MAISIE CLIFTON
1919
PRELUDIUM
Ta opowieść nigdy by nie powstała, gdybym nie zaszła w ciążę. Wiecie, zawsze
planowałam, że stracę cnotę na wycieczce pracowniczej do Weston-super-Mare, tyle że
nie z tym chłopakiem.
Arthur Clifton urodził się na tej samej ulicy co ja, nawet chodził do tej samej
podstawówki, Merrywood Elementary, ale ja byłam o dwa lata młodsza i on nawet nie
wiedział, że istnieję. Wszystkie dziewczynki w mojej klasie podkochiwały się w nim, i to
wcale nie tylko dlatego, że był kapitanem szkolnej drużyny piłki nożnej.
Chociaż Arthur w szkole nie zwracał na mnie uwagi, wszystko się zmieniło zaraz
potem, jak wrócił z frontu zachodniego. Nie jestem nawet pewna, czy wiedział, kim
jestem, kiedy tej sobotniej nocy poprosił mnie do tańca, ale prawdę mówiąc, ja też
musiałam mu się przyjrzeć, nim go poznałam, bo wyhodował sobie cienki wąsik i
przylizał włosy jak ten aktor Ronald Colman. Nie spojrzał tego wieczoru na żadną inną
dziewczynę i kiedyśmy odtańczyli ostatniego walca, już wiedziałam, że nie minie dużo
czasu, a poprosi mnie, żebym za niego wyszła.
Arthur trzymał mnie za rękę, kiedy odprowadzał mnie na ulicę Gorzelniczą, a
gdyśmy doszli do mojego domu, próbował mnie pocałować. Ale się odwróciłam.
Wielebny Watts często powtarzał, że muszę zachować czystość aż do ślubu, a panna
Monday, nasza chórmistrzyni, przestrzegła mnie, że mężczyźni chcą tylko jednego, a jak
to dostaną, prędko tracą zainteresowanie. Nieraz się zastanawiałam, czy panna Monday
mówi to z własnego doświadczenia.
W następną sobotę Arthur zaprosił mnie do kinematografu, żeby zobaczyć Lilian
Gish w Złamanej lilii, i choć nie protestowałam, kiedy objął mnie ramieniem, to nie
pozwoliłam mu się pocałować. Nie miał mi tego za złe. Po prawdzie Arthur był dość
nieśmiały.
W kolejną sobotę dałam mu się pocałować, ale gdy próbował włożyć mi rękę pod
bluzkę, odepchnęłam go. I nie pozwoliłam na to, póki się nie oświadczył, nie kupił
pierścionka, a wielebny Watts nie ogłosił drugiej zapowiedzi.
Mój brat Stan powiedział mi, że jestem ostatnią dziewicą po naszej stronie rzeki
Avon, choć podejrzewam, że większość jego podbojów była tylko w jego wyobraźni.
Mimo wszystko uznałam, że pora stracić cnotę, a kiedy nie najlepiej, jak podczas
wycieczki do Weston-super-Mare z mężczyzną, którego miałam za parę tygodni
poślubić?
Ale ledwo Arthur i Stan wysiedli z szarabanu, skierowali kroki prosto do
najbliższego pubu. Lecz ja przez cały zeszły miesiąc szykowałam się na ten moment, no i
kiedy stanęłam na ziemi, byłam gotowa do akcji jak ta skautka.
Zrezygnowana szłam w stronę molo, kiedy poczułam, że ktoś depcze mi po
piętach. Obejrzałam się i zdziwiłam, gdy zobaczyłam, kto to jest. Dogonił mnie i spytał,
czy jestem sama.
– Tak – odpowiedziałam, wiedząc, że Arthur pije teraz trzecie piwo.
Kiedy on położył mi rękę na tyłku, powinnam dać mu w gębę, ale z kilku
powodów tego nie zrobiłam. Przede wszystkim pomyślałam, że dobrze puścić się z kimś,
kogo pewnie nigdy więcej nie spotkam. I muszę przyznać, że pochlebiły mi jego zaloty.
Gdy Arthur i Stan wychylali ósme piwo, on ulokował nas w pensjonacie nad
samym morzem. Zdaje się, że mieli tam specjalne ceny dla gości, którzy nie zamierzali
zostać na całą noc. Zaczął mnie całować, jeszcze zanim dotarliśmy na pierwszy podest, a
kiedy zamknęły się za nami drzwi sypialni, szybko rozpiął mi guziki bluzki i zaczął
pieścić piersi. Widać to nie był jego pierwszy raz. Właściwie jestem pewna, że nie byłam
pierwszą dziewczyną, do której się dobrał na wycieczce pracowniczej. Bo inaczej skąd
by wiedział o tych zniżkach?
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że tak szybko będzie po wszystkim.
Kiedy ze mnie zszedł, poszłam do łazienki, a on usiadł na łóżku i zapalił szluga. Może za
drugim razem będzie lepiej, pomyślałam. Ale jak wróciłam, nigdzie nie było go widać.
Muszę powiedzieć, że zrobiło mi się żal.
Pewnie czułabym się bardziej winna, że nie byłam wierna Arthurowi, gdyby mnie
całej nie obrzygał w czasie drogi powrotnej do Bristolu.
Nazajutrz powiedziałam mamie, co się stało, ale nie zdradziłam, kim był ten gość.
W końcu go nie znała i pewnie nigdy go nie spotka. Mama kazała mi trzymać buzię na
kłódkę, ponieważ nie chciała odwoływać ślubu, a gdyby nawet się okazało, że jestem w
ciąży, to i tak nikt się nie dowie, bo jak coś będzie znać, to będziemy już po ślubie z
Arthurem.
HARRY CLIFTON
1920–1933
1
Powiedzieli mi, że mój ojciec zginął na wojnie.
Ile razy pytałem matkę o jego śmierć, mówiła tylko, że służył w Królewskim
Pułku z Gloucesteru i zginął, walcząc na froncie zachodnim, na kilka dni przed
podpisaniem traktatu pokojowego z Niemcami. Babcia mi powiedziała, że tata był
dzielnym mężczyzną, i raz, kiedy byliśmy sami w domu, pokazała mi jego medale.
Dziadziuś rzadko wyrażał jakąś opinię, ale on był głuchy jak pień i pewnie wcale nie
słyszał mojego pytania.
Innym mężczyzną, jakiego pamiętam, był mój wujek Stan, który przy śniadaniu
zwykle siedział u szczytu stołu. Kiedy rano wychodził, często szedłem z nim do portu,
gdzie pracował. Każdy spędzony tam dzień był dla mnie przygodą. Statki towarowe
przybywały z dalekich krajów i wyładowywały towary: ryż, cukier, banany, jutę i dużo
innych rzeczy, o których nigdy nie słyszałem. Gdy ładownie zostały opróżnione, dokerzy
napełniali je solą, jabłkami, cyną, nawet węglem (najmniej go lubiłem, bo naprowadzał
matkę na ślad tego, co robiłem przez cały dzień, i wprawiał ją w złość), a potem statki
odpływały nie wiadomo dokąd. Zawsze chciałem pomagać wujkowi Stanowi przy
wyładunku, ale on tylko się śmiał i mówił, że wszystko w swoim czasie, chłopcze. Nie
mogłem się doczekać, a wtem weszła mi w paradę szkoła.
Jak miałem sześć lat, wysłali mnie do podstawówki Merrywood Elementary.
Uważałem, że to kompletna strata czasu. Po co chodzić do szkoły, skoro mogłem się
nauczyć wszystkiego, co trzeba, w porcie? Wcale bym tam nie wrócił następnego dnia,
gdyby nie to, że matka zaciągnęła mnie pod bramę, zostawiła, a potem wróciła o czwartej
po południu, żeby mnie zabrać do domu.
Nie wiedziałem, że mama planowała dla mnie inną przyszłość, i nie było tam
miejsca na pracę w stoczni u boku wujka Stana.
Co rano, gdy mama zostawiała mnie przed bramą, kręciłem się po podwórzu,
dopóki jej nie było widać, a potem zwiewałem do portu. Pilnowałem, żeby zawsze
wrócić na czas i stać przed szkolną bramą, kiedy przychodziła po mnie po południu. W
drodze do domu opowiadałem jej, co robiłem w szkole tego dnia. Byłem dobry w
wymyślaniu różnych historyjek, ale niedługo odkryła, że zmyślam.
Kilku chłopaków z mojej szkoły też kręciło się w porcie, ale trzymałem się od
nich z daleka. Byli starsi i więksi ode mnie i rzucali się na mnie z pięściami, jak im
wchodziłem w drogę. Musiałem mieć też oko na pana Haskinsa, głównego nadzorcę
dokerów, bo gdyby spostrzegł, że się wałęsam – jego ulubione słowo – to kopnąłby mnie
w tyłek i zagroził:
– Jak jeszcze raz zobaczę, smarkaczu, że się tu wałęsasz, zgłoszę to dyrektorowi
szkoły.
Od czasu do czasu Haskins uznawał, że widuje mnie za często, i składał na mnie
skargę do dyrektora, który garbował mi skórę, a potem odsyłał mnie do klasy. Mój
wychowawca, pan Holcombe, nigdy się nie wygadał, że opuściłem jego lekcję, ale on był
dość pobłażliwy. Jak tylko mama się dowiadywała, że uciekałem na wagary, wpadała w
złość i wstrzymywała mi wypłatę półpensówki, tygodniowego kieszonkowego. Jednak
mimo sporadycznego kuksańca od jakiegoś starszego chłopaka, regularnych batów od
dyrektora i utraty kieszonkowego wciąż ciągnęło mnie do portu.
Spotkałem tylko jednego prawdziwego przyjaciela, kiedy „wałęsałem się” po
porcie. Nazywał się Old Jack Tar. Mieszkał w opuszczonym wagonie kolejowym za
hangarami. Wujek Stan kazał mi trzymać się od niego z daleka, bo to głupi, brudny
włóczęga. Wcale nie wydawał mi się brudny, na pewno nie tak brudny jak Stan, a
niedługo odkryłem, że nie jest też głupi.
Po wspólnym lunchu z wujkiem Stanem – kęs jego kanapki z pastą Marmite,
ogryzek jabłka, który wyrzucił, i łyk piwa – wracałem do szkoły na mecz piłki nożnej;
jedyne, na co warto było przyjść. Przecież jak skończę szkołę, zostanę kapitanem
drużyny Bristol City albo zbuduję statek, który opłynie świat dookoła. Jeżeli pan
Holcombe nic nie powie, a nadzorca nie naskarży na mnie dyrektorowi, nieprędko mnie
nakryją, a jak będę unikał barki z węglem i stał przy szkolnej bramie co dzień o czwartej
po południu, matka się nie połapie.
Co drugą sobotę chodziłem z wujkiem Stanem na mecz drużyny piłkarskiej
Bristol City na stadionie Ashton Gate. W niedzielne ranki mama zwykle zabierała mnie
do kościoła Narodzenia Pańskiego, skąd żadnym sposobem nie mogłem uciec. Jak tylko
wielebny Watts udzielił ostatniego błogosławieństwa, biegłem co tchu na plac zabaw,
żeby razem z kolegami grać w piłkę, i do domu wracałem dopiero na obiad.
Gdy miałem już siedem lat, każdy, kto choć trochę znał się na piłce nożnej, mógł
powiedzieć, że nigdy nie zostanę zawodnikiem szkolnej drużyny, a co dopiero kapitanem
zespołu Bristol City. Ale właśnie wtedy odkryłem, że Bóg dał mi pewien talent, lecz nie
umiejscowił go w moich nogach.
Z początku nie zauważyłem, że każdy, kto siedzi przy mnie w kościele w
niedzielę rano, przestaje śpiewać, kiedy ja otwieram usta. Nie zastanawiałbym się nad
tym, gdyby mama nie podsunęła mi myśli, żebym śpiewał w chórze. Skrzywiłem się
pogardliwie; przecież wszyscy wiedzą, że chór to coś dla dziewczyn i maminsynków.
Byłbym z miejsca odrzucił ten pomysł, gdyby wielebny Watts mi nie powiedział, że
chórzyści dostają pensa za pogrzeby i dwa pensy za wesela; w ten sposób pierwszy raz
poznałem, co to przekupstwo. Ale kiedy już niechętnie przystałem na próbę głosu, diabeł
postawił mi na drodze przeszkodę w postaci panny Eleanor E. Monday.
Nigdy bym nie spotkał panny Monday, gdyby nie to, że prowadziła chór w
kościele Narodzenia Pańskiego. Choć była nieduża i wyglądała, jakby mógł ją
zdmuchnąć byle wietrzyk, nikt nie próbował stroić sobie z niej żartów. Myślę, że sam
diabeł zląkłby się panny Monday, a wielebny Watts na pewno się jej bał.
Przystałem na przesłuchanie, ale dopiero jak mama dała mi kieszonkowe za
miesiąc z góry. W następną sobotę czekałem w kolejce z grupą innych chłopaków, aż
mnie zawołają.
– Na próbę chóru zawsze będziesz przychodził punktualnie – powiedziała panna
Monday, świdrując mnie wzrokiem.
Odpowiedziałem wyzywającym spojrzeniem.
– Nie będziesz się odzywał niepytany.
Jakoś udało mi się zmilczeć.
– A w czasie nabożeństwa będziesz skupiony przez cały czas.
Niechętnie skinąłem głową.
A potem, dzięki Bogu, podsunęła mi wyjście z sytuacji.
– Ale co najważniejsze – oświadczyła, kładąc ręce na biodrach – za dwanaście
tygodni musisz zdać egzamin z pisania i czytania, żebym była pewna, że poradzisz sobie
z nowym hymnem albo nieznanym psalmem.
Byłem zadowolony, że padłem przy pierwszej przeszkodzie. Jednak, jak się
miałem przekonać, panna Eleanor E. Monday nie poddawała się łatwo.
– Jaki utwór wybrałeś, dzieciaku? – zapytała.
– Niczego nie wybrałem – odparłem.
Otworzyła śpiewnik kościelny, podała mi i usiadła przy fortepianie.
Uśmiechnąłem się na myśl, że zdążę jeszcze na drugą połowę naszego niedzielnego
meczu. Zagrała znajomą melodię, a gdy zobaczyłem, że matka z pierwszej ławki karci
mnie wzrokiem, pomyślałem, że lepiej przez to przebrnę, żeby ją ucieszyć.
– „Za wszystko, co jasne i piękne, stworzenia duże i małe, za wszystko, co mądre
i wspaniałe…” – Na twarzy panny Monday pojawił się uśmiech na długo przedtem, nim
dotarłem do słów: „W podzięce przed Panem klęknę”.
– Jak się nazywasz, dziecko? – zapytała.
– Harry Clifton, proszę pani.
– Harry, masz przychodzić na próby chóru w poniedziałki, środy i piątki
punktualnie o szóstej. – Zwracając się do chłopca stojącego za mną, poleciła: – Następny.
Obiecałem mamie, że przyjdę punktualnie na pierwszą próbę chóru, chociaż
wiedziałem, że będzie moją ostatnią, ponieważ panna Monday prędko pozna, że nie
umiem czytać ani pisać. I tak by się stało, gdyby nie to, że każdy, kto słuchał mojego
śpiewu, wiedział, że mam głos o niebo lepszy od wszystkich chłopców z chóru.
Właściwie w chwili, gdy otwierałem usta, wszyscy w kościele milkli i robili miny pełne
podziwu i respektu, takie, o jakich na próżno marzyłem na boisku. Panna Monday
udawała, że tego nie widzi.
Kiedy nas zwolniła, nie poszedłem do domu, ale puściłem się biegiem do portu,
żeby spytać pana Tara, co mam poradzić na to, że nie umiem czytać i pisać. Wysłuchałem
uważnie słów starego człowieka, a następnego dnia poszedłem do szkoły i usiadłem na
swoim miejscu w klasie pana Holcombe’a. Nauczyciel był zaskoczony, gdy mnie
zobaczył w pierwszej ławce, a jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy pierwszy raz pilnie
uważałem na porannej lekcji.
Pan Holcombe zaczął uczyć mnie alfabetu i już po kilku dniach umiałem napisać
wszystkie dwadzieścia sześć liter, nawet jeżeli nie zawsze we właściwej kolejności.
Mama by mi pomogła, kiedy wracała po południu do domu, ale, jak cała nasza rodzina,
też nie umiała czytać ani pisać.
Wujek Stan ledwo umiał się podpisać i choć potrafił odróżnić paczkę papierosów
Will’s Star od Wild Woodbines, to byłem pewny, że nie potrafi przeczytać etykiety. Mimo
jego niechętnych pomruków wypisywałem litery na każdym skrawku papieru, jaki
mogłem znaleźć. Wujek Stan zdawał się nie zauważać, że kawałki gazet w wygódce
zawsze są zabazgrane literami.
Gdy opanowałem alfabet, pan Holcombe nauczył mnie kilku prostych słów: kot,
rok, dym i dom. Wtedy pierwszy raz zapytałem go o mojego tatę, bo miałem nadzieję, że
będzie mógł coś mi o nim powiedzieć. W końcu wydawało się, że wie wszystko. Ale on
był zdziwiony, że ja tak mało wiem o własnym ojcu. Tydzień później napisał na tablicy
pierwsze słowo składające się z czterech liter: mama, potem z pięciu: klasa i z sześciu:
szkoła. Pod koniec miesiąca umiałem napisać swoje pierwsze zdanie: The quick brown
fox jumps over the lazy dog, w którym, jak mi wytłumaczył pan Holcombe, znajdują się
wszystkie litery angielskiego alfabetu. Sprawdziłem i okazało się, że miał rację.
Pod koniec trymestru umiałem poprawnie napisać „pieśń”, „psalm”, a nawet
„hymn”, chociaż pan Holcombe stale zwracał mi uwagę, że ciągle mówię z akcentem
gwarowym i opuszczam literę „h” na początku wyrazu. Ale potem zaczęły się wakacje i
martwiłem się, że bez pomocy pana Holcombe’a nie zdam trudnego egzaminu u panny
Monday. I pewno tak by się stało, gdyby nie to, że jego miejsce zajął Old Jack.
Przyszedłem pół godziny wcześniej na próbę w piątek wieczorem, kiedy, jak
wiedziałem, muszę zdać drugi egzamin, żeby dalej śpiewać w chórze. Siedziałem cicho
w stallach, licząc, że panna Monday wyrwie najpierw kogoś innego.
Pierwszy egzamin zdałem celująco, jak powiedziała panna Monday. Wszyscy
musieliśmy wyrecytować Ojcze nasz. To nie było trudne, bo odkąd pamiętam, mama co
wieczór klękała przy moim łóżku i powtarzała znajome słowa, zanim utuliła mnie do snu.
Ale następny egzamin panny Monday okazał się o wiele trudniejszy.
Wtedy, pod koniec drugiego miesiąca, mieliśmy przeczytać na głos psalm przed
całym chórem. Wybrałem psalm 121, który też znałem na pamięć, bo wcześniej go często
śpiewałem. „Oczy moje podnoszę do góry, skąd by mi pomoc przyszła?”1
Mogłem tylko
mieć nadzieję, że Bóg mi pomoże. Wprawdzie otwierałem Księgę Psalmów na właściwej
stronie, bo umiałem już liczyć do stu, ale bałem się, że panna Monday pozna, że nie
potrafię odczytać wszystkich wersetów po kolei. Jeśli nawet się poznała, to się z tym nie
zdradziła, bo zostałem w chórze przez następny miesiąc, gdy tymczasem dwóch nicponi,
jak się wyraziła – nie rozumiałem tego słowa, dopiero następnego dnia pan Holcombe
wytłumaczył mi, co ono znaczy – odesłała z powrotem.
Kiedy nadszedł czas na trzeci i ostatni egzamin, byłem przygotowany. Panna
Monday poprosiła tych z nas, którzy pozostali, żeby napisali dziesięcioro przykazań we
właściwej kolejności, nie zaglądając do Księgi Wyjścia.
Chórmistrzyni przymknęła oko na to, że wymieniłem kradzież przed zabijaniem,
nie napisałem poprawnie słowa „cudzołóstwo” i że z całą pewnością nie wiedziałem, co
to znaczy. Dopiero kiedy z miejsca wyrzuciła dwóch następnych nicponi za mniejsze
przewinienia, uzmysłowiłem sobie, że muszę mieć naprawdę niezwykły głos.
W pierwszą niedzielę adwentu panna Monday oznajmiła, że wybrała trzech
nowych sopranistów – „aniołków”, jak nas zwał wielebny Watts – do chóru, pozostałych
zaś odrzuciła za takie niewybaczalne grzechy, jak rozmawianie w trakcie kazania, ssanie
mordoklejki, a w przypadku dwóch chłopców za zabawę w rozbijanie kasztanów podczas
Nunc dimittis.
W następną niedzielę ubrałem się w długi niebieski strój z białą krezą przy szyi.
Tylko mnie pozwolono nosić na szyi medalion z brązu z Marią Dziewicą na znak, że
zostałem wybrany na solistę. Paradowałbym z nim przez całą drogę do domu, ale panna
Monday zabierała go pod koniec każdego nabożeństwa.
W niedziele przenosiłem się do innego świata, ale bałem się, że ten upojny stan
nie będzie trwał wiecznie.
2
Kiedy wujek wstawał rano, budził cały dom. Nikt nie narzekał, bo był żywicielem
rodziny, zresztą był tańszy i bardziej niezawodny od budzika.
Najpierw Harry słyszał trzask drzwi sypialni. Potem ciężkie stąpanie wujka po
skrzypiącym podeście i schodach, kiedy wychodził z domu. Znowu trzaśnięcie drzwi,
kiedy znikał w wygódce. Jeśli ktoś jeszcze spał, hałas spuszczanej wody, kiedy wujek
pociągał za łańcuszek, a potem dwa kolejne trzaśnięcia drzwiami, gdy wracał do sypialni,
miały przypominać, że Stan oczekuje, aby, gdy wejdzie do kuchni, śniadanie było na
stole. Mył się i golił tylko w soboty przed wyjściem na tańce albo do Odeonu. Kąpał się
cztery razy w roku, co kwartał. Nikt nie mógł oskarżać Stana, że trwoni ciężko zarobione
pieniądze na mydło.
Następna wstawała Maisie, mama Harry’ego; wyskakiwała z łóżka chwilę po
pierwszym trzaśnięciu drzwi. Kiedy Stan wracał z wygódki, na piecu stała miska z
owsianką. Zaraz potem schodziła babcia i dołączała do córki w kuchni, zanim Stan zajął
swoje miejsce przy stole. Harry musiał być na dole pięć minut po pierwszym trzaśnięciu
drzwi, jeżeli chciał coś zjeść. Ostatni zjawiał się w kuchni dziadzio, który był tak głuchy,
że często przesypiał poranny rytuał Stana. Codzienne czynności w domostwie Cliftonów
nigdy nie ulegały zmianie. Kiedy ma się tylko jedną wygódkę na zewnątrz, jeden zlew i
jeden ręcznik, zachowanie ustalonego porządku jest koniecznością.
Kiedy Harry mył twarz pod ciurkającym strumyczkiem zimnej wody, w kuchni
jego matka podawała śniadanie: dwie grube pajdy chleba ze smalcem dla Stana i cztery
cienkie kromki dla pozostałych członków rodziny; opiekała je, jeżeli zostało trochę węgla
w worku, który co poniedziałek zrzucano pod drzwiami domu. Gdy Stan zjadł swoją
owsiankę, Harry’emu pozwalano wylizać miskę.
Duży brązowy dzbanek z herbatą zawsze stał na palenisku, a babcia nalewała ją
do różnych kubków przez wiktoriańskie posrebrzane sitko do herbaty, które
odziedziczyła po matce. Podczas gdy rodzina delektowała się niesłodzoną herbatą –
cukier był zarezerwowany na święta i uroczyste dni – Stan otwierał pierwszą butelkę
piwa, którą zwykle opróżniał jednym haustem. Potem wstawał od stołu z głośnym
beknięciem, zabierał pojemnik z lunchem, który babcia szykowała, kiedy on jadł
śniadanie: dwie kanapki z pastą Marmite, kiełbaska, jabłko, dwie butelki piwa i pudełko z
pięcioma tanimi papierosami. Ledwie Stan wychodził do portu, wszyscy naraz zaczynali
mówić.
Babcia zawsze chciała wiedzieć, kto odwiedził herbaciarnię, w której córka
pracowała jako kelnerka: co jedli goście, jak byli ubrani, gdzie siedzieli, żądała
szczegółowego opisu posiłków przyrządzanych na piecu w pomieszczeniu oświetlonym
przez żarówki elektryczne, z których nie kapie stearyna jak ze świec, nie mówiąc już o
klientach zostawiających czasem trzypensowy napiwek, którym Maisie musiała się
podzielić z kucharką.
Z kolei Maisie chciała się dowiedzieć, co Harry robił w szkole poprzedniego dnia.
Domagała się codziennego sprawozdania, co raczej nie interesowało babci, może dlatego,
że nigdy nie była w szkole. W herbaciarni zresztą też.
Dziadek rzadko się odzywał, ponieważ po czterech latach obsługi polowego
działa artyleryjskiego, rano, w południe i wieczorem, tak ogłuchł, że mógł tylko
obserwować poruszające się usta domowników i od czasu do czasu kiwać głową. Obcy
mogli odnieść wrażenie, że jest głupi, ale rodzina nieraz się przekonała na własnej
skórze, że jest wręcz odwrotnie.
Poranny porządek dnia ulegał zmianie tylko w weekendy. W sobotę Harry
towarzyszył wujkowi do doków, zawsze idąc krok za nim. W niedzielę mama wybierała
się z Harrym do kościoła Narodzenia Pańskiego i tam, siedząc w ławce w trzecim
rzędzie, pławiła się w blasku chwały syna, solisty chóru.
Ale dzisiaj była sobota. Podczas dwudziestominutowego marszu do portu Harry
nigdy nie otwierał ust, jeśli wujek milczał. A gdy się odezwał, konwersacja, jaka się
wywiązywała, brzmiała zawsze tak samo jak w poprzednią sobotę.
– Kiedy rzucisz szkołę i pójdziesz do roboty, smarkaczu? – zaczynał wujek Stan.
– Teraz nie wolno mi przerwać nauki, dopiero jak będę miał czternaście lat –
przypominał mu Harry. – Takie jest prawo.
– To cholernie głupie prawo, jakby mnie kto pytał. Ja rzuciłem szkołę i
pracowałem w porcie, jak miałem dwanaście lat – oznajmiał Stan takim tonem, jakby
Harry nigdy nie słyszał tego głębokiego spostrzeżenia.
Harry nie reagował, bo wiedział, co wujek teraz powie:
– A co więcej, nie skończyłem nawet siedemnastu lat, kiedy wstąpiłem do armii
Kitchenera.
– Wujku, opowiedz mi o wojnie – prosił Harry, wiedząc, że to zajmie Stana przez
część drogi.
– Ja i twój tata wstąpiliśmy do Królewskiego Pułku z Gloucesteru tego samego
dnia – rzekł Stan, przytknąwszy palce do sukiennej czapki, jakby salutując dawnym
wspomnieniom. – Po dwunastu tygodniach szkolenia podstawowego w koszarach
Taunton odtransportowali nas do Wipers, żeby bić szkopów. Jakżeśmy tam dotarli,
większość czasu siedzieliśmy w okopach razem ze szczurami i czekaliśmy, aż ci nadęci
oficerkowie każą nam wyjść na powierzchnię na zew sygnałówki, nałożyć bagnet na broń
i ruszyć do ataku na linie wroga.
Teraz następowała długa pauza, a potem Stan dodawał:
– Ja byłem szczęściarzem. Wróciłem do kraju cały i zdrowy.
Harry mógł przewidzieć następne zdanie słowo w słowo, ale zachowywał
milczenie.
– Człowiek nawet nie wie, jakie ma szczęście, chłopcze. Ja straciłem dwóch braci,
twoich wujków Raya i Berta, a twój ojciec stracił nie tylko brata, ale i tatę, twojego
drugiego dziadka, coś go nigdy nie poznał. Porządny chłop, wychylał kwartę piwa
szybciej od wszystkich dokerów, których znałem.
Gdyby Stan popatrzył w dół, toby ujrzał, że chłopiec powtarza bezgłośnie jego
słowa, ale dziś, ku zdziwieniu Harry’ego, wujek Stan dodał nigdy jeszcze
niewypowiedziane zdanie:
– A twój tata żyłby dziś, gdyby tylko dyrekcja mnie posłuchała.
Harry nagle zrobił się czujny. O śmierci taty zawsze się szeptało albo mówiło
przyciszonym głosem. Ale wujek Stan umilkł, jakby sobie uświadomił, że powiedział za
dużo. Może w przyszłym tygodniu, pomyślał Harry, zrównując się z wujkiem i idąc z
nim krok w krok jak na defiladzie.
– Z kim grają nasze chłopaki dziś po południu? – zagadnął Stan, wracając do
wypróbowanego tekstu.
– Z Charlton Athletic – odparł Harry.
– To banda patałachów.
– Spuścili nam baty w ostatnim sezonie – przypomniał Harry wujkowi.
– Mieli cholerne szczęście, jakby mnie kto pytał – rzekł Stan i więcej się nie
odezwał.
Kiedy dotarli do bramy stoczni, Stan odbił kartę, a potem skierował się do doku,
gdzie pracował z ekipą innych dokerów; nikt nie mógł się spóźnić ani minuty. Bezrobocie
było rekordowo wysokie, a za bramą czekało wielu młodych mężczyzn na ich miejsce.
Harry nie podążył za wujem, bo wiedział, że gdyby pan Haskins przyłapał go
przy hangarach, toby go wytargał za uszy, a wujek by dołożył kopniaka za to, że
zirytował nadzorcę. Poszedł więc w przeciwnym kierunku.
Pierwsze kroki każdego sobotniego ranka Harry kierował do Old Jacka, który
mieszkał w wagonie kolejowym na drugim końcu stoczni. Nigdy nie mówił wujkowi o
tych wizytach, bo ten go przestrzegł, żeby za wszelką cenę unikał starego człowieka.
– Chyba nie kąpał się od lat – zauważył Stan, który mył się raz na trzy miesiące i
to tylko wtedy, gdy matka Harry’ego narzekała na smród.
Ale ciekawość była silniejsza i pewnego ranka Harry podczołgał się w pobliże
wagonu, podciągnął się w górę i zajrzał przez okno. Stary człowiek siedział w pierwszej
klasie i czytał książkę. Obrócił się do Harry’ego i powiedział:
– Wejdź, chłopcze.
Harry odskoczył i biegł, nie zatrzymując się, aż dopadł drzwi domu.
W następną sobotę Harry znowu podczołgał się pod wagon i zerknął do środka.
Wydawało się, że stary człowiek mocno śpi, ale nagle Harry usłyszał, jak mówi:
– Czemu nie wejdziesz, chłopcze? Przecież cię nie ugryzę.
Harry nacisnął ciężką mosiężną klamkę i niepewnie otworzył drzwi wagonu, ale
nie wszedł do środka. Stał i patrzył na starego człowieka siedzącego w wagonie. Trudno
było orzec, ile może mieć lat, gdyż część twarzy zakrywała dobrze utrzymana broda,
przyprószona siwizną, co upodabniało go do wizerunku marynarza na pudełku Players
Please. Ale spojrzał na Harrry’ego z taką serdecznością, na jaką nigdy nie zdobył się
wujek Stan.
– Czy to pan Old Jack Tar? – zapytał Harry.
– Tak na mnie mówią – odparł stary człowiek.
– I tu pan mieszka? – pytał dalej Harry, rozglądając się wokół. Jego wzrok
zatrzymał się na wysokiej stercie starych gazet na siedzeniu naprzeciwko.
– Tak. To jest mój dom od dwudziestu lat. Może byś zamknął drzwi i usiadł,
młody człowieku?
Harry przez chwilę się namyślał, potem wyskoczył z wagonu i znowu dał
drapaka.
W sobotę tydzień później Harry zamknął drzwi, ale nie puścił klamki, gotów
zerwać się do ucieczki, gdyby stary człowiek wykonał jakiś ruch. Patrzyli na siebie przez
pewien czas, aż wreszcie Old Jack zapytał:
– Jak masz na imię?
– Harry.
– A gdzie chodzisz do szkoły?
– Nie chodzę do szkoły.
– To co będziesz robił w życiu, młody człowieku?
– To jasne. Będę dokerem, jak mój wujek – odparł Harry.
– Dlaczego chcesz to robić? – zagadnął stary człowiek.
– A dlaczego nie? – obruszył się Harry. – Myśli pan, że nie jestem dość dobry?
– Jesteś o wiele za dobry – powiedział Old Jack Tar. – Ja w twoim wieku –
ciągnął – chciałem wstąpić do wojska i choćby mój ojciec nie wiadomo co mówił czy
robił, tobym nie zmienił zdania.
Przez następną godzinę Harry stał jak urzeczony, podczas gdy Old Jack snuł
opowieści o porcie, o mieście Bristol i zamorskich krainach, o jakich nie uczono na
lekcjach geografii.
W następną sobotę i przez wiele kolejnych Harry nadal odwiedzał Old Jacka. Ale
nigdy nie powiedział o tym wujkowi ani matce, bo się bał, że zabronią mu widywać
pierwszego prawdziwego przyjaciela.
Kiedy w ten sobotni poranek Harry zastukał do drzwi wagonu kolejowego, stary
człowiek najwyraźniej na niego czekał, bo na siedzeniu naprzeciwko leżało jabłko,
koksa. Harry schwycił je, ugryzł kęs i usiadł.
– Dziękuję panu – powiedział, ścierając z brody odrobinę soku.
Nigdy nie pytał, skąd się te jabłka biorą; jeszcze jedna tajemnica otaczająca tego
niezwykłego człowieka.
Jak bardzo był inny niż wujek Stan, który w kółko powtarzał to niewiele, co
wiedział, podczas gdy Jack co tydzień zapoznawał Harry’ego z nowymi słowami,
nowymi doświadczeniami, a nawet nowymi światami. Harry często się zastanawiał,
dlaczego pan Tar nie jest nauczycielem – zdawał się wiedzieć nawet więcej niż panna
Monday i prawie tyle co pan Holcombe. Harry był przekonany, że pan Holcombe wie
wszystko, ponieważ nigdy się nie zdarzyło, żeby nie odpowiedział na jego pytanie. Old
Jack uśmiechał się do chłopca, ale nic nie mówił, dopóki Harry nie skończył jeść jabłka i
nie wyrzucił ogryzka przez okno.
– Czego się nauczyłeś w szkole w tym tygodniu, o czym przedtem nie miałeś
pojęcia? – zagadnął stary człowiek.
– Pan Holcombe powiedział, że za morzem są inne kraje, które należą do
imperium brytyjskiego, i że wszystkimi rządzi król.
– Zgadza się – rzekł Old Jack. – Możesz wymienić któryś z tych krajów?
– Australia. Kanada. Indie – zawahał się. – I Ameryka.
– Nie, nie Ameryka – sprostował Old Jack. – Tak było, ale już nie jest. Za sprawą
słabego premiera i chorego króla.
– Kto był królem, a kto premierem? – spytał gniewnie Harry.
– W roku 1776 na tronie zasiadał król Jerzy III – odparł Old Jack – ale trzeba
oddać mu sprawiedliwość i przyznać, że był chorym człowiekiem, gdy tymczasem lord
North, premier, po prostu nie poświęcał uwagi temu, co się dzieje w koloniach, i niestety
w końcu nasi krewni chwycili za broń i stanęli przeciwko nam.
– Ale ich pobiliśmy?
– Nie – powiedział Old Jack. – Nie dość, że słuszność była po ich stronie – nie
żeby to był warunek konieczny zwycięstwa…
– Co to znaczy „warunek konieczny”?
– Taki, bez którego ani rusz – rzekł Old Jack i ciągnął, jakby mu nie przerwano: –
Ale też dowodził nimi wybitny generał.
– Jak się nazywał?
– Jerzy Waszyngton.
– W zeszłym tygodniu pan mówił, że Waszyngton to stolica Ameryki. Czy on
został nazwany na cześć miasta?
– Nie, to miasto zostało nazwane na jego cześć. Zbudowano je na moczarach
zwanych Kolumbią, przez którą przepływa rzeka Potomac.
– Czy Bristol też nazwano na czyjąś cześć?
– Nie – zachichotał Old Jack, ubawiony, że dociekliwy umysł chłopca tak prędko
przerzuca się z tematu na temat. – Bristol początkowo nazywał się Brigstowe, co oznacza
miejsce mostowe.
– To kiedy został Bristolem?
– Historycy różnią się w opiniach, chociaż zamek bristolski został zbudowany
przez Roberta hrabiego Gloucesteru w 1109 roku, kiedy dostrzegł on możliwość handlu
wełną z Irlandczykami. Potem miasto rozwinęło się w port handlowy. Od tamtej pory
przez kilkaset lat pełniło rolę ośrodka budowy okrętów i rozrosło się jeszcze szybciej,
kiedy trzeba było rozbudować marynarkę wojenną w 1914.
– Mój tata walczył w Wielkiej Wojnie – oznajmił Harry z dumą. – A pan?
Po raz pierwszy stary człowiek nie od razu odpowiedział na pytanie Harry’ego.
Siedział, milcząc.
– Przepraszam – rzekł Harry. – Nie chciałem być wścibski.
– Nie, nie – powiedział Old Jack. – Po prostu od lat nikt mnie o to nie pytał.
I bez słowa otwarł dłoń, na której leżała sześciopensówka.
Harry wziął małą srebrną monetę i spróbował ją zębami, jak to robił wujek.
– Dziękuję – powiedział i schował pieniążek do kieszeni.
– Idź i kup sobie rybę z frytkami w knajpce na nabrzeżu, ale nie mów o tym
wujkowi, bo zapyta, skąd miałeś pieniądze.
Harry nigdy jednak nie mówił wujkowi o Old Jacku. Słyszał kiedyś, jak Stan
powiedział o nim do jego mamy:
– Tego cudaka powinni zamknąć.
Harry spytał pannę Monday, kto to taki cudak, bo nie mógł znaleźć tego słowa w
słowniku, a kiedy mu powiedziała, pierwszy raz zdał sobie sprawę, jak głupi jest jego
wujek Stan.
– Niekoniecznie głupi – pouczyła go panna Monday. – Po prostu
niedoinformowany i dlatego uprzedzony. Nie wątpię, Harry – dodała – że w swoim życiu
spotkasz dużo więcej takich ludzi, niektórych stojących o wiele wyżej niż twój wujek.
3
Maisie odczekała, aż zatrzasną się frontowe drzwi, i gdy była pewna, że Stan jest
w drodze do pracy, oznajmiła:
– Proponują mi pracę kelnerki w hotelu Royal.
Nikt z siedzących wokół stołu nie zareagował, ponieważ rozmowa przy stole
zwykle toczyła się według ustalonego schematu i nie oczekiwano niespodzianek.
Harry’emu cisnęło się na usta mnóstwo pytań, ale czekał, aż pierwsza odezwie się babcia.
Ale ona zajmowała się nalewaniem kolejnego kubka herbaty, jakby w ogóle nie słyszała
słów córki.
– Może ktoś coś powie? – rzuciła Maisie.
– Nie wiedziałem, że szukasz innej pracy – zaryzykował Harry.
– Nie szukałam – odparła Maisie. – Ale w zeszłym tygodniu pan Frampton,
dyrektor hotelu, wpadł do lokalu Tilly na kawę. Zajrzał jeszcze kilka razy, a potem
zaproponował mi pracę.
– Myślałam, że jest ci dobrze w herbaciarni – odezwała się wreszcie babcia. –
Przecież panna Tilly nieźle płaci, a godziny pracy też ci odpowiadają.
– Owszem – potwierdziła mama Harry’ego. – Ale pan Frampton oferuje mi pięć
funtów tygodniowo i połowę wszystkich napiwków. Przynosiłabym w piątek do domu
całe sześć funtów.
Babcia otworzyła szeroko usta.
– Będziesz musiała pracować w nocy? – zapytał Harry, skończywszy wylizywać
po Stanie miskę z owsianką.
– Nie – odparła Maisie, burząc synowi czuprynę – a ponadto będę miała jeden
wolny dzień co dwa tygodnie.
– Czy twój strój jest wystarczająco elegancki jak na taki luksusowy hotel? –
zagadnęła babcia.
– Będę co rano dostawała uniform i świeży biały fartuch. Hotel ma nawet własną
pralnię.
– Nie wątpię – rzekła babcia – ale myślę o czymś, z czym będziemy musieli
nauczyć się żyć.
– A co to takiego, mamo? – spytała Maisie.
– Możesz zarabiać więcej niż Stan, a jemu to się nie spodoba, wcale nie.
– To będzie musiał nauczyć się z tym żyć, prawda? – przemówił dziadek,
pierwszy raz od wielu tygodni wyrażając jakąś opinię.
Dodatkowe pieniądze miały się okazać przydatne, zwłaszcza po tym, co się
wydarzyło w kościele Narodzenia Pańskiego. Maisie właśnie zbierała się do wyjścia po
nabożeństwie, kiedy zobaczyła pannę Monday kroczącą ku niej nawą.
– Czy możemy zamienić słowo na osobności? – spytała, zawróciła i
pomaszerowała do zakrystii.
Maisie pogoniła za nią jak dziecko za Szczurołapem z Hameln. Obawiała się
najgorszego. Co Harry zmalował tym razem?
Weszła za chórmistrzynią do zakrystii i nogi się pod nią ugięły, gdy ujrzała tam
wielebnego Wattsa, pana Holcombe’a i jeszcze jednego mężczyznę. Kiedy panna
Monday cicho zamknęła za sobą drzwi, Maisie zaczęła się trząść.
– To nic złego, moja droga – rzekł wielebny Watts, objąwszy ją ramieniem. –
Wręcz przeciwnie. Ufam, że uznasz nas za zwiastunów dobrych nowin – dodał,
wskazując jej krzesło.
Maisie usiadła, ale nadal dygotała.
Kiedy wszyscy zajęli miejsca, inicjatywę przejęła panna Monday.
– Chcieliśmy porozmawiać z panią o Harrym – zaczęła.
Maisie zacisnęła usta; co ten chłopak zrobił, że musiały się spotkać aż trzy tak
ważne osoby?
– Nie będę owijać w bawełnę – ciągnęła chórmistrzyni. – Zgłosił się do mnie
nauczyciel muzyki u Świętego Bedy i spytał, czy Harry chciałby się starać o stypendium
chórzysty.
– Ale on bardzo dobrze się czuje w kościele Narodzenia Pańskiego – powiedziała
Maisie. – A gdzie jest ten święty Beda? Nigdy nie słyszałam o takim kościele.
– Bo to nie jest kościół – wyjaśniła panna Monday. – To szkoła katedralna
szkoląca chórzystów dla kościoła Najświętszej Panny Marii na Redcliffe, o którym
królowa Elżbieta powiedziała kiedyś, że jest najpiękniejszą i najokazalszą świątynią w
kraju.
– To musiałby się pożegnać ze swoją szkołą i kościołem? – spytała z
niedowierzaniem Maisie.
– Niechże pani potraktuje to jako szansę, która może zmienić całe jego życie –
odezwał się po raz pierwszy pan Holcombe.
– I musiałby się tam zadawać ze zdolnymi chłopcami z wyższych sfer?
– Wątpię, żeby w Szkole Świętego Bedy było dużo dzieci zdolniejszych od
Harry’ego – powiedział pan Holcombe. – To najzdolniejszy chłopak, jakiego
kiedykolwiek uczyłem. Wprawdzie czasem jakiś nasz uczeń trafia do szkoły średniej, ale
jeszcze nigdy żadnemu nie zaoferowano miejsca u Świętego Bedy.
– Jest jeszcze coś, co powinna pani wiedzieć przed podjęciem decyzji – rzekł
wielebny Watts.
Na twarzy Maisie odmalował się jeszcze większy niepokój.
– Harry musiałby opuścić dom na czas trymestru, bo to szkoła z internatem.
– To nie wchodzi w rachubę – stwierdziła Maisie. – Nie stać mnie na to.
– Z tym nie powinno być problemu – odezwała się panna Monday. – Jeżeli Harry
dostanie stypendium, szkoła nie tylko zwolni go z czesnego, ale również przyzna kwotę
dziesięciu funtów na trymestr.
– Ale czy to taka szkoła, gdzie ojcowie uczniów noszą garnitury i krawaty, a
matki nie pracują? – dopytywała się Maisie.
– Nawet gorzej – rzekła panna Monday, bagatelizując sprawę. – Nauczyciele
chodzą w długich czarnych togach i w biretach.
– Jednak przynajmniej nikt nie będzie tam Harry’emu łoił skóry pasem – włączył
się wielebny Watts. – U Świętego Bedy są bardziej wytworni. Biją trzcinką.
Tylko Maisie się nie roześmiała.
– Ale dlaczego miałby opuścić dom? – zapytała. – Harry czuje się na swoim
miejscu w Merrywood Elementary i nie będzie chciał się rozstać z chórem w kościele
Narodzenia Pańskiego, gdzie jest solistą.
– Muszę wyznać, że ja stracę więcej niż Harry – powiedziała panna Monday. –
Ale jestem pewna, że Bóg by nie chciał, żebym stanęła na drodze tak utalentowanego
dziecka z czysto egoistycznych powodów – dodała cicho.
– Nawet jeśli ja się zgodzę, to nie znaczy, że Harry powie tak – Maisie sięgnęła
po ostatni argument.
– Rozmawiałem z chłopcem w zeszłym tygodniu – przyznał pan Holcombe. –
Oczywiście lęka się takiego wyzwania, ale jeśli dobrze pamiętam, powiedział:
„Chciałbym spróbować, proszę pana, ale tylko jeżeli pan uważa, że się nadaję”. Jednak
oznajmił, że nawet o tym nie pomyśli, dopóki matka nie wyrazi zgody – nauczyciel
ubiegł reakcję Maisie.
Harry był zarazem przerażony i podekscytowany na myśl o tym, że przystąpi do
egzaminu wstępnego, ale bał się zarówno tego, że nie zda i zawiedzie tylu ludzi, jak i
tego, że mu się powiedzie i będzie musiał opuścić dom.
W następnym trymestrze nie opuścił żadnej lekcji w szkole, a kiedy wracał
wieczorem do domu, szedł prosto do sypialni, którą dzielił z wujkiem Stanem, gdzie przy
świecy uczył się do późna; kiedyś nawet nie wiedział, że taka pora istnieje. Czasem się
zdarzało, że matka znajdowała syna śpiącego w najlepsze na podłodze w otoczeniu
porozrzucanych, otwartych książek.
Co sobotę rano Harry odwiedzał Old Jacka, który zdawał się bardzo dużo
wiedzieć o Szkole Świętego Bedy i nadal uczył chłopca wielu innych rzeczy, niemal
jakby był pewien, na czym skończył pan Holcombe.
W sobotnie popołudnia, ku oburzeniu wujka Stana, Harry nie towarzyszył mu do
Ashton Gate na mecz drużyny Bristol City, ale wracał do szkoły, gdzie pan Holcombe
udzielał mu dodatkowych lekcji. Dopiero po latach Harry wpadł na to, że z tego powodu
pan Holcombe też musiał się wyrzec regularnych wizyt na stadionie, aby kibicować
Robinsom.
Im bliższy był dzień egzaminu, tym bardziej Harry lękał się porażki, nie
powodzenia.
W wyznaczonym dniu pan Holcombe towarzyszył swojemu najlepszemu
uczniowi do Colston Hall, gdzie przez dwie godziny miał trwać egzamin. Zostawił
Harry’ego przed wejściem i powiedział:
– Pamiętaj, żeby przeczytać każde pytanie dwa razy, zanim weźmiesz pióro do
ręki. – Tę radę powtarzał kilkakrotnie podczas ubiegłego tygodnia.
Harry nerwowo się uśmiechnął i uścisnął nauczycielowi dłoń niczym staremu
przyjacielowi.
Wkroczył do sali egzaminacyjnej, gdzie około sześćdziesięciu chłopców stało w
grupkach i rozmawiało. Harry się domyślił, że wielu z nich się zna, on zaś nie znał tu
nikogo. Mimo to kilku umilkło i odprowadziło go spojrzeniem, kiedy szedł ku przodowi
sali, udając pewnego siebie.
– Abbott, Barrington, Cabot, Clifton, Deakins, Fry…
Harry usiadł na swoim miejscu w ławce w pierwszym rzędzie i tuż przed
wybiciem dziesiątej do sali wkroczyli nauczyciele w długich czarnych togach i biretach i
rozłożyli na pulpicie przed każdym z kandydatów arkusze egzaminacyjne.
– Panowie – przemówił stojący z przodu sali nauczyciel, który nie brał udziału w
rozkładaniu arkuszy – nazywam się Frobisher i będę was pilnował podczas egzaminu.
Macie dwie godziny, żeby odpowiedzieć na sto pytań. Życzę powodzenia.
Zegar, niewidoczny dla Harry’ego, wybił dziesiątą. Wokół zanurzono pióra w
kałamarzach i zaczęto zapamiętale zapisywać papier, lecz Harry skrzyżował ręce na
piersiach, pochylił się nad pulpitem i powoli przeczytał każde pytanie. Jako jeden z
ostatnich wziął pióro do ręki.
Harry nie mógł wiedzieć, że pan Holcombe spaceruje tam i z powrotem po
chodniku przed budynkiem, zdenerwowany o wiele bardziej niż jego uczeń. Ani tego, że
matka, podając gościom poranną kawę, co kilka minut spogląda na zegar w holu hotelu
Royal. Ani że panna Monday klęczy i modli się przed ołtarzem w kościele Narodzenia
Pańskiego.
Chwilę potem, jak zegar wybił dwunastą, zebrano arkusze egzaminacyjne i
pozwolono chłopcom wyjść z sali; jedni się śmiali, inni byli zachmurzeni, jeszcze inni
zamyśleni.
Kiedy pan Holcombe ujrzał Harry’ego, zamarło mu serce.
– Aż tak źle? – spytał.
Harry nie odpowiedział, dopóki się nie upewnił, że żaden inny chłopiec go nie
usłyszy.
– Nie tego się spodziewałem – rzekł.
– Co masz na myśli? – spytał z niepokojem pan Holcombe.
– Te pytania to łatwizna – odparł Harry.
Pan Holcombe pomyślał, że nigdy w życiu nie obdarzono go większym
komplementem.
– Dwa garnitury, proszę pani. Szare. Jeden blezer, granatowy. Pięć koszul,
białych. Pięć usztywnionych kołnierzyków, białych. Sześć par dłuższych skarpet,
szarych. Sześć kompletów bielizny, białych. I jeden krawat w kolorach Szkoły Świętego
Bedy.
Subiekt dokładnie sprawdził spis.
– Myślę, że to wszystko. O, nie, jeszcze będzie potrzebna czapka szkolna.
Sięgnął pod ladę, wysunął szufladę i wyjął czerwono-czarną czapkę, którą
nasadził Harry’emu na głowę.
– Pasuje jak ulał – obwieścił.
Maisie z dumą uśmiechnęła się do syna. Harry wyglądał w każdym calu na ucznia
Szkoły Świętego Bedy.
– Razem trzy funty, dziesięć szylingów i sześć pensów, proszę pani.
Maisie starała się nie okazać przerażenia.
– Czy nie można kupić jednej z tych rzeczy używanej? – wyszeptała.
– Nie, proszę pani, to nie jest sklep z używaną odzieżą – uciął subiekt, który już
zdecydował, że tej klientce nie otworzy rachunku.
Maisie otwarła torebkę, podała cztery banknoty funtowe i czekała na resztę.
Poczuła ulgę, kiedy szkoła z góry wypłaciła stypendium za pierwszy trymestr, zwłaszcza
że należało jeszcze nabyć dwie pary skórzanych, sznurowanych czarnych butów, dwie
pary białych, sznurowanych pantofli gimnastycznych i jedną parę rannych pantofli.
Subiekt zakaszlał.
– Chłopcu będą też potrzebne dwie piżamy i szlafrok.
– Tak, oczywiście – powiedziała Maisie z nadzieją, że ma w portmonetce
wystarczająco dużo pieniędzy.
– Czy mam rozumieć, że chłopiec jest stypendystą chórzystą? – zapytał subiekt,
przyglądając się bliżej spisowi.
– Tak – odparła z dumą Maisie.
– Zatem musi mieć jeszcze czerwoną szatę chórzysty, dwie białe komże i
medalion Szkoły Świętego Bedy.
Maisie miała ochotę wybiec ze sklepu.
– To zostanie dostarczone przez szkołę, kiedy chłopiec zgłosi się na pierwszą
próbę chóru – dodał subiekt, podając Maisie resztę. – Czy potrzebuje pani jeszcze
czegoś?
– Nie, dziękuję – powiedział Harry, podniósł dwie torby, schwycił matkę pod
ramię i wyprowadził ją szybko ze sklepu T.C. Marsh Wytworne Krawiectwo.
Tuż przed zgłoszeniem się do Szkoły Świętego Bedy Harry spędził sobotni ranek
z Old Jackiem.
– Boisz się nowej szkoły? – spytał Old Jack.
– Nie, nie boję się – rzucił Harry.
Stary człowiek się uśmiechnął.
– Umieram ze strachu – przyznał chłopiec.
– Tak jak każdy nowy knot, jak tam będą was zwać. Spróbuj potraktować całą
sprawę jak przygodę w nowym świecie, w którym wszyscy zaczynają jako równi.
– Ale kiedy tamci usłyszą, jak mówię, dowiedzą się, że nie jestem im równy.
– Może, ale gdy usłyszą, jak śpiewasz, dowiedzą się, że to oni nie są tobie równi.
– Większość będzie z bogatych rodzin, ze służącymi.
– Dla głupszych to jedyna pociecha – zauważył Old Jack.
– Niektórzy mieli w tej szkole braci, a nawet ojców i dziadków.
– Twój ojciec był porządnym człowiekiem – rzekł Old Jack – i zapewniam cię, że
żaden z nich nie ma lepszej matki.
– Znał pan mojego ojca? – spytał Harry, nie kryjąc zdziwienia.
– Powiedzenie, że go znałem, byłoby przesadą – przyznał Old Jack – ale
obserwowałem go z daleka, jak innych, którzy pracowali w porcie. Był przyzwoitym,
odważnym, bogobojnym człowiekiem.
– A czy wie pan, jak umarł? – zagadnął Harry, patrząc Jackowi w oczy z nadzieją,
że nareszcie otrzyma szczerą odpowiedź na pytanie, które od dawna go dręczyło.
– A co ci mówiono? – spytał ostrożnie Old Jack.
– Że zginął na Wielkiej Wojnie. Ale skoro urodziłem się w 1920 roku, to nawet ja
mogę wydedukować, że to niemożliwe.
Stary człowiek przez pewien czas się nie odzywał. Harry ledwo mógł wysiedzieć.
– Na pewno był ciężko ranny na wojnie, ale masz rację, to nie był powód jego
śmierci.
– To jak umarł? – spytał Harry.
– Powiedziałbym ci, gdybym wiedział – padła odpowiedź. – Ale wtedy krążyło
tyle pogłosek, że nie byłem pewny, komu wierzyć. Jest jednak jest kilka osób, a
szczególnie trzy, które niewątpliwie znają prawdę o tym, co się stało tamtej nocy.
– Jedną z nich jest pewno mój wujek Stan – zauważył Harry – ale kim są te inne?
Old Jack chwilę zwlekał z odpowiedzią.
– Phil Haskins i pan Hugo – rzucił.
– Pan Haskins? Nadzorca? – rzekł Harry. – Temu by się nawet nie chciało ze mną
rozmawiać. A kto to taki ten pan Hugo?
– Hugo Barrington, syn sir Waltera Barringtona.
– To rodzina właścicieli linii żeglugowej?
– Tak – przyznał Old Jack, bojąc się, że powiedział za dużo.
– Czy oni też są przyzwoitymi, odważnymi, bogobojnymi ludźmi?
– Sir Walter jest jednym z najwspanialszych ludzi, jakich znam.
– A ten jego syn, pan Hugo?
– Obawiam się, że on jest ulepiony z innej gliny – powiedział Old Jack, nie
wdając się w dalsze wyjaśnienia.
4
Szykownie ubrany chłopiec siedział obok matki z tyłu tramwaju.
– To nasz przystanek – powiedziała, gdy tramwaj się zatrzymał.
Wysiedli i niespiesznie powędrowali pod górę ku szkole, zwalniając z każdym
krokiem.
Harry jedną ręką trzymał dłoń matki, w drugiej niósł podniszczoną walizkę.
Żadne z nich się nie odzywało, patrząc na zajeżdżające pod bramę szkoły kabriolety i
nieliczne samochody z szoferami.
Ojcowie żegnali się z synami uściskiem rąk, a spowite w futra matki obejmowały
potomków i cmokały ich w policzki niby ptaki, które w końcu pogodziły się z tym, że
pisklę wyfrunie z gniazda.
Harry nie chciał, żeby matka całowała go przy innych chłopcach, więc puścił jej
rękę pięćdziesiąt metrów przed bramą. Maisie, wyczuwając zakłopotanie syna, pochyliła
się i prędko pocałowała go w czoło.
– Powodzenia, Harry. Staraj się, żebyśmy wszyscy byli z ciebie dumni.
– Do widzenia, mamo – powiedział, powstrzymując łzy.
Maisie odwróciła się i zaczęła schodzić w dół. Łzy płynęły jej po policzkach.
Harry szedł dalej, przypominając sobie opowiadanie wujka, jak to pod Ypres
żołnierze wyszli z okopów i ruszyli do ataku na linie nieprzyjaciela: „Nigdy nie patrz za
siebie alboś trup”. Harry chciał się obejrzeć, ale wiedział, że wtedy puści się biegiem i
nie ustanie, aż dotrze na przystanek tramwajowy. Zacisnął zęby i szedł przed siebie.
– Jak było na wakacjach, stary? – zagadnął przyjaciela jeden z chłopców.
– W dechę – odparł tamten. – Mój rodziciel zabrał mnie na międzyuczelniany
mecz do Lorda.
Czy Lord to kościół, zaciekawił się Harry, a jeżeli tak, to jaki mecz może się
odbywać w kościele? Harry zdecydowanym krokiem przekroczył bramę szkoły,
zatrzymując się na widok stojącego przy głównym wejściu mężczyzny z notatnikiem w
ręku.
– Ktoś ty, młody człowieku? – zagadnął mężczyzna, uśmiechając się zachęcająco
do Harry’ego.
– Harry Clifton, proszę pana – odpowiedział, zdejmując czapkę, jak kazał mu to
robić Holcombe, ilekroć odezwie się do niego jakiś pan albo pani.
– Clifton – powtórzył mężczyzna, przesuwając palcem w dół długiego spisu
nazwisk. – A, tak. – Postawił znaczek przy nazwisku Harry’ego. – Pierwsze pokolenie,
zdobywca stypendium chórzysty. Gratulacje i witamy w Szkole Świętego Bedy.
Nazywam się Frobisher, jestem wychowawcą i przełożonym internatu, a to jest Dom
Frobishera. Zostaw walizkę w holu, a starosta zaprowadzi cię do sali jadalnej, gdzie będę
przemawiał do wszystkich nowych chłopców przed kolacją.
Harry nigdy przedtem nie jadł kolacji. „Podwieczorek” był zawsze ostatnim
posiłkiem w domu Cliftonów przed położeniem się do łóżek, zaraz po tym jak zapadł
zmrok. Elektryczność nie dotarła jeszcze na ulicę Gorzelniczą, a rzadko starczało
pieniędzy na świece.
– Dziękuję panu – rzekł Harry i wkroczył do wielkiego, wyłożonego lśniącą
boazerią holu. Postawił walizkę na podłodze i podniósł wzrok na obraz przedstawiający
starca z siwą czupryną i bujnymi białymi bokobrodami, odzianego w długą czarną togę z
czerwoną narzutką okrywającą ramiona.
– Jak się nazywasz? – warknął głos z tyłu.
– Clifton, proszę pana – odparł Harry. Odwrócił się i ujrzał wysokiego chłopaka
w długich spodniach.
– Nie mów do mnie „pan”. Mów mi Fisher. Nie jestem nauczycielem, tylko
starostą2
.
– Przepraszam pana – rzekł Harry.
Harry postawił swoją używaną, podniszczoną walizkę obok rzędu skórzanych
waliz. Tylko na niej nie było monogramu. Powędrował za Fisherem długim korytarzem,
pełnym fotografii dawnych drużyn szkolnych i gablot ze srebrnymi pucharami, co miało
przypominać następnym pokoleniom o dawnej chwale. Kiedy doszli do jadalni, Fisher
powiedział:
– Siadaj, gdzie chcesz, Clifton. Tylko pamiętaj, stul buzię, jak pan Frobisher
wejdzie do sali.
Harry nie mógł się zdecydować, przy którym z czterech długich stołów ma usiąść.
Kręcili się tu już chłopcy w grupkach i cicho rozmawiali. Harry wolno powędrował w
odległy kąt sali i zajął miejsce na skraju stołu. Podniósł wzrok i ujrzał kilku wchodzących
chłopców, wyglądających na tak samo zagubionych jak on. Jeden z nich podszedł i usiadł
koło Harry’ego, a drugi zajął miejsce naprzeciwko. Gawędzili ze sobą, jakby go tu nie
było.
Nagle zadzwonił dzwonek i wszyscy umilkli na widok pana Frobishera
wchodzącego do jadalni. Stanął za mównicą, której Harry dotąd nie zauważył, i
pociągnął wyłogi togi.
– Witajcie – zaczął, uchylając biretu przed zgromadzonymi – w pierwszym dniu
waszego pierwszego trymestru w Szkole Świętego Bedy. Za chwilę spożyjecie swój
pierwszy szkolny posiłek i mogę was zapewnić, że następny wcale nie będzie lepszy.
Kilku chłopców nerwowo zachichotało.
– Gdy zjecie kolację, zostaniecie zaprowadzeni do waszych sypialni, gdzie się
rozpakujecie. O ósmej usłyszycie inny dzwonek. W rzeczywistości dzwonek jest ten sam,
tyle że dzwoni o innej porze.
Harry się uśmiechnął, chociaż większość chłopców nie złapała żarciku pana
Frobishera.
– Trzydzieści minut później dzwonek znów zadzwoni i wtedy położycie się do
łóżek, ale najpierw się umyjecie i wyczyścicie zęby. Potem będziecie mieli pół godziny
na czytanie przed zgaszeniem światła, kiedy powinniście zasnąć. Każdy przyłapany na
rozmowie po zgaszeniu światła zostanie ukarany przez dyżurnego starostę. Następny
dzwonek – ciągnął pan Frobisher – usłyszycie dopiero jutro o wpół do siódmej rano.
Wtedy wstaniecie, umyjecie się i ubierzecie, żeby stawić się w jadalni na siódmą.
Spóźnialscy obejdą się bez śniadania.
– Apel poranny odbędzie się o ósmej w auli, gdzie przemówi do nas dyrektor
szkoły. Potem o wpół do dziewiątej zacznie się wasza pierwsza lekcja. Przed południem
będą trzy sześćdziesięciominutowe lekcje z dziesięciominutowymi przerwami, podczas
których zdążycie zmienić klasy. Lunch o dwunastej. Po południu odbędą się tylko dwie
lekcje przed zajęciami sportowymi, kiedy to będziecie grać w piłkę nożną.
Harry uśmiechnął się drugi raz.
– To obowiązkowe dla wszystkich, którzy nie należą do chóru.
Harry się skrzywił. Nikt mu nie powiedział, że chórzyści nie będą grać w piłkę.
– Po zajęciach sportowych albo po próbie chóru wrócicie do Domu Frobishera na
kolację, po której będziecie mieć godzinę na odrabianie lekcji przed położeniem się do
łóżek. Wolno czytać do zgaszenia światła – ale tylko jeśli opiekunka zaakceptuje książkę
– dodał pan Frobisher. – To wszystko musi się wam wydawać bardzo deprymujące.
Harry postanowił poszukać tego słowa w słowniku, który dostał w prezencie od
pana Holcombe’a. Pan Frobisher znów chwycił wyłogi togi i podjął:
– Ale nie martwcie się, wkrótce przywykniecie do zwyczajów u Świętego Bedy.
To wszystko, co obecnie mam do powiedzenia. Teraz was zostawię, życzę smacznego.
Dobranoc, chłopcy.
– Dobranoc panu – odważyło się odpowiedzieć kilku chłopców, kiedy pan
Frobisher wychodził z sali.
Harry się nie poruszył, kiedy kilka kobiet w fartuchach przeszło wzdłuż stołów,
stawiając przed każdym chłopcem miskę z zupą. Obserwował uważnie, jak kolega
naprzeciwko podnosi łyżkę o dziwnym kształcie, zanurza ją w zupie i odchyla przed
włożeniem do ust. Harry próbował naśladować ten ruch, ale skończyło się na tym, że
kilka kropli zupy spadło na stół, a kiedy udało mu się donieść resztę do ust, większość
ściekła mu po brodzie. Otarł usta rękawem. Nie zwróciło to niczyjej uwagi, ale kiedy
zaczął głośno siorbać, kilku chłopców przestało jeść i utkwiło w nim wzrok. Harry
odłożył łyżkę na stół i pozwolił zupie ostygnąć.
Na drugie danie podano rybę i Harry nie wykonał żadnego ruchu, dopóki nie
zobaczył, jaki widelec podniósł sąsiad naprzeciwko. Ze zdziwieniem zauważył, że
chłopiec odkłada nóż i widelec na talerz między jednym a drugim kęsem, podczas gdy on
trzyma je mocno w garści niczym widły.
Pomiędzy chłopcem naprzeciwko i siedzącym obok niego toczyła się rozmowa na
temat polowania z psami. Harry nie włączył się do niej, po części dlatego, że nigdy nie
dosiadł żadnego wierzchowca, jeżeli nie liczyć przejażdżki za pół pensa na ośle pewnego
popołudnia na wycieczce pracowniczej do Weston-super-Mare.
Kiedy sprzątnięto talerze, na ich miejsce pojawił się pudding, przez jego mamę
zwany frykasem, bo rzadko gościł na stole. Inna łyżeczka, inny smak i kolejny błąd.
Harry nie zdawał sobie sprawy, że banan nie jest podobny do jabłka, toteż ku osłupieniu
wszystkich zatopił zęby w skórce. Dla pozostałych chłopców pierwsza lekcja miała się
odbyć jutro o wpół do dziewiątej rano, ale Harry już ją odrabiał.
Po kolacji znów pojawił się Fisher i jako dyżurny starosta poprowadził
podopiecznych szerokimi drewnianymi schodami do sypialni na pierwszym piętrze.
Harry wszedł do sali, gdzie mieściło się trzydzieści łóżek, równo ustawionych w trzy
rzędy po dziesięć. Na każdym leżała jedna poduszka, dwa prześcieradła i dwa koce.
Harry nigdy nie miał niczego po dwa.
– To jest sypialnia nowych knotów – powiedział pogardliwie Fisher. – Tu
zostaniecie, dopóki się was nie ucywilizuje. Znajdziecie swoje nazwiska w
alfabetycznym porządku w nogach łóżka.
Harry ze zdziwieniem zobaczył swoją walizkę na łóżku i był ciekaw, kto ją tam
położył. Chłopak obok już się rozpakowywał.
– Jestem Deakins – oznajmił, poprawiając okulary na nosie, żeby przyjrzeć się
Harry’emu.
– A ja Harry. W lecie siedziałem obok ciebie na egzaminie. Nie mogłem uwierzyć,
kiedyś odpowiedział na wszystkie pytania tylko w godzinę z kawałkiem.
Deakins oblał się rumieńcem.
– To dlatego jest stypendystą – odezwał się chłopak po drugiej stronie Harry’ego.
Harry się odwrócił.
– A ty jesteś stypendystą? – spytał chłopca.
– Na Boga, nie – odparł tamten, nadal się rozpakowując. – Przyjęli mnie do
Świętego Bedy tylko dlatego, że mój ojciec i dziadek tu chodzili. Jestem
przedstawicielem trzeciego pokolenia w tej szkole. Czy przypadkiem wasi ojcowie tutaj
nie uczęszczali?
– Nie – powiedzieli jednocześnie Harry i Deakins.
– Przestańcie gadać, tylko wypakowujcie walizki – krzyknął Fisher.
Harry otworzył swoją walizkę i zaczął wyjmować ubrania i starannie je układać w
szufladach obok łóżka. Matka włożyła między koszule tabliczkę czekolady Fry’s Five
Boys.
Rozległ się dzwonek.
– Czas się rozbierać – ogłosił Fisher.
Harry nigdy się nie rozbierał przy innym chłopcu, a co dopiero w pełnej sali.
Odwrócił się do ściany, powoli zdjął ubranie i szybko naciągnął piżamę. Zawiązał pasek
szlafroka i podążył za innymi chłopcami do umywalni. I znów pilnie obserwował, jak
myją twarze myjkami i czyszczą zęby. On nie miał ani myjki, ani szczoteczki do zębów.
Chłopak z sąsiedniego łóżka zaczął przetrząsać swój neseser i podał Harry’emu nową
szczoteczkę i tubkę pasty do zębów. Harry nie chciał ich przyjąć, ale wziął, kiedy chłopak
powiedział:
– Moja matka zawsze pakuje wszystkiego po dwie sztuki.
– Dziękuję – rzekł Harry.
Chociaż szybko umył zęby, do sypialni wrócił jako jeden z ostatnich. Położył się
do łóżka: dwa czyste prześcieradła, dwa koce i miękka poduszka. Zerknął w bok i
zobaczył, że Deakins czyta podręcznik do łaciny Kennedy’ego. W tym momencie drugi
chłopak powiedział:
– Ta poduszka jest twarda jak kamień.
– Chcesz się ze mną zamienić? – spytał Harry.
– Myślę, że wszystkie są takie same – rzucił chłopak ze śmiechem – ale dziękuję.
Harry wyjął spod poduszki tabliczkę czekolady i rozłamał na trzy części. Wręczył
jeden kawałek Deakinsowi, a drugi chłopcu, który dał mu pastę i szczoteczkę do zębów.
– Widzę, że twoja matka jest o wiele rozsądniejsza niż moja – orzekł tamten po
jednym kęsie.
Znów zadzwonił dzwonek.
– Przy okazji, nazywam się Giles Barrington. A ty?
– Clifton. Harry Clifton.
Harry zasypiał tylko na kilka minut i to nie dlatego, że łóżko było takie wygodne.
Czy to możliwe, że Giles jest krewnym jednego z trzech mężczyzn, który zna prawdę o
śmierci jego ojca? A jeśli tak, czy jest ulepiony z tej gliny co jego ojciec czy raczej z tej
co dziadek?
Nagle Harry poczuł się bardzo osamotniony. Odkręcił zakrętkę z tubki pasty do
zębów, którą dał mu Barrington, i zaczął ssać, aż zmorzył go sen.
Kiedy o wpół do siódmej następnego ranka rozbrzmiał już znajomy dźwięk
dzwonka, Harry zwlókł się z łóżka; było mu niedobrze. W ślad za Deakinsem poszedł do
umywalni, gdzie Giles sprawdzał temperaturę wody.
– Jak myślisz, czy słyszeli tu kiedy o gorącej wodzie? – spytał.
Harry otwierał usta do odpowiedzi, kiedy starosta wrzasnął:
– Nie wolno rozmawiać w umywalni!
– On jest gorszy od pruskiego generała – rzucił Barrington i strzelił obcasami.
Harry wybuchnął śmiechem.
– Który to był? – spytał Fisher, piorunując chłopców wzrokiem.
– Ja – powiedział natychmiast Harry.
– Nazwisko?
– Clifton.
– Ty, Clifton, otwórz gębę jeszcze raz, a spuszczę ci manto.
Harry nie wiedział, co to „manto”, ale czuł, że nic przyjemnego. Umył zęby,
prędko wrócił do sypialni i bez słowa się ubrał. Zawiązał krawat – jeszcze jedna rzecz,
której do końca nie opanował – i dogonił Barringtona i Deakinsa, którzy schodzili do
jadalni.
Żaden się nie odzywał, bo nie byli pewni, czy na schodach wolno rozmawiać.
Gdy usiedli do śniadania, Harry wcisnął się między dwóch nowych przyjaciół i patrzył,
jak przed każdym z chłopców stawiano miskę z owsianką. Z ulgą stwierdził, że leży
przed nim tylko jedna łyżka, więc nie może się pomylić.
Harry pochłonął owsiankę tak szybko, jakby się bał, że nagle zjawi się wujek Stan
i sprzątnie mu ją sprzed nosa. Skończył pierwszy i bez namysłu odłożył łyżkę na stół,
chwycił miskę i zaczął ją wylizywać. Kilku chłopców spojrzało na niego z
niedowierzaniem, jedni pokazywali go palcami, inni chichotali. Zrobił się czerwony jak
piwonia i odstawił miskę. Wybuchnąłby płaczem, gdyby Barrington nie podniósł swojej
miski i nie zaczął jej wylizywać.
5
Wielebny Samuel Oakshott, magister nauk humanistycznych (Uniwersytet
Oksfordzki), stał na szeroko rozstawionych nogach na środku podium. Spoglądał
dobrotliwie na swoją trzódkę, bo tak z pewnością dyrektor Szkoły Świętego Bedy myślał
o uczniach.
Harry, który siedział w pierwszym rzędzie, wbił wzrok w górującą nad nim
przerażającą postać. Doktor Oakshott był słusznego wzrostu, miał gęstą, szpakowatą
czuprynę i bujne bokobrody, które nadawały mu jeszcze bardziej groźny wygląd. Jego
ciemnoniebieskie oczy przeszywały człowieka na wylot i zdawało się, że nigdy nie
mruga, natomiast zmarszczki przecinające wzdłuż i wszerz czoło świadczyły o wielkiej
mądrości. Odchrząknął i przemówił do chłopców:
– Drodzy Bedeanie – zaczął. – Znów zgromadziliśmy się na początku nowego
roku szkolnego, bez wątpienia gotowi stawić czoło wszelkim wyzwaniom, jakie nas
czekają. Jeżeli chodzi o starszych chłopców – spojrzał w głąb sali – nie macie chwili do
stracenia, jeśli chcecie się dostać do wybranej szkoły. Nigdy nie zadowalajcie się czymś
gorszym.
Jeśli zaś chodzi o młodszych – zatrzymał wzrok na środku sali – będzie to czas,
kiedy się okaże, kto jest przeznaczony do wyższych celów. Czy zostaniecie starostą,
funkcyjnym, kapitanem internatu czy kapitanem sportowym, kiedy powrócicie w
przyszłym roku? A może znajdziecie się wśród przegranych?
Kilku chłopców opuściło głowy.
– Naszym następnym obowiązkiem jest przywitać nowych uczniów i zrobić
wszystko, co w naszej mocy, żeby czuli się tu jak u siebie w domu. Pierwszy raz
wręczono im pałeczkę na starcie długiego biegu życia. Jeśli tempo okaże się zbyt
forsowne, kilku z was może odpaść – przestrzegł, ogarniając wzrokiem trzy pierwsze
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
Tytuł oryginałuOnly Time Will TellCopyright © Jeffrey Archer 2011The right of Jeffrey Archer to be identified as theauthor of this work has been asserted by him in accordancewith the Copyright, Designs and Patents Act 1988.All rights reservedCopyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 2011 W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym
utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Redaktor Weronika KasprzakOpracowanie graficzne serii i projekt okładkiZbigniew MielnikFotografie na okładce© Hulton-Deutsch Collection/CORBIS/FotoChannels© Kurt Hutton / Hulton Archive / Getty Images / Flash Press Media Wydanie I e-book(opracowane na podstawie wydania książkowego: Czas pokaże, wyd. I, Poznań 2011) ISBN 978-83-7818-022-7Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60- 171 Poznańtel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74e-mail: rebis@rebis.com.plwww.rebis.com.plKonwersja do epub Gdańsk, tel. 58-347-64-44e-mail: zapis@data.plALAN QUILTER, 1927–1998 Proszę następujące osoby o przyjęcie podziękowań za bezcenne rady i zbieranie materiałów: John Anstee, Simon Bainbridge, John Cleverdon, Eleanor Dryden, George Havens, Alison Prince, Mari Roberts, Susan Watt, David Watts i Peter Watts
MAISIE CLIFTON 1919 PRELUDIUM Ta opowieść nigdy by nie powstała, gdybym nie zaszła w ciążę. Wiecie, zawsze planowałam, że stracę cnotę na wycieczce pracowniczej do Weston-super-Mare, tyle że nie z tym chłopakiem. Arthur Clifton urodził się na tej samej ulicy co ja, nawet chodził do tej samej podstawówki, Merrywood Elementary, ale ja byłam o dwa lata młodsza i on nawet nie wiedział, że istnieję. Wszystkie dziewczynki w mojej klasie podkochiwały się w nim, i to wcale nie tylko dlatego, że był kapitanem szkolnej drużyny piłki nożnej.
Chociaż Arthur w szkole nie zwracał na mnie uwagi, wszystko się zmieniło zaraz potem, jak wrócił z frontu zachodniego. Nie jestem nawet pewna, czy wiedział, kim jestem, kiedy tej sobotniej nocy poprosił mnie do tańca, ale prawdę mówiąc, ja też musiałam mu się przyjrzeć, nim go poznałam, bo wyhodował sobie cienki wąsik i przylizał włosy jak ten aktor Ronald Colman. Nie spojrzał tego wieczoru na żadną inną dziewczynę i kiedyśmy odtańczyli ostatniego walca, już wiedziałam, że nie minie dużo czasu, a poprosi mnie, żebym za niego wyszła. Arthur trzymał mnie za rękę, kiedy odprowadzał mnie na ulicę Gorzelniczą, a gdyśmy doszli do mojego domu, próbował mnie pocałować. Ale się odwróciłam. Wielebny Watts często powtarzał, że muszę zachować czystość aż do ślubu, a panna Monday, nasza chórmistrzyni, przestrzegła mnie, że mężczyźni chcą tylko jednego, a jak to dostaną, prędko tracą zainteresowanie. Nieraz się zastanawiałam, czy panna Monday mówi to z własnego doświadczenia. W następną sobotę Arthur zaprosił mnie do kinematografu, żeby zobaczyć Lilian Gish w Złamanej lilii, i choć nie protestowałam, kiedy objął mnie ramieniem, to nie pozwoliłam mu się pocałować. Nie miał mi tego za złe. Po prawdzie Arthur był dość nieśmiały. W kolejną sobotę dałam mu się pocałować, ale gdy próbował włożyć mi rękę pod bluzkę, odepchnęłam go. I nie pozwoliłam na to, póki się nie oświadczył, nie kupił pierścionka, a wielebny Watts nie ogłosił drugiej zapowiedzi. Mój brat Stan powiedział mi, że jestem ostatnią dziewicą po naszej stronie rzeki Avon, choć podejrzewam, że większość jego podbojów była tylko w jego wyobraźni. Mimo wszystko uznałam, że pora stracić cnotę, a kiedy nie najlepiej, jak podczas wycieczki do Weston-super-Mare z mężczyzną, którego miałam za parę tygodni poślubić? Ale ledwo Arthur i Stan wysiedli z szarabanu, skierowali kroki prosto do najbliższego pubu. Lecz ja przez cały zeszły miesiąc szykowałam się na ten moment, no i kiedy stanęłam na ziemi, byłam gotowa do akcji jak ta skautka. Zrezygnowana szłam w stronę molo, kiedy poczułam, że ktoś depcze mi po piętach. Obejrzałam się i zdziwiłam, gdy zobaczyłam, kto to jest. Dogonił mnie i spytał, czy jestem sama. – Tak – odpowiedziałam, wiedząc, że Arthur pije teraz trzecie piwo. Kiedy on położył mi rękę na tyłku, powinnam dać mu w gębę, ale z kilku powodów tego nie zrobiłam. Przede wszystkim pomyślałam, że dobrze puścić się z kimś, kogo pewnie nigdy więcej nie spotkam. I muszę przyznać, że pochlebiły mi jego zaloty. Gdy Arthur i Stan wychylali ósme piwo, on ulokował nas w pensjonacie nad samym morzem. Zdaje się, że mieli tam specjalne ceny dla gości, którzy nie zamierzali zostać na całą noc. Zaczął mnie całować, jeszcze zanim dotarliśmy na pierwszy podest, a kiedy zamknęły się za nami drzwi sypialni, szybko rozpiął mi guziki bluzki i zaczął pieścić piersi. Widać to nie był jego pierwszy raz. Właściwie jestem pewna, że nie byłam pierwszą dziewczyną, do której się dobrał na wycieczce pracowniczej. Bo inaczej skąd by wiedział o tych zniżkach? Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że tak szybko będzie po wszystkim. Kiedy ze mnie zszedł, poszłam do łazienki, a on usiadł na łóżku i zapalił szluga. Może za drugim razem będzie lepiej, pomyślałam. Ale jak wróciłam, nigdzie nie było go widać. Muszę powiedzieć, że zrobiło mi się żal.
Pewnie czułabym się bardziej winna, że nie byłam wierna Arthurowi, gdyby mnie całej nie obrzygał w czasie drogi powrotnej do Bristolu. Nazajutrz powiedziałam mamie, co się stało, ale nie zdradziłam, kim był ten gość. W końcu go nie znała i pewnie nigdy go nie spotka. Mama kazała mi trzymać buzię na kłódkę, ponieważ nie chciała odwoływać ślubu, a gdyby nawet się okazało, że jestem w ciąży, to i tak nikt się nie dowie, bo jak coś będzie znać, to będziemy już po ślubie z Arthurem. HARRY CLIFTON 1920–1933 1 Powiedzieli mi, że mój ojciec zginął na wojnie. Ile razy pytałem matkę o jego śmierć, mówiła tylko, że służył w Królewskim Pułku z Gloucesteru i zginął, walcząc na froncie zachodnim, na kilka dni przed podpisaniem traktatu pokojowego z Niemcami. Babcia mi powiedziała, że tata był dzielnym mężczyzną, i raz, kiedy byliśmy sami w domu, pokazała mi jego medale. Dziadziuś rzadko wyrażał jakąś opinię, ale on był głuchy jak pień i pewnie wcale nie słyszał mojego pytania. Innym mężczyzną, jakiego pamiętam, był mój wujek Stan, który przy śniadaniu zwykle siedział u szczytu stołu. Kiedy rano wychodził, często szedłem z nim do portu, gdzie pracował. Każdy spędzony tam dzień był dla mnie przygodą. Statki towarowe przybywały z dalekich krajów i wyładowywały towary: ryż, cukier, banany, jutę i dużo innych rzeczy, o których nigdy nie słyszałem. Gdy ładownie zostały opróżnione, dokerzy napełniali je solą, jabłkami, cyną, nawet węglem (najmniej go lubiłem, bo naprowadzał matkę na ślad tego, co robiłem przez cały dzień, i wprawiał ją w złość), a potem statki odpływały nie wiadomo dokąd. Zawsze chciałem pomagać wujkowi Stanowi przy wyładunku, ale on tylko się śmiał i mówił, że wszystko w swoim czasie, chłopcze. Nie mogłem się doczekać, a wtem weszła mi w paradę szkoła. Jak miałem sześć lat, wysłali mnie do podstawówki Merrywood Elementary. Uważałem, że to kompletna strata czasu. Po co chodzić do szkoły, skoro mogłem się nauczyć wszystkiego, co trzeba, w porcie? Wcale bym tam nie wrócił następnego dnia, gdyby nie to, że matka zaciągnęła mnie pod bramę, zostawiła, a potem wróciła o czwartej po południu, żeby mnie zabrać do domu. Nie wiedziałem, że mama planowała dla mnie inną przyszłość, i nie było tam miejsca na pracę w stoczni u boku wujka Stana. Co rano, gdy mama zostawiała mnie przed bramą, kręciłem się po podwórzu, dopóki jej nie było widać, a potem zwiewałem do portu. Pilnowałem, żeby zawsze wrócić na czas i stać przed szkolną bramą, kiedy przychodziła po mnie po południu. W drodze do domu opowiadałem jej, co robiłem w szkole tego dnia. Byłem dobry w wymyślaniu różnych historyjek, ale niedługo odkryła, że zmyślam. Kilku chłopaków z mojej szkoły też kręciło się w porcie, ale trzymałem się od nich z daleka. Byli starsi i więksi ode mnie i rzucali się na mnie z pięściami, jak im wchodziłem w drogę. Musiałem mieć też oko na pana Haskinsa, głównego nadzorcę dokerów, bo gdyby spostrzegł, że się wałęsam – jego ulubione słowo – to kopnąłby mnie w tyłek i zagroził:
– Jak jeszcze raz zobaczę, smarkaczu, że się tu wałęsasz, zgłoszę to dyrektorowi szkoły. Od czasu do czasu Haskins uznawał, że widuje mnie za często, i składał na mnie skargę do dyrektora, który garbował mi skórę, a potem odsyłał mnie do klasy. Mój wychowawca, pan Holcombe, nigdy się nie wygadał, że opuściłem jego lekcję, ale on był dość pobłażliwy. Jak tylko mama się dowiadywała, że uciekałem na wagary, wpadała w złość i wstrzymywała mi wypłatę półpensówki, tygodniowego kieszonkowego. Jednak mimo sporadycznego kuksańca od jakiegoś starszego chłopaka, regularnych batów od dyrektora i utraty kieszonkowego wciąż ciągnęło mnie do portu. Spotkałem tylko jednego prawdziwego przyjaciela, kiedy „wałęsałem się” po porcie. Nazywał się Old Jack Tar. Mieszkał w opuszczonym wagonie kolejowym za hangarami. Wujek Stan kazał mi trzymać się od niego z daleka, bo to głupi, brudny włóczęga. Wcale nie wydawał mi się brudny, na pewno nie tak brudny jak Stan, a niedługo odkryłem, że nie jest też głupi. Po wspólnym lunchu z wujkiem Stanem – kęs jego kanapki z pastą Marmite, ogryzek jabłka, który wyrzucił, i łyk piwa – wracałem do szkoły na mecz piłki nożnej; jedyne, na co warto było przyjść. Przecież jak skończę szkołę, zostanę kapitanem drużyny Bristol City albo zbuduję statek, który opłynie świat dookoła. Jeżeli pan Holcombe nic nie powie, a nadzorca nie naskarży na mnie dyrektorowi, nieprędko mnie nakryją, a jak będę unikał barki z węglem i stał przy szkolnej bramie co dzień o czwartej po południu, matka się nie połapie. Co drugą sobotę chodziłem z wujkiem Stanem na mecz drużyny piłkarskiej Bristol City na stadionie Ashton Gate. W niedzielne ranki mama zwykle zabierała mnie do kościoła Narodzenia Pańskiego, skąd żadnym sposobem nie mogłem uciec. Jak tylko wielebny Watts udzielił ostatniego błogosławieństwa, biegłem co tchu na plac zabaw, żeby razem z kolegami grać w piłkę, i do domu wracałem dopiero na obiad. Gdy miałem już siedem lat, każdy, kto choć trochę znał się na piłce nożnej, mógł powiedzieć, że nigdy nie zostanę zawodnikiem szkolnej drużyny, a co dopiero kapitanem zespołu Bristol City. Ale właśnie wtedy odkryłem, że Bóg dał mi pewien talent, lecz nie umiejscowił go w moich nogach. Z początku nie zauważyłem, że każdy, kto siedzi przy mnie w kościele w niedzielę rano, przestaje śpiewać, kiedy ja otwieram usta. Nie zastanawiałbym się nad tym, gdyby mama nie podsunęła mi myśli, żebym śpiewał w chórze. Skrzywiłem się pogardliwie; przecież wszyscy wiedzą, że chór to coś dla dziewczyn i maminsynków. Byłbym z miejsca odrzucił ten pomysł, gdyby wielebny Watts mi nie powiedział, że chórzyści dostają pensa za pogrzeby i dwa pensy za wesela; w ten sposób pierwszy raz poznałem, co to przekupstwo. Ale kiedy już niechętnie przystałem na próbę głosu, diabeł postawił mi na drodze przeszkodę w postaci panny Eleanor E. Monday. Nigdy bym nie spotkał panny Monday, gdyby nie to, że prowadziła chór w kościele Narodzenia Pańskiego. Choć była nieduża i wyglądała, jakby mógł ją zdmuchnąć byle wietrzyk, nikt nie próbował stroić sobie z niej żartów. Myślę, że sam diabeł zląkłby się panny Monday, a wielebny Watts na pewno się jej bał. Przystałem na przesłuchanie, ale dopiero jak mama dała mi kieszonkowe za miesiąc z góry. W następną sobotę czekałem w kolejce z grupą innych chłopaków, aż mnie zawołają. – Na próbę chóru zawsze będziesz przychodził punktualnie – powiedziała panna
Monday, świdrując mnie wzrokiem. Odpowiedziałem wyzywającym spojrzeniem. – Nie będziesz się odzywał niepytany. Jakoś udało mi się zmilczeć. – A w czasie nabożeństwa będziesz skupiony przez cały czas. Niechętnie skinąłem głową. A potem, dzięki Bogu, podsunęła mi wyjście z sytuacji. – Ale co najważniejsze – oświadczyła, kładąc ręce na biodrach – za dwanaście tygodni musisz zdać egzamin z pisania i czytania, żebym była pewna, że poradzisz sobie z nowym hymnem albo nieznanym psalmem. Byłem zadowolony, że padłem przy pierwszej przeszkodzie. Jednak, jak się miałem przekonać, panna Eleanor E. Monday nie poddawała się łatwo. – Jaki utwór wybrałeś, dzieciaku? – zapytała. – Niczego nie wybrałem – odparłem. Otworzyła śpiewnik kościelny, podała mi i usiadła przy fortepianie. Uśmiechnąłem się na myśl, że zdążę jeszcze na drugą połowę naszego niedzielnego meczu. Zagrała znajomą melodię, a gdy zobaczyłem, że matka z pierwszej ławki karci mnie wzrokiem, pomyślałem, że lepiej przez to przebrnę, żeby ją ucieszyć. – „Za wszystko, co jasne i piękne, stworzenia duże i małe, za wszystko, co mądre i wspaniałe…” – Na twarzy panny Monday pojawił się uśmiech na długo przedtem, nim dotarłem do słów: „W podzięce przed Panem klęknę”. – Jak się nazywasz, dziecko? – zapytała. – Harry Clifton, proszę pani. – Harry, masz przychodzić na próby chóru w poniedziałki, środy i piątki punktualnie o szóstej. – Zwracając się do chłopca stojącego za mną, poleciła: – Następny. Obiecałem mamie, że przyjdę punktualnie na pierwszą próbę chóru, chociaż wiedziałem, że będzie moją ostatnią, ponieważ panna Monday prędko pozna, że nie umiem czytać ani pisać. I tak by się stało, gdyby nie to, że każdy, kto słuchał mojego śpiewu, wiedział, że mam głos o niebo lepszy od wszystkich chłopców z chóru. Właściwie w chwili, gdy otwierałem usta, wszyscy w kościele milkli i robili miny pełne podziwu i respektu, takie, o jakich na próżno marzyłem na boisku. Panna Monday udawała, że tego nie widzi. Kiedy nas zwolniła, nie poszedłem do domu, ale puściłem się biegiem do portu, żeby spytać pana Tara, co mam poradzić na to, że nie umiem czytać i pisać. Wysłuchałem uważnie słów starego człowieka, a następnego dnia poszedłem do szkoły i usiadłem na swoim miejscu w klasie pana Holcombe’a. Nauczyciel był zaskoczony, gdy mnie zobaczył w pierwszej ławce, a jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy pierwszy raz pilnie uważałem na porannej lekcji. Pan Holcombe zaczął uczyć mnie alfabetu i już po kilku dniach umiałem napisać wszystkie dwadzieścia sześć liter, nawet jeżeli nie zawsze we właściwej kolejności. Mama by mi pomogła, kiedy wracała po południu do domu, ale, jak cała nasza rodzina, też nie umiała czytać ani pisać. Wujek Stan ledwo umiał się podpisać i choć potrafił odróżnić paczkę papierosów Will’s Star od Wild Woodbines, to byłem pewny, że nie potrafi przeczytać etykiety. Mimo jego niechętnych pomruków wypisywałem litery na każdym skrawku papieru, jaki mogłem znaleźć. Wujek Stan zdawał się nie zauważać, że kawałki gazet w wygódce
zawsze są zabazgrane literami. Gdy opanowałem alfabet, pan Holcombe nauczył mnie kilku prostych słów: kot, rok, dym i dom. Wtedy pierwszy raz zapytałem go o mojego tatę, bo miałem nadzieję, że będzie mógł coś mi o nim powiedzieć. W końcu wydawało się, że wie wszystko. Ale on był zdziwiony, że ja tak mało wiem o własnym ojcu. Tydzień później napisał na tablicy pierwsze słowo składające się z czterech liter: mama, potem z pięciu: klasa i z sześciu: szkoła. Pod koniec miesiąca umiałem napisać swoje pierwsze zdanie: The quick brown fox jumps over the lazy dog, w którym, jak mi wytłumaczył pan Holcombe, znajdują się wszystkie litery angielskiego alfabetu. Sprawdziłem i okazało się, że miał rację. Pod koniec trymestru umiałem poprawnie napisać „pieśń”, „psalm”, a nawet „hymn”, chociaż pan Holcombe stale zwracał mi uwagę, że ciągle mówię z akcentem gwarowym i opuszczam literę „h” na początku wyrazu. Ale potem zaczęły się wakacje i martwiłem się, że bez pomocy pana Holcombe’a nie zdam trudnego egzaminu u panny Monday. I pewno tak by się stało, gdyby nie to, że jego miejsce zajął Old Jack. Przyszedłem pół godziny wcześniej na próbę w piątek wieczorem, kiedy, jak wiedziałem, muszę zdać drugi egzamin, żeby dalej śpiewać w chórze. Siedziałem cicho w stallach, licząc, że panna Monday wyrwie najpierw kogoś innego. Pierwszy egzamin zdałem celująco, jak powiedziała panna Monday. Wszyscy musieliśmy wyrecytować Ojcze nasz. To nie było trudne, bo odkąd pamiętam, mama co wieczór klękała przy moim łóżku i powtarzała znajome słowa, zanim utuliła mnie do snu. Ale następny egzamin panny Monday okazał się o wiele trudniejszy. Wtedy, pod koniec drugiego miesiąca, mieliśmy przeczytać na głos psalm przed całym chórem. Wybrałem psalm 121, który też znałem na pamięć, bo wcześniej go często śpiewałem. „Oczy moje podnoszę do góry, skąd by mi pomoc przyszła?”1 Mogłem tylko mieć nadzieję, że Bóg mi pomoże. Wprawdzie otwierałem Księgę Psalmów na właściwej stronie, bo umiałem już liczyć do stu, ale bałem się, że panna Monday pozna, że nie potrafię odczytać wszystkich wersetów po kolei. Jeśli nawet się poznała, to się z tym nie zdradziła, bo zostałem w chórze przez następny miesiąc, gdy tymczasem dwóch nicponi, jak się wyraziła – nie rozumiałem tego słowa, dopiero następnego dnia pan Holcombe wytłumaczył mi, co ono znaczy – odesłała z powrotem. Kiedy nadszedł czas na trzeci i ostatni egzamin, byłem przygotowany. Panna Monday poprosiła tych z nas, którzy pozostali, żeby napisali dziesięcioro przykazań we właściwej kolejności, nie zaglądając do Księgi Wyjścia. Chórmistrzyni przymknęła oko na to, że wymieniłem kradzież przed zabijaniem, nie napisałem poprawnie słowa „cudzołóstwo” i że z całą pewnością nie wiedziałem, co to znaczy. Dopiero kiedy z miejsca wyrzuciła dwóch następnych nicponi za mniejsze przewinienia, uzmysłowiłem sobie, że muszę mieć naprawdę niezwykły głos. W pierwszą niedzielę adwentu panna Monday oznajmiła, że wybrała trzech nowych sopranistów – „aniołków”, jak nas zwał wielebny Watts – do chóru, pozostałych zaś odrzuciła za takie niewybaczalne grzechy, jak rozmawianie w trakcie kazania, ssanie mordoklejki, a w przypadku dwóch chłopców za zabawę w rozbijanie kasztanów podczas Nunc dimittis. W następną niedzielę ubrałem się w długi niebieski strój z białą krezą przy szyi. Tylko mnie pozwolono nosić na szyi medalion z brązu z Marią Dziewicą na znak, że zostałem wybrany na solistę. Paradowałbym z nim przez całą drogę do domu, ale panna Monday zabierała go pod koniec każdego nabożeństwa.
W niedziele przenosiłem się do innego świata, ale bałem się, że ten upojny stan nie będzie trwał wiecznie. 2 Kiedy wujek wstawał rano, budził cały dom. Nikt nie narzekał, bo był żywicielem rodziny, zresztą był tańszy i bardziej niezawodny od budzika. Najpierw Harry słyszał trzask drzwi sypialni. Potem ciężkie stąpanie wujka po skrzypiącym podeście i schodach, kiedy wychodził z domu. Znowu trzaśnięcie drzwi, kiedy znikał w wygódce. Jeśli ktoś jeszcze spał, hałas spuszczanej wody, kiedy wujek pociągał za łańcuszek, a potem dwa kolejne trzaśnięcia drzwiami, gdy wracał do sypialni, miały przypominać, że Stan oczekuje, aby, gdy wejdzie do kuchni, śniadanie było na stole. Mył się i golił tylko w soboty przed wyjściem na tańce albo do Odeonu. Kąpał się cztery razy w roku, co kwartał. Nikt nie mógł oskarżać Stana, że trwoni ciężko zarobione pieniądze na mydło. Następna wstawała Maisie, mama Harry’ego; wyskakiwała z łóżka chwilę po pierwszym trzaśnięciu drzwi. Kiedy Stan wracał z wygódki, na piecu stała miska z owsianką. Zaraz potem schodziła babcia i dołączała do córki w kuchni, zanim Stan zajął swoje miejsce przy stole. Harry musiał być na dole pięć minut po pierwszym trzaśnięciu drzwi, jeżeli chciał coś zjeść. Ostatni zjawiał się w kuchni dziadzio, który był tak głuchy, że często przesypiał poranny rytuał Stana. Codzienne czynności w domostwie Cliftonów nigdy nie ulegały zmianie. Kiedy ma się tylko jedną wygódkę na zewnątrz, jeden zlew i jeden ręcznik, zachowanie ustalonego porządku jest koniecznością. Kiedy Harry mył twarz pod ciurkającym strumyczkiem zimnej wody, w kuchni jego matka podawała śniadanie: dwie grube pajdy chleba ze smalcem dla Stana i cztery cienkie kromki dla pozostałych członków rodziny; opiekała je, jeżeli zostało trochę węgla w worku, który co poniedziałek zrzucano pod drzwiami domu. Gdy Stan zjadł swoją owsiankę, Harry’emu pozwalano wylizać miskę. Duży brązowy dzbanek z herbatą zawsze stał na palenisku, a babcia nalewała ją do różnych kubków przez wiktoriańskie posrebrzane sitko do herbaty, które odziedziczyła po matce. Podczas gdy rodzina delektowała się niesłodzoną herbatą – cukier był zarezerwowany na święta i uroczyste dni – Stan otwierał pierwszą butelkę piwa, którą zwykle opróżniał jednym haustem. Potem wstawał od stołu z głośnym beknięciem, zabierał pojemnik z lunchem, który babcia szykowała, kiedy on jadł śniadanie: dwie kanapki z pastą Marmite, kiełbaska, jabłko, dwie butelki piwa i pudełko z pięcioma tanimi papierosami. Ledwie Stan wychodził do portu, wszyscy naraz zaczynali mówić. Babcia zawsze chciała wiedzieć, kto odwiedził herbaciarnię, w której córka pracowała jako kelnerka: co jedli goście, jak byli ubrani, gdzie siedzieli, żądała szczegółowego opisu posiłków przyrządzanych na piecu w pomieszczeniu oświetlonym przez żarówki elektryczne, z których nie kapie stearyna jak ze świec, nie mówiąc już o klientach zostawiających czasem trzypensowy napiwek, którym Maisie musiała się podzielić z kucharką. Z kolei Maisie chciała się dowiedzieć, co Harry robił w szkole poprzedniego dnia. Domagała się codziennego sprawozdania, co raczej nie interesowało babci, może dlatego, że nigdy nie była w szkole. W herbaciarni zresztą też. Dziadek rzadko się odzywał, ponieważ po czterech latach obsługi polowego
działa artyleryjskiego, rano, w południe i wieczorem, tak ogłuchł, że mógł tylko obserwować poruszające się usta domowników i od czasu do czasu kiwać głową. Obcy mogli odnieść wrażenie, że jest głupi, ale rodzina nieraz się przekonała na własnej skórze, że jest wręcz odwrotnie. Poranny porządek dnia ulegał zmianie tylko w weekendy. W sobotę Harry towarzyszył wujkowi do doków, zawsze idąc krok za nim. W niedzielę mama wybierała się z Harrym do kościoła Narodzenia Pańskiego i tam, siedząc w ławce w trzecim rzędzie, pławiła się w blasku chwały syna, solisty chóru. Ale dzisiaj była sobota. Podczas dwudziestominutowego marszu do portu Harry nigdy nie otwierał ust, jeśli wujek milczał. A gdy się odezwał, konwersacja, jaka się wywiązywała, brzmiała zawsze tak samo jak w poprzednią sobotę. – Kiedy rzucisz szkołę i pójdziesz do roboty, smarkaczu? – zaczynał wujek Stan. – Teraz nie wolno mi przerwać nauki, dopiero jak będę miał czternaście lat – przypominał mu Harry. – Takie jest prawo. – To cholernie głupie prawo, jakby mnie kto pytał. Ja rzuciłem szkołę i pracowałem w porcie, jak miałem dwanaście lat – oznajmiał Stan takim tonem, jakby Harry nigdy nie słyszał tego głębokiego spostrzeżenia. Harry nie reagował, bo wiedział, co wujek teraz powie: – A co więcej, nie skończyłem nawet siedemnastu lat, kiedy wstąpiłem do armii Kitchenera. – Wujku, opowiedz mi o wojnie – prosił Harry, wiedząc, że to zajmie Stana przez część drogi. – Ja i twój tata wstąpiliśmy do Królewskiego Pułku z Gloucesteru tego samego dnia – rzekł Stan, przytknąwszy palce do sukiennej czapki, jakby salutując dawnym wspomnieniom. – Po dwunastu tygodniach szkolenia podstawowego w koszarach Taunton odtransportowali nas do Wipers, żeby bić szkopów. Jakżeśmy tam dotarli, większość czasu siedzieliśmy w okopach razem ze szczurami i czekaliśmy, aż ci nadęci oficerkowie każą nam wyjść na powierzchnię na zew sygnałówki, nałożyć bagnet na broń i ruszyć do ataku na linie wroga. Teraz następowała długa pauza, a potem Stan dodawał: – Ja byłem szczęściarzem. Wróciłem do kraju cały i zdrowy. Harry mógł przewidzieć następne zdanie słowo w słowo, ale zachowywał milczenie. – Człowiek nawet nie wie, jakie ma szczęście, chłopcze. Ja straciłem dwóch braci, twoich wujków Raya i Berta, a twój ojciec stracił nie tylko brata, ale i tatę, twojego drugiego dziadka, coś go nigdy nie poznał. Porządny chłop, wychylał kwartę piwa szybciej od wszystkich dokerów, których znałem. Gdyby Stan popatrzył w dół, toby ujrzał, że chłopiec powtarza bezgłośnie jego słowa, ale dziś, ku zdziwieniu Harry’ego, wujek Stan dodał nigdy jeszcze niewypowiedziane zdanie: – A twój tata żyłby dziś, gdyby tylko dyrekcja mnie posłuchała. Harry nagle zrobił się czujny. O śmierci taty zawsze się szeptało albo mówiło przyciszonym głosem. Ale wujek Stan umilkł, jakby sobie uświadomił, że powiedział za dużo. Może w przyszłym tygodniu, pomyślał Harry, zrównując się z wujkiem i idąc z nim krok w krok jak na defiladzie. – Z kim grają nasze chłopaki dziś po południu? – zagadnął Stan, wracając do
wypróbowanego tekstu. – Z Charlton Athletic – odparł Harry. – To banda patałachów. – Spuścili nam baty w ostatnim sezonie – przypomniał Harry wujkowi. – Mieli cholerne szczęście, jakby mnie kto pytał – rzekł Stan i więcej się nie odezwał. Kiedy dotarli do bramy stoczni, Stan odbił kartę, a potem skierował się do doku, gdzie pracował z ekipą innych dokerów; nikt nie mógł się spóźnić ani minuty. Bezrobocie było rekordowo wysokie, a za bramą czekało wielu młodych mężczyzn na ich miejsce. Harry nie podążył za wujem, bo wiedział, że gdyby pan Haskins przyłapał go przy hangarach, toby go wytargał za uszy, a wujek by dołożył kopniaka za to, że zirytował nadzorcę. Poszedł więc w przeciwnym kierunku. Pierwsze kroki każdego sobotniego ranka Harry kierował do Old Jacka, który mieszkał w wagonie kolejowym na drugim końcu stoczni. Nigdy nie mówił wujkowi o tych wizytach, bo ten go przestrzegł, żeby za wszelką cenę unikał starego człowieka. – Chyba nie kąpał się od lat – zauważył Stan, który mył się raz na trzy miesiące i to tylko wtedy, gdy matka Harry’ego narzekała na smród. Ale ciekawość była silniejsza i pewnego ranka Harry podczołgał się w pobliże wagonu, podciągnął się w górę i zajrzał przez okno. Stary człowiek siedział w pierwszej klasie i czytał książkę. Obrócił się do Harry’ego i powiedział: – Wejdź, chłopcze. Harry odskoczył i biegł, nie zatrzymując się, aż dopadł drzwi domu. W następną sobotę Harry znowu podczołgał się pod wagon i zerknął do środka. Wydawało się, że stary człowiek mocno śpi, ale nagle Harry usłyszał, jak mówi: – Czemu nie wejdziesz, chłopcze? Przecież cię nie ugryzę. Harry nacisnął ciężką mosiężną klamkę i niepewnie otworzył drzwi wagonu, ale nie wszedł do środka. Stał i patrzył na starego człowieka siedzącego w wagonie. Trudno było orzec, ile może mieć lat, gdyż część twarzy zakrywała dobrze utrzymana broda, przyprószona siwizną, co upodabniało go do wizerunku marynarza na pudełku Players Please. Ale spojrzał na Harrry’ego z taką serdecznością, na jaką nigdy nie zdobył się wujek Stan. – Czy to pan Old Jack Tar? – zapytał Harry. – Tak na mnie mówią – odparł stary człowiek. – I tu pan mieszka? – pytał dalej Harry, rozglądając się wokół. Jego wzrok zatrzymał się na wysokiej stercie starych gazet na siedzeniu naprzeciwko. – Tak. To jest mój dom od dwudziestu lat. Może byś zamknął drzwi i usiadł, młody człowieku? Harry przez chwilę się namyślał, potem wyskoczył z wagonu i znowu dał drapaka. W sobotę tydzień później Harry zamknął drzwi, ale nie puścił klamki, gotów zerwać się do ucieczki, gdyby stary człowiek wykonał jakiś ruch. Patrzyli na siebie przez pewien czas, aż wreszcie Old Jack zapytał: – Jak masz na imię? – Harry. – A gdzie chodzisz do szkoły? – Nie chodzę do szkoły.
– To co będziesz robił w życiu, młody człowieku? – To jasne. Będę dokerem, jak mój wujek – odparł Harry. – Dlaczego chcesz to robić? – zagadnął stary człowiek. – A dlaczego nie? – obruszył się Harry. – Myśli pan, że nie jestem dość dobry? – Jesteś o wiele za dobry – powiedział Old Jack Tar. – Ja w twoim wieku – ciągnął – chciałem wstąpić do wojska i choćby mój ojciec nie wiadomo co mówił czy robił, tobym nie zmienił zdania. Przez następną godzinę Harry stał jak urzeczony, podczas gdy Old Jack snuł opowieści o porcie, o mieście Bristol i zamorskich krainach, o jakich nie uczono na lekcjach geografii. W następną sobotę i przez wiele kolejnych Harry nadal odwiedzał Old Jacka. Ale nigdy nie powiedział o tym wujkowi ani matce, bo się bał, że zabronią mu widywać pierwszego prawdziwego przyjaciela. Kiedy w ten sobotni poranek Harry zastukał do drzwi wagonu kolejowego, stary człowiek najwyraźniej na niego czekał, bo na siedzeniu naprzeciwko leżało jabłko, koksa. Harry schwycił je, ugryzł kęs i usiadł. – Dziękuję panu – powiedział, ścierając z brody odrobinę soku. Nigdy nie pytał, skąd się te jabłka biorą; jeszcze jedna tajemnica otaczająca tego niezwykłego człowieka. Jak bardzo był inny niż wujek Stan, który w kółko powtarzał to niewiele, co wiedział, podczas gdy Jack co tydzień zapoznawał Harry’ego z nowymi słowami, nowymi doświadczeniami, a nawet nowymi światami. Harry często się zastanawiał, dlaczego pan Tar nie jest nauczycielem – zdawał się wiedzieć nawet więcej niż panna Monday i prawie tyle co pan Holcombe. Harry był przekonany, że pan Holcombe wie wszystko, ponieważ nigdy się nie zdarzyło, żeby nie odpowiedział na jego pytanie. Old Jack uśmiechał się do chłopca, ale nic nie mówił, dopóki Harry nie skończył jeść jabłka i nie wyrzucił ogryzka przez okno. – Czego się nauczyłeś w szkole w tym tygodniu, o czym przedtem nie miałeś pojęcia? – zagadnął stary człowiek. – Pan Holcombe powiedział, że za morzem są inne kraje, które należą do imperium brytyjskiego, i że wszystkimi rządzi król. – Zgadza się – rzekł Old Jack. – Możesz wymienić któryś z tych krajów? – Australia. Kanada. Indie – zawahał się. – I Ameryka. – Nie, nie Ameryka – sprostował Old Jack. – Tak było, ale już nie jest. Za sprawą słabego premiera i chorego króla. – Kto był królem, a kto premierem? – spytał gniewnie Harry. – W roku 1776 na tronie zasiadał król Jerzy III – odparł Old Jack – ale trzeba oddać mu sprawiedliwość i przyznać, że był chorym człowiekiem, gdy tymczasem lord North, premier, po prostu nie poświęcał uwagi temu, co się dzieje w koloniach, i niestety w końcu nasi krewni chwycili za broń i stanęli przeciwko nam. – Ale ich pobiliśmy? – Nie – powiedział Old Jack. – Nie dość, że słuszność była po ich stronie – nie żeby to był warunek konieczny zwycięstwa… – Co to znaczy „warunek konieczny”? – Taki, bez którego ani rusz – rzekł Old Jack i ciągnął, jakby mu nie przerwano: – Ale też dowodził nimi wybitny generał.
– Jak się nazywał? – Jerzy Waszyngton. – W zeszłym tygodniu pan mówił, że Waszyngton to stolica Ameryki. Czy on został nazwany na cześć miasta? – Nie, to miasto zostało nazwane na jego cześć. Zbudowano je na moczarach zwanych Kolumbią, przez którą przepływa rzeka Potomac. – Czy Bristol też nazwano na czyjąś cześć? – Nie – zachichotał Old Jack, ubawiony, że dociekliwy umysł chłopca tak prędko przerzuca się z tematu na temat. – Bristol początkowo nazywał się Brigstowe, co oznacza miejsce mostowe. – To kiedy został Bristolem? – Historycy różnią się w opiniach, chociaż zamek bristolski został zbudowany przez Roberta hrabiego Gloucesteru w 1109 roku, kiedy dostrzegł on możliwość handlu wełną z Irlandczykami. Potem miasto rozwinęło się w port handlowy. Od tamtej pory przez kilkaset lat pełniło rolę ośrodka budowy okrętów i rozrosło się jeszcze szybciej, kiedy trzeba było rozbudować marynarkę wojenną w 1914. – Mój tata walczył w Wielkiej Wojnie – oznajmił Harry z dumą. – A pan? Po raz pierwszy stary człowiek nie od razu odpowiedział na pytanie Harry’ego. Siedział, milcząc. – Przepraszam – rzekł Harry. – Nie chciałem być wścibski. – Nie, nie – powiedział Old Jack. – Po prostu od lat nikt mnie o to nie pytał. I bez słowa otwarł dłoń, na której leżała sześciopensówka. Harry wziął małą srebrną monetę i spróbował ją zębami, jak to robił wujek. – Dziękuję – powiedział i schował pieniążek do kieszeni. – Idź i kup sobie rybę z frytkami w knajpce na nabrzeżu, ale nie mów o tym wujkowi, bo zapyta, skąd miałeś pieniądze. Harry nigdy jednak nie mówił wujkowi o Old Jacku. Słyszał kiedyś, jak Stan powiedział o nim do jego mamy: – Tego cudaka powinni zamknąć. Harry spytał pannę Monday, kto to taki cudak, bo nie mógł znaleźć tego słowa w słowniku, a kiedy mu powiedziała, pierwszy raz zdał sobie sprawę, jak głupi jest jego wujek Stan. – Niekoniecznie głupi – pouczyła go panna Monday. – Po prostu niedoinformowany i dlatego uprzedzony. Nie wątpię, Harry – dodała – że w swoim życiu spotkasz dużo więcej takich ludzi, niektórych stojących o wiele wyżej niż twój wujek. 3 Maisie odczekała, aż zatrzasną się frontowe drzwi, i gdy była pewna, że Stan jest w drodze do pracy, oznajmiła: – Proponują mi pracę kelnerki w hotelu Royal. Nikt z siedzących wokół stołu nie zareagował, ponieważ rozmowa przy stole zwykle toczyła się według ustalonego schematu i nie oczekiwano niespodzianek. Harry’emu cisnęło się na usta mnóstwo pytań, ale czekał, aż pierwsza odezwie się babcia. Ale ona zajmowała się nalewaniem kolejnego kubka herbaty, jakby w ogóle nie słyszała słów córki. – Może ktoś coś powie? – rzuciła Maisie.
– Nie wiedziałem, że szukasz innej pracy – zaryzykował Harry. – Nie szukałam – odparła Maisie. – Ale w zeszłym tygodniu pan Frampton, dyrektor hotelu, wpadł do lokalu Tilly na kawę. Zajrzał jeszcze kilka razy, a potem zaproponował mi pracę. – Myślałam, że jest ci dobrze w herbaciarni – odezwała się wreszcie babcia. – Przecież panna Tilly nieźle płaci, a godziny pracy też ci odpowiadają. – Owszem – potwierdziła mama Harry’ego. – Ale pan Frampton oferuje mi pięć funtów tygodniowo i połowę wszystkich napiwków. Przynosiłabym w piątek do domu całe sześć funtów. Babcia otworzyła szeroko usta. – Będziesz musiała pracować w nocy? – zapytał Harry, skończywszy wylizywać po Stanie miskę z owsianką. – Nie – odparła Maisie, burząc synowi czuprynę – a ponadto będę miała jeden wolny dzień co dwa tygodnie. – Czy twój strój jest wystarczająco elegancki jak na taki luksusowy hotel? – zagadnęła babcia. – Będę co rano dostawała uniform i świeży biały fartuch. Hotel ma nawet własną pralnię. – Nie wątpię – rzekła babcia – ale myślę o czymś, z czym będziemy musieli nauczyć się żyć. – A co to takiego, mamo? – spytała Maisie. – Możesz zarabiać więcej niż Stan, a jemu to się nie spodoba, wcale nie. – To będzie musiał nauczyć się z tym żyć, prawda? – przemówił dziadek, pierwszy raz od wielu tygodni wyrażając jakąś opinię. Dodatkowe pieniądze miały się okazać przydatne, zwłaszcza po tym, co się wydarzyło w kościele Narodzenia Pańskiego. Maisie właśnie zbierała się do wyjścia po nabożeństwie, kiedy zobaczyła pannę Monday kroczącą ku niej nawą. – Czy możemy zamienić słowo na osobności? – spytała, zawróciła i pomaszerowała do zakrystii. Maisie pogoniła za nią jak dziecko za Szczurołapem z Hameln. Obawiała się najgorszego. Co Harry zmalował tym razem? Weszła za chórmistrzynią do zakrystii i nogi się pod nią ugięły, gdy ujrzała tam wielebnego Wattsa, pana Holcombe’a i jeszcze jednego mężczyznę. Kiedy panna Monday cicho zamknęła za sobą drzwi, Maisie zaczęła się trząść. – To nic złego, moja droga – rzekł wielebny Watts, objąwszy ją ramieniem. – Wręcz przeciwnie. Ufam, że uznasz nas za zwiastunów dobrych nowin – dodał, wskazując jej krzesło. Maisie usiadła, ale nadal dygotała. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, inicjatywę przejęła panna Monday. – Chcieliśmy porozmawiać z panią o Harrym – zaczęła. Maisie zacisnęła usta; co ten chłopak zrobił, że musiały się spotkać aż trzy tak ważne osoby? – Nie będę owijać w bawełnę – ciągnęła chórmistrzyni. – Zgłosił się do mnie nauczyciel muzyki u Świętego Bedy i spytał, czy Harry chciałby się starać o stypendium chórzysty. – Ale on bardzo dobrze się czuje w kościele Narodzenia Pańskiego – powiedziała
Maisie. – A gdzie jest ten święty Beda? Nigdy nie słyszałam o takim kościele. – Bo to nie jest kościół – wyjaśniła panna Monday. – To szkoła katedralna szkoląca chórzystów dla kościoła Najświętszej Panny Marii na Redcliffe, o którym królowa Elżbieta powiedziała kiedyś, że jest najpiękniejszą i najokazalszą świątynią w kraju. – To musiałby się pożegnać ze swoją szkołą i kościołem? – spytała z niedowierzaniem Maisie. – Niechże pani potraktuje to jako szansę, która może zmienić całe jego życie – odezwał się po raz pierwszy pan Holcombe. – I musiałby się tam zadawać ze zdolnymi chłopcami z wyższych sfer? – Wątpię, żeby w Szkole Świętego Bedy było dużo dzieci zdolniejszych od Harry’ego – powiedział pan Holcombe. – To najzdolniejszy chłopak, jakiego kiedykolwiek uczyłem. Wprawdzie czasem jakiś nasz uczeń trafia do szkoły średniej, ale jeszcze nigdy żadnemu nie zaoferowano miejsca u Świętego Bedy. – Jest jeszcze coś, co powinna pani wiedzieć przed podjęciem decyzji – rzekł wielebny Watts. Na twarzy Maisie odmalował się jeszcze większy niepokój. – Harry musiałby opuścić dom na czas trymestru, bo to szkoła z internatem. – To nie wchodzi w rachubę – stwierdziła Maisie. – Nie stać mnie na to. – Z tym nie powinno być problemu – odezwała się panna Monday. – Jeżeli Harry dostanie stypendium, szkoła nie tylko zwolni go z czesnego, ale również przyzna kwotę dziesięciu funtów na trymestr. – Ale czy to taka szkoła, gdzie ojcowie uczniów noszą garnitury i krawaty, a matki nie pracują? – dopytywała się Maisie. – Nawet gorzej – rzekła panna Monday, bagatelizując sprawę. – Nauczyciele chodzą w długich czarnych togach i w biretach. – Jednak przynajmniej nikt nie będzie tam Harry’emu łoił skóry pasem – włączył się wielebny Watts. – U Świętego Bedy są bardziej wytworni. Biją trzcinką. Tylko Maisie się nie roześmiała. – Ale dlaczego miałby opuścić dom? – zapytała. – Harry czuje się na swoim miejscu w Merrywood Elementary i nie będzie chciał się rozstać z chórem w kościele Narodzenia Pańskiego, gdzie jest solistą. – Muszę wyznać, że ja stracę więcej niż Harry – powiedziała panna Monday. – Ale jestem pewna, że Bóg by nie chciał, żebym stanęła na drodze tak utalentowanego dziecka z czysto egoistycznych powodów – dodała cicho. – Nawet jeśli ja się zgodzę, to nie znaczy, że Harry powie tak – Maisie sięgnęła po ostatni argument. – Rozmawiałem z chłopcem w zeszłym tygodniu – przyznał pan Holcombe. – Oczywiście lęka się takiego wyzwania, ale jeśli dobrze pamiętam, powiedział: „Chciałbym spróbować, proszę pana, ale tylko jeżeli pan uważa, że się nadaję”. Jednak oznajmił, że nawet o tym nie pomyśli, dopóki matka nie wyrazi zgody – nauczyciel ubiegł reakcję Maisie. Harry był zarazem przerażony i podekscytowany na myśl o tym, że przystąpi do egzaminu wstępnego, ale bał się zarówno tego, że nie zda i zawiedzie tylu ludzi, jak i tego, że mu się powiedzie i będzie musiał opuścić dom. W następnym trymestrze nie opuścił żadnej lekcji w szkole, a kiedy wracał
wieczorem do domu, szedł prosto do sypialni, którą dzielił z wujkiem Stanem, gdzie przy świecy uczył się do późna; kiedyś nawet nie wiedział, że taka pora istnieje. Czasem się zdarzało, że matka znajdowała syna śpiącego w najlepsze na podłodze w otoczeniu porozrzucanych, otwartych książek. Co sobotę rano Harry odwiedzał Old Jacka, który zdawał się bardzo dużo wiedzieć o Szkole Świętego Bedy i nadal uczył chłopca wielu innych rzeczy, niemal jakby był pewien, na czym skończył pan Holcombe. W sobotnie popołudnia, ku oburzeniu wujka Stana, Harry nie towarzyszył mu do Ashton Gate na mecz drużyny Bristol City, ale wracał do szkoły, gdzie pan Holcombe udzielał mu dodatkowych lekcji. Dopiero po latach Harry wpadł na to, że z tego powodu pan Holcombe też musiał się wyrzec regularnych wizyt na stadionie, aby kibicować Robinsom. Im bliższy był dzień egzaminu, tym bardziej Harry lękał się porażki, nie powodzenia. W wyznaczonym dniu pan Holcombe towarzyszył swojemu najlepszemu uczniowi do Colston Hall, gdzie przez dwie godziny miał trwać egzamin. Zostawił Harry’ego przed wejściem i powiedział: – Pamiętaj, żeby przeczytać każde pytanie dwa razy, zanim weźmiesz pióro do ręki. – Tę radę powtarzał kilkakrotnie podczas ubiegłego tygodnia. Harry nerwowo się uśmiechnął i uścisnął nauczycielowi dłoń niczym staremu przyjacielowi. Wkroczył do sali egzaminacyjnej, gdzie około sześćdziesięciu chłopców stało w grupkach i rozmawiało. Harry się domyślił, że wielu z nich się zna, on zaś nie znał tu nikogo. Mimo to kilku umilkło i odprowadziło go spojrzeniem, kiedy szedł ku przodowi sali, udając pewnego siebie. – Abbott, Barrington, Cabot, Clifton, Deakins, Fry… Harry usiadł na swoim miejscu w ławce w pierwszym rzędzie i tuż przed wybiciem dziesiątej do sali wkroczyli nauczyciele w długich czarnych togach i biretach i rozłożyli na pulpicie przed każdym z kandydatów arkusze egzaminacyjne. – Panowie – przemówił stojący z przodu sali nauczyciel, który nie brał udziału w rozkładaniu arkuszy – nazywam się Frobisher i będę was pilnował podczas egzaminu. Macie dwie godziny, żeby odpowiedzieć na sto pytań. Życzę powodzenia. Zegar, niewidoczny dla Harry’ego, wybił dziesiątą. Wokół zanurzono pióra w kałamarzach i zaczęto zapamiętale zapisywać papier, lecz Harry skrzyżował ręce na piersiach, pochylił się nad pulpitem i powoli przeczytał każde pytanie. Jako jeden z ostatnich wziął pióro do ręki. Harry nie mógł wiedzieć, że pan Holcombe spaceruje tam i z powrotem po chodniku przed budynkiem, zdenerwowany o wiele bardziej niż jego uczeń. Ani tego, że matka, podając gościom poranną kawę, co kilka minut spogląda na zegar w holu hotelu Royal. Ani że panna Monday klęczy i modli się przed ołtarzem w kościele Narodzenia Pańskiego. Chwilę potem, jak zegar wybił dwunastą, zebrano arkusze egzaminacyjne i pozwolono chłopcom wyjść z sali; jedni się śmiali, inni byli zachmurzeni, jeszcze inni zamyśleni. Kiedy pan Holcombe ujrzał Harry’ego, zamarło mu serce. – Aż tak źle? – spytał.
Harry nie odpowiedział, dopóki się nie upewnił, że żaden inny chłopiec go nie usłyszy. – Nie tego się spodziewałem – rzekł. – Co masz na myśli? – spytał z niepokojem pan Holcombe. – Te pytania to łatwizna – odparł Harry. Pan Holcombe pomyślał, że nigdy w życiu nie obdarzono go większym komplementem. – Dwa garnitury, proszę pani. Szare. Jeden blezer, granatowy. Pięć koszul, białych. Pięć usztywnionych kołnierzyków, białych. Sześć par dłuższych skarpet, szarych. Sześć kompletów bielizny, białych. I jeden krawat w kolorach Szkoły Świętego Bedy. Subiekt dokładnie sprawdził spis. – Myślę, że to wszystko. O, nie, jeszcze będzie potrzebna czapka szkolna. Sięgnął pod ladę, wysunął szufladę i wyjął czerwono-czarną czapkę, którą nasadził Harry’emu na głowę. – Pasuje jak ulał – obwieścił. Maisie z dumą uśmiechnęła się do syna. Harry wyglądał w każdym calu na ucznia Szkoły Świętego Bedy. – Razem trzy funty, dziesięć szylingów i sześć pensów, proszę pani. Maisie starała się nie okazać przerażenia. – Czy nie można kupić jednej z tych rzeczy używanej? – wyszeptała. – Nie, proszę pani, to nie jest sklep z używaną odzieżą – uciął subiekt, który już zdecydował, że tej klientce nie otworzy rachunku. Maisie otwarła torebkę, podała cztery banknoty funtowe i czekała na resztę. Poczuła ulgę, kiedy szkoła z góry wypłaciła stypendium za pierwszy trymestr, zwłaszcza że należało jeszcze nabyć dwie pary skórzanych, sznurowanych czarnych butów, dwie pary białych, sznurowanych pantofli gimnastycznych i jedną parę rannych pantofli. Subiekt zakaszlał. – Chłopcu będą też potrzebne dwie piżamy i szlafrok. – Tak, oczywiście – powiedziała Maisie z nadzieją, że ma w portmonetce wystarczająco dużo pieniędzy. – Czy mam rozumieć, że chłopiec jest stypendystą chórzystą? – zapytał subiekt, przyglądając się bliżej spisowi. – Tak – odparła z dumą Maisie. – Zatem musi mieć jeszcze czerwoną szatę chórzysty, dwie białe komże i medalion Szkoły Świętego Bedy. Maisie miała ochotę wybiec ze sklepu. – To zostanie dostarczone przez szkołę, kiedy chłopiec zgłosi się na pierwszą próbę chóru – dodał subiekt, podając Maisie resztę. – Czy potrzebuje pani jeszcze czegoś? – Nie, dziękuję – powiedział Harry, podniósł dwie torby, schwycił matkę pod ramię i wyprowadził ją szybko ze sklepu T.C. Marsh Wytworne Krawiectwo. Tuż przed zgłoszeniem się do Szkoły Świętego Bedy Harry spędził sobotni ranek z Old Jackiem. – Boisz się nowej szkoły? – spytał Old Jack. – Nie, nie boję się – rzucił Harry.
Stary człowiek się uśmiechnął. – Umieram ze strachu – przyznał chłopiec. – Tak jak każdy nowy knot, jak tam będą was zwać. Spróbuj potraktować całą sprawę jak przygodę w nowym świecie, w którym wszyscy zaczynają jako równi. – Ale kiedy tamci usłyszą, jak mówię, dowiedzą się, że nie jestem im równy. – Może, ale gdy usłyszą, jak śpiewasz, dowiedzą się, że to oni nie są tobie równi. – Większość będzie z bogatych rodzin, ze służącymi. – Dla głupszych to jedyna pociecha – zauważył Old Jack. – Niektórzy mieli w tej szkole braci, a nawet ojców i dziadków. – Twój ojciec był porządnym człowiekiem – rzekł Old Jack – i zapewniam cię, że żaden z nich nie ma lepszej matki. – Znał pan mojego ojca? – spytał Harry, nie kryjąc zdziwienia. – Powiedzenie, że go znałem, byłoby przesadą – przyznał Old Jack – ale obserwowałem go z daleka, jak innych, którzy pracowali w porcie. Był przyzwoitym, odważnym, bogobojnym człowiekiem. – A czy wie pan, jak umarł? – zagadnął Harry, patrząc Jackowi w oczy z nadzieją, że nareszcie otrzyma szczerą odpowiedź na pytanie, które od dawna go dręczyło. – A co ci mówiono? – spytał ostrożnie Old Jack. – Że zginął na Wielkiej Wojnie. Ale skoro urodziłem się w 1920 roku, to nawet ja mogę wydedukować, że to niemożliwe. Stary człowiek przez pewien czas się nie odzywał. Harry ledwo mógł wysiedzieć. – Na pewno był ciężko ranny na wojnie, ale masz rację, to nie był powód jego śmierci. – To jak umarł? – spytał Harry. – Powiedziałbym ci, gdybym wiedział – padła odpowiedź. – Ale wtedy krążyło tyle pogłosek, że nie byłem pewny, komu wierzyć. Jest jednak jest kilka osób, a szczególnie trzy, które niewątpliwie znają prawdę o tym, co się stało tamtej nocy. – Jedną z nich jest pewno mój wujek Stan – zauważył Harry – ale kim są te inne? Old Jack chwilę zwlekał z odpowiedzią. – Phil Haskins i pan Hugo – rzucił. – Pan Haskins? Nadzorca? – rzekł Harry. – Temu by się nawet nie chciało ze mną rozmawiać. A kto to taki ten pan Hugo? – Hugo Barrington, syn sir Waltera Barringtona. – To rodzina właścicieli linii żeglugowej? – Tak – przyznał Old Jack, bojąc się, że powiedział za dużo. – Czy oni też są przyzwoitymi, odważnymi, bogobojnymi ludźmi? – Sir Walter jest jednym z najwspanialszych ludzi, jakich znam. – A ten jego syn, pan Hugo? – Obawiam się, że on jest ulepiony z innej gliny – powiedział Old Jack, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia. 4 Szykownie ubrany chłopiec siedział obok matki z tyłu tramwaju. – To nasz przystanek – powiedziała, gdy tramwaj się zatrzymał. Wysiedli i niespiesznie powędrowali pod górę ku szkole, zwalniając z każdym krokiem.
Harry jedną ręką trzymał dłoń matki, w drugiej niósł podniszczoną walizkę. Żadne z nich się nie odzywało, patrząc na zajeżdżające pod bramę szkoły kabriolety i nieliczne samochody z szoferami. Ojcowie żegnali się z synami uściskiem rąk, a spowite w futra matki obejmowały potomków i cmokały ich w policzki niby ptaki, które w końcu pogodziły się z tym, że pisklę wyfrunie z gniazda. Harry nie chciał, żeby matka całowała go przy innych chłopcach, więc puścił jej rękę pięćdziesiąt metrów przed bramą. Maisie, wyczuwając zakłopotanie syna, pochyliła się i prędko pocałowała go w czoło. – Powodzenia, Harry. Staraj się, żebyśmy wszyscy byli z ciebie dumni. – Do widzenia, mamo – powiedział, powstrzymując łzy. Maisie odwróciła się i zaczęła schodzić w dół. Łzy płynęły jej po policzkach. Harry szedł dalej, przypominając sobie opowiadanie wujka, jak to pod Ypres żołnierze wyszli z okopów i ruszyli do ataku na linie nieprzyjaciela: „Nigdy nie patrz za siebie alboś trup”. Harry chciał się obejrzeć, ale wiedział, że wtedy puści się biegiem i nie ustanie, aż dotrze na przystanek tramwajowy. Zacisnął zęby i szedł przed siebie. – Jak było na wakacjach, stary? – zagadnął przyjaciela jeden z chłopców. – W dechę – odparł tamten. – Mój rodziciel zabrał mnie na międzyuczelniany mecz do Lorda. Czy Lord to kościół, zaciekawił się Harry, a jeżeli tak, to jaki mecz może się odbywać w kościele? Harry zdecydowanym krokiem przekroczył bramę szkoły, zatrzymując się na widok stojącego przy głównym wejściu mężczyzny z notatnikiem w ręku. – Ktoś ty, młody człowieku? – zagadnął mężczyzna, uśmiechając się zachęcająco do Harry’ego. – Harry Clifton, proszę pana – odpowiedział, zdejmując czapkę, jak kazał mu to robić Holcombe, ilekroć odezwie się do niego jakiś pan albo pani. – Clifton – powtórzył mężczyzna, przesuwając palcem w dół długiego spisu nazwisk. – A, tak. – Postawił znaczek przy nazwisku Harry’ego. – Pierwsze pokolenie, zdobywca stypendium chórzysty. Gratulacje i witamy w Szkole Świętego Bedy. Nazywam się Frobisher, jestem wychowawcą i przełożonym internatu, a to jest Dom Frobishera. Zostaw walizkę w holu, a starosta zaprowadzi cię do sali jadalnej, gdzie będę przemawiał do wszystkich nowych chłopców przed kolacją. Harry nigdy przedtem nie jadł kolacji. „Podwieczorek” był zawsze ostatnim posiłkiem w domu Cliftonów przed położeniem się do łóżek, zaraz po tym jak zapadł zmrok. Elektryczność nie dotarła jeszcze na ulicę Gorzelniczą, a rzadko starczało pieniędzy na świece. – Dziękuję panu – rzekł Harry i wkroczył do wielkiego, wyłożonego lśniącą boazerią holu. Postawił walizkę na podłodze i podniósł wzrok na obraz przedstawiający starca z siwą czupryną i bujnymi białymi bokobrodami, odzianego w długą czarną togę z czerwoną narzutką okrywającą ramiona. – Jak się nazywasz? – warknął głos z tyłu. – Clifton, proszę pana – odparł Harry. Odwrócił się i ujrzał wysokiego chłopaka w długich spodniach. – Nie mów do mnie „pan”. Mów mi Fisher. Nie jestem nauczycielem, tylko starostą2 .
– Przepraszam pana – rzekł Harry. Harry postawił swoją używaną, podniszczoną walizkę obok rzędu skórzanych waliz. Tylko na niej nie było monogramu. Powędrował za Fisherem długim korytarzem, pełnym fotografii dawnych drużyn szkolnych i gablot ze srebrnymi pucharami, co miało przypominać następnym pokoleniom o dawnej chwale. Kiedy doszli do jadalni, Fisher powiedział: – Siadaj, gdzie chcesz, Clifton. Tylko pamiętaj, stul buzię, jak pan Frobisher wejdzie do sali. Harry nie mógł się zdecydować, przy którym z czterech długich stołów ma usiąść. Kręcili się tu już chłopcy w grupkach i cicho rozmawiali. Harry wolno powędrował w odległy kąt sali i zajął miejsce na skraju stołu. Podniósł wzrok i ujrzał kilku wchodzących chłopców, wyglądających na tak samo zagubionych jak on. Jeden z nich podszedł i usiadł koło Harry’ego, a drugi zajął miejsce naprzeciwko. Gawędzili ze sobą, jakby go tu nie było. Nagle zadzwonił dzwonek i wszyscy umilkli na widok pana Frobishera wchodzącego do jadalni. Stanął za mównicą, której Harry dotąd nie zauważył, i pociągnął wyłogi togi. – Witajcie – zaczął, uchylając biretu przed zgromadzonymi – w pierwszym dniu waszego pierwszego trymestru w Szkole Świętego Bedy. Za chwilę spożyjecie swój pierwszy szkolny posiłek i mogę was zapewnić, że następny wcale nie będzie lepszy. Kilku chłopców nerwowo zachichotało. – Gdy zjecie kolację, zostaniecie zaprowadzeni do waszych sypialni, gdzie się rozpakujecie. O ósmej usłyszycie inny dzwonek. W rzeczywistości dzwonek jest ten sam, tyle że dzwoni o innej porze. Harry się uśmiechnął, chociaż większość chłopców nie złapała żarciku pana Frobishera. – Trzydzieści minut później dzwonek znów zadzwoni i wtedy położycie się do łóżek, ale najpierw się umyjecie i wyczyścicie zęby. Potem będziecie mieli pół godziny na czytanie przed zgaszeniem światła, kiedy powinniście zasnąć. Każdy przyłapany na rozmowie po zgaszeniu światła zostanie ukarany przez dyżurnego starostę. Następny dzwonek – ciągnął pan Frobisher – usłyszycie dopiero jutro o wpół do siódmej rano. Wtedy wstaniecie, umyjecie się i ubierzecie, żeby stawić się w jadalni na siódmą. Spóźnialscy obejdą się bez śniadania. – Apel poranny odbędzie się o ósmej w auli, gdzie przemówi do nas dyrektor szkoły. Potem o wpół do dziewiątej zacznie się wasza pierwsza lekcja. Przed południem będą trzy sześćdziesięciominutowe lekcje z dziesięciominutowymi przerwami, podczas których zdążycie zmienić klasy. Lunch o dwunastej. Po południu odbędą się tylko dwie lekcje przed zajęciami sportowymi, kiedy to będziecie grać w piłkę nożną. Harry uśmiechnął się drugi raz. – To obowiązkowe dla wszystkich, którzy nie należą do chóru. Harry się skrzywił. Nikt mu nie powiedział, że chórzyści nie będą grać w piłkę. – Po zajęciach sportowych albo po próbie chóru wrócicie do Domu Frobishera na kolację, po której będziecie mieć godzinę na odrabianie lekcji przed położeniem się do łóżek. Wolno czytać do zgaszenia światła – ale tylko jeśli opiekunka zaakceptuje książkę – dodał pan Frobisher. – To wszystko musi się wam wydawać bardzo deprymujące. Harry postanowił poszukać tego słowa w słowniku, który dostał w prezencie od
pana Holcombe’a. Pan Frobisher znów chwycił wyłogi togi i podjął: – Ale nie martwcie się, wkrótce przywykniecie do zwyczajów u Świętego Bedy. To wszystko, co obecnie mam do powiedzenia. Teraz was zostawię, życzę smacznego. Dobranoc, chłopcy. – Dobranoc panu – odważyło się odpowiedzieć kilku chłopców, kiedy pan Frobisher wychodził z sali. Harry się nie poruszył, kiedy kilka kobiet w fartuchach przeszło wzdłuż stołów, stawiając przed każdym chłopcem miskę z zupą. Obserwował uważnie, jak kolega naprzeciwko podnosi łyżkę o dziwnym kształcie, zanurza ją w zupie i odchyla przed włożeniem do ust. Harry próbował naśladować ten ruch, ale skończyło się na tym, że kilka kropli zupy spadło na stół, a kiedy udało mu się donieść resztę do ust, większość ściekła mu po brodzie. Otarł usta rękawem. Nie zwróciło to niczyjej uwagi, ale kiedy zaczął głośno siorbać, kilku chłopców przestało jeść i utkwiło w nim wzrok. Harry odłożył łyżkę na stół i pozwolił zupie ostygnąć. Na drugie danie podano rybę i Harry nie wykonał żadnego ruchu, dopóki nie zobaczył, jaki widelec podniósł sąsiad naprzeciwko. Ze zdziwieniem zauważył, że chłopiec odkłada nóż i widelec na talerz między jednym a drugim kęsem, podczas gdy on trzyma je mocno w garści niczym widły. Pomiędzy chłopcem naprzeciwko i siedzącym obok niego toczyła się rozmowa na temat polowania z psami. Harry nie włączył się do niej, po części dlatego, że nigdy nie dosiadł żadnego wierzchowca, jeżeli nie liczyć przejażdżki za pół pensa na ośle pewnego popołudnia na wycieczce pracowniczej do Weston-super-Mare. Kiedy sprzątnięto talerze, na ich miejsce pojawił się pudding, przez jego mamę zwany frykasem, bo rzadko gościł na stole. Inna łyżeczka, inny smak i kolejny błąd. Harry nie zdawał sobie sprawy, że banan nie jest podobny do jabłka, toteż ku osłupieniu wszystkich zatopił zęby w skórce. Dla pozostałych chłopców pierwsza lekcja miała się odbyć jutro o wpół do dziewiątej rano, ale Harry już ją odrabiał. Po kolacji znów pojawił się Fisher i jako dyżurny starosta poprowadził podopiecznych szerokimi drewnianymi schodami do sypialni na pierwszym piętrze. Harry wszedł do sali, gdzie mieściło się trzydzieści łóżek, równo ustawionych w trzy rzędy po dziesięć. Na każdym leżała jedna poduszka, dwa prześcieradła i dwa koce. Harry nigdy nie miał niczego po dwa. – To jest sypialnia nowych knotów – powiedział pogardliwie Fisher. – Tu zostaniecie, dopóki się was nie ucywilizuje. Znajdziecie swoje nazwiska w alfabetycznym porządku w nogach łóżka. Harry ze zdziwieniem zobaczył swoją walizkę na łóżku i był ciekaw, kto ją tam położył. Chłopak obok już się rozpakowywał. – Jestem Deakins – oznajmił, poprawiając okulary na nosie, żeby przyjrzeć się Harry’emu. – A ja Harry. W lecie siedziałem obok ciebie na egzaminie. Nie mogłem uwierzyć, kiedyś odpowiedział na wszystkie pytania tylko w godzinę z kawałkiem. Deakins oblał się rumieńcem. – To dlatego jest stypendystą – odezwał się chłopak po drugiej stronie Harry’ego. Harry się odwrócił. – A ty jesteś stypendystą? – spytał chłopca. – Na Boga, nie – odparł tamten, nadal się rozpakowując. – Przyjęli mnie do
Świętego Bedy tylko dlatego, że mój ojciec i dziadek tu chodzili. Jestem przedstawicielem trzeciego pokolenia w tej szkole. Czy przypadkiem wasi ojcowie tutaj nie uczęszczali? – Nie – powiedzieli jednocześnie Harry i Deakins. – Przestańcie gadać, tylko wypakowujcie walizki – krzyknął Fisher. Harry otworzył swoją walizkę i zaczął wyjmować ubrania i starannie je układać w szufladach obok łóżka. Matka włożyła między koszule tabliczkę czekolady Fry’s Five Boys. Rozległ się dzwonek. – Czas się rozbierać – ogłosił Fisher. Harry nigdy się nie rozbierał przy innym chłopcu, a co dopiero w pełnej sali. Odwrócił się do ściany, powoli zdjął ubranie i szybko naciągnął piżamę. Zawiązał pasek szlafroka i podążył za innymi chłopcami do umywalni. I znów pilnie obserwował, jak myją twarze myjkami i czyszczą zęby. On nie miał ani myjki, ani szczoteczki do zębów. Chłopak z sąsiedniego łóżka zaczął przetrząsać swój neseser i podał Harry’emu nową szczoteczkę i tubkę pasty do zębów. Harry nie chciał ich przyjąć, ale wziął, kiedy chłopak powiedział: – Moja matka zawsze pakuje wszystkiego po dwie sztuki. – Dziękuję – rzekł Harry. Chociaż szybko umył zęby, do sypialni wrócił jako jeden z ostatnich. Położył się do łóżka: dwa czyste prześcieradła, dwa koce i miękka poduszka. Zerknął w bok i zobaczył, że Deakins czyta podręcznik do łaciny Kennedy’ego. W tym momencie drugi chłopak powiedział: – Ta poduszka jest twarda jak kamień. – Chcesz się ze mną zamienić? – spytał Harry. – Myślę, że wszystkie są takie same – rzucił chłopak ze śmiechem – ale dziękuję. Harry wyjął spod poduszki tabliczkę czekolady i rozłamał na trzy części. Wręczył jeden kawałek Deakinsowi, a drugi chłopcu, który dał mu pastę i szczoteczkę do zębów. – Widzę, że twoja matka jest o wiele rozsądniejsza niż moja – orzekł tamten po jednym kęsie. Znów zadzwonił dzwonek. – Przy okazji, nazywam się Giles Barrington. A ty? – Clifton. Harry Clifton. Harry zasypiał tylko na kilka minut i to nie dlatego, że łóżko było takie wygodne. Czy to możliwe, że Giles jest krewnym jednego z trzech mężczyzn, który zna prawdę o śmierci jego ojca? A jeśli tak, czy jest ulepiony z tej gliny co jego ojciec czy raczej z tej co dziadek? Nagle Harry poczuł się bardzo osamotniony. Odkręcił zakrętkę z tubki pasty do zębów, którą dał mu Barrington, i zaczął ssać, aż zmorzył go sen. Kiedy o wpół do siódmej następnego ranka rozbrzmiał już znajomy dźwięk dzwonka, Harry zwlókł się z łóżka; było mu niedobrze. W ślad za Deakinsem poszedł do umywalni, gdzie Giles sprawdzał temperaturę wody. – Jak myślisz, czy słyszeli tu kiedy o gorącej wodzie? – spytał. Harry otwierał usta do odpowiedzi, kiedy starosta wrzasnął: – Nie wolno rozmawiać w umywalni! – On jest gorszy od pruskiego generała – rzucił Barrington i strzelił obcasami.
Harry wybuchnął śmiechem. – Który to był? – spytał Fisher, piorunując chłopców wzrokiem. – Ja – powiedział natychmiast Harry. – Nazwisko? – Clifton. – Ty, Clifton, otwórz gębę jeszcze raz, a spuszczę ci manto. Harry nie wiedział, co to „manto”, ale czuł, że nic przyjemnego. Umył zęby, prędko wrócił do sypialni i bez słowa się ubrał. Zawiązał krawat – jeszcze jedna rzecz, której do końca nie opanował – i dogonił Barringtona i Deakinsa, którzy schodzili do jadalni. Żaden się nie odzywał, bo nie byli pewni, czy na schodach wolno rozmawiać. Gdy usiedli do śniadania, Harry wcisnął się między dwóch nowych przyjaciół i patrzył, jak przed każdym z chłopców stawiano miskę z owsianką. Z ulgą stwierdził, że leży przed nim tylko jedna łyżka, więc nie może się pomylić. Harry pochłonął owsiankę tak szybko, jakby się bał, że nagle zjawi się wujek Stan i sprzątnie mu ją sprzed nosa. Skończył pierwszy i bez namysłu odłożył łyżkę na stół, chwycił miskę i zaczął ją wylizywać. Kilku chłopców spojrzało na niego z niedowierzaniem, jedni pokazywali go palcami, inni chichotali. Zrobił się czerwony jak piwonia i odstawił miskę. Wybuchnąłby płaczem, gdyby Barrington nie podniósł swojej miski i nie zaczął jej wylizywać. 5 Wielebny Samuel Oakshott, magister nauk humanistycznych (Uniwersytet Oksfordzki), stał na szeroko rozstawionych nogach na środku podium. Spoglądał dobrotliwie na swoją trzódkę, bo tak z pewnością dyrektor Szkoły Świętego Bedy myślał o uczniach. Harry, który siedział w pierwszym rzędzie, wbił wzrok w górującą nad nim przerażającą postać. Doktor Oakshott był słusznego wzrostu, miał gęstą, szpakowatą czuprynę i bujne bokobrody, które nadawały mu jeszcze bardziej groźny wygląd. Jego ciemnoniebieskie oczy przeszywały człowieka na wylot i zdawało się, że nigdy nie mruga, natomiast zmarszczki przecinające wzdłuż i wszerz czoło świadczyły o wielkiej mądrości. Odchrząknął i przemówił do chłopców: – Drodzy Bedeanie – zaczął. – Znów zgromadziliśmy się na początku nowego roku szkolnego, bez wątpienia gotowi stawić czoło wszelkim wyzwaniom, jakie nas czekają. Jeżeli chodzi o starszych chłopców – spojrzał w głąb sali – nie macie chwili do stracenia, jeśli chcecie się dostać do wybranej szkoły. Nigdy nie zadowalajcie się czymś gorszym. Jeśli zaś chodzi o młodszych – zatrzymał wzrok na środku sali – będzie to czas, kiedy się okaże, kto jest przeznaczony do wyższych celów. Czy zostaniecie starostą, funkcyjnym, kapitanem internatu czy kapitanem sportowym, kiedy powrócicie w przyszłym roku? A może znajdziecie się wśród przegranych? Kilku chłopców opuściło głowy. – Naszym następnym obowiązkiem jest przywitać nowych uczniów i zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby czuli się tu jak u siebie w domu. Pierwszy raz wręczono im pałeczkę na starcie długiego biegu życia. Jeśli tempo okaże się zbyt forsowne, kilku z was może odpaść – przestrzegł, ogarniając wzrokiem trzy pierwsze