej usta. Jej mały różowy
język miotał się niczym wąż...
Gulliwer drgnął przeniknięty elektrostatycznym bodźcem, nasycony
porannym żarem.
10
Lecz nagle, odpychając w cień poprzednią wizję, ukazał się inny widok,
kształt masywny i krzepki, jawiący się tuż przed oczyma osłupiałego
Floriana: wspaniały tyłek młodej Niemki, prawdziwy zad nie fałszowanej
blondynki, prosięcoróżowe rzyciszcze owiane mgiełką słomkowej barwy
włosków. Jak ona miała na imię? Greta, Hilda czy Marta? Florian omiótł
pamięcią wszystkie swe myśliwskie przygody, niemniej imion nigdy nie
był sobie w stanie
6
przypomnieć. Piękne, rozległe pośladziszcza, zda się wręcz atletyczne^
ożywione ogniem -teutońskich tradycji, żarem walkirii (etymologicznie:
„tych, które wybierają na polu bitwy"), szlachetne i promienne zarazem,
pośrodku których jawiła się niewielka złocista kępka.
Marta (Hilda, Greta, czy Brygida?), wyciągnięta teraz na brzuchu, miała
ów typ pośladków, pomiędzy .które lubił się wdzierać mocnymi
pchnięciami bioder. Dość, by partnerka rozwarła x nieco nogi i uniosła
zadek, a on, torując sobie przejście poprzez blond chaszcze, zagłębiał się
w nich mocnymi zrywami rozszalałego oręża. Tak było też i teraz.
•„Jeszcze, jeszcze, jeszcze!" jęczała Hilda (Marta, Greta?) wstrząsana
gardłowymi szlochami, wyrzucając z siebie Ach! noch! lub ich!
przerywane przez liczne Nein!, które były zarazem Ja!, i Ja! Ja! Ja!,
stanowiące trzy najwyższe stopnie wielkich schodów, sięgających aż
orgiastycznego podestu, kędy ona szamotała się jęcząc, kąsając materac,
zgrzytając zębami i śliniąc prześcieradło.
Pogrążony w jej czeluściach, opadłszy na kolana, z trudem odzyskiwał
oddech dysząc jak maratończyk... Lecz napełniwszy płuca słał znowu do
natarcia rozszalałego Gulliwera, obejmował rękoma prężną obłość bioder
swej Niemki i dawał się unosić całej nawale dźwięków trąbek, rogów, tub
czy Wagnerowskich trombonów, owej nie kończącej się kawalkadzie,
galopowi germańskich hord, pędzących teraz aż gdzieś za horyzont,
decrescendo, w stronę żółtej i czarnej chmury walkirii, aby zagubić się
wreszcie w zniewolonej pamięci.
A potem wszystko stało się znów ciche i spokojne. Kropla wody toczyła
się po liściu i spadła na kamień; później — na drugi. W jasności poranka
ukazało się nagle - promienne spojrzenie Béatrice, mieszanina odcieni
oglądanych pod światło szmaragdów i butelkowych denek, wilgotna
zielona studnia, w głębi której pełgał mały wścibski płomyk. Zaś Béatrice
— namiętna, rudowłosa, o mlecznej skórze usianej refleksami słońca —
zniknęła odchodząc
12
kędyś w krainę swych marzeń (prawdę mówiąc — puściwszy
najsampierw kantem Floriana Nazulisa dla jakiegoś Włocha, bogatego
eksportera makaronu, w którym się zakochała). I oto teraz pojawiło się na
scenie bezbłędne w każdym calu ciało woniejącej piżmem Murzynki,
gorące, czarne i muskularne, zda się wyborne ciasto, dopieczone tak jak
należy przez czterdzieści tysięcy pokoleń promieni słonecznych,
padających prostopadle z góry. Murzynka owa pachniała też z lekka
pieprzem, a pachy jej skrywało gęste runo, gdzie Florian tak bardzo lubił
pogrążać nos, błądząc po pełnej woni bruździe, ażeby rychło zstąpić aż do
kędzierzawego gniazda, rozewrzeć je końcem języka wypłoszyć zeń
szkarłatne ptaszki...
Z oczyma pełnymi obrazów, Florian wstał z łóżka I postawił stopę na
skraju rozległego pola możliwości, jakie rozpościerało się przed nim,
podobnie jak co ranka. Ach, jak wspaniale było żyć! I jakże przemożne
miotało nim pożądanie!
Wydał radosny pomruk i jednym ruchem pchnął z nagła okiennice, które
wyrżnęły o mur, wprawiając cały budynek w drżenie.
*
Z oczyma oślepionymi przez słońce i z wciąż jeszcze napiętym
Gulliwerem, Florian dał przyjazny znak jakiemuś kształtowi ludzkiemu,
który — zaskoczony łomotem okiennic — wypełnił ramy okna
naprzeciwko. Owemu kształtowi, niememu i nieruchomemu, którego
kontury jął powoli rozróżniać, przysłaniając zarazem oczy dłonią niczym
kapitan statku śledzący horyzont.
Była to kobieta.
Z wrażenia aż rozwarła szeroko usta, bezgranicznie zdumiona widokiem
tego nagiego, muskularnego mężczyzny, który — jakoby dzikus —
prężył przed nią swój dziczy kieł.
8
Słońce, padające z ukosa na ową napiętą kuszę, rzucało na żółtą podłogę
pokoju przeogromny cień, zda się lancę lub oszczep, dostarczając
zdumionej kobiecie iście szatańskiego widoku, który na dobre przykuł
teraz jej wzrok.
— Dzień dobry, pani sąsiadko! —- zawołał Nazulis. Nie odpowiedziała.
Tak, była doprawdy czarująca, z tymi wielkimi oczyma i ze śliczną
twarzyczką okoloną ciemnymi puklami, które opadały na kołnierzyk jej
szlafroka z niebieskiej pikowanej tkaniny.
— Dzień dobry — powtórzył raz jeszcze Florian — mojej drogiej
sąsiadce, której imię jak dotąd nie jest mi znane.
— Dzień dobry panu — odpowiedziała mu wreszcie cienkim, wyraźnym
głosikiem.
Odwróciła się doń plecami. Wykonała ów ruch w ten sposób, jak gdyby
chciała się wycofać, zaczerwieniona i zmieszana.
— Niech pani zaczeka! — wykrzyknął Nazulis. — Niech pani nie
odchodzi! Pani jest moją poranrią dobrą wróżką! Rozkosznym obliczem
jutrzenki... Urokiem... jak by tu rzec... No, tego... Krótko mówiąc, pani mi
się podoba!
Patrzyła nań wahając się jeszcze.
— Proszę przyjść tu do mnie na kawę — zaproponował, wciągając
zarazem szlafrok. (Gulliwer skrył się teraz za teatralną kurtyną). — Ach,
jakiż przepiękny dzień! Och! Wiosna! — wołał czyniąc ostentacyjny gest
ku błękitnemu niebu.
Kobieta wykonała ruch, jak gdyby chciała zamknąć okno.
— Proszę poczekać! Proszę poczekać! Kawa, herbata, czekolada,
alkohole, haszysz, słodycze... Wszystko, czego pani zapragnie! Tylko
proszę tu przyjść!
Nie mogąc się zdecydować, przygryzła mocno wargi.
14
Florian westchnął głęboko, pokiwał z wolna głową i, pokonany do reszty,
spojrzał jej prosto w oczy, raz jeszcze powtarzając swe zaklęcie:
— Proszę przyjść...
Rozległ się krótki dzwonek. Kiedy otworzył drzwi, wykonała półobrót,
jak gdyby zawstydzona swą odwagą.
— Proszę — powiedział Florian ująwszy ją grzecznie za ramię — po cóż
te dziecięce kaprysy? Nie ma w tym nic zdrożnego, gdy przyjdzie się na
śniadanie do sąsiada. Oto mój wigwam. Niech się więc pani czuje jak u
siebie w domu. Proszę spocząć... Nie, nie na krześle. O,-.tutaj będzie
lepiej. Herbaty czy raczej kawy?
— Poproszę o herbatę. Dziękuję.
Podczas gdy on krzątał się po kuchni, ona rozglądała się dokoła. Książki
aż po sam sufit, rośliny, obrazy o treści erotycznej, a nadto instrumenty
muzyczne: saksofon, argentyński bandoneón i flute traversiere... Na
ścianie — rzeźbiona w drewnie japońska głowa konia. Na ziemi — par-
tytury Schuberta, rozłożone książki, jakaś porzucona skarpetka... "W
jednym kącie wykrzywiała w grymasie pyszczek upleciona ze słomy
małpka. W drugim — stała waza z epoki Ludwika Filipa, utrzymana w
kolorze — jak zauważyła nieco później — oczu Nazulisa. Na stole —
butelka Cháteau Haut-Brion 1973, opróżniona w czterech piątych.
— Czym się pan właściwie zajmuje? — spytała. Odpowiedział jej z
kuchni, lecz jego głos nie zabrzmiał
zbyt wyraźnie.
— Co pan mówi? — zapytała ponownie.
— Jestem kiperem, degustatorem wiń -— oznajmił wchodząc z tacą
zastawioną filiżankami parującej herbaty, drobnymi ciasteczkami i
rozmaitymi słodyczami, którą postawił na niskim stoliku. A pani?
— Zajmuję się literaturą klasyczną, łaciną i greką.
10
— Chce pani uczyć potem w szkole?
— Chyba tak. Skrzywił się nieco.
— Nauczanie! Ech, co za nudy!
Przysiadł obok niej na małym tapczaniku. Miała prześliczną, nie skażoną
żadnym makijażem twarz, ożywioną spojrzeniem pięknych błękitnych
oczu i okoloną ciemnymi lokami. Twarz żywą i otwartą. W kącikach jej
pełnych jędrnych ust błąkał się przekorny uśmiech. Spodobała się mu.
Wdychał jej aromat. Pachniała ładnie; Gulliwer podźwignął się żwawo.
Lubił takie kobiety. Naturalne, bez szminek, bez sztucznych upiększeń.
Pochylił się nad jej szyją i oddychał wciągając niewielkie, szybkie hausty
powietrza. Zrobiła gest, jakby sję chciała odsunąć, nie będąc przy-
zwyczajona, iżby ją ktoś w ten sposób obwąchiwał.
— O co właściwie chodzi? — zapytała. — Czy aż tak brzydko pachnę?
— Ależ skąd! Bardzo ładnie — mruknął Florian pochylając się jeszcze
niżej.
Wędrował nosem wzdłuż jej ramienia, wspiął się na wysokość szyi, a
wreszcie obwąchał włosy, ledwie muskając je wargami. Pachniała suchą
słomą, wiatrem i pełnią zdrowia. Roztaczała naturalną woń dobrze
utrzymanej skóry. Musiała mieć mniej więcej dwadzieścia jeden lub
dwadzieścia dwa lata. Organ węchu donosił mu, że osiągała orgazm bez
większych problemów, bardzo łatwo i niemal natychmiast. Jej nastroje z
całą pewnością nie ulegały gwałtownym.wahaniom. Była zdrową
dziewczyną.
— Czy goli się pani pod pachami? — zapytał znienacka.
— Dlaczego zadaje mi pan takie dziwne pytanie? — odrzekła czym
prędzej, czując się trochę nieswojo.
— Ponieważ są dwa rodzaje kobiet — wyjaśnił Florian. — Te, które golą
się pod pachami, i cała reszta.
Stłumiła uśmieszek pocierając sobie czubek nosa.
16
— Wśród tych ostatnich — ciągnął niewzruszenie — można wyróżnić
dwie dalsze kategorie...
Słuchała go wsparłszy podbródek na dłoni, nie wiedząc, czy żartuje, czy
też nie. Ale Nazulis był całkiem poważny.
— Są takie, które idą w ślad za popędem i jest im obojętne, czy mają tam
owłosienie, czy nie. I są również te inne. To właśnie one szczególnie mnie
interesują. W ich przypadku owłosienie pod pachami stanowi część
najbardziej wyrafinowanej kokieterii cielesnej. Dbają więc o nie bardzo,
przystrzygają je nieco, ale nie zanadto, tak aby utworzyć jedwabistą
wysepkę, kędy nos uwielbia spoczywać w trakcie miłosnych zespoleń.
Wypił łyk herbaty, delikatnie odstawił filiżankę i ciągnął dalej:
— Pamięta pani? Kilka lat temu wszystkie kobiety depilowały brwi,
pozostawiając nad oczyma zaledwie cieniutką linię (te księżycowe twarze
były cokolwiek żałosne). Lecz dzisiaj widać ogromny postęp, gdy idzie o
nową wrażliwość. Moda też miewa przebłyski inteligencji.
Podczas gdy mówił, ona wpatrywała się w jego ręce, które trzepotały
niczym ptaki.
— Owłosione pachy — skonkludował wreszcie :— to jeszcze jedno
dodatkowe źródło wrażliwości.
— Nie, nie wygalam włosów pod pachami — szepnęła ona, uśmiechając
się.
Więc Florian, wzruszony i wdzięczny, ucałował ją w policzek, delikatny
niczym okryta puszkiem powierzchnia brzoskwini, a później znów
napełnił filiżankę naparem z fruits de la passion, którą to mieszankę
kupował w Londynie. Zadawał sobie pytanie, jakiego też koloru mogły
być włoski pod jej pachami i jaki rysunek tworzyły? Małą krągłą
wysepkę, czy też las o wydłużonych konturach, opadający w dół.
ramienia? Czy były długie, czy krótkie? Gładkie czy jedwabiste?
12
- Jak pani ma na imie ? – zapytal.
— Clémence— odpowiedziała.
— Florian Nazulis — przedstawił się skwapliwie, całując ją w ucho.
— Jest pan wyjątkowo czuły — stwierdziła? Wyjął jej delikatnie
filiżankę z rąk i począł pieścić
długie, smukłe, wolne od pierścionków palce. Wędrując wraz ze swą
pieszczotą wzdłuż ręki (której delikatny brzoskwiniowy puszek potrafił
docenić), osiągnął krągłóśc barku. Jego dłoń usiłowała się nacieszyć
ciepłą gładzią, ale szlafrok utrudniał te pieszczoty. Próbował go więc
rozpiąć.
— Nie! Nie! — zaprotestowała,
— Tak! Tak! — warknął głucho Gulliwer. Przewrócił ją na wznak.
Wywiązała się niewielka
utarczka. Gulliwer szamotał się radośnie. Clémence się śmiała. Florian
pożądał jej. Na wpół rozchylony szlafrok pozwalał dojrzeć krągłe jędrne
piersi, prężące swe różowe koniuszki. Próbował porozpinać wszystkie
guziki szlafroka, ale Clémence broniła się zawzięcie. Ująwszy mocno za
przeguby rąk, zdołał ją jakoś ułożyć na tapczanie. I wtedy przytłoczył ją
całym ciężarem, z nogami na jej nogach, brzuchem na jej brzuchu i z
Gulliwerem tuż przy jej łasiczce. „Naprzód! Naprzód!" pokrzykiwał
Gulliwer, prąc na łeb na szyję ku owej pieszczoszce, której niepokojącą
jedwabistą ruń wyczuwał już przez materiał.
— Jest pan doprawdy... bardzo gorący — szepnęła Clémence, tracąc
oddech.
Pochylając się nad nią, Florian był nazbyt owładnięty pożądaniem, by
móc się do niej uśmiechnąć lub w ogóle cokolwiek powiedzieć. Przysunął
bliżej usta, a ona czym prędzej podała mu swoje. Przez dobrą chwilę
dialog prowadziły jedynie dwa języki.
Clémence, przymknąwszy oczy, uroniła leciutki jęk rozkoszy, zda się
okruch jakiejś śpiewnej psalmodii. Gulliwer nie przestawał napierać na
wzgórek Wenery. Biodra Floriana wykonywały teraz głęboki powolny
ruch tam:
18
i z powrotem, za sprawą którego posuwał się on teraz wzdłuż
rozkosznego ciała, zmuszając je stopniowo do poddania się, do
rozwarcia.
Gulliwer, niczym lemiesz, jął żłobić bruzdę Clémence.
— Rozbierzmy się — wyszeptał Florian.
— Niech pan poczeka odrzekła.
— Nie mogę dłużej — nalegał.
— Czekaj, czekaj...
i falowanie dwóch ciał trwało nadal. Zespolone ze sobą, acz rozdzielone
przegrodą tkaniny, ocierały się o siebie namiętnie. Śpiewny pomruk
kobiety przeobraził się w chrapliwe tchnienie wydobywające się z głębi'
gardła.
— Ooorrrhhh...
— Dalej, dalej — powtarzał Florian.
— Och, och! Och, och! — zawodziła Clémence, zdumiona, opętana
rozkoszą nadciągającą niczym gwałtowny przypływ morza.
Jej ciało jak gdyby zesztywniało, a ona sama objęła spazmatycznie
Floriana. Z odrzuconą w tył głową, z niewi-dzącymi oczyma, pogrążyła
się teraz w bezbrzeżnej rozkoszy.
I nawet się nie rozbierała! Rozluźniona i szczęśliwa,, odetchnęła w końcu
głęboko. Florian był przerażony.
— A ja?! — zawołał.
— Innym razem — odrzekła. — Teraz muszę już iść. Wstała, musnęła go
wargami w policzek, otworzyła
pośpiesznie drzwi i zniknęła.
Przez dłuższą chwilę siedział ze zwieszoną głową na brzegu tapczanu,
samotny i zamyślony. Niczego nie rozumiał. Podszedł do okna. Ale
piękna sąsiadka zamknęła teraz swoje i zaciągnęła zasłony.
Nastawił płytę, udał się do łazienki i przygotował sobie bardzo gorący
tusz. Pod piekącym strumieniem wody jego skóra okryła się szkarłatem.
Tymczasem Alfred Brendel odtwarzał z niezwykłą precyzją Impromptu
Schuberta. Florian odkręcił teraz niebieski kurek i oto bluznął nań
strumień lodowatej wody. Jego skóra nabrała rychło nie
14
bieskosinego odcienia, toteż, usiłując złapać oddech, przerwał czym
prędzej ową kurację wstrząsową. Atoli kiedy Brendel rozpoczął pierwszy
fragment Opus 142, znów odkręcił czerwony kurek. Dusił się niemal w
parze, a tymczasem palce pianisty, liryczne i poufałe, wskrzeszały
rozpacz autora Młodej Dziewczyny i Śmierci. Preludium dobiegało końca.
Florian zakręcił na chwilę wodę, by potem znów nagle odkręcić kurek
oznaczony kolorem niebieskim, nie przestając zarazem słuchać
łagodnych skarg Schuberta, żalącego się teraz na obcość i
nieprzystępność świata.
Z rozpłomienioną skórą wyszedł spod prysznica i założył płaszcz
kąpielowy. Upokorzony i pomarszczony Gulliwer przeistoczył się teraz w
śmiesznego karła, którego jedynym zadaniem zdawała się być smętna,
pożółkła czynność oddawania moczu.
Całkowicie odświeżony owym szkockim tuszem, ujął słuchawkę i
wykręcił stosowny numer, fałszywie pogwizdując Impromptu na Fa
minor.
Gdzieś tam w Paryżu, na końcu magicznego drutu, odezwał się głos
kobiecy. — Halo? — rozległo się śpiewnie.
— To ja — odrzekł Florian. — Czy twój mąż już wyszedł?
— Ach, dzień dobry. Co słychać? — głos zabrzmiał teraz dziwnie
nosowo.
Florian pojął od razu.
— Zadzwoń do mnie — powiedział i odłożył słuchawkę.
W jakiś czas potem dał się słyszeć dzwonek telefonu, uruchomiony skądś
ż drugiego końca Paryża przez delikatny paluszek obracający tarczę.
— Mój skarbeczku! Nie sposób go było odprawić. Chciał jeszcze raz
dobrać się do mnie. A poza tym zgubił akta, gdzieś tutaj w mieszkaniu. I
guzdrał się j?k wiem co...
20
— Wiec jak? Zobaczymy się? — spytał Florian.
— Och, tak!
— Teraz? Zaraz?
— Wspaniale!
— A wiec pędzę!
— Cudownie!
*
Ledwie Florian przekroczył próg, stanął nagle jak sparaliżowany.
Przestępował z jednej nogi na drugą u drzwi własnego domu, pełen
lubieżnych wahań, niezdolny podjąć decyzji i dać nura w miasto. I trwał
tak przez dłuższą chwilę.
. Przejechał autobus, a warkot rzężącego na pierwszym biegu silnika
odbił się głośnym echem o szare ściany domów. Na trzecim piętrze,
naprzeciwko, tarcza jakiejś jazgotliwej szlifierki gładziła kamień
wzbijając przy tym obłok białego pyłu, który opadał cokolwiek dalej,
zdobiąc głowy przechodniów mącznymi aureolami. Gdzieś jeszcze dalej
słychać było wrzawę manifestacji, trzy okrzyki krótkie — dwa długie,
tworzące zapewne jakiś slogan, którego Florian nie był w stanie pojąć.
Chodziło zapewne o czyjąś dymisję; pochód wywrzaskiwał bez końca to
samo hasło, a tymczasem zawisły w górze helikopter zda się otulał to
wszystko jazgotem pracy silnika. Na sąsiednich uliczkach stały
unieruchomione przez pochód demonstrantów samochody; stały i
urządzały ostrzegawczy koncert.
Osaczony przez falę zgiełku, przez ruch i ową chmurę rozmaitych woni,
uderzających go prosto w twarz, Florian nie mógł się jakoś zdecydować.
Tuż obok niego przeszła jakaś kobieta, ot, zda się powiew przelotnego
wietrzyka, niemalże ocierając się o niego, ciągnąc w ślad za sobą smugę
wonnych perfum. Ruszył za nią urzeczony wonią Yang-Yang
Miguchiego, przywodzącą mu na myśl pewne płomienne wspomnienia.
Ścigana przezeń dama szła, szybka i zwiewna, na tak wysokich obcasach,
że jej marsz
16
zdawał się być jednym wielkim pasmem wysiłków na rzecz utrzymania
równowagi. Miała zgrabne nogi: smukłe w kostkach, o strzelistych, acz
muskularnych łydkach. Nie mógł dojrzeć jej twarzy. Czarne gładko
zaczesane włosy falowały w rytm kroków. Węsząc niczym wyżeł, Florian
pozwolił się wieść owej mieszaninie chypre'u, pieprzu i gałki
muszkatołowej, z którą ongiś był tak bardzo zżyty, gdy jeszcze
utrzymywał kontakty z Emilią, piękną mieszkanką Turynu. Niemniej
obecnie były to już tylko przebrzmiałe dzieje. Po cóż więc się roztkliwiać
nad tymi żałosnymi małymi- magdalenkami, których zapach — niby woń
przeszłości — drażnił mu teraz nozdrza powiewem minionych lat?
Obrócił się na pięcie i wskutek tego ruchu potrącił ramieniem jakąś inną
damę. (Mieszkał w luksusowej dzielnicy — stroje, futra, buty i tak dalej
— gdzie liczba pięknych kobiet przypadających na metr kwadratowy bila
wszelkie normy właściwe dla stolicy). Uśmiechnęła się doń promiennie,
tak jakby obdarował ją subtelną pieszczotą. Miała piękne niebieskoszare
spojrzenie i wargi pociągnięte jasnoczerwoną kredką, która barwiła
cokolwiek górną część zębów, Lecz oto nagle Florian -instynktownie
zasłonił twarz, rażony odblaskiem świetlnym wywołanym przez
sprzątacza, który właśnie kreślił pełne rozmachu linie, czyszcząc potężne
płaszczyzny szyb witryn Ronii Siąuiel, krawcowej, która zbiła fortunę
przeistaczając kobiety z całej Szóstej Dzielnicy w zwykłe wełniste zebry.
Pragnąc pozbierać myśli, Florian schronił się do bramy jakiegoś gmachu.
„Spokojnie, tylko spokojnie..." powiedział sam do siebie. „Teraz
jesteśmy już odprężeni, toteż zbierzmy się w garść i ruszmy w dalszą
drogę". Dał nura w tłum zmierzając w stronę metra. Szedł ze spuszczoną
głową i z rękoma w kieszeniach. W momencie przecinania ulicy Rennes
uderzył go nagle w nozdrza powiew „Dioris-simo". Zwrócił się zatem w
stronę źródła woni, lecz ono już gdzieś zniknęło, uniesione przez jakąś
blond głowę.
22
Więc zacisnąwszy zęby zmusił się do niezbaczanja ze swej linii lotu:
pasów na jezdni, schodów metra,, rozległego tunelu... Niby przelotny
wiatr przemknęły tuż obok „Apple Blossom", „Shocking You" oraz
koszula mężczyzny, który ani chybi musiał się borykać z jakimiś
kłopotami. Potrąciła go grupka rozwrzeszczanych uczniaków. Skłonił
głowę nad jednym z nich i oto pokrzepił go łagodny zapach
uszczęśliwionego dziecka. Opiekun grupy zmierzył go ponurym
spojrzeniem, ale ponieważ chłopcy rozproszyli się właśnie, ruszył w ślad
za nimi, aby znów spędzić ich w jedno stadko.
Florian sforsował obrotowe drzwi metra, co było jednym z jego
ulubionych ćwiczeń gimnastycznych. Zawadził nogą o pustą puszkę od
piwa, która brzęcząc potoczyła się korytarzem. Podniósł ją i starannie
wrzucił do kosza na śmieci. Nieco dalej stał jakiś, rosły facet i grał na
skrzypcach. U swoich stóp umieścił spodeczek, na którym znajdowało się
kilka monet. Zagrał ostatnie takty jakiegoś utworu rodem z XVIII wieku,
opróżnił talerzyk, wrzucił jego zawartość do kieszeni i znowu ustawił go
na ziemi, pozostawiwszy dwie monety jędnofrankowe. A potem
powolnym ruchem przyłożył skrzypce do podbródka i przez dobrą chwilę
namyślał się jakby, mając wzrok utkwiony w głębinach swego wnętrza.
Obok niego przemykali ludzie, wypełniając cały tunel rozgwarem
spieszącego się tłumu..
Nie mogąc się zdecydować, Florian stał wciąż przed skrzypkiem.
Trzymał ręce w kieszeniach i słuchał jego gry. A tamten nagle mrugnął
doń porozumiewawczo i czym prędzej zaatakował swym smyczkiem
Partitę na jedne skrzypce Bacha. ,
Tłum wypełniający loch metra przerzedził się nieco. Tunel był teraz cichy
i niemal opustoszały. A solista grał tak, jak gdyby występował w sali
Gaveau lub w Pleyel. Ten facet musiał mieć za sobą co najmniej dziesięć
lat praktyki i osiągnął technikę godną Pierwszej Nagrody
Konserwatorium, Ani jednego błędu, ani jednego fałszy-
18
wego tonu czy potknięcia. Partita rozwijała się w jakichś przedziwnie
dynamicznych artykulacjach oraz w iście geometrycznych liniach:
paralele, dewiacje w stylu fugi, nuty przeciwko nutom... Przechodnie
stanęli kręgiem wokół wirtuoza, słuchali go zniewoleni. Ostatnie ścieżki
muzyczne zbiegły się w jednym akordzie, który potoczył się echem
wzdłuż całej stacji metra. Podróżni złożyli swe datki na talerzyku i
odeszli. „Oto kryzys", mruknął pod nosem Florian, kładąc na spodeczku
największy posiadany banknot, złożony wpierw w ósemkę, a potem
zmięty w kulkę. Starał się unikać spojrzenia grajka, toteż uciekł
pospiesznie, zawstydzony jak zawsze, ilekroć tylko przyszło mu dać
jałmużnę.
Mireille otworzyła mu drzwi. Była w negliżu koloru malwy, który
pozwalał dojrzeć dwie raczej niewielkie i — jak na te wszystkie lata
macierzyństwa — wspaniale jeszcze się prezentujące piersi. Florian
uniósł głowę, zaś ona pochyliła się nad nim. Była doprawdy bardzo rosłą
kobietą, mierzyła niemal metr osiemdziesiąt wzrostu. Będąc jasnoskórą
blondynką, cokolwiek tylko naznaczoną piętnem braku umiaru w
spożyciu alkoholu, używaniu życia i łaknieniu słońca, mogła się jeszcze
podobać. Mireille miała zda się prawdziwe zarzewie w tyłku. Gotowa
była do czynu w każdym miejscu i o każdej porze, jak mawiał niekiedy do
siebie z odrobiną goryczy Florian, i prawdopodobnie — z kimkolwiek.
Podczas gdy Mireille wgryzała się w jego usta, Florian wsunął był
wskazujący palec prawej ręki w głąb jej śliskiej ostrygi i penetrował małą
słodką niszę. Mireille popiskiwała cienko na sposób samicy
cercopithecusa. Była to ich ulubiona gra: udawanie małp. Gdy tylko jej
mąż i dzieci pozostawiali im trochę wolnego czasu, spędzali długie
godziny naśladując makaki, orangutany i goryle,
24
drapiąc się pod pachami, strojąc miny i wydając okrzyki godne
mieszkańców dżungli, skacząc sobie nawzajem na plecy albo brzuch lub
też iskając się czule.
— Chodź, moja małpko — powiedziała wreszcie Mireille. — O, tutaj.
Florian ruszył w ślad ża nią korytarzem, machinalnie unosząc palec
wskazujący ku nozdrzom: od tej strony wszystko było w porządku.
Mireille była kobietą niezwykle skrupulatną i przynajmniej raz na dwa
miesiące odwiedzała swego ginekologa (zadawał sobie nawet pytanie,
czy nie kryło się w tym aby coś zdrożnego, jakaś dodatkowa sekretna
przyjemność). Wielkie łoże małżeńskiej sypialni nie było jeszcze zasłane.
Florian zmarszczył brwi.
— Co znowu, skarbie? — zapytała Mireille.
— Ten straszny odór tytoniu... Proszę cię, otwórz okno.
i — Proszę bardzo, moja małpko, dla ciebie wszystko.
— I usuń tę popielniczkę. Dlaczegóż aż tylu ludzi hołduje tej obrzydliwej
manii ssania papierosa? Zupełnie jak noworodki...
— To tylko słaby, jasny tytoń, mój kochany...
— Całe szczęście. W przeciwnym razie byłoby to wręcz obrzydliwe. Czy
dzieci są teraz w szkole? Czy wszystkie zdrowe?.! tak jak zwykle
grzeczne?
— Tak, mój kochany. No, chodź tu do mnie, chodź — powiedziała,
wyciągając się na różowych prześcieradłach.
— Słuchaj... Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to wolałbym, żebyś
położyła narzutę. To trochę krępujące, kochać się w ciepłym jeszcze
łóżku. Czuję niemal obecność twojego męża.
— Jak sobie życzysz, serduszko.
Pościeliwszy łoże, zrzuciła szlafroczek i ułożyła się na nim. ...
— Chodź — powiedziała wyciągając ramię do Floriana. — No chodź tu,
moja małpko!
20
Florian pozwolił się jej przewracać, turlać, drapać po plecach i kąsać w
uszy. Wreszcie Mireille ujęła w dłon uśpionego jeszcze Gulliwera i
polizała go.
— Spójrzcie tylko — wykrzyknęła śpiewnie — na te śliczną jaszczurkę,
myszkę, na tego jakże miłego, ogóraska, na moją prześliczną laleczkę,
mojego węgorzyka i mąponętną kiełbaskę...
Ścisnęła, jego oręż, rozpoczynając zarazem dłonią subtelny ruch tam i z
powrotem. Toteż Gulliwer przebudził się nagle, bezbrzeżnie
zachwycony.
— Ach; spójrzcie na tego kogutka, tego kurka na dachu, jak to unosi
łebek, na tego indorka! Ach! Toż to prawdziwy gangster i gladiator,
pożeracz niewieścich ciał, zachłanny mięsożerca i oślizły paskudnik...
— Mmmmm — mruknął w odpowiedzi Florian, najwyraźniej pobudzony
całym tym traktamentem.
— Ach, nadziej mnie, nawlecz mnie czym prędzej! - zawołała Mireille,
stając na czworakach i zwracając ku niemu swój różowiutki tyłeczek.
— No! Wreszcie! wrzasnął radośnie Gulliwer ruszając na łeb na szyję
przed siebie, wprost w chaszcze blond dżungli.
— O, tak! Właśnie tak! Ach, mocniej, mocniej! — błagała Mireille^
Florian, stojąc teraz przy łóżku, pozwolił się unieść miłosnej
kawalkadzie.
— Tak! Tak! Tak! O tak! Aaaa! Aaach! — zawodziła Mireille,
wyzbywszy się do reszty manier dystyngowanej damy.
— Hmmm? — mruknął Florian.
— Och, tak! Właśnie tak! Dźgaj mocno!... Jeszcze! Głębiej!...
— Uff! Uff! — mozolił się Nazulis.
— Tak! Tak! Nadziej mnie, nawlecz, nanizaj, przeniknij na wskroś,
przedziuraw na wylot! Dalej! Jeszcze!
— Oj, oj! — jęczał Florian.
21
- Och... Zaraz dobiegnę kresu, osiągnę szczyt, głębinę... Zaraz... jeszcze
trochę...
— A więc dalej, nie zwlekaj! — dyszał Florian. Zacisnął teraz szczęki, a
oczy postawił w słup.
—Zaraz... jeszcze trochę... Ach, jak wspaniale... Wspaniale... wspaniale...
To nie był żaden bjuff. Mireille należała bowiem do kobiet wprost
nieobliczalnych, prących zaciekle do przodu, aż do granic zatraty. Dała
więc z siebie wszystko. A teraz, bezsilna i niemal martwa, osunęła się na
łóżko, podobna jakiemuś wielkiemu afrykańskiemu drzewu, które
właśnie padło pod ciosami topora. Kiedy oboje odzyskali znów dech w
piersi, ulecieli czym prędzej w krainę błogiej kontemplacji.
Gulliwer zerkał z ukosa na swego mistrza i samodzierżcę. Gdzieś za
ścianą ozwało się bicie zegara. Ulicą przejechała jakaś ciężarówka,
wprawiając szyby w ciche jękliwe drżenie.
W kilka minut później dosiadł jej ponownie, tym razem na modłę
misjonarską. „Moja małpko, moja rozkoszna małpko", bełkotała Mireille
z rękoma Wspartymi na jego biodrach. Podźwignęła swe dorodne uda,
ażeby mógł ją przeniknąć jeszcze głębiej. Lecz w tym samym momencie
zadzwonił telefon.
— Ach, nie... — jęknęła posępnie Mireille. — Tylko nie teraz!
— Nie podnoś słuchawki — warknął Nazulis, który nie przestawał dźgać
jej swoim rożnem.
— A może to ze szkoły? Zawsze tak się boję, żeby się dzieciom coś nie
przytrafiło...
— Lepiej nie myśl o tym — dyszał Florian. Naprężony Gulliwer
przyoblekał teraz swój łeb w apo-
plektyczne czerwienie. A telefon wciąż dzwonił. Mireille sięgnęła więc
po słuchawkę, w dalszym ciągu połączona ze swym syjamskim bratem za
sprawą ostrego ćwieka, który wcale a wcale nie chciał się z niej wycofać.
27
— Ach, to ty? — zawołała. — To mój mąż — dorzuciła szeptem,
zasłaniając dłonią słuchawkę.
— Powiedz mu, żeby nam nie przeszkadzał — mruknął jej w odpowiedzi
Florian.
I podjął swój zwykły ruch tam i z powrotem.
— Tak... tak... Rozumiem — mówiła Mireille. Kładąc palec wskazujący
na ustach uśmiechnęła się do Floriana. A potem znów przysłoniła
słuchawkę. — On mówi, że mnie kocha i że chciałby móc teraz znaleźć
się ze mną w łóżku — szepnęła wstydliwie.
Nazulis, jak koń ukłuty przez gza, jął tym energiczniej poruszać biodrami.
— Hm... Tak... Tak, mój drogi... Rozumiem... Lecz oto nagle Florian
wyrwał jej słuchawkę z ręki,
mrugając zarazem porozumiewawczo: „Nie bój się, nie zdradzę, że tu
jestem" I nie wydobywając z jej głębin rozszalałego Gulliwera, słuchał
wypowiadanych nosowym tonem zdań męża Mireille, dobrego ojca,
cenionego specjalisty, informatyka z przyszłością, a w dodatku człowieka
zakochanego w swej żonie — wprost męża idealnego -r-który tłumaczył,
jak trudno mu jest wytrzymać tak daleko od ukochanej małej
wiewióreczki.
— Słyszysz mnie? — dopytywał mężowski głos w czeluściach
słuchawki.
— Mhm — odmruknął nosowym tonem Nazulis, podniósłszy jednak głos
mniej więcej o" oktawę.
Teraz z kolei Mireille jęła poruszać się coraz rytmiczniej i, chichocząc
bezgłośnie, wciągnęła swego kochanka W rozkołysane zwarcie.
— ... bo widzisz — ciągnął mąż — pożądam cię bez przerwy i nic na to
nie mogę poradzić... Ledwie tylko pomyślę o twoich nogach, takich
długich i smukłych, a już wychodzę z siebie... Czuję się taki zupełnie
roztrzęsiony... I wiesz, co ci Chcę powiedzieć?... Słyszysz mnie?.,.
— Mhm — mruknął w odpowiedzi Florian.
— Ta moja mała ukochana puszysta polatuszka, ta
23
mała kicia, taka słodka i taka szcźodrobliwa... Och, jakże chciałbym
wrócić teraz do domu... A ty? Powiedz mi, masz ochotę? — Mhmm...
Mhmm — zgodził się łaskawie Florian.
— Ach, jestem zupełnie wytrącony z równowagi... Widzę tę twoją
norniczkę, jakbym tam był, przy tobie... Ach, jakbym widział cię całą...
Nazulis mrugnął znacząco do Mireille, która — dosiadłszy go teraz —
dawała się unosić spienionym nurtom rozkoszy.
— Gdybyś mnie mogła teraz widzieć... Na biurku mam całą stertę akt,
zresztą bardzo ciekawych, bo dotyczących naszej nowej filii. Sama
zresztą wiesz...
— Hmmm— odmruknął mu Florian, zdławiony teraz naporem brzucha
Mireille, który więził go pod sobą, tłamsił, miażdżył, przytłaczał i dusił.
- Rozpłomieniony Gulliwer mozolił się przy żniwie.
— I otóż to! Wyobraź sobie, że nawet o tych szpargałach jestem w stanie
zapomnieć. Bo myślę tylko o tobie! I wówczas wydaje mi się, że jesteś
tuż tuż!... Myślę o twoich ramionach, o twoich włosach... A potem o
twoich ustach, twoim języku i zębach... Och... och... Mireille, moja droga,
moja kochana żonko, kocham cię, kocham cię bez granic!...
— Mhm... mhm... — powtarzał Florian.
— Odpowiedz mi coś wreszcie — dopraszał się głos męża.
Florian co rychlej przekazał słuchawkę kochance.
— Tak, rozumiem, rozumiem — wysapała Mireille, z trudem łapiąc
oddech.
Florian opuścił swą kochaną numer 1 (trwałość związku, wierność i inne
tradycyjne zalety) późnym rankiem. Musiała wszakże przygotować obiad
dla dzieci, a on ze swej strony miał jeszcze randkę z piękną Sandrą, za-
chwycającym stworzeniem o rozkosznym ciele, która — pozując nago —
dostarczała zdjęć dla przeróżnych gazet. Dopiero co ją poznał, ale już
wizja jej dziewczęcych kształtów, które ostatnio zdobiły okładkę „II et
Iles", burzyła mu krew w żyłach.
. Zbiegał więc po dwa stopnie, pokrzepiony na ciele, lekki duchem,
muskając czubkiem1
nosa koniec swego wskazującego palca, który
zachował jeszcze woń Mireille, upojny zapach rozkoszy, jakimi
szafowała.
Wiele osób, które z reguły zwykło uważać się za „porządne", skłaniało się
ku opinii, że Florian jest zwykłym maniakiem seksualnym. Owa nazwa
przyprawiała go jednak o śmiech. „Maniacy seksualni — zwykł mawiać
sam do siebie — to raczej już tamci. Nie wiem też, jakim prawem
mogliby mnie oni osądzać, będąc w istocie rzeczy maniakami ascezy,
bojownikami antyrozkoszy, kondotierami antyseksu! Wszak oni po
prostu nie przestają wrzeszczeć: „Precz z wszelaką rozkoszą"!
W pojęciu Floriana pobudliwość płciowa nie była wcale niczyrii
maniakalnym, stanowiła już raczej nieustan-
25
S. Antoine Florian albo Sztuka rozkoszy zmysłowej
1 Florian sypiał zawsze nago; o każdej porze roku, w każdym dowolnym mieście i w każdym łóżku. Tego ranka obudził się wcześnie, nękany przez swego Gulliwera, który prężył się w radosnej postawie na baczność, jak zwykle u kresu nocy. Jego łeb chutliwego zwierzęcia, wrażliwy i rozpalony, z upodobaniem ocierał się o lniane prześcieradło, które pieściło i drapało zarazem. To było rozkoszne doznanie. Z na wpół otwartymi oczyma, z uczuciem dojmującego pragnienia, Florian nurzał się rozkosznie w słodyczy przejścia od snu do jawy. Obudziły się myśli. Jedna po drugiej jęły przybierać kształty, lecz zaraz też odfrunęły na podobieństwo motyli. Gdzie się teraz znajdował? Do kogo należało to łóżko? Z kim spędził noc? Wyciągnął prawe, a potem lewe ramię. U jego boku nie było nikogo. Mgły nocy rozproszyły się; świat odzyskał swe zwyczajne kontury. Wynurzył się z sennych majaków. Florian rozpoznał okno, sufit z jego łagodnym deseniem — zarysem Chińskiego Muru sfotografowanego z lotu ptaka, pokój i znajdujące się w nim na swych właściwych miejscach przedmioty. Był u siebie. Wysunąwszy nos spod prześcieradła i wietrząc ostrożnie niczym wychodzące ze swej nory zwierzę, smakował rozmaite mieszające się ze sobą wońie. Wszak przy degus- 2
tacji wina należy wpierw wziąć do ust niewielką ilość płynu, aby potem dać posłuch swemu zmysłowi smaku: W podobny sposób Florian pozwalał małemu haustowi powietrza wejść w głąb swych nozdrzy, by później pozbyć się go, z subtelnością nabytą w ciągu wielu lat praktyki węchowej. Wonią, która przezwyciężyła na razie wszystkie inne — jak wielki bęben orkiestry — był zapach kawy; musiała to chyba być mieszanina gatunków Robusta i Arabica, o tak, w samej rzeczy: Arabica — 60%, ziarno średniej jakości, import z Ame..., nie, z Afryki, przemiał metodą przemysłową. I teraz na ten właśnie proszek, paczkowany w komorze próżniowej, czyjaś nieopatrzna ręka chlusnęła strugą wrzątku. „Przecież w ten sposób nie parzy się kawy, to pewnie ten garkotłuk z drugiego piętra, ona w ogóle nie ma chyba nosa, ciekawe, czy też byłaby w stanie doznać jakiejkolwiek rozkoszy cielesnej? Robustoarabikoidalne wonie wspięły się po trzech kondygnacjach schodów i przemknęły przez cztery pary drzwi, by wreszcie osiągnąć poziom pięćdziesięciu milionów neuronów węchowych, pokrytych wilgotnym aksamitem błony śluzowej nosa. Nagle część tych będących w stanie pogotowia tworów (były one wyspecjalizowanymi detektorami alkaloidów) przekazała swe sygnały mózgowi, stosując nieprawdopodobną sieć przekaźników nerwowych, zwielokrotniwszy je uprzednio milion razy. „Kawa! Kawa! Arabica! Robusta! Wybrzeże Kości Słoniowej, papierowy filtr, woda pitna, chlorowana 0,2%... Ale Florian kpił sobie z Mokarex Arabusta. Pozostawiwszy na uboczu wszelkie robustoarabikoafrykańskie molekuły, by co najwyżej łomotały w tam-tamy gdzieś w szarym kącie jego kanałów nosowych, całą swą uwagę skoncentrował na zapachu nieskończenie lżejszym — wdzię- cznym flecie piccolo, którego, rezonanse umiał instynktownie wyławiać. Z nozdrzami drgającymi z precyzją najbardziej wyrafinowanych urządzeń pomiarowych, z na wpół 3
otwartymi oczyma, studiował woń pogody. Ocenił w przybliżeniu jakość powietrza. Uznał, że pogoda jest piękna — ciśnienie atmosferyczne około 1025 milibarów — i odpowiednio sucha: wilgotność od 60 do 70%. Zapowiadał się piękny wiosenny dzień. Florian rozwarł do reszty powieki. Poprzez drewniane żaluzje sączyło się słońce. Tymczasem Gulliwer miotał się niecierpliwie prąc usilnie do przodu, niezadowolony z owego iście klasztornego przebudzenia. - Spokojnie, stary — mruknął Florian, muskając końcami palców okrągłą i ciepłą główkę, czyniąc to całkiem przelotnie, nie przywiązując do tego gestu większej wagi Tylko spokojnie! Dzień się ledwie zaczyna. Będziesz miał dzisiaj co trzeba, i to raczej dwa razy niż raz, raczej trzy niźli dwa. Czekają wszakże na nas same piękne kobiety, a kobiety są wszędzie! Każdego ranka zachwycał go ów fakt, że z dwojga osób tworzących parę, jedna musi być rodzaju żeńskiego. Cóż za wspaniała perspektywa dla ludzi trawionych przez wilczy wprost apetyt. Te setki, te tysiące krągłych tyłeczków, pragnących jedynie tego, aby ktoś je popieścił, te miriądy ślicznych nóg, które oczekiwałyUylko jednego: aby radośnie wierzgać wśród pełnych uciechy harców rozkiełz-nanych Gulliwerów. „Kogo też dzisiaj uwiodę?" zastanawiał się Florian Nazulis, lat trzydzieści trzy, urodzony w Paryżu, z ojca klarnecisty i zaślubionej mu matki, zamieszkały przy ulicy Ojców Świętych 69, Paryż 6, wzrost 1,74, waga 72 kg, grupa krwi A Rh +, włosy — jasny kasztan, oczy — niebie- skie, nos — dość wydatny, sytuacja rodzinna — dwukrotnie rozwiedziony, dwanaście razy odseparowany, dwadzieścia razy poważnie zaręczony; zawód — degustator win i dziennikarz prowadzący rubrykę WINA w „Les Mots et 9
Gigots"; numer polisy ubezpieczeniowej: 1.51. 03. 75. 129. 00. 14.2; znak zodiaku — Rak wkraczający w znak Lwa; znaki szczególne: choruje na kobiety, nigdy nie zaspokojony, nigdy się tym nie męczy, sprawia wrażenie, jak gdyby rozwijała się w nim jakaś niepokojąca nerwica; nazywa swój seks „Gulliwerem", przemawia doń i sądzi, że ten słyszy jego odpowiedzi. A zatem ewolucja w kierunku nader niebezpiecznym. Ponadto nie leczy się. * „Kogo też dziś uwiodę?" zapytywał Nazulis sam siebie, wyciągając ramiona tęsknym gestem oszczepnika i ziewając przy tym przeciągle, aby następnie wydać iście indiański okrzyk. Teraz był już całkiem rozbudzony. Jakież to dziś, we wtorek 24 kwietnia 1984 roku, pod czterdziestym ósmym stopniem szerokości geograficznej północnej, zbratanym z drugim stopniem długość wschodniej, mogą go oczekiwać przyjemności? I jakie wina? Jakie rozkosze stołu? Jakie rodzaje muzyki? No i — przede wszystkim — jakie kobiety? Wychynąwszy z cienia, przestrzenią pokoju sypialnego zawładnęło całkowicie, nagie ciało kobiece barwy jasnego karmelu. Nazulis rozpoznał je i aż przymrużył oczy ze zdumienia. -— Och, Lea! — zawołał. Warkocz gładkich włosów, opadający aż ku parze drobnych opalonych pośladków, subtelna linia bioder, połyskujące w mroku czarne oczy, krągłość ramion, arogancko sterczące młode piersi... Tak, to była ona: Lea, Eurazjatka, zawsze chybka w języku i zawsze spragniona wszelkich miłosno-lingwistycznych gier. Na jej wilgotnych wargach pełzał dziwny uśmieszek. Zbliżyła się, rozwarła jeszcze bardziej usta. Jej mały różowy język miotał się niczym wąż... Gulliwer drgnął przeniknięty elektrostatycznym bodźcem, nasycony porannym żarem. 10
Lecz nagle, odpychając w cień poprzednią wizję, ukazał się inny widok, kształt masywny i krzepki, jawiący się tuż przed oczyma osłupiałego Floriana: wspaniały tyłek młodej Niemki, prawdziwy zad nie fałszowanej blondynki, prosięcoróżowe rzyciszcze owiane mgiełką słomkowej barwy włosków. Jak ona miała na imię? Greta, Hilda czy Marta? Florian omiótł pamięcią wszystkie swe myśliwskie przygody, niemniej imion nigdy nie był sobie w stanie 6
przypomnieć. Piękne, rozległe pośladziszcza, zda się wręcz atletyczne^ ożywione ogniem -teutońskich tradycji, żarem walkirii (etymologicznie: „tych, które wybierają na polu bitwy"), szlachetne i promienne zarazem, pośrodku których jawiła się niewielka złocista kępka. Marta (Hilda, Greta, czy Brygida?), wyciągnięta teraz na brzuchu, miała ów typ pośladków, pomiędzy .które lubił się wdzierać mocnymi pchnięciami bioder. Dość, by partnerka rozwarła x nieco nogi i uniosła zadek, a on, torując sobie przejście poprzez blond chaszcze, zagłębiał się w nich mocnymi zrywami rozszalałego oręża. Tak było też i teraz. •„Jeszcze, jeszcze, jeszcze!" jęczała Hilda (Marta, Greta?) wstrząsana gardłowymi szlochami, wyrzucając z siebie Ach! noch! lub ich! przerywane przez liczne Nein!, które były zarazem Ja!, i Ja! Ja! Ja!, stanowiące trzy najwyższe stopnie wielkich schodów, sięgających aż orgiastycznego podestu, kędy ona szamotała się jęcząc, kąsając materac, zgrzytając zębami i śliniąc prześcieradło. Pogrążony w jej czeluściach, opadłszy na kolana, z trudem odzyskiwał oddech dysząc jak maratończyk... Lecz napełniwszy płuca słał znowu do natarcia rozszalałego Gulliwera, obejmował rękoma prężną obłość bioder swej Niemki i dawał się unosić całej nawale dźwięków trąbek, rogów, tub czy Wagnerowskich trombonów, owej nie kończącej się kawalkadzie, galopowi germańskich hord, pędzących teraz aż gdzieś za horyzont, decrescendo, w stronę żółtej i czarnej chmury walkirii, aby zagubić się wreszcie w zniewolonej pamięci. A potem wszystko stało się znów ciche i spokojne. Kropla wody toczyła się po liściu i spadła na kamień; później — na drugi. W jasności poranka ukazało się nagle - promienne spojrzenie Béatrice, mieszanina odcieni oglądanych pod światło szmaragdów i butelkowych denek, wilgotna zielona studnia, w głębi której pełgał mały wścibski płomyk. Zaś Béatrice — namiętna, rudowłosa, o mlecznej skórze usianej refleksami słońca — zniknęła odchodząc 12
kędyś w krainę swych marzeń (prawdę mówiąc — puściwszy najsampierw kantem Floriana Nazulisa dla jakiegoś Włocha, bogatego eksportera makaronu, w którym się zakochała). I oto teraz pojawiło się na scenie bezbłędne w każdym calu ciało woniejącej piżmem Murzynki, gorące, czarne i muskularne, zda się wyborne ciasto, dopieczone tak jak należy przez czterdzieści tysięcy pokoleń promieni słonecznych, padających prostopadle z góry. Murzynka owa pachniała też z lekka pieprzem, a pachy jej skrywało gęste runo, gdzie Florian tak bardzo lubił pogrążać nos, błądząc po pełnej woni bruździe, ażeby rychło zstąpić aż do kędzierzawego gniazda, rozewrzeć je końcem języka wypłoszyć zeń szkarłatne ptaszki... Z oczyma pełnymi obrazów, Florian wstał z łóżka I postawił stopę na skraju rozległego pola możliwości, jakie rozpościerało się przed nim, podobnie jak co ranka. Ach, jak wspaniale było żyć! I jakże przemożne miotało nim pożądanie! Wydał radosny pomruk i jednym ruchem pchnął z nagła okiennice, które wyrżnęły o mur, wprawiając cały budynek w drżenie. * Z oczyma oślepionymi przez słońce i z wciąż jeszcze napiętym Gulliwerem, Florian dał przyjazny znak jakiemuś kształtowi ludzkiemu, który — zaskoczony łomotem okiennic — wypełnił ramy okna naprzeciwko. Owemu kształtowi, niememu i nieruchomemu, którego kontury jął powoli rozróżniać, przysłaniając zarazem oczy dłonią niczym kapitan statku śledzący horyzont. Była to kobieta. Z wrażenia aż rozwarła szeroko usta, bezgranicznie zdumiona widokiem tego nagiego, muskularnego mężczyzny, który — jakoby dzikus — prężył przed nią swój dziczy kieł. 8
Słońce, padające z ukosa na ową napiętą kuszę, rzucało na żółtą podłogę pokoju przeogromny cień, zda się lancę lub oszczep, dostarczając zdumionej kobiecie iście szatańskiego widoku, który na dobre przykuł teraz jej wzrok. — Dzień dobry, pani sąsiadko! —- zawołał Nazulis. Nie odpowiedziała. Tak, była doprawdy czarująca, z tymi wielkimi oczyma i ze śliczną twarzyczką okoloną ciemnymi puklami, które opadały na kołnierzyk jej szlafroka z niebieskiej pikowanej tkaniny. — Dzień dobry — powtórzył raz jeszcze Florian — mojej drogiej sąsiadce, której imię jak dotąd nie jest mi znane. — Dzień dobry panu — odpowiedziała mu wreszcie cienkim, wyraźnym głosikiem. Odwróciła się doń plecami. Wykonała ów ruch w ten sposób, jak gdyby chciała się wycofać, zaczerwieniona i zmieszana. — Niech pani zaczeka! — wykrzyknął Nazulis. — Niech pani nie odchodzi! Pani jest moją poranrią dobrą wróżką! Rozkosznym obliczem jutrzenki... Urokiem... jak by tu rzec... No, tego... Krótko mówiąc, pani mi się podoba! Patrzyła nań wahając się jeszcze. — Proszę przyjść tu do mnie na kawę — zaproponował, wciągając zarazem szlafrok. (Gulliwer skrył się teraz za teatralną kurtyną). — Ach, jakiż przepiękny dzień! Och! Wiosna! — wołał czyniąc ostentacyjny gest ku błękitnemu niebu. Kobieta wykonała ruch, jak gdyby chciała zamknąć okno. — Proszę poczekać! Proszę poczekać! Kawa, herbata, czekolada, alkohole, haszysz, słodycze... Wszystko, czego pani zapragnie! Tylko proszę tu przyjść! Nie mogąc się zdecydować, przygryzła mocno wargi. 14
Florian westchnął głęboko, pokiwał z wolna głową i, pokonany do reszty, spojrzał jej prosto w oczy, raz jeszcze powtarzając swe zaklęcie: — Proszę przyjść... Rozległ się krótki dzwonek. Kiedy otworzył drzwi, wykonała półobrót, jak gdyby zawstydzona swą odwagą. — Proszę — powiedział Florian ująwszy ją grzecznie za ramię — po cóż te dziecięce kaprysy? Nie ma w tym nic zdrożnego, gdy przyjdzie się na śniadanie do sąsiada. Oto mój wigwam. Niech się więc pani czuje jak u siebie w domu. Proszę spocząć... Nie, nie na krześle. O,-.tutaj będzie lepiej. Herbaty czy raczej kawy? — Poproszę o herbatę. Dziękuję. Podczas gdy on krzątał się po kuchni, ona rozglądała się dokoła. Książki aż po sam sufit, rośliny, obrazy o treści erotycznej, a nadto instrumenty muzyczne: saksofon, argentyński bandoneón i flute traversiere... Na ścianie — rzeźbiona w drewnie japońska głowa konia. Na ziemi — par- tytury Schuberta, rozłożone książki, jakaś porzucona skarpetka... "W jednym kącie wykrzywiała w grymasie pyszczek upleciona ze słomy małpka. W drugim — stała waza z epoki Ludwika Filipa, utrzymana w kolorze — jak zauważyła nieco później — oczu Nazulisa. Na stole — butelka Cháteau Haut-Brion 1973, opróżniona w czterech piątych. — Czym się pan właściwie zajmuje? — spytała. Odpowiedział jej z kuchni, lecz jego głos nie zabrzmiał zbyt wyraźnie. — Co pan mówi? — zapytała ponownie. — Jestem kiperem, degustatorem wiń -— oznajmił wchodząc z tacą zastawioną filiżankami parującej herbaty, drobnymi ciasteczkami i rozmaitymi słodyczami, którą postawił na niskim stoliku. A pani? — Zajmuję się literaturą klasyczną, łaciną i greką. 10
— Chce pani uczyć potem w szkole? — Chyba tak. Skrzywił się nieco. — Nauczanie! Ech, co za nudy! Przysiadł obok niej na małym tapczaniku. Miała prześliczną, nie skażoną żadnym makijażem twarz, ożywioną spojrzeniem pięknych błękitnych oczu i okoloną ciemnymi lokami. Twarz żywą i otwartą. W kącikach jej pełnych jędrnych ust błąkał się przekorny uśmiech. Spodobała się mu. Wdychał jej aromat. Pachniała ładnie; Gulliwer podźwignął się żwawo. Lubił takie kobiety. Naturalne, bez szminek, bez sztucznych upiększeń. Pochylił się nad jej szyją i oddychał wciągając niewielkie, szybkie hausty powietrza. Zrobiła gest, jakby sję chciała odsunąć, nie będąc przy- zwyczajona, iżby ją ktoś w ten sposób obwąchiwał. — O co właściwie chodzi? — zapytała. — Czy aż tak brzydko pachnę? — Ależ skąd! Bardzo ładnie — mruknął Florian pochylając się jeszcze niżej. Wędrował nosem wzdłuż jej ramienia, wspiął się na wysokość szyi, a wreszcie obwąchał włosy, ledwie muskając je wargami. Pachniała suchą słomą, wiatrem i pełnią zdrowia. Roztaczała naturalną woń dobrze utrzymanej skóry. Musiała mieć mniej więcej dwadzieścia jeden lub dwadzieścia dwa lata. Organ węchu donosił mu, że osiągała orgazm bez większych problemów, bardzo łatwo i niemal natychmiast. Jej nastroje z całą pewnością nie ulegały gwałtownym.wahaniom. Była zdrową dziewczyną. — Czy goli się pani pod pachami? — zapytał znienacka. — Dlaczego zadaje mi pan takie dziwne pytanie? — odrzekła czym prędzej, czując się trochę nieswojo. — Ponieważ są dwa rodzaje kobiet — wyjaśnił Florian. — Te, które golą się pod pachami, i cała reszta. Stłumiła uśmieszek pocierając sobie czubek nosa. 16
— Wśród tych ostatnich — ciągnął niewzruszenie — można wyróżnić dwie dalsze kategorie... Słuchała go wsparłszy podbródek na dłoni, nie wiedząc, czy żartuje, czy też nie. Ale Nazulis był całkiem poważny. — Są takie, które idą w ślad za popędem i jest im obojętne, czy mają tam owłosienie, czy nie. I są również te inne. To właśnie one szczególnie mnie interesują. W ich przypadku owłosienie pod pachami stanowi część najbardziej wyrafinowanej kokieterii cielesnej. Dbają więc o nie bardzo, przystrzygają je nieco, ale nie zanadto, tak aby utworzyć jedwabistą wysepkę, kędy nos uwielbia spoczywać w trakcie miłosnych zespoleń. Wypił łyk herbaty, delikatnie odstawił filiżankę i ciągnął dalej: — Pamięta pani? Kilka lat temu wszystkie kobiety depilowały brwi, pozostawiając nad oczyma zaledwie cieniutką linię (te księżycowe twarze były cokolwiek żałosne). Lecz dzisiaj widać ogromny postęp, gdy idzie o nową wrażliwość. Moda też miewa przebłyski inteligencji. Podczas gdy mówił, ona wpatrywała się w jego ręce, które trzepotały niczym ptaki. — Owłosione pachy — skonkludował wreszcie :— to jeszcze jedno dodatkowe źródło wrażliwości. — Nie, nie wygalam włosów pod pachami — szepnęła ona, uśmiechając się. Więc Florian, wzruszony i wdzięczny, ucałował ją w policzek, delikatny niczym okryta puszkiem powierzchnia brzoskwini, a później znów napełnił filiżankę naparem z fruits de la passion, którą to mieszankę kupował w Londynie. Zadawał sobie pytanie, jakiego też koloru mogły być włoski pod jej pachami i jaki rysunek tworzyły? Małą krągłą wysepkę, czy też las o wydłużonych konturach, opadający w dół. ramienia? Czy były długie, czy krótkie? Gładkie czy jedwabiste? 12
- Jak pani ma na imie ? – zapytal. — Clémence— odpowiedziała. — Florian Nazulis — przedstawił się skwapliwie, całując ją w ucho. — Jest pan wyjątkowo czuły — stwierdziła? Wyjął jej delikatnie filiżankę z rąk i począł pieścić długie, smukłe, wolne od pierścionków palce. Wędrując wraz ze swą pieszczotą wzdłuż ręki (której delikatny brzoskwiniowy puszek potrafił docenić), osiągnął krągłóśc barku. Jego dłoń usiłowała się nacieszyć ciepłą gładzią, ale szlafrok utrudniał te pieszczoty. Próbował go więc rozpiąć. — Nie! Nie! — zaprotestowała, — Tak! Tak! — warknął głucho Gulliwer. Przewrócił ją na wznak. Wywiązała się niewielka utarczka. Gulliwer szamotał się radośnie. Clémence się śmiała. Florian pożądał jej. Na wpół rozchylony szlafrok pozwalał dojrzeć krągłe jędrne piersi, prężące swe różowe koniuszki. Próbował porozpinać wszystkie guziki szlafroka, ale Clémence broniła się zawzięcie. Ująwszy mocno za przeguby rąk, zdołał ją jakoś ułożyć na tapczanie. I wtedy przytłoczył ją całym ciężarem, z nogami na jej nogach, brzuchem na jej brzuchu i z Gulliwerem tuż przy jej łasiczce. „Naprzód! Naprzód!" pokrzykiwał Gulliwer, prąc na łeb na szyję ku owej pieszczoszce, której niepokojącą jedwabistą ruń wyczuwał już przez materiał. — Jest pan doprawdy... bardzo gorący — szepnęła Clémence, tracąc oddech. Pochylając się nad nią, Florian był nazbyt owładnięty pożądaniem, by móc się do niej uśmiechnąć lub w ogóle cokolwiek powiedzieć. Przysunął bliżej usta, a ona czym prędzej podała mu swoje. Przez dobrą chwilę dialog prowadziły jedynie dwa języki. Clémence, przymknąwszy oczy, uroniła leciutki jęk rozkoszy, zda się okruch jakiejś śpiewnej psalmodii. Gulliwer nie przestawał napierać na wzgórek Wenery. Biodra Floriana wykonywały teraz głęboki powolny ruch tam: 18
i z powrotem, za sprawą którego posuwał się on teraz wzdłuż rozkosznego ciała, zmuszając je stopniowo do poddania się, do rozwarcia. Gulliwer, niczym lemiesz, jął żłobić bruzdę Clémence. — Rozbierzmy się — wyszeptał Florian. — Niech pan poczeka odrzekła. — Nie mogę dłużej — nalegał. — Czekaj, czekaj... i falowanie dwóch ciał trwało nadal. Zespolone ze sobą, acz rozdzielone przegrodą tkaniny, ocierały się o siebie namiętnie. Śpiewny pomruk kobiety przeobraził się w chrapliwe tchnienie wydobywające się z głębi' gardła. — Ooorrrhhh... — Dalej, dalej — powtarzał Florian. — Och, och! Och, och! — zawodziła Clémence, zdumiona, opętana rozkoszą nadciągającą niczym gwałtowny przypływ morza. Jej ciało jak gdyby zesztywniało, a ona sama objęła spazmatycznie Floriana. Z odrzuconą w tył głową, z niewi-dzącymi oczyma, pogrążyła się teraz w bezbrzeżnej rozkoszy. I nawet się nie rozbierała! Rozluźniona i szczęśliwa,, odetchnęła w końcu głęboko. Florian był przerażony. — A ja?! — zawołał. — Innym razem — odrzekła. — Teraz muszę już iść. Wstała, musnęła go wargami w policzek, otworzyła pośpiesznie drzwi i zniknęła. Przez dłuższą chwilę siedział ze zwieszoną głową na brzegu tapczanu, samotny i zamyślony. Niczego nie rozumiał. Podszedł do okna. Ale piękna sąsiadka zamknęła teraz swoje i zaciągnęła zasłony. Nastawił płytę, udał się do łazienki i przygotował sobie bardzo gorący tusz. Pod piekącym strumieniem wody jego skóra okryła się szkarłatem. Tymczasem Alfred Brendel odtwarzał z niezwykłą precyzją Impromptu Schuberta. Florian odkręcił teraz niebieski kurek i oto bluznął nań strumień lodowatej wody. Jego skóra nabrała rychło nie 14
bieskosinego odcienia, toteż, usiłując złapać oddech, przerwał czym prędzej ową kurację wstrząsową. Atoli kiedy Brendel rozpoczął pierwszy fragment Opus 142, znów odkręcił czerwony kurek. Dusił się niemal w parze, a tymczasem palce pianisty, liryczne i poufałe, wskrzeszały rozpacz autora Młodej Dziewczyny i Śmierci. Preludium dobiegało końca. Florian zakręcił na chwilę wodę, by potem znów nagle odkręcić kurek oznaczony kolorem niebieskim, nie przestając zarazem słuchać łagodnych skarg Schuberta, żalącego się teraz na obcość i nieprzystępność świata. Z rozpłomienioną skórą wyszedł spod prysznica i założył płaszcz kąpielowy. Upokorzony i pomarszczony Gulliwer przeistoczył się teraz w śmiesznego karła, którego jedynym zadaniem zdawała się być smętna, pożółkła czynność oddawania moczu. Całkowicie odświeżony owym szkockim tuszem, ujął słuchawkę i wykręcił stosowny numer, fałszywie pogwizdując Impromptu na Fa minor. Gdzieś tam w Paryżu, na końcu magicznego drutu, odezwał się głos kobiecy. — Halo? — rozległo się śpiewnie. — To ja — odrzekł Florian. — Czy twój mąż już wyszedł? — Ach, dzień dobry. Co słychać? — głos zabrzmiał teraz dziwnie nosowo. Florian pojął od razu. — Zadzwoń do mnie — powiedział i odłożył słuchawkę. W jakiś czas potem dał się słyszeć dzwonek telefonu, uruchomiony skądś ż drugiego końca Paryża przez delikatny paluszek obracający tarczę. — Mój skarbeczku! Nie sposób go było odprawić. Chciał jeszcze raz dobrać się do mnie. A poza tym zgubił akta, gdzieś tutaj w mieszkaniu. I guzdrał się j?k wiem co... 20
— Wiec jak? Zobaczymy się? — spytał Florian. — Och, tak! — Teraz? Zaraz? — Wspaniale! — A wiec pędzę! — Cudownie! * Ledwie Florian przekroczył próg, stanął nagle jak sparaliżowany. Przestępował z jednej nogi na drugą u drzwi własnego domu, pełen lubieżnych wahań, niezdolny podjąć decyzji i dać nura w miasto. I trwał tak przez dłuższą chwilę. . Przejechał autobus, a warkot rzężącego na pierwszym biegu silnika odbił się głośnym echem o szare ściany domów. Na trzecim piętrze, naprzeciwko, tarcza jakiejś jazgotliwej szlifierki gładziła kamień wzbijając przy tym obłok białego pyłu, który opadał cokolwiek dalej, zdobiąc głowy przechodniów mącznymi aureolami. Gdzieś jeszcze dalej słychać było wrzawę manifestacji, trzy okrzyki krótkie — dwa długie, tworzące zapewne jakiś slogan, którego Florian nie był w stanie pojąć. Chodziło zapewne o czyjąś dymisję; pochód wywrzaskiwał bez końca to samo hasło, a tymczasem zawisły w górze helikopter zda się otulał to wszystko jazgotem pracy silnika. Na sąsiednich uliczkach stały unieruchomione przez pochód demonstrantów samochody; stały i urządzały ostrzegawczy koncert. Osaczony przez falę zgiełku, przez ruch i ową chmurę rozmaitych woni, uderzających go prosto w twarz, Florian nie mógł się jakoś zdecydować. Tuż obok niego przeszła jakaś kobieta, ot, zda się powiew przelotnego wietrzyka, niemalże ocierając się o niego, ciągnąc w ślad za sobą smugę wonnych perfum. Ruszył za nią urzeczony wonią Yang-Yang Miguchiego, przywodzącą mu na myśl pewne płomienne wspomnienia. Ścigana przezeń dama szła, szybka i zwiewna, na tak wysokich obcasach, że jej marsz 16
zdawał się być jednym wielkim pasmem wysiłków na rzecz utrzymania równowagi. Miała zgrabne nogi: smukłe w kostkach, o strzelistych, acz muskularnych łydkach. Nie mógł dojrzeć jej twarzy. Czarne gładko zaczesane włosy falowały w rytm kroków. Węsząc niczym wyżeł, Florian pozwolił się wieść owej mieszaninie chypre'u, pieprzu i gałki muszkatołowej, z którą ongiś był tak bardzo zżyty, gdy jeszcze utrzymywał kontakty z Emilią, piękną mieszkanką Turynu. Niemniej obecnie były to już tylko przebrzmiałe dzieje. Po cóż więc się roztkliwiać nad tymi żałosnymi małymi- magdalenkami, których zapach — niby woń przeszłości — drażnił mu teraz nozdrza powiewem minionych lat? Obrócił się na pięcie i wskutek tego ruchu potrącił ramieniem jakąś inną damę. (Mieszkał w luksusowej dzielnicy — stroje, futra, buty i tak dalej — gdzie liczba pięknych kobiet przypadających na metr kwadratowy bila wszelkie normy właściwe dla stolicy). Uśmiechnęła się doń promiennie, tak jakby obdarował ją subtelną pieszczotą. Miała piękne niebieskoszare spojrzenie i wargi pociągnięte jasnoczerwoną kredką, która barwiła cokolwiek górną część zębów, Lecz oto nagle Florian -instynktownie zasłonił twarz, rażony odblaskiem świetlnym wywołanym przez sprzątacza, który właśnie kreślił pełne rozmachu linie, czyszcząc potężne płaszczyzny szyb witryn Ronii Siąuiel, krawcowej, która zbiła fortunę przeistaczając kobiety z całej Szóstej Dzielnicy w zwykłe wełniste zebry. Pragnąc pozbierać myśli, Florian schronił się do bramy jakiegoś gmachu. „Spokojnie, tylko spokojnie..." powiedział sam do siebie. „Teraz jesteśmy już odprężeni, toteż zbierzmy się w garść i ruszmy w dalszą drogę". Dał nura w tłum zmierzając w stronę metra. Szedł ze spuszczoną głową i z rękoma w kieszeniach. W momencie przecinania ulicy Rennes uderzył go nagle w nozdrza powiew „Dioris-simo". Zwrócił się zatem w stronę źródła woni, lecz ono już gdzieś zniknęło, uniesione przez jakąś blond głowę. 22
Więc zacisnąwszy zęby zmusił się do niezbaczanja ze swej linii lotu: pasów na jezdni, schodów metra,, rozległego tunelu... Niby przelotny wiatr przemknęły tuż obok „Apple Blossom", „Shocking You" oraz koszula mężczyzny, który ani chybi musiał się borykać z jakimiś kłopotami. Potrąciła go grupka rozwrzeszczanych uczniaków. Skłonił głowę nad jednym z nich i oto pokrzepił go łagodny zapach uszczęśliwionego dziecka. Opiekun grupy zmierzył go ponurym spojrzeniem, ale ponieważ chłopcy rozproszyli się właśnie, ruszył w ślad za nimi, aby znów spędzić ich w jedno stadko. Florian sforsował obrotowe drzwi metra, co było jednym z jego ulubionych ćwiczeń gimnastycznych. Zawadził nogą o pustą puszkę od piwa, która brzęcząc potoczyła się korytarzem. Podniósł ją i starannie wrzucił do kosza na śmieci. Nieco dalej stał jakiś, rosły facet i grał na skrzypcach. U swoich stóp umieścił spodeczek, na którym znajdowało się kilka monet. Zagrał ostatnie takty jakiegoś utworu rodem z XVIII wieku, opróżnił talerzyk, wrzucił jego zawartość do kieszeni i znowu ustawił go na ziemi, pozostawiwszy dwie monety jędnofrankowe. A potem powolnym ruchem przyłożył skrzypce do podbródka i przez dobrą chwilę namyślał się jakby, mając wzrok utkwiony w głębinach swego wnętrza. Obok niego przemykali ludzie, wypełniając cały tunel rozgwarem spieszącego się tłumu.. Nie mogąc się zdecydować, Florian stał wciąż przed skrzypkiem. Trzymał ręce w kieszeniach i słuchał jego gry. A tamten nagle mrugnął doń porozumiewawczo i czym prędzej zaatakował swym smyczkiem Partitę na jedne skrzypce Bacha. , Tłum wypełniający loch metra przerzedził się nieco. Tunel był teraz cichy i niemal opustoszały. A solista grał tak, jak gdyby występował w sali Gaveau lub w Pleyel. Ten facet musiał mieć za sobą co najmniej dziesięć lat praktyki i osiągnął technikę godną Pierwszej Nagrody Konserwatorium, Ani jednego błędu, ani jednego fałszy- 18
wego tonu czy potknięcia. Partita rozwijała się w jakichś przedziwnie dynamicznych artykulacjach oraz w iście geometrycznych liniach: paralele, dewiacje w stylu fugi, nuty przeciwko nutom... Przechodnie stanęli kręgiem wokół wirtuoza, słuchali go zniewoleni. Ostatnie ścieżki muzyczne zbiegły się w jednym akordzie, który potoczył się echem wzdłuż całej stacji metra. Podróżni złożyli swe datki na talerzyku i odeszli. „Oto kryzys", mruknął pod nosem Florian, kładąc na spodeczku największy posiadany banknot, złożony wpierw w ósemkę, a potem zmięty w kulkę. Starał się unikać spojrzenia grajka, toteż uciekł pospiesznie, zawstydzony jak zawsze, ilekroć tylko przyszło mu dać jałmużnę. Mireille otworzyła mu drzwi. Była w negliżu koloru malwy, który pozwalał dojrzeć dwie raczej niewielkie i — jak na te wszystkie lata macierzyństwa — wspaniale jeszcze się prezentujące piersi. Florian uniósł głowę, zaś ona pochyliła się nad nim. Była doprawdy bardzo rosłą kobietą, mierzyła niemal metr osiemdziesiąt wzrostu. Będąc jasnoskórą blondynką, cokolwiek tylko naznaczoną piętnem braku umiaru w spożyciu alkoholu, używaniu życia i łaknieniu słońca, mogła się jeszcze podobać. Mireille miała zda się prawdziwe zarzewie w tyłku. Gotowa była do czynu w każdym miejscu i o każdej porze, jak mawiał niekiedy do siebie z odrobiną goryczy Florian, i prawdopodobnie — z kimkolwiek. Podczas gdy Mireille wgryzała się w jego usta, Florian wsunął był wskazujący palec prawej ręki w głąb jej śliskiej ostrygi i penetrował małą słodką niszę. Mireille popiskiwała cienko na sposób samicy cercopithecusa. Była to ich ulubiona gra: udawanie małp. Gdy tylko jej mąż i dzieci pozostawiali im trochę wolnego czasu, spędzali długie godziny naśladując makaki, orangutany i goryle, 24
drapiąc się pod pachami, strojąc miny i wydając okrzyki godne mieszkańców dżungli, skacząc sobie nawzajem na plecy albo brzuch lub też iskając się czule. — Chodź, moja małpko — powiedziała wreszcie Mireille. — O, tutaj. Florian ruszył w ślad ża nią korytarzem, machinalnie unosząc palec wskazujący ku nozdrzom: od tej strony wszystko było w porządku. Mireille była kobietą niezwykle skrupulatną i przynajmniej raz na dwa miesiące odwiedzała swego ginekologa (zadawał sobie nawet pytanie, czy nie kryło się w tym aby coś zdrożnego, jakaś dodatkowa sekretna przyjemność). Wielkie łoże małżeńskiej sypialni nie było jeszcze zasłane. Florian zmarszczył brwi. — Co znowu, skarbie? — zapytała Mireille. — Ten straszny odór tytoniu... Proszę cię, otwórz okno. i — Proszę bardzo, moja małpko, dla ciebie wszystko. — I usuń tę popielniczkę. Dlaczegóż aż tylu ludzi hołduje tej obrzydliwej manii ssania papierosa? Zupełnie jak noworodki... — To tylko słaby, jasny tytoń, mój kochany... — Całe szczęście. W przeciwnym razie byłoby to wręcz obrzydliwe. Czy dzieci są teraz w szkole? Czy wszystkie zdrowe?.! tak jak zwykle grzeczne? — Tak, mój kochany. No, chodź tu do mnie, chodź — powiedziała, wyciągając się na różowych prześcieradłach. — Słuchaj... Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to wolałbym, żebyś położyła narzutę. To trochę krępujące, kochać się w ciepłym jeszcze łóżku. Czuję niemal obecność twojego męża. — Jak sobie życzysz, serduszko. Pościeliwszy łoże, zrzuciła szlafroczek i ułożyła się na nim. ... — Chodź — powiedziała wyciągając ramię do Floriana. — No chodź tu, moja małpko! 20
Florian pozwolił się jej przewracać, turlać, drapać po plecach i kąsać w uszy. Wreszcie Mireille ujęła w dłon uśpionego jeszcze Gulliwera i polizała go. — Spójrzcie tylko — wykrzyknęła śpiewnie — na te śliczną jaszczurkę, myszkę, na tego jakże miłego, ogóraska, na moją prześliczną laleczkę, mojego węgorzyka i mąponętną kiełbaskę... Ścisnęła, jego oręż, rozpoczynając zarazem dłonią subtelny ruch tam i z powrotem. Toteż Gulliwer przebudził się nagle, bezbrzeżnie zachwycony. — Ach; spójrzcie na tego kogutka, tego kurka na dachu, jak to unosi łebek, na tego indorka! Ach! Toż to prawdziwy gangster i gladiator, pożeracz niewieścich ciał, zachłanny mięsożerca i oślizły paskudnik... — Mmmmm — mruknął w odpowiedzi Florian, najwyraźniej pobudzony całym tym traktamentem. — Ach, nadziej mnie, nawlecz mnie czym prędzej! - zawołała Mireille, stając na czworakach i zwracając ku niemu swój różowiutki tyłeczek. — No! Wreszcie! wrzasnął radośnie Gulliwer ruszając na łeb na szyję przed siebie, wprost w chaszcze blond dżungli. — O, tak! Właśnie tak! Ach, mocniej, mocniej! — błagała Mireille^ Florian, stojąc teraz przy łóżku, pozwolił się unieść miłosnej kawalkadzie. — Tak! Tak! Tak! O tak! Aaaa! Aaach! — zawodziła Mireille, wyzbywszy się do reszty manier dystyngowanej damy. — Hmmm? — mruknął Florian. — Och, tak! Właśnie tak! Dźgaj mocno!... Jeszcze! Głębiej!... — Uff! Uff! — mozolił się Nazulis. — Tak! Tak! Nadziej mnie, nawlecz, nanizaj, przeniknij na wskroś, przedziuraw na wylot! Dalej! Jeszcze! — Oj, oj! — jęczał Florian. 21
- Och... Zaraz dobiegnę kresu, osiągnę szczyt, głębinę... Zaraz... jeszcze trochę... — A więc dalej, nie zwlekaj! — dyszał Florian. Zacisnął teraz szczęki, a oczy postawił w słup. —Zaraz... jeszcze trochę... Ach, jak wspaniale... Wspaniale... wspaniale... To nie był żaden bjuff. Mireille należała bowiem do kobiet wprost nieobliczalnych, prących zaciekle do przodu, aż do granic zatraty. Dała więc z siebie wszystko. A teraz, bezsilna i niemal martwa, osunęła się na łóżko, podobna jakiemuś wielkiemu afrykańskiemu drzewu, które właśnie padło pod ciosami topora. Kiedy oboje odzyskali znów dech w piersi, ulecieli czym prędzej w krainę błogiej kontemplacji. Gulliwer zerkał z ukosa na swego mistrza i samodzierżcę. Gdzieś za ścianą ozwało się bicie zegara. Ulicą przejechała jakaś ciężarówka, wprawiając szyby w ciche jękliwe drżenie. W kilka minut później dosiadł jej ponownie, tym razem na modłę misjonarską. „Moja małpko, moja rozkoszna małpko", bełkotała Mireille z rękoma Wspartymi na jego biodrach. Podźwignęła swe dorodne uda, ażeby mógł ją przeniknąć jeszcze głębiej. Lecz w tym samym momencie zadzwonił telefon. — Ach, nie... — jęknęła posępnie Mireille. — Tylko nie teraz! — Nie podnoś słuchawki — warknął Nazulis, który nie przestawał dźgać jej swoim rożnem. — A może to ze szkoły? Zawsze tak się boję, żeby się dzieciom coś nie przytrafiło... — Lepiej nie myśl o tym — dyszał Florian. Naprężony Gulliwer przyoblekał teraz swój łeb w apo- plektyczne czerwienie. A telefon wciąż dzwonił. Mireille sięgnęła więc po słuchawkę, w dalszym ciągu połączona ze swym syjamskim bratem za sprawą ostrego ćwieka, który wcale a wcale nie chciał się z niej wycofać. 27
— Ach, to ty? — zawołała. — To mój mąż — dorzuciła szeptem, zasłaniając dłonią słuchawkę. — Powiedz mu, żeby nam nie przeszkadzał — mruknął jej w odpowiedzi Florian. I podjął swój zwykły ruch tam i z powrotem. — Tak... tak... Rozumiem — mówiła Mireille. Kładąc palec wskazujący na ustach uśmiechnęła się do Floriana. A potem znów przysłoniła słuchawkę. — On mówi, że mnie kocha i że chciałby móc teraz znaleźć się ze mną w łóżku — szepnęła wstydliwie. Nazulis, jak koń ukłuty przez gza, jął tym energiczniej poruszać biodrami. — Hm... Tak... Tak, mój drogi... Rozumiem... Lecz oto nagle Florian wyrwał jej słuchawkę z ręki, mrugając zarazem porozumiewawczo: „Nie bój się, nie zdradzę, że tu jestem" I nie wydobywając z jej głębin rozszalałego Gulliwera, słuchał wypowiadanych nosowym tonem zdań męża Mireille, dobrego ojca, cenionego specjalisty, informatyka z przyszłością, a w dodatku człowieka zakochanego w swej żonie — wprost męża idealnego -r-który tłumaczył, jak trudno mu jest wytrzymać tak daleko od ukochanej małej wiewióreczki. — Słyszysz mnie? — dopytywał mężowski głos w czeluściach słuchawki. — Mhm — odmruknął nosowym tonem Nazulis, podniósłszy jednak głos mniej więcej o" oktawę. Teraz z kolei Mireille jęła poruszać się coraz rytmiczniej i, chichocząc bezgłośnie, wciągnęła swego kochanka W rozkołysane zwarcie. — ... bo widzisz — ciągnął mąż — pożądam cię bez przerwy i nic na to nie mogę poradzić... Ledwie tylko pomyślę o twoich nogach, takich długich i smukłych, a już wychodzę z siebie... Czuję się taki zupełnie roztrzęsiony... I wiesz, co ci Chcę powiedzieć?... Słyszysz mnie?.,. — Mhm — mruknął w odpowiedzi Florian. — Ta moja mała ukochana puszysta polatuszka, ta 23
mała kicia, taka słodka i taka szcźodrobliwa... Och, jakże chciałbym wrócić teraz do domu... A ty? Powiedz mi, masz ochotę? — Mhmm... Mhmm — zgodził się łaskawie Florian. — Ach, jestem zupełnie wytrącony z równowagi... Widzę tę twoją norniczkę, jakbym tam był, przy tobie... Ach, jakbym widział cię całą... Nazulis mrugnął znacząco do Mireille, która — dosiadłszy go teraz — dawała się unosić spienionym nurtom rozkoszy. — Gdybyś mnie mogła teraz widzieć... Na biurku mam całą stertę akt, zresztą bardzo ciekawych, bo dotyczących naszej nowej filii. Sama zresztą wiesz... — Hmmm— odmruknął mu Florian, zdławiony teraz naporem brzucha Mireille, który więził go pod sobą, tłamsił, miażdżył, przytłaczał i dusił. - Rozpłomieniony Gulliwer mozolił się przy żniwie. — I otóż to! Wyobraź sobie, że nawet o tych szpargałach jestem w stanie zapomnieć. Bo myślę tylko o tobie! I wówczas wydaje mi się, że jesteś tuż tuż!... Myślę o twoich ramionach, o twoich włosach... A potem o twoich ustach, twoim języku i zębach... Och... och... Mireille, moja droga, moja kochana żonko, kocham cię, kocham cię bez granic!... — Mhm... mhm... — powtarzał Florian. — Odpowiedz mi coś wreszcie — dopraszał się głos męża. Florian co rychlej przekazał słuchawkę kochance. — Tak, rozumiem, rozumiem — wysapała Mireille, z trudem łapiąc oddech.
Florian opuścił swą kochaną numer 1 (trwałość związku, wierność i inne tradycyjne zalety) późnym rankiem. Musiała wszakże przygotować obiad dla dzieci, a on ze swej strony miał jeszcze randkę z piękną Sandrą, za- chwycającym stworzeniem o rozkosznym ciele, która — pozując nago — dostarczała zdjęć dla przeróżnych gazet. Dopiero co ją poznał, ale już wizja jej dziewczęcych kształtów, które ostatnio zdobiły okładkę „II et Iles", burzyła mu krew w żyłach. . Zbiegał więc po dwa stopnie, pokrzepiony na ciele, lekki duchem, muskając czubkiem1 nosa koniec swego wskazującego palca, który zachował jeszcze woń Mireille, upojny zapach rozkoszy, jakimi szafowała. Wiele osób, które z reguły zwykło uważać się za „porządne", skłaniało się ku opinii, że Florian jest zwykłym maniakiem seksualnym. Owa nazwa przyprawiała go jednak o śmiech. „Maniacy seksualni — zwykł mawiać sam do siebie — to raczej już tamci. Nie wiem też, jakim prawem mogliby mnie oni osądzać, będąc w istocie rzeczy maniakami ascezy, bojownikami antyrozkoszy, kondotierami antyseksu! Wszak oni po prostu nie przestają wrzeszczeć: „Precz z wszelaką rozkoszą"! W pojęciu Floriana pobudliwość płciowa nie była wcale niczyrii maniakalnym, stanowiła już raczej nieustan- 25