JEFFREY ARCHER
CZY POWIEMY PANI PREZYDENT?
PRZEŁOŻYŁ STEFAN WILKOSZ
WYDANIE II ZMIENIONE
Wstęp
Książka ta została napisana w 1976 roku, a jej treść miała się rozgrywać w pięć lat później, przy
czym centralną postacią, dokoła której obraca się intryga powieści, miał być Edward Kennedy -
według powszechnej opinii najprawdopodobniejszy kandydat na następnego prezydenta Stanów
Zjednoczonych, zwycięzca wyborów z 1980 roku.
Przewidywania te nie sprawdziły się, toteż tłumacząc książkę w 1982 roku uaktualniłem ją,
dokonując licznych zmian. Uzyskałem na to zgodę autora, który bardzo zainteresował się
wprowadzanymi przeze mnie zmianami. Zainteresowanie to wydało owoce. Jeffrey Archer wydał
obecnie bardzo poważnie zmienioną książkę. Jej akcja toczy się w ostatnim dziesięcioleciu naszego
wieku. Zamiast Edwarda Kennedy, który odszedł w polityczną niepamięć, prezydentem Ameryki po
raz pierwszy w jej historii zostaje kobieta. I to Polka - Florentyna Kane, córka polskich emigrantów
Abla i Zofii Rosnowskich, bohaterów poprzednich powieści tego samego autora pt. „Kain i Abel”
oraz „Marnotrawna córka”. (Obie te książki zostały nagrane na kasety.)
S. W.
20 stycznia, wtorek po południu
godz. #/12#26
- Ja, Florentyna Kane przysięgam uroczyście...
- Ja, Florentyna Kane przysięgam uroczyście...
...że będę sumiennie sprawowała urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych...
- Że będę sumiennie sprawowała urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych...
...i w najlepszej wierze pilnowała, strzegła i broniła konstytucji Stanów Zjednoczonych. Tak mi
dopomóż Bóg.
- I w najlepszej wierze pilnowała, strzegła i broniła konstytucji Stanów Zjednoczonych. Tak mi
dopomóż Bóg.
Z ręką spoczywającą na siedemnastowiecznej Biblii, czterdziesty trzeci prezydent - kobieta
uśmiechnęła się do pierwszego dżentelmena kraju. Był to koniec jednej batalii i początek następnej.
Florentyna Kane wiedziała, jak walczyć. Zaczęło się od jej wyboru do Kongresu, następnie do
Senatu, wreszcie, po czterech latach, została - jako pierwsza kobieta - prezydentem Stanów
Zjednoczonych. Po ostrej kampanii w przedwyborach czerwcowych udało jej się niewielką
większością pokonać na Narodowej Konwencji Partii Demokratycznej senatora Ralpha Brooksa, ale
dopiero w piątym głosowaniu. W listopadzie wygrała jeszcze cięższą batalię z kandydatem
republikańskim, byłym kongresmenem z Nowego Jorku. Florentyna Kane została wybrana
prezydentem większością 105.000 głosów, czyli jednego procenta głosujących. Było to zwycięstwo
wyborcze o najmniejszej różnicy głosów w historii Stanów Zjednoczonych, mniejszej nawet niż ta,
którą uzyskał John Kennedy w 1960, zwyciężając Richarda Nixona większością 118.000 głosów.
Kiedy umilkły oklaski, pani prezydent odczekała, by przebrzmiały dźwięki dwudziestu jeden salw
honorowych, odchrząknęła, spojrzała na tłum składający się z pięćdziesięciu tysięcy obywateli
zebranych na placu przed Kapitolem i pomyślała, że jeszcze dwieście milionów widzów patrzy na
nią na ekranach telewizorów. Dzisiaj nikomu nie były potrzebne koce i ciepłe płaszcze, które
zazwyczaj towarzyszą tej uroczystości. Pogoda była wyjątkowo łagodna jak na koniec stycznia, a
nabity ludźmi trawnik przed wschodnią fasadą Kapitolu, choć nieco podmiękły, nie był już pokryty
bielą śniegu, który sypał w czasie Bożego Narodzenia.
- Panie wiceprezydencie Bradley, panie przewodniczący Sądu Najwyższego, panie prezydencie
Carter, panie prezydencie Reagan, dostojni duchowni, obywatele!
Pierwszy dżentelmen rozpoznał słowa, które podpowiedział żonie, gdy układała swe
przemówienie, uśmiechnął się i rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie.
Ten ich dzień rozpoczął się około szóstej trzydzieści rano. Nie spało im się dobrze tej nocy. Po
wspaniałym koncercie wydanym na ich cześć, Florentyna Kane raz jeszcze przejrzała swoją mowę
inauguracyjną, podkreśliła czerwonym flamastrem ważniejsze słowa i zrobiła kilka drobnych
poprawek.
Florentyna wstała wcześnie i szybko nałożyła na siebie niebieską suknię. Przypięła do niej małą
broszkę, prezent od Richarda, jej pierwszego męża, otrzymany tuż przed jego śmiercią.
Ilekroć nosiła tę broszkę, przypominała sobie dzień, kiedy Richard nie mógł polecieć samolotem
z powodu strajku obsługi i wynajął samochód, by stać u boku żony, gdy ta wygłaszała przemówienie
na zakończenie roku akademickiego w uniwersytecie Harvarda.
Jednakże Richard nie usłyszał tego przemówienia, które tygodnik „Newsweek” uznał za otwarcie
kampanii prezydenckiej. Gdy Florentyna dojechała do szpitala, Richard już nie żył.
Wróciła znowu do rzeczywistości, do świata, w którym była najpotężniejszym z przywódców.
Ale nie tak potężnym, by przywrócić Richarda do życia. Florentyna spojrzała w lustro. Poczuła
wielką pewność siebie. Była już prezydentem od blisko dwóch lat, od chwili nagłej śmierci
prezydenta Parkina. Historycy zdziwiliby się, gdyby im powiedziano, że dowiedziała się o śmierci
swojego prezydenta w chwili, kiedy starała się trafić piłką golfową do odległego o półtora metra
dołka. Grała przeciwko swemu najstarszemu przyjacielowi i przyszłemu mężowi, Edwardowi
Winchester.
Gdy helikoptery zaczęły krążyć nad ich głowami, zatrzymali grę. Jedna z maszyn wylądowała.
Wyskoczył z niej kapitan piechoty morskiej, zasalutował i powiedział: „Pani prezydent, prezydent nie
żyje!” A teraz naród Ameryki potwierdził, że nadal pragnie mieć kobietę w Białym Domu. Po raz
pierwszy w historii Stany Zjednoczone wybrały z pełną świadomością kobietę na najbardziej
zaszczytny urząd w politycznym spektrum Ameryki. Florentyna spojrzała przez okno na szeroką,
połyskującą w porannym słońcu rzekę Potomac.
Opuściła sypialnię i przeszła do prywatnej jadalni, gdzie jej mąż, Edward, rozmawiał z jej
dziećmi Williamem i Annabelą. Ucałowała całą trójkę i zasiadła do śniadania.
Rozmawiali o przeszłości z rozbawieniem, o przyszłości z powagą i kiedy zegar uderzył ósmą,
Florentyna opuściła rodzinę i poszła do Owalnego Gabinetu. W korytarzu czekał na nią już szef jej
sztabu urzędniczego, ciemnowłosa Janet Brown.
- Dzień dobry, pani prezydent.
- Dzień dobry, Janet. Czy wszystko w porządku? - zapytała Florentyna z uśmiechem.
- Wydaje mi się, że tak.
- To dobrze. Więc mów mi, co mam dziś robić. Bądź spokojna. Będę jak zwykle wykonywała
twoje instrukcje. Od czego zaczynamy.
- Nadeszło 842 telegramów i 2412 listów. Wszystkie mogą poczekać, z wyjątkiem depesz od
szefów państw. Na te przygotuję odpowiedzi i przyniosę je o dwunastej.
- Postaw na nich dzisiejszą datę, to im się spodoba. Podpiszę je osobiście, jak tylko będą
gotowe.
- Dobrze, pani prezydent. Tu jest rozkład dnia. Zaczyna pani o jedenastej od kawy z byłym
prezydentem Reaganem i byłym prezydentem Carterem, potem pojedziecie państwo razem na
ceremonię inauguracji. Po przysiędze jest obiad w Senacie, a następnie przyjmie pani inauguracyjną
defiladę, przed Białym Domem.
Janet Brown podała Florentynie plik spiętych spinaczem kartek, tak jak to robiła co dzień od
piętnastu lat, to znaczy od czasu kiedy zaczęła pracować dla Florentyny, gdy ta została wybrana do
Kongresu. Zawierały one szczegółowy rozkład zajęć godzina po godzinie. Był dziś raczej krótszy niż
zwykle. Florentyna przejrzała kartki i podziękowała swojemu szefowi sztabu. W drzwiach pojawił
się Edward Winchester. Kiedy obróciła się w jego stronę, uśmiechnął się jak zwykle uśmiechem
pełnym miłości i podziwu. Florentyna pomyślała, że nie żałuje impulsywnej decyzji poślubienia go,
którą powzięła w tym niezwykłym dniu, gdy stojąc przy ostatnim dołku golfowego pola dowiedziała
się o śmierci prezydenta Parkina.
Była pewna, że Richard pochwaliłby tę decyzję.
- Będę pracowała nad papierami do jedenastej - powiedziała mu. Edward skinął głową i
odszedł, by przygotować się do zadań nadchodzącego dnia.
Przed Białym Domem zebrał się już tłum gapiów.
- Wolałbym, żeby padało - mruknął H. Stuart Knight, szef Tajnej Służby, zwracając się do swego
zastępcy. W jego życiu był to również jeden z najważniejszych dni. - Wiem, że większość tych ludzi
jest zupełnie nieszkodliwa, ale mimo to ciarki chodzą mi po plecach!
Tłum liczył około sto pięćdziesiąt osób, przy czym pięćdziesiąt z nich należało do ekipy Knighta.
Samochód policyjny, który zawsze jechał pięć minut przed prezydenckim, sprawdzał już dokładnie
drogę do Białego Domu. Członkowie ochrony bacznie przyglądali się zebranym na tarasie grupom
ciekawskich. Niektórzy z nich powiewali chorągiewkami. Przyszli tu, by móc opowiedzieć wnukom,
że widzieli Florentynę Kane w dniu jej inauguracji na prezydenta Stanów Zjednoczonych.
O #/10#59 lokaj otworzył frontowe drzwi i z tłumu rozległy się radosne okrzyki.
Prezydent i jej małżonek pozdrowili uniesieniem ręki wpatrzonych w nich ludzi i tylko
doświadczenie i instynkt zawodowy podpowiedziały im, że co najmniej pięćdziesiąt par oczu nie
patrzy w ich stronę.
O godzinie #/11#00 dwie czarne limuzyny zajechały bezszelestnie przed północne wejście do
Białego Domu. Kompania honorowa sprezentowała broń przed dwoma byłymi prezydentami i ich
żonami. Florentyna Kane stała na schodach, by ich powitać. Był to wyłączny przywilej
przybywających w odwiedziny szefów państw. Prezydent poprowadziła gości do biblioteki na kawę
z Edwardem, Williamem i Annabelą.
Starszy z byłych prezydentów marudził, że mu zdrowie nie dopisuje, ponieważ od ośmiu lat zdany
jest na kuchnię swojej żony.
- Nie dotknęła patelni od wieków, ale idzie jej coraz lepiej. Na wszelki wypadek podarowałem
jej książkę kucharską „New York Timesa”. Jest to chyba jedyna ich pozycja wydawnicza, w której
mnie nie krytykują.
Florentyna uśmiechnęła się, choć z trudem trzymała nerwy na wodzy. Chciała, żeby ceremonia
zaczęła się jak najszybciej, ale rozumiała, że dla obydwu eks-prezydentów znalezienie się znów w
Białym Domu było przyjemną okazją. Toteż udawała, że słucha uważnie, układając twarz w uprzejmą
maskę, co po przeszło dwudziestu latach życia politycznego przychodziło jej bez trudu.
- Pani prezydent - Florentyna musiała się błyskawicznie opanować po to, by nikt nie zauważył jej
instynktownej reakcji na te słowa. - Jest minuta po dwunastej.
Florentyna spojrzała na swojego sekretarza prasowego, wstała z fotela i zaprowadziła eks-
prezydentów i ich żony na schody Białego Domu. Orkiestra piechoty morskiej po raz ostatni zagrała
im „Chwała Dowódcy”. O pierwszej zagra tę samą melodię po raz pierwszy, tym razem dla
Florentyny.
Oficerowie ochrony zaprowadzili byłych prezydentów do pierwszego samochodu. Była to czarna,
kuloodporna limuzyna o przezroczystym dachu.
Przewodniczący Izby Reprezentantów, Jim Wright i przywódca większości Senatu, Robert Byrd,
jako reprezentanci Kongresu, siedzieli już w drugim wozie. Bezpośrednio za tą limuzyną czekały dwa
samochody wypełnione agentami Tajnej Służby. Florentyna i Edward wsiedli do piątego samochodu.
Wiceprezydent Bradley z New Jersey i jego żona jechali w następnym.
Stuart Knight jeszcze raz wszystko sprawdził. Zespół jego ludzi urósł z pięćdziesięciu do setki.
Za chwilę będzie liczył wraz z miejscową policją i kontyngentem Fbi pięciuset ludzi. Jeżeli nie
liczyć chłopców w Cia, pomyślał Knight ze złością. Ci nie poinformowali go oczywiście nawet, czy
zjawią się, czy nie. A on nie zawsze potrafił odróżnić ich w tłumie.
Przysłuchiwał się wiwatom gapiów, które w chwili, gdy prezydencka limuzyna ruszyła w drogę
na Kapitol, doszły do zenitu.
Edward mówił coś do niej z uśmiechem, ale Florentyna była myślami daleko. Machinalnie
pozdrawiała ludzi stojących wzdłuż Pennsylvania Avenue, ale w myślach powtarzała sobie raz
jeszcze tekst przemówienia. Minęli świeżo odnowiony hotel Willard, siedem biurowych gmachów w
budowie, nowe domy mieszkalne przypominające skalne osiedle indiańskie, nowe sklepy i
restauracje, szerokie aleje spacerowe. Potem gmach J. Edgara Hoovera - siedzibę Fbi, wbrew
wysiłkom niektórych senatorów wciąż noszącą imię swojego pierwszego dyrektora. Jakże bardzo
zmieniła się ta ulica w ciągu ostatnich piętnastu lat.
Kiedy zbliżali się do Kapitolu, Edward przerwał ciąg myśli Florentyny.
- Niech cię Bóg prowadzi, kochanie - powiedział.
Uśmiechnęła się i ścisnęła mu rękę. Sześć limuzyn zatrzymało się.
Prezydent Kane weszła do Kapitolu. Edward pozostał na chwilę, aby podziękować kierowcy.
Pasażerów innych samochodów otoczyli agenci Tajnej Służby, którzy prowadzili ich z osobna na
zarezerwowane dla nich miejsce na platformie zbudowanej na stopniach Kapitolu. Tymczasem mistrz
ceremonii przeprowadził Florentynę przez tunel do frontowego hallu. Po drodze żołnierze piechoty
morskiej rozstawieni co dziesięć kroków oddawali jej honory. W hallu czekał już wiceprezydent
Bradley. Florentyna zatrzymała się przy nim. Porozmawiali sobie przyjacielsko o niczym, nie
słuchając wzajemnych odpowiedzi.
Uśmiechnięci byli prezydenci wyłonili się z tunelu. Po raz pierwszy chyba starszy z nich
wyglądał na swoje lata, wydawało się, że włosy posiwiały mu w ciągu jednej nocy. Raz jeszcze
uścisnęli ręce Florentyny. Tego dnia formalność ta czekała ich jeszcze siedem razy. Następnie mistrz
ceremonii zaprowadził ich na platformę. Ludzie wstali ze swych miejsc i przez dobrą minutę
wiwatowali na cześć nowego prezydenta i dwóch eks-prezydentów, którzy z kolei pozdrawiali tłum.
Wreszcie wszyscy usiedli i w milczeniu czekali na początek inauguracyjnej ceremonii.
- Bracia Amerykanie! W chwili kiedy obejmuję ten urząd, sytuacja światowa stawia Stany
Zjednoczone wobec licznych, groźnych problemów. W Afryce Południowej trwa bezlitosna wojna
domowa między białymi i czarnymi. Na Bliskim Wschodzie zabliźniają się rany zeszłorocznej wojny,
ale obie strony zamiast odbudowywać szkoły, szpitale i fermy, odnawiają swoje zapasy broni. Na
granicach Chin i Indii oraz Rosji i Pakistanu trwa napięcie grożące konfliktem pomiędzy czterema
najludniejszymi krajami świata. Ameryka Południowa opanowana jest albo przez skrajną prawicę,
albo skrajną lewicę, ale żadna z tych formacji nie jest zdolna podnieść poziomu życia swych
obywateli. Spośród pierwotnych sygnatariuszy Organizacji Paktu Północno-Atlantyckiego, dwa -
Francja i Włochy - przygotowują się do wycofania z Paktu.
W 1949 roku prezydent Truman oświadczył, że Stany Zjednoczone gotowe są użyć całej swojej
potęgi i wszelkich zasobów, aby bronić wolności wszędzie tam, gdzie może być zagrożona. Dzisiaj
ktoś mógłby powiedzieć, że ta wielkoduszna oferta poniosła porażkę i że Ameryka była i jest za
słaba, by wziąć na siebie ciężar prowadzenia świata. W obliczu powtarzających się kryzysów, każdy
obywatel Ameryki ma prawo zapytać, po co ma się zajmować wydarzeniami tak od nas odległymi i
dlaczego ma czuć się odpowiedzialny za obronę wolności poza obszarem Stanów Zjednoczonych.
Nie odpowiem na te wątpliwości własnymi słowami. „Człowiek nie jest wyspą - pisał John
Donne przeszło trzysta lat temu. - Człowiek jest częścią kontynentu”. Stany Zjednoczone ciągną się od
Atlantyku po Pacyfik i od Arktyki po równik. „Jestem częścią całej ludzkości; nie pytaj nigdy, komu
bije dzwon; on bije tobie”.
Edwardowi podobała się ta część przemówienia, bo wyrażała jego własne myśli. Zastanawiał
się jednak, czy słuchacze zareagują dziś z takim samym entuzjazmem, z jakim witali race
krasomówcze Florentyny w przeszłości. Potężne brawa przelewające się burzliwą falą uspokoiły go.
Jej magia wciąż działała.
- Stworzymy w naszym kraju służbę zdrowia, której pozazdrości nam cały wolny świat. Pozwoli
ona wszystkim obywatelom korzystać w równym stopniu z najlepszej pomocy lekarskiej. Żaden
Amerykanin nie może umrzeć dlatego, że nie stać go na ratowanie życia.
Wielu demokratów głosowało przeciwko Florentynie Kane, właśnie ze względu na jej
stanowisko w sprawie ubezpieczeń zdrowotnych. Pewien stary siwy lekarz powiedział jej:
Amerykanie muszą nauczyć się stać na własnych dwóch nogach. - Jak mogą stać, skoro już leżą
martwym bykiem! - odpowiedziała Florentyna. - Niech nas Pan Bóg broni przed prezydentem-
kobietą! - zareplikował doktor i poszedł głosować na republikanów.
- Ale główną platformą tej administracji będzie prawo i porządek. W tym celu mam zamiar
przedstawić Kongresowi pakiet ustaw, który zablokuje sprzedaż broni palnej bez specjalnego
zezwolenia.
Tym razem oklaski tłumu nie były już tak spontaniczne.
Florentyna podniosła głowę. - A więc, bracia Amerykanie, niechaj koniec tego stulecia stanie się
okresem, w którym Stany Zjednoczone będą przewodzić światu pod względem sprawiedliwości i
siły, troski i przedsiębiorczości, okresem, w którym wypowiedzą wojnę: chorobom, dyskryminacji,
nędzy.
Florentyna usiadła. Jej słuchacze zerwali się jednocześnie na nogi.
Szesnastominutowe przemówienie przerywane było dziesięciokrotnie brawami. Ale kiedy nowy
szef państwa odwróciła się od mikrofonu, oczy jej nie wodziły po twarzach słuchaczy. Spośród
zebranych na platformie dygnitarzy zależało jej na jednej tylko osobie. Podeszła do swojego męża -
pocałowała go w policzek i wzięła pod rękę. Energiczny mistrz ceremonii łagodnie sprowadził ich z
platformy.
Sutart Knight nie lubił posunięć rujnujących ustalony porządek uroczystości. A dzisiaj nic nie
przebiegało zgodnie z programem. Wszyscy spóźnią się na obiad o co najmniej trzydzieści minut.
Siedemdziesięciu sześciu gości powstało, kiedy pani prezydent weszła na salę. Byli to mężczyźni
i kobiety, którzy przewodzili obecnie Partii Demokratycznej. Znajdowali się wśród nich także
przywódcy z północnych stanów, którzy zdecydowali się poprzeć kandydata-kobietę. Brakowało
tylko małej grupki tych, którzy popierali senatora Ralpha Brooksa.
Niektórzy spośród obecnych byli już członkami nowego gabinetu, a wszyscy odegrali jakąś rolę
w powrocie Florentyny do Białego Domu.
Nie miała ona ani czasu, ani ochoty na obiad; wszyscy chcieli z nią natychmiast coś omówić.
Menu zostało ułożone z jej ulubionych dań zaczynając od zupy z homara, rozbefu, a kończąc na
specjalności szefa kuchni - mrożonego tortu czekoladowego w kształcie Białego Domu. Edward
przyglądał się swojej żonie, która zignorowała leżący przed nią kawałek tortu przedstawiający
Gabinet Owalny. „To dlatego nigdy nie musi przeprowadzać kuracji odchudzającej”, zauważyła
Marian Edelman, która niespodziewanie została ministrem sprawiedliwości. Marian właśnie
opowiadała Edwardowi o wielkim znaczeniu praw dziecka. Edward próbował słuchać, ale po
chwili zrezygnował.
Kiedy ostatnia dłoń została uściśnięta i ostatni kawałek Białego Domu zniknął z talerzy, okazało
się, że pani prezydent i jej ludzie spóźnieni są na inauguracyjną paradę już o trzy kwadranse. Kiedy
wreszcie zjawili się na trybunie ustawionej przed Białym Domem, najszczęśliwszą grupą w
dwustutysięcznym tłumie była prezydencka gwardia honorowa, która od przeszło godziny stała na
baczność. Pani prezydent zajęła swoje miejsce i parada rozpoczęła się. Otworzyły ją stanowe
oddziały wojskowe kroczące w takt marszów Sousy i pieśni „Boże, błogosław Amerykę”,
wykonywanych przez orkiestrę Marynarki Wojennej. Żywe obrazy ze wszystkich stanów,
przejeżdżające na platformach ciężarówek, urozmaicały pochód. Niektóre z nich, jak na przykład ten
z Illinois, przedstawiały fragmenty z życia Florentny i podkreślały jej polskie pochodzenie. Dla niej
była to uroczysta i poważna chwila. Jest to jedyny naród na świecie, myślała, który zechciałby
powierzyć córce imigranta swój najwyższy urząd.
Kiedy trzygodzinny pochód zakończył się i ostatnia ciężarówka zniknęła z ulicy, Janet Brown,
szef sztabu prezydenta, zapytała Florentynę, co zamierza robić w czasie, który pozostał do
rozpoczęcia pierwszego Balu Inauguracyjnego.
- Podpiszę wszystkie nominacje rządowe, listy do szefów państw, żeby pozostawić na jutro
czyste biurko - zabrzmiała natychmiastowa odpowiedź. - Tak będzie przez następne cztery lata.
Pani prezydent powróciła do Białego Domu. Kiedy zbliżyła się do południowego wejścia,
orkiestra Marynarki Wojennej zagrała „Chwała Dowódcy”. Jeszcze w drodze do Owalnego Gabinetu
Florentyna zdjęła płaszcz. Runęła na fotel stojący przed wielkim dębowym biurkiem o pokrytym
skórą blacie. Rozejrzała się po pokoju. Wszystko zostało w nim urządzone według jej życzeń. Tuż za
nią na ścianie wisiała fotografia Richarda i Williama grających w piłkę. Na biurku leżał przycisk z
wyrytym na nim przytaczanym często przez Annabel cytatem z Bernarda Shawa: „Niektórzy ludzie
widzą rzeczy takimi, jakimi są i pytają: dlaczego? Mnie marzą się rzeczy, których nigdy nie było, i
pytam: dlaczego nie?”
Na lewo od fotela stał sztandar prezydencki, na prawo flaga Stanów Zjednoczonych. Na środku
biurka stał model hotelu Bristol w Warszawie wykonany przez Williama, kiedy miał czternaście lat.
Na kominku płonął ogień. Abraham Lincoln patrzył z portretu na nowo zaprzysiężoną panią
prezydent, a za wykuszowym oknem zielony trawnik ciągnął się jak gigantyczny dywan aż po iglicę
pomnika Waszyngtona. Florentyna uśmiechnęła się. Powróciłam do domu, pomyślała.
Po chwili sięgnęła po plik papierów i przebiegła oczami nazwiska osób, przyszłych członków jej
gabinetu. Ponad trzydzieści nominacji.
Podpisała każdą z nich zamaszyście. Ostatnią było powołanie Janet Brown na szefa sztabu
personelu. Poleciła natychmiastowe odesłanie wszystkich nominacji do Kongresu. Sekretarz prasowy
Florentyny zebrała więc papiery, które miały dyktować historię następnych czterech lat życia
Ameryki i powiedziała: - Dziękuję, pani prezydent - po czym dodała: - Czym chciałaby się pani zająć
teraz?
- Lincoln powiedział, że trzeba zawsze zaczynać od sprawy najważniejszej. Zajmijmy się więc
projektem ustawy o kontroli nad sprzedażą i posiadaniem broni.
Sekretarz prasowy prezydenta wzdrygnęła się bezwiednie. Wiedziała dobrze, że w ciągu
następnych dwóch lat walka w Kongresie będzie z pewnością równie ciężka i niebezpieczna jak
wojna domowa, którą prowadził Lincoln. Tak wielu ludzi wciąż uważało, że posiadanie broni palnej
jest ich świętym prawem. Modliła się tylko, żeby to wszystko nie skończyło się całkowitym
rozłamem.
3 marca, czwartek (dwa lata później)
godz #/5#45 po południu
Nick Stames miał już ochotę pójść do domu. Siedział za biurkiem od siódmej rano, a teraz była
piąta czterdzieści pięć po południu. Nie pamiętał nawet, czy jadł dziś obiad, czy nie. Jego żona,
Norma, znowu będzie narzekała, że nigdy nie zjawia się w domu w porze kolacji, a kiedy przychodzi,
to to, co ugotowała, jest prawie nie do jedzenia. Z trudem przypomniał sobie, kiedy udało mu się w
ogóle zjeść całą kolację. Kiedy Nick wychodził do pracy o szóstej trzydzieści, Norma leżała w
łóżku. Teraz, kiedy dzieci uczyły się już poza domem, jej jedynym zajęciem było przygotowanie
kolacji dla męża. Nick znajdował się w sytuacji bez wyjścia. Gdyby był złym urzędnikiem, Norma
też by narzekała. Ale na szczęście - odstukać - miał sukcesy w pracy. A kiedy jest się najmłodszym
kierownikiem lokalnego oddziału Fbi, bo w wieku zaledwie czterdziestu jeden lat - nie można
utrzymać się na stanowisku wracając co wieczór punktualnie do domu na kolację. Poza tym Nick
uwielbiał swoją pracę. Była jego jedyną kochanką i Norma powinna była ją błogosławić.
Już od dziewięciu lat Stames był szefem Waszyngtońskiego Biura Fbi. Chociaż rozciągało opiekę
nad najmniejszym obszarem kraju - okręg Kolumbia miał zaledwie 100 kilometrów kwadratowych
powierzchni - było trzecim pod względem wielkości biurem Ameryki. W jego skład wchodziły 22
brygady - w tym dwanaście kryminalnych i dziesięć politycznych. Co tu gadać - był odpowiedzialny
za porządek stolicy świata! Cóż dziwnego, że od czasu do czasu spóźniał się do domu. Ale
dzisiejszego wieczoru chciał dołożyć specjalnych starań. Kiedy czas na to pozwala - uwielbiał żonę.
Toteż postanowił właśnie dzisiaj - spróbować nie spóźnić się. Podniósł słuchawkę wewnętrznego
telefonu i połączył się z koordynatorem brygad kryminalnych, Grantem Nanna.
- Grant.
- Szefie?
- Idę do domu.
- Nie wiedziałem, że masz dom.
- Mam, tak samo jak ty.
Nick odłożył słuchawkę i przeczesał dłonią długie, ciemne włosy. Wyglądał bardziej na
przestępcę z kryminalnego filmu niż na agenta Fbi.
Wszystko w nim było ciemne: ciemne oczy, ciemna skóra, ciemne włosy, a nawet ciemne ubranie
i buty, jak przystało na dobrego agenta. W klapie marynarki nosił znaczek przedstawiający flagi
Stanów Zjednoczonych i Grecji.
Przed kilku laty zaproponowano mu awans i przeniesienie na drugą stronę ulicy do Głównej
Kwatery Fbi na stanowisko jednego z jedenastu zastępców dyrektora. Ale nie odpowiadała mu rola
zastępcy - więc odmówił. Ten awans oznaczałby przeprowadzkę z rudery do pałacu.
Waszyngtońskie Biuro Fbi mieściło się na trzecim, czwartym i siódmym piętrze, starego budynku
Starej Poczty na Pennsylvania ŃAvenue.
Powinien był zostać zburzony przed co najmniej dwudziestu pięciu laty. Ale żona prezydenta
Johnsona uznała go za narodowy zabytek. Pokoje tego gmachu były tak ciasne jak wagony kolejowe.
Gdyby znajdował się w getcie murzyńskim, zostałby z pewnością przeznaczony na rozbiórkę.
Słońce kryło się za wysokimi budynkami miasta i gabinet Nicka powoli pogrążał się w
ciemności. Podszedł do wyłącznika światła. „Oszczędzaj energię” sugerował nafosforyzowany napis
przy wyłączniku. Ta rządowa inicjatywa świadczyła o tym, że dyrektorzy federalnego Urzędu
Energetycznego zajmowali dwa piętra w tym samym ponurym budynku na Pennsylvania Avenue.
Podobnie jak nieustanny ruch ubranych na ciemno pracowników obojga płci wskazywał na to, że
mieści się tam Waszyngtońskie Biuro Fbi.
Narodowa Fundacja Kultury i Sztuki od dawna planowała remont owego zabytkowego gmachu,
by umieścić w nim sale wystaw i własne biura. Plany zostały wykonane, ale zabrakło funduszów.
Centralny Urząd Kwatermistrzowski rozglądał się za nowymi siedzibami dla Federalnego Urzędu
Energetyki i dla Fbi. Ale na razie Stames prowadził swoją bardzo nowoczesną i ogromnie
wyspecjalizowaną działalność w budynku, który był w gruncie rzeczy ruderą.
Nick podszedł do okna i spojrzał na nową siedzibę Głównej Kwatery Fbi położoną po drugiej
stronie ulicy. Był to potwornie brzydki architektoniczny olbrzym ukończony w 1976 roku, którego
każda winda była większa od gabinetu Nicka. Ale on nie przejmował się tym. Doszedł już do
osiemnastej grupy płacowej i tylko dyrektor zarabiał więcej od niego. Nie pozwoli się zakotwiczyć
za biurkiem do samej emerytury, kiedy to dostanie na pożegnanie tradycyjną parę złotych spinek.
Chciał mieć stały kontakt z agentami krążącymi po ulicach, zawsze trzymać rękę na pulsie Biura.
Chciał pozostać do końca w Waszyngtońskim Biurze Fbi. Wolał umrzeć stojąc, niż spędzić życie na
siedząco.
Raz jeszcze chwycił słuchawkę.
- Julio, zaraz wychodzę do domu.
Julia Bayers spojrzała na zegarek.
- Tak jest, szefie.
Przechodząc przez jej pokój uśmiechnął się.
- Mussaka, ryż i żona. Nie mów nic Mafii.
Był jedną nogą za progiem, kiedy zadzwonił jego bezpośredni telefon.
Wystarczyło zrobić jeszcze jeden krok i znaleźć się w drodze do domu. Ale Nick nie mógł się na
to zdobyć. Julia wstała i jak zwykle Nick z uznaniem spojrzał na jej nogi. A bujne piersi niemal
zasłaniały klawiaturę maszyny do pisania. Czy za uwiedzenie własnej sekretarki grozi kara
więzienia? Przyrzekł sobie, że sprawdzi przepisy prawa federalnego w tej materii.
- Zostaw, Julio, sam odbiorę.
Wrócił do gabinetu i podniósł słuchawkę rozdzwonionego telefonu.
- Stames.
- Dobry wieczór. Tu porucznik Blake z policji miejskiej.
- Hej, Dave, winszuję awansu. Nie widziałem cię chyba od... - zawahał się - chyba od pięciu lat,
co? Byłeś wtedy sierżantem. Jak się masz?
- Dziękuję, doskonale.
- A więc, poruczniku, polujesz teraz na grubą zwierzynę! Złapałeś pewnie czternastolatka, co
ukradł paczkę gumy do żucia i potrzebna ci jest pomoc moich najlepszych agentów, żeby wykryć,
gdzie przestępca ukrył łup?
Blake roześmiał się.
- Nie jest aż tak źle. W szpitalu Woodrowa Wilsona mamy faceta, który żąda rozmowy z szefem
Fbi. Przysięga, że ma mu coś bardzo ważnego do powiedzenia.
- Czy to jest któryś z naszych stałych informatorów?
- Nie.
- Jak się nazywa?
- Angelo Casefikis. - Blake przeliterował nazwisko.
- Masz jego rysopis?
- Nie. Rozmawiałem z nim tylko przez telefon. Nie chciał nic więcej powiedzieć, tylko tyle, że
jeżeli Fbi go nie wysłucha, to będą przykre konsekwencje dla całego kraju.
- Tak powiedział? Poczekaj chwilę. Sprawdzę to nazwisko. Może wariat?
Nick Stames nacisnął guzik i połączył się z dyżurującym urzędnikiem.
- Kto jest na służbie?
- Paul Fredericks, szefie.
- Paul, zajrzyj do pudła wariatów.
„Pudłem wariatów” nazywano kolekcję białych fiszek, na których widniały nazwiska wszystkich
ludzi lubiących telefonować do Fbi w środku nocy z takimi na przykład informacjami: że Marsjanie
wylądowali w ich ogródku albo że wykryli spisek Cia przeciwko całemu światu.
Agent nazwiskiem Fredericks odezwał się po chwili.
Oświadczył, że ma przed sobą pudło wariatów.
- Już jestem, sir. O jakie nazwisko chodzi?
- Angelo Casefikis.
- Znowu jakiś zwariowany Grek - mruknął Fredericks. - Z tymi cudzoziemcami nigdy nie
wiadomo...
- Grecy nie są cudzoziemcami - warknął Stames. Jego własne nazwisko, zanim zostało skrócone,
brzmiało Stamatakis. Nigdy nie przebaczył ojcu - świeć Panie nad jego duszą - zamerykanizowania
wspaniałego helleńskiego nazwiska.
- Przepraszam, sir. Żadnego takiego nazwiska nie widzę ani w pudle, ani na liście informatorów.
Czy ten facet wymienił jakiegoś agenta?
- Nie. Domagał się głowy Fbi.
- To tak, jak my wszyscy...
- Dosyć dowcipów, Paul, bo kropnę ci dodatkowy dyżur.
Każdy z agentów Biura dyżurował przez jeden tydzień w roku przy pudle wariatów
odpowiadając przez całą noc na telefony, odpędzając przewrotnych Marsjan, unicestwiając łajdackie
intrygi Cia, nie narażając przy tym na szwank opinii Fbi. Agenci unikali tej pracy, jak tylko mogli.
Fredericks szybko odwiesił słuchawkę. Dwa tygodnie takiej pracy i można dorzucić do pudła kartkę
z własnym nazwiskiem.
- Co o tym myślisz, Dave? - zapytał Nick Blake’a i wyjął z szuflady biurka papierosa. - Jakim
tonem mówił ten facet?
- Był zdenerwowany i jąkał się - odparł Blake. - Posłałem mu jednego z moich ludzi. Nie potrafił
wyciągnąć od faceta nic poza tym, że Ameryka musi mu uwierzyć, że ma coś ważnego do
powiedzenia. Wydawał się naprawdę przerażony. Ma ranę postrzałową w nodze. Jest zakażona.
Najwyraźniej chodził bez opatrunku przez kilka dni, zanim zgłosił się do szpitala.
- W jaki sposób został ranny?
- Nie wiemy. Staramy się znaleźć świadków, ale jeszcze nie znaleźliśmy żadnego, a Casefikis nie
chce nam nic więcej powiedzieć.
- Dlaczego chce koniecznie rozmawiać z Fbi? Policja mu nie wystarczy?
Stames natychmiast pożałował tej uwagi, ale było za późno, słówko się rzekło.
- Dziękuję, poruczniku. Przydzielę zaraz kogoś do tej sprawy. Porozumiem się z wami jutro rano.
Odłożył słuchawkę. Już szósta! Dlaczego cofnąłem się od drzwi? Niech szlag trafi ten telefon!
Grant Nanna dałby sobie doskonale radę i nie zrobiłby tej głupiej uwagi na temat policji. Jest chyba
dosyć powodów do zadrażnień między tymi dwoma urzędami.
Nick raz jeszcze połączył się przez wewnętrzną linię z kierownikiem wydziału kryminalnego.
- Grant.
- Zdawało mi się, że poszedłeś do domu.
- Zajrzyj do mnie na chwilę, dobrze?
- Już idę, szefie.
Po chwili Grant Nanna zjawił się w gabinecie Stamesa ze swoim nieodłącznym cygarem. Miał na
sobie marynarkę, którą wkładał zawsze, kiedy szedł do gabinetu Nicka.
Kariera Nanny była wzorcowa. Urodził się w El Campo w Teksasie i ukończył Baylor College.
Potem uzyskał magisterium prawa w stanowym uniwersytecie Missisipi i jako młody agent rozpoczął
pracę w Pittsburghu. Tam spotkał swoją przyszłą żonę. Betty była stenotypistką w Fbi. Miał z nią
czterech synów, którzy ukończyli studia na uniwersytecie w Wirginii. Dwaj zostali inżynierami, jeden
lekarzem i jeden dentystą. Nanna pracował w Fbi od przeszło trzydziestu lat, o dwanaście lat dłużej
niż Nick, który był niegdyś jego podwładnym. Ale Nanna nie czuł się tym dotknięty. Był przecież
kierownikiem wydziału kryminalnego, lubił swoją pracę i wysoko cenił Nicka. Kiedy byli sami,
mówili sobie po imieniu.
- Jaki mamy problem, szefie?
Stames spojrzał na Nannę przyjaźnie. Pomyślał, że ten pięćdziesięcioletni, silnie zbudowany,
krępy mężczyzna, stale żujący cygaro, stanowczo przekroczył wagę określoną jako „pożądaną” w
regulaminie Biura.
Pracownik wysokości metr siedemdziesiąt trzy powinien był ważyć od siedemdziesięciu do
siedemdziesięciu trzech kilogramów. Nanna z reguły migał się, kiedy odbywało się kwartalne
ważenie agentów Fbi. Musiał wielokrotnie przeprowadzać kurację odchudzającą, żeby
zadośćĂuczynić przepisom. Były one szczególnie ostro egzekwowane za rządów Hoovera, kiedy
wymagano od pracowników, żeby byli chudzi i odpychający.
Do licha, pomyślał Stames, doświadczenie i wiedza Granta są bezcenne, a on sam wart jest
kilkunastu szczupłych, młodych, atletycznych agentów, od których roiło się w biurach
Waszyngtońskiego Oddziału. Toteż postanowił - tak jak to kilkaset razy przedtem - że zajmie się
sprawą nadwagi Granta w niedalekiej przyszłości.
Nick zreferował Grantowi, co powiedział mu porucznik Blake o dziwnym Greku w szpitalu
imienia Wilsona.
- Chciałbym, żebyś tam posłał dwóch ludzi. Zadzwoń do mnie do domu, jeżeli sprawa okaże się
ważna. Kogo masz pod ręką?
- Jeszcze nie wiem, ale jeżeli podejrzewasz, że może to któryś z naszych kapusiów, to na pewno
nie mogę tam posłać Aspiryny.
„Aspiryną” nazywano jednego z najstarszych agentów pracujących w waszyngtońskim biurze.
Dwadzieścia siedem lat pracy u Hoovera nauczyło go załatwiać wszystkie sprawy ściśle według
przepisów, czym doprowadzał ludzi do szału. W końcu roku miał iść na emeryturę, i złość, jaką
odczuwali w stosunku do niego współpracownicy, już zaczynała zamieniać się w nostalgię.
- Słusznie. Aspiryny nie wysyłaj. Weź dwóch młodych.
- Może Calverta i Andrewsa?
- Zgoda - odpowiedział Stames. - Poinformuj ich co i jak, a ja może jeszcze zdążę do domu na
kolację. Jeżeli będzie coś ważnego, to dzwoń.
Grant wyszedł z gabinetu, a Nick uśmiechnął się szelmowsko do Julii i pożegnał się z nią po raz
drugi. Julia podniosła głowę i odpowiedziała mu nonszalanckim skrzywieniem ust. Była jedyną
atrakcyjną istotą w całym Biurze. „Mogę pracować dla agentów Fbi, ale nie ma mowy o tym, żebym
mogła wyjść za mąż za któregoś z nich” - powiedziała do małego lusterka w górnej szufladzie biurka,
kiedy upewniła się, że Nick jej na pewno nie słyszy.
Grant natychmiast po powrocie do siebie połączył się z wydziałem kryminalnym.
- Przyślijcie mi Calverta i Andrewsa.
- Tak jest, sir.
Po chwili rozległo się mocne stukanie w drzwi i do pokoju Nanny weszło dwóch specjalnych
agentów. Barry Calvert był bardzo wysoki, mierzył 188 centymetrów w skarpetkach, ale niewielu
było takich, którzy kiedykolwiek widzieli go bez butów. Miał trzydzieści dwa lata i opinię
najambitniejszego pracownika wydziału kryminalnego. Ubrany był w ciemnozieloną marynarkę,
spodnie w nieokreślonym, ciemnym kolorze i rozczłapane, czarne skórzane buty. Krótko strzyżone,
kasztanowate włosy rozdzielał przedziałkiem z prawej strony. Jedynym jego ustępstwem na rzecz
mody lat osiemdziesiątych były wielkie, przyciemnione okulary. Można go było z reguły zastać w
biurze jeszcze długo po zakończeniu urzędowania, czyli po godzinie piątej trzydzieści i to nie tylko ze
względu na chęć awansu. Ten człowiek po prostu kochał swoją robotę. W każdym razie wiadomo
było, że nie kocha żadnej ludzkiej istoty, a jeżeli nawet tak, to na krótko. Pochodził ze Środkowego
Zachodu i wstąpił do Fbi po ukończeniu socjologii na uniwersytecie w Indianie i
piętnastotygodniowym kursie akademii Fbi w Quantico. Był typowym agentem Biura.
Tymczasem Mark Andrews był chyba najbardziej niezwykłym okazem swojej branży. Po studiach
historycznych na uniwersytecie Yale ukończył wydział prawa tego uniwersytetu, po czym uznał, że
zanim przystąpi do jakiejś firmy adwokackiej, musi coś przeżyć. Doszedł do wniosku, że powinien
poznać zarówno świat przestępczy, jak i metody policji od wewnątrz. Nie umieścił tych motywów w
podaniu o przyjęcie do pracy w Fbi - wszak nie wolno traktować pracy w Biurze jako eksperymentu
akademickiego. Jeszcze Hoover stawiał karierę w biurze na tak wysokim piedestale, że nigdy nie
przyjmował z powrotem agentów, którzy je raz porzucili. Andrews miał metr osiemdziesiąt wzrostu,
ale przy Calvercie wyglądał jak karzełek. Jego świeża cera, regularne rysy, niebieskie oczy i niezbyt
długie, falujące jasne włosy sprawiały, że był przystojnym mężczyzną. Miał dwadzieścia osiem lat i
był jednym z najmłodszych pracowników Biura. Ubierał się starannie i modnie, choć nie zawsze
zgodnie z regulaminem. Stames zobaczył go raz w czerwonej sportowej marynarce i brązowych
spodniach i odesłał do domu, żeby się przebrał. Nie wolno kompromitować Biura. Wdzięk Marka
ratował go często przed wieloma kłopotami, a poza tym jego upór i wytrwałość liczyły się na równi z
wykształceniem i manierami, które nabył w jednym z najlepszych amerykańskich uniwersytetów. Był
pewny siebie, ale nigdy nie przepychał się łokciami dla kariery. Zresztą nikogo nie wtajemniczał w
swoje życiowe plany.
Grant Nanna streścił agentom historię z przestraszonym facetem ze szpitala imienia Wilsona.
- Murzyn? - zapytał Calvert.
- Nie. Grek.
Na twarzy Calverta odmalowało się zdziwienie. Osiemdziesiąt procent mieszkańców
Waszyngtonu i dziewięćdziesiąt procent aresztowanych za przestępstwa kryminalne stanowili
Murzyni. Jednym z powodów, dla których włamanie do Watergate wzbudziło od początku
podejrzenia władz, był fakt, że sprawcami nie byli czarni. Nikt oczywiście nie chciał się do tego
przyznać.
- Okey, Barry, myślisz, że dasz sobie radę?
- Oczywiście. Raport na jutro rano?
- Szef chce, żebyś skontaktował się z nim bezpośrednio. Gdyby się okazało, że w tym coś jest.
Ale nawet jeżeli nie, to złóż raport jeszcze dziś wieczorem.
Telefon na biurku Nanny zadzwonił. Mówiła Polly, nocna telefonistka.
- Pan Stames na linii. Mówi z samochodu i prosi o połączenie z panem.
- Ten człowiek nie może żyć bez pracy... - mruknął Grant zakrywając dłonią mikrofon słuchawki.
- Hej, szefie.
- Słuchaj, Grant, mówiłem, że ten Grek ma ranę postrzałową w nodze i że jest ona zainfekowana,
prawda?
- Zgadza się.
- W takim razie zrób coś dla mnie. Zatelefonuj do mojego kościoła, do ojca Gregory. To kościół
pod wezwaniem świętego Konstantego i świętej Heleny. Poproś go, żeby poszedł do szpitala i
odwiedził tego faceta.
- Zaraz to zrobię.
- I uciekaj do domu. Aspiryna może sam zostać na dyżurze.
- Właśnie zabierałem się do wyjścia.
Telefon zamilkł.
- No dobra, panowie. Do roboty.
Dwaj specjalni agenci ruszyli szarym, brudnym korytarzem do windy. Robiła wrażenie, że nie
ruszy bez użycia korby. Na Pennsylvania Avenue wsiedli do służbowego samochodu.
Mark zasiadł za kierownicą ciemnogranatowego Forda. Minęli budynek Archiwów Państwowych
i Galerię Mellona, objechali dokoła porośnięte bujną zielenią tereny Kapitolu, po czym ruszyli przez
Independence Avenue w kierunku południowo-wschodniej dzielnicy stolicy. Kiedy czekali na zielone
światło na Pierwszej Ulicy tuż przy Bibliotece Kongresu, Barry powiedział kilka brzydkich słów o
gęstym ruchu ulicznym i spojrzał na zegarek.
- Dlaczego nie dali tej parszywej roboty Aspirynie?
- Kto posłałby Aspirynę do szpitala? - uśmiechnął się Mark. Dwaj agenci polubili się od
pierwszego wejrzenia, jeszcze w Akademii Fbi w Quantico. W dniu rozpoczęcia
piętnastotygodniowego kursu wszyscy rekruci otrzymali telegramy potwierdzające ich skierowanie.
Przy czym każdy z nich miał sprawdzić tożsamość sąsiadów z prawej i lewej strony. Mark spojrzał
na telegram Barry’ego i oddał mu go z uśmiechem.
- Myślę, że jesteś w porządku. O ile oczywiście regulamin Fbi dopuszcza przyjmowanie na kurs
King Konga.
- Wiesz, co ci powiem - odparł Calvert czytając uważnie skierowanie Marka. - Pewnego dnia
może ci się przydać taki King Kong.
Światło zmieniło się na zielone, ale wóz stojący przed nimi na wewnętrznym pasie chciał skręcić
na Pierwszą Ulicę. Przez chwilę agenci byli zablokowani.
- Jak myślisz, co ten facet może nam powiedzieć?
- Mam nadzieję, że wie coś o napadzie na ten bank w centrum miasta. Od trzech tygodni zajmuję
się tą sprawą i nie mam żadnych rezultatów. Stames zaczyna się denerwować.
- Nie, to nie może być ta sprawa. Ma przecież kulę w nodze. Ja myślę, że to nowy kandydat do
pudła wariatów. Pewno żona postrzeliła go, bo spóźnił się do domu na grecką kolację. Nasz szef
posłał mu księdza, bo też jest Grekiem. Tacy jak my mogą się smażyć w piekle, jeżeli o niego
chodzi...
Obydwaj mężczyźni roześmieli się. Wiedzieli, że jeśli któryś z nich znalazłby się w opałach,
Nick Stames ruszy z posad Kolumnę Waszyngtona, gdyby to było potrzebne. W miarę jak posuwali
się Independence Avenue i zbliżali do środka południowo-wschodniego Waszyngtonu, ruch uliczny
malał. Minęli Dziewiętnastą Ulicę, Zbrojownię i dojechali do szpitala imienia Wilsona. Znaleźli
parking dla gości, a Calvert starannie sprawdził zamki we wszystkich drzwiach wozu.
Najprzykrzejszą rzeczą, jaka może się wydarzyć agentowi, jest kradzież jego samochodu, zwłaszcza
jeżeli potem znajdzie go policja. To najprostsza droga do całomiesięcznego dyżuru przy pudle
wariatów.
Wejście do szpitala było ciemne i odrapane, a korytarze pomalowane na szaro i ponure. Nocna
recepcjonistka poinformowała ich, że Casefikis jest w pokoju 4308 na czwartym piętrze. Agentów
zdziwił brak wszelkich środków bezpieczeństwa. Nie kazano im pokazać legitymacji, pozwolono
swobodnie chodzić po całym budynku, jak gdyby byli lekarzami. Nikt im się dobrze nie przyjrzał.
Być może, że z racji swojego zawodu byli przeczuleni na te sprawy.
Rozklekotana, staroświecka winda zawiozła ich na czwarte piętro. Mężczyzna o kulach i kobieta
na wózku inwalidzkim jechali razem z nimi.
Rozmawiali z ożywieniem. Powolna jazda nie przeszkadzała im. Mieli widać mnóstwo czasu.
Kiedy znaleźli się wreszcie na czwartym piętrze, Calvert zapytał o dyżurnego lekarza.
- Wydaje mi się, że doktor Dexter skończyła już dyżur, ale zaraz sprawdzę - odpowiedziała
pielęgniarka i oddaliła się pośpiesznie. Wizyty z Fbi nie zdarzają się codziennie, a ten chłopak o
błyszczących błękitnych oczach był taki przystojny! Po chwili powróciła wraz z lekarką. Pani doktor
Dexter zrobiła duże wrażenie na Andrewsie i Calvercie.
Przedstawili się jej. Co za nogi, pomyślał Mark. Ostatni raz widział równie piękne nogi, kiedy
miał piętnaście lat. Posiadaczką ich była Anne Bancroft, bohaterka filmu „Absolwent”. Wówczas to
po raz pierwszy zwrócił uwagę na kobiece nogi. Od tego czasu weszło mu to w nawyk.
Wykrochmalony fartuch lekarski zdobiła czerwona plastikowa tabliczka, a na niej białymi
literami widniał napis:
Elizabeth Dexter. Dr med. Pod rozpiętym fartuchem Mark zauważył czerwoną jedwabną bluzkę i
modną spódnicę z czarnego jedwabiu sięgającą nieco powyżej kolan. Była średniego wzrostu,
szczupła i drobna. O ile Mark mógł się zorientować, nie miała żadnego makijażu. Jej delikatna cera i
ciemne oczy nie wymagały upiększenia. Więc nie przyjechaliśmy tu na darmo, pomyślał. Barry nie
wykazał zainteresowania piękną lekarką i zapytał o kartę szpitalną Casefikisa. Mark gorączkowo
zastanawiał się nad sposobem nawiązania jakiejś konwersacji.
- Czy jest pani może spokrewniona z senatorem Dexterem? - spytał podkreślając nieco słowo
„senator”.
- Tak, to mój ojciec - odpowiedziała. Była zapewne przyzwyczajona do podobnych pytań i
znudzona tym, że byli ludzie, którzy uważali ten fakt za istotny.
- Uczęszczałem na jego wykłady na ostatnim roku moich studiów prawniczych w Yale - ciągnął
Mark zdając sobie sprawę z tego, że przechwala się i obawiając się jednocześnie, że Calvert za
chwilę skończy czytać tę cholerną kartę szpitalną.
- O, to pan też był w Yale?
Kiedy pan kończył studia?
- W siedemdziesiątym dziewiątym.
- Mogliśmy się spotkać. Ja tam skończyłam medycynę. W osiemdziesiątym roku.
- Gdybym panią spotkał, droga pani doktor, nie zapomniałbym tego.
- Absolwenci prestiżowych uczelni mają sobie zawsze mnóstwo do powiedzenia - przerwał im
Barry Calvert. - Ale prostak ze Środkowego Zachodu chciałby przystąpić do roboty.
Nie ma co, pomyślał Mark, Barry zasługuje na to, żeby kiedyś zostać dyrektorem Biura.
- Co pani doktor może nam powiedzieć o tym człowieku? - zapytał Calvert.
- Obawiam się, że niewiele - odparła lekarka odbierając mu kartę szpitalną. - Zjawił się tu sam,
oświadczył, że ma ranę postrzałową. Rana była zakażona, chyba już od tygodnia. Powinien był
przyjść do nas wcześniej. Dziś rano wyjęłam mu kulę. Jak pan wie, panie Calvert, naszym
obowiązkiem jest meldować natychmiast policji o każdym pacjencie z postrzałową raną. Toteż
jeszcze dziś rano zawiadomiliśmy waszych ludzi.
- To nie są nasi ludzie - poprawił ją Mark.
- Przepraszam - odparła raczej sucho lekarka - dla lekarza policjant jest policjantem.
- A dla policjanta lekarz jest lekarzem, chociaż wy także macie różne specjalności - ortopedię,
ginekologię, neurologię - prawda? Pani chyba nie uważa, że wyglądam na tajniaka z policji?
Doktor Dexter nie dała się sprowokować do pochlebstwa. Otworzyła teczkę rannego i
powiedziała:
- Wiemy tylko, że jest Grekiem z pochodzenia i nazywa się Angelo Casefikis. Nigdy nie był
naszym pacjentem. Podał, że ma trzydzieści osiem lat. To wszystko, co mogę panom powiedzieć.
- Dziękuję, tyle mniej więcej dowiadujemy się w takich wypadkach. Czy możemy go zobaczyć?
- Oczywiście, proszę za mną.
Doktor ruszyła szybko korytarzem. Mark i Barry poszli za nią. Barry szukał wzrokiem drzwi
oznaczonych numerem 4308, Mark patrzył na nogi lekarki. Kiedy doszli do drzwi pokoju Casefikisa,
zajrzeli do środka przez małe okienko i zobaczyli dwóch mężczyzn. Jednym był Angelo Casefikis, a
drugim pogodnie wyglądający Murzyn, który wpatrywał się w telewizor z wyłączonym dźwiękiem.
- Czy moglibyśmy z nim porozmawiać sam na sam? - zapytał Calvert.
- Dlaczego? - spytała lekarka.
- Nie wiemy, co chce nam powiedzieć, a może w ogóle nie zechce mówić przy świadkach.
- Proszę się uspokoić - uśmiechnęła się doktor. - Jego towarzysz, a mój ulubiony pacjent,
listonosz Benjamin Reynolds jest głuchy jak pień. Będziemy go operowali w przyszłym tygodniu, ale
na razie nie usłyszałby nawet trąby Archanioła Gabriela w dzień Sądu Ostatecznego. A cóż dopiero
tajemnicy państwowej!
Calvert po raz pierwszy uśmiechnął się.
- Ładny byłby z niego świadek.
Doktor Dexter wprowadziła Calverta i Andrewsa do pokoju, obróciła się na swoich smukłych
nogach i wyszła. Do szybkiego zobaczenia, piękna pani - powiedział Mark bezgłośnie. Calvert
spojrzał podejrzliwie na Benjamina Reynoldsa, ale czarny listonosz jedynie uśmiechnął się do niego
wesoło, pomachał ręką i w dalszym ciągu oglądał obraz telewizyjny bez głosu. Barry stanął
pomiędzy nim a łóżkiem Casefikisa blokując Murzynowi widok Greka, na wypadek, gdyby listonosz
umiał czytać z ruchu warg. Barry był rzeczywiście bardzo zapobiegliwym człowiekiem.
- Pan Casefikis?
- Tak.
Grek miał chorobliwie szarą cerę, był średniego wzrostu, posiadał wyjątkowo duży nos,
krzaczaste brwi i niespokojne oczy. Jego ręce spoczywające na białym prześcieradle miały
nabrzmiałe żyły i były ogromne. Nie golona od wielu dni broda okalała jego ciemną twarz. Włosy
miał gęste, ciemne i rozwichrzone. Grubo zabandażowaną nogę trzymał na wierzchu kołdry. Wodził
nerwowo oczami po twarzach swoich gości.
- Jestem specjalnym agentem Fbi, nazywam się Calvert, a to jest mój kolega, Andrews. Chciał
nas pan widzieć.
Obaj mężczyźni wyjęli z prawych wewnętrznych kieszeni marynarek legitymacje i trzymając je w
lewej ręce pokazali Casefikisowi. Nawet taki drobny szczegół był wynikiem starannego treningu.
Chodziło o to, żeby silniejsza prawa ręka była zawsze wolna w razie konieczności zadania ciosu.
Casefikis przyjrzał się legitymacjom ze zdziwioną miną i językiem zwilżył wargi. Widać nie miał
pojęcia, jak odróżnić autentyczny dokument od falsyfikatu. Na prawdziwej legitymacji podpis agenta
jest zawsze częściowo zakryty pieczęcią Ministerstwa Sprawiedliwości. Grek przeczytał numer 3302
widniejący na legitymacji Marka, a następnie spojrzał na jego oznakę z cyfrą 1721. Milczał, może
zastanawiając się, od czego zacząć, a może dlatego, że zmienił zdanie i nie chciał już nic mówić.
Utkwił wzrok w Marku, który wydawał mu się sympatyczniejszy od swego kolegi i w końcu odezwał
się:
- Nigdy nie miałem zatargów z policją. Z żadną policją.
Agenci stali z nieruchomymi twarzami i milczeli.
- Ale teraz mam wielki kłopot i potrzebuję pomocy.
- O jaką pomoc chodzi? - zapytał go Calvert.
- Jestem nielegalny imigrant. Moja żona też. Jesteśmy obywatele greccy.
Przyjechaliśmy do Baltimore statkiem i pracowali dwa lata. Nie ma do czego wracać.
Mówił chaotycznie i nieskładnie.
- Dam wam informację na wymianę, jeżeli nas nie deportujecie.
- Nie możemy podejmować... - zaczął Mark.
Barry trącił go ramieniem.
- Jeżeli to coś ważnego, coś, co pomoże nam w wykryciu jakiejś zbrodni, to pomówimy w waszej
sprawie z władzami imigracyjnymi. Więcej nie możemy przyrzec.
W Stanach Zjednoczonych jest sześć milionów nielegalnych imigrantów, pomyślał Mark, jeszcze
jedna para nie zatopi naszego okrętu!
- Potrzebowałem pracy, potrzebowałem pieniędzy, rozumiecie?! - zawołał Casefikis z rozpaczą
w głosie.
Agenci rozumieli. Co najmniej dziesięć razy w tygodniu słyszeli to stwierdzenie padające z ust
zdesperowanych ludzi.
- Kiedy zaproponowano pracę kelnera w restauracji, moja żona bardzo ucieszyła się. W drugim
tygodniu kazano mi podać obiad do pokoju ważnego człowieka w hotelu. Jedyny kłopot, że ważny
człowiek chciał kelnera, który nie mówić angielski. Mój angielski bardzo niedobry, to szef
powiedział, że mam iść, zamknąć usta i mówić, że mówię tylko grecki. Za dwadzieścia dolarów
powiedziałem tak. Pojechaliśmy w tyle furgonetki do hotelu - myślę, że w Georgetown. Posłano mnie
do kuchni i do podziemia, gdzie służba. Ja się ubieram i zanoszę jedzenie do pokoju prywatnego.
Tam pięć - sześć ludzi - mężczyźni, jeden ważny mówi im, że ja ani rusz angielski. No to oni
rozmawiają, a ja nie słucham. Ostatnia filiżanka kawy, to wtedy słyszę nazwisko Kane. Ja lubię
Kane, to zaczynam słuchać. Słyszę, jak mówią: „Musimy to zrobić znowu”. Jeden mężczyzna mówi:
„Najlepszy dzień będzie dziesiąty marca, jak planowaliśmy”. A potem: „Zgadzam się z senatorem,
musimy się pozbyć tej suki”. Ktoś patrzy na mnie, to wychodzę z pokoju. Zmywam na dole, jakiś
człowiek wchodzi i woła: „Hej, łap to!” Patrzę, podnoszę ręce do góry. On rzuca się na mnie. Lecę
do drzwi i po ulicy. On strzela rewolwerem. Ból w nodze straszny, ale uciekam, bo on starszy,
większy, wolniejszy niż ja. On krzyczy, ale wiedziałem, że mnie nie złapie. Strach... Bardzo szybko
dobiegłem do domu, potem żona i ja wynosimy się do przyjaciela z Grecji za miastem. Myślałem, że
wszystko już okey, ale noga boli coraz więcej i Ariana kazała pójść do szpitala i dzwonić do was, bo
mój przyjaciel mówi, że oni przyjdą i zabiją, jak mnie znajdą.
Casefikis zamilkł, odetchnął głęboko i spojrzał błagalnie na agentów. Jego pokryta parodniowym
zarostem twarz lśniła od potu.
- Proszę nam podać swoje imię i nazwisko - powiedział Calvert tonem tak obojętnym, jakby
chodziło o przekroczenie przepisów drogowych.
- Angelo Mexis Casefikis.
Calvert kazał mu przeliterować.
- Gdzie pan mieszka?
- Teraz w Blue Ridge Manor Apartaments, 11501 Elkin Street, Wheaton. Mieszkanie przyjaciela,
dobry człowiek, proszę go nie męczyć.
- Kiedy to się zdarzyło?
- Ostatni czwartek - odpowiedział Grek natychmiast.
Calvert zajrzał do kalendarza.
- Dwudziestego czwartego lutego?
Grek wzruszył ramionami.
- Ostatni czwartek - powtórzył.
- Gdzie jest ta restauracja, w której pan pracował?
- Jedna ulica ode mnie.
Nazywa się Złota Kaczka.
Calvert wszystko starannie zapisywał.
- A gdzie jest hotel, do którego pana zawieziono?
- Nie wiem. W Georgetown. Mogę was zaprowadzić, jak wyjdę ze szpitala.
- Teraz, panie Casefikis, proszę dobrze uważać. Czy jeszcze ktoś podawał do stołu przy tym
obiedzie, ktoś, kto też mógł słyszeć to, co pan podsłuchał?
- Nie, proszę pana. Ja jedyny kelner w jadalni.
- Czy powiedział pan komuś o tym? Żonie? Przyjacielowi, w którego domu pan zamieszkał?
Komukolwiek?
- Nie, proszę pana. Tylko wam. Nie powiedział żonie, co słyszał. Nic nie powiedział nikomu. Za
bardzo bałem się.
Calvert zadał Casefikisowi jeszcze kilka pytań, poprosił o rysopis ludzi, którzy byli w owym
pokoju, kazał mu kilkakrotnie wszystko powtarzać, żeby zobaczyć, czy zmieni zeznania. Nie zmienił
jednego słowa. Mark przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu.
- Okey, proszę pana, to będzie wszystko na dzisiaj. Wrócimy jutro rano i jeszcze porozmawiamy,
spiszemy, co pan zeznał, i poprosimy pana o podpis.
- Ale oni mnie zabiją! Zabiją mnie!
- Niech się pan nie boi. Postawimy przed pokojem policjanta. Nikt pana nie zabije.
Casefikis spuścił oczy, widać było, że nie jest wcale uspokojony.
- Zobaczymy się jutro rano - powiedział Calvert i zamknął notatnik. - Niech pan dobrze
odpocznie. Dobranoc panu.
Calvert spojrzał na pogodnego współlokatora rannego Greka. Uśmiechał się, wciąż wpatrzony w
niemy telewizor. Pomachał ręką i pokazał wszystkie swoje trzy zęby: dwa czarne i jeden złoty. Obaj
agenci wyszli na korytarz.
- Nie wierzę ani jednemu słowu tego faceta - żachnął się Barry. - Z tą swoją znajomością języka
wszystko na pewno pokręcił. To była prawdopodobnie całkiem niewinna rozmowa. Ludzie wciąż
narzekają na panią prezydent. Mój ojciec też, ale to wcale nie znaczy, że chce ją zabić.
- To możliwe, ale co powiesz o ranie w nodze? Jest na pewno prawdziwa - zareplikował Mark.
- Wiem. Jest to jedyna rzecz, która mnie w tym wszystkim niepokoi. Czuję, że jest to kamuflaż dla
czegoś zupełnie innego. Zadzwonię na wszelki wypadek do szefa.
Calvert poszedł do automatu przy windzie i wyjął z kieszeni dwie dwudziestopięciocentówki.
Ponieważ pracownicy Fbi nie mają uprawnień do telefonowania za darmo, przy pomocy żetonów,
zawsze mają przy sobie garść drobnych monet.
- No i co? Czy ten człowiek obrabował może Fort Knox? - głos Elizabeth Dexter zaskoczył
Marka, mimo że cały czas liczył na to, że ją jeszcze zobaczy. Widać szykowała się właśnie do
wyjścia, gdyż zamiast białego fartucha miała na sobie czerwony żakiecik.
- Raczej nie - odparł Mark. - Musimy wrócić jutro rano, żeby wyjaśnić jeszcze kilka spraw.
Damy mu do podpisu jego zeznania i zdejmiemy odciski palców.
- Proszę bardzo. Dyżur ma pani doktor Delgado. Ja jutro nie pracuję. - Uśmiechnęła się słodko. -
Ona też jest bardzo miła.
- Czy ten szpital zatrudnia wyłącznie piękne kobiety? - zapytał Mark. - Może mi pani poradzi, na
co mam zachorować?
- No cóż, najmodniejszą chorobą w tym miesiącu jest grypa. Nawet pani prezydent Kane ją
przeszła.
Calvert obejrzał się nerwowo na dźwięk nazwiska prezydenta. Elizabeth spojrzała na zegarek.
- Spędziłam tu już dwie bezpłatne godziny nadliczbowe. Jeżeli nie ma pan żadnych dalszych
pytań, to chciałabym pójść do domu.
Znowu uśmiechnęła się i ruszyła w drogę stukając wysokimi obcasami w kafelkową podłogę.
- Jeszcze tylko jedno pytanie, pani doktor! - zawołał Mark i popędził za nią. Kiedy znaleźli się
poza zasięgiem uszu i oczu Barry’ego Calverta, zapytał: - Co by pani powiedziała na propozycję
zjedzenia ze mną kolacji?
- Co bym powiedziała? - uśmiechnęła się figlarnie. - Zaraz... chyba zgodziłabym się uprzejmie,
ale bez okazywania większego entuzjazmu. Zabawne byłoby zorientować się, jacy właściwie są
goryle!
- Gryzą - powiedział Mark krótko. Uśmiechnęli się do siebie. - Okey. Teraz jest siódma
piętnaście. Jeżeli jest pani gotowa zaryzykować wieczór w moim towarzystwie, to przyjdę po panią
o ósmej trzydzieści, pod warunkiem, że zdradzi mi pani swój adres.
Doktor Dexter wpisała swój adres i numer telefonu w kalendarzyk Marka.
- Jest pani leworęczna, Liz?
W jej ciemnych oczach pojawił się nagły błysk.
- Tylko moi kochankowie mówią na mnie Liz - rzuciła mu i zniknęła w głębi korytarza.
- Tu Calvert, szefie. Nie mam jasnego poglądu na tę sprawę. Nie wiem, czy ten człowiek jest
pomylony, czy też należy go wziąć na serio. Chciałbym, żeby pan się wypowiedział.
- Okey, Barry. Gadaj.
- Sprawa może być albo poważna, albo lipna. Możliwe, że jest to zwykły złodziejaszek, który
chce się wymigać z jakiejś większej afery. Ale pewny nie jestem. Jeżeli wszystko, co mówił,
miałoby być prawdą, to trzeba by się poważnie nad tym zastanowić.
Barry przekazał szefowi ważniejsze punkty opowieści Greka, nie wspomniał jednak senatora.
Podkreślił tylko, że jest pewien element w tej sprawie, którego nie chce omawiać przez telefon.
- Czy wiesz, że przez ciebie moja żona może się ze mną rozwieść? Zmuszasz mnie, żebym wracał
do biura - odpowiedział Nick Stames. Udawał, że nie dostrzega zawiedzionej miny żony. - Okey,
okey, na szczęście zdążyłem zjeść przynajmniej trochę mussaki. Spotkamy się za pół godziny.
- W porządku, szefie.
Calvert przycisnął widełki aparatu, puścił je i nakręcił numer stołecznej policji.
Jeszcze dwie dwudziestopięciocentówki z osiemnastu, które miał w kieszeni. Często myślał, że
najłatwiejszym sposobem rozpoznania agenta Fbi było wywrócenie mu kieszeni. Jeżeli znalazłoby się
w nich dwadzieścia monet dwudziestopięciocentowych, agent byłby rozszyfrowany.
- Dyżur ma porucznik Blake.
Połączę pana.
- Tu porucznik Blake.
- Specjalny agent, Calvert. Widzieliśmy waszego Greka i chcielibyśmy, żebyście ustawili
człowieka przed jego drzwiami. Jest potwornie przestraszony, ma powody, nie chcemy go stracić.
- To nie jest mój Grek. Co, u licha! Nie może pan tam posłać jednego ze swoich elegancików?
- Nie mamy tu nikogo, kto byłby wolny w tej chwili, panie poruczniku.
- Na litość boską, my też nie cierpimy na nadmiar personelu. Czy pan sobie wyobraża, że
prowadzimy hotel? No, dobra, zrobię, co się da. Ale obawiam się, że moi chłopcy zjawią się w
szpitalu dopiero za kilka godzin.
- Dobra. Dziękuję za pomoc, poruczniku. Zawiadomię nasze Biuro.
Barry odwiesił słuchawkę.
Andrews i Calvert długo czekali na windę. Poruszała się równie wolno i ociężale w dół, jak
poprzednio w górę. Milczeli do chwili, gdy znaleźli się w granatowym fordzie.
- Stames wraca do biura, żeby nas dokładnie wypytać. Nie bardzo widzę, co mógłby zrobić, ale
trzeba go szczegółowo poinformować. Potem będziemy mogli pójść do domu.
Mark spojrzał na zegarek. Jeszcze godzina i trzy kwadranse. Teoretycznie była to maksymalna
ilość nadgodzin w ciągu jednej doby, jaką wolno było przepracować urzędnikowi Fbi.
- No, mam nadzieję. Jestem umówiony na randkę.
- Czy znam ją?
- Piękna pani doktor Dexter.
Barry uniósł brwi.
- Lepiej, żeby szef o tym nie wiedział. Gdyby się domyślił, że przygadałeś sobie kogoś w czasie
służby, wysłałby cię do kopalni soli w Butte w Montanie.
- Nie miałem pojęcia, że w Butte są kopalnie soli.
- Tylko ci agenci Fbi, którzy wpadli na dobre, wiedzą, że w Butte są takie kopalnie.
Mark dodał gazu. Calvert zabrał się do pisania sprawozdania z przesłuchania Greka, a Mark
prowadził. Była już siódma czterdzieści, kiedy dojechali do budynku Starej Poczty. Cały parking był
wolny. O tej porze cywilizowani ludzie byli już w domu i zajmowali się działalnością kulturalną, jak
na przykład jedzeniem mussaki. Samochód Stamesa już był na parkingu. A niechże tego człowieka
szlag trafi. Calvert i Andrews wsiedli do windy, pojechali na piąte piętro, weszli do sekretariatu
Stamesa, który bez Julii wydawał się dziwnie pusty. Calvert zastukał delikatnie w drzwi szefa. Na
ich widok Stames podniósł głowę. Od chwili, kiedy wrócił do biura, znalazło się już mnóstwo spraw
do załatwienia. Spojrzał na nich, jakby już zapomniał, że przyszedł tu tylko po to, żeby się z nimi
zobaczyć.
- Dobra, Barry. Zacznijmy od początku, mów wolno i dokładnie.
Calvert zreferował szczegółowo wszystko, co się wydarzyło od momentu, kiedy przybyli do
szpitala Wilsona, kończąc na tym, że zażądał od policji stołecznej ochrony dla Greka. Sprawozdanie
Barry’ego zaimponowało Markowi. Nie było w nim odrobiny przesady ani śladu samochwalstwa,
czy własnego naświetlania faktów. Szef nie żądał osobistych opinii agentów. Teraz milczał przez
dłuższą chwilę, a potem zwrócił się do Marka:
- Co pan o tym myśli?
- Nie wiem, szefie. Wszystko to było trochę melodramatyczne. Ale ten Grek nie robi wrażenia
kłamczucha, a poza tym jest naprawdę przestraszony. Nie mamy o nim nic w naszych rejestrach.
Połączyłem się z nocnym dyżurnym. Sprawdził go. Żaden Casefikis nie jest notowany.
Nick podniósł słuchawkę i kazał się połączyć z Główną Kwaterą Fbi.
- Polly, daj mi ośrodek informacji komputerowej.
Po chwili w słuchawce odezwał się młody kobiecy głos.
- Tu Stames z Oddziału Waszyngtońskiego. Proszę natychmiast przepuścić przez komputer
następujące dane:
Angelo Casefikis, rasy białej, płci męskiej, pochodzenia greckiego, wzrost metr sześćdziesiąt
trzy, waga około siedemdziesięciu czterech kilogramów, włosy ciemne, oczy piwne, lat trzydzieści
osiem. Znaki szczególne nieznane, brak numerów identyfikacyjnych.
Stames odłożył słuchawkę i zaczął przeglądać raport Calverta.
- Jeżeli jego opowieść jest prawdziwa - przerwał milczenie Mark - to nie znajdą go w żadnym
rejestrze.
- Jeżeli jest prawdziwa - mruknął Calvert.
Stames czekał spokojnie. Ale czasy, kiedy czekało się długo na sprawdzenie danych personalnych
w rejestrach Fbi, dawno minęły. Nowy komputer zainstalowany w 1979 roku analizował
charakterystyki tożsamości milionów ludzi wprogramowanych w jego bank i wypisywał odpowiedź
w ciągu kilku sekund. W słuchawce zabrzmiał ten sam młody głos:
- Nie mamy nic o Angelo Casefikisie. W ogóle nie mamy żadnego Casefikisa. Najbliższe, co
komputer podał, to nazwisko Casegikis, mężczyzna urodzony w 1901 roku. Przykro mi.
- Bardzo pani dziękuję - Stames odłożył słuchawkę. - Okey, chłopcy. Na razie zakładamy, że
Casefikis mówi prawdę i prowadzimy staranne dochodzenie. Ponieważ nie ma o nim wzmianki w
kartotekach, potraktujemy poważnie jego zeznania, w każdym razie do chwili, kiedy się okaże, że są
zmyślone. Jeżeli są prawdziwe, sprawa przekracza nasze kompetencje. Chciałbym, Barry, żebyś jutro
rano poszedł do szpitala z ekspertem od odcisków palców. Weź je, bo może być, że podał fałszywe
nazwisko. Przepuść je przez komputer dla identyfikacji. Każ mu powtórzyć zeznanie i podpisać je.
Potem sprawdź w rejestrach policyjnych raporty o incydentach z bronią palną w dniu dwudziestym
czwartym lutego. Jak tylko będzie mógł opuścić szpital, niech nam pokaże, gdzie był ten obiad.
Naciśnij na władze szpitalne, żeby się na to zgodziły jutro rano, jeżeli to tylko możliwe. Na razie nie
jest ani aresztowany, ani poszukiwany za żadne przestępstwo, więc nie przyciskaj go za mocno, nie
wygląda mi na człowieka, który zna przysługujące mu prawa. Teraz ty, Mark. Chciałbym, żebyś
pojechał natychmiast do szpitala i sprawdził, czy są tam już policjanci. Jeżeli ich nie ma, to zaczekaj
na nich. Rano pojedziesz do Złotej Kaczki i rozejrzysz się. Ja ze swojej strony spróbuję załatwić nam
rozmowę z dyrektorem na - powiedzmy - dziesiątą rano. Przedtem złożycie mi raporty. A jeżeli się
okaże, że komputer nie zidentyfikuje odcisków palców Greka, a hotel i restauracja, o której mówi,
naprawdę istnieją, to będzie niezły numer. Nie zamierzam się tym zajmować ani godziny dłużej bez
wiedzy dyrektora. Na razie nie chcę mieć nic na piśmie, żadnych pisemnych sprawozdań. A przede
wszystkim nie wspominajcie nikomu o tym, że w sprawę wmieszany jest jakiś senator. To dotyczy
także Granta Nanna. Jutro po rozmowie z dyrektorem może się okazać, że spisujemy tylko dokładny
raport i przekazujemy całą sprawę Służbie Tajnej. Nie zapominajcie o podziale kompetencji: Tajna
Służba chroni prezydenta, my zajmujemy się federalnymi przestępstwami. Jeżeli w tę sprawę
wmieszany jest jakiś senator - jest to nasz interes, jeżeli chodzi o prezydenta - to ich. Niech dyrektor
rozstrzyga. Ja nie chcę się wkałapućkać w Kapitol - to jest jego domena. Jest tylko siedem dni na
rozwikłanie sprawy. Nie ma czasu na akademickie rozważania kompetencyjnych subtelności.
Stames podniósł słuchawkę czerwonego telefonu połączonego bezpośrednio z biurem dyrektora.
- Nick Stames, Oddział Waszyngtoński - przedstawił się.
- Dobry wieczór - odezwał się spokojny, ciepły głos pani Mcgregor, wiernej sekretarki dyrektora
Fbi. Była oczywiście za swoim biurkiem. Mówiono, że nawet Hoover bał się jej trochę.
- Proszę pani, chciałbym na wszelki wypadek zamówić piętnastominutową rozmowę z
dyrektorem dla siebie i agentów Calverta i Andrewsa - jeżeli jest to możliwe. O jakiejkolwiek porze,
jutro pomiędzy dziewiątą i jedenastą. Istnieje możliwość, że po dalszych dochodzeniach, które
przeprowadzimy w nocy i jutro z samego rana, nie będę musiał go trudzić.
Sekretarka sprawdziła kalendarz dyrektora.
- Dyrektor ma u siebie o jedenastej szefa policji, ale będzie w biurze o ósmej trzydzieści i
przedtem nie ma żadnych spotkań. Zapiszę pana na dziesiątą trzydzieści. Czy chciałby pan, żebym
powiedziała dyrektorowi, w jakiej sprawie pan przychodzi?
- Nie, dziękuję.
Pani Mcgregor nigdy nie nalegała i nigdy nie pytała o nic dwa razy. Wiedziała, że jeżeli Stames
dzwonił, to na pewno w ważnej sprawie. Spotykał się z dyrektorem na gruncie towarzyskim dobre
dziesięć razy w roku, ale służbowo tylko trzy czy cztery razy i nie miał zwyczaju trudzić go
niepotrzebnie.
- Dziękuję panu. Dziesiąta trzydzieści jutro rano, o ile pan nie odwoła.
Nick odłożył słuchawkę i spojrzał na swoich agentów.
- Okey. Mamy załatwione spotkanie z dyrektorem na dziesiątą trzydzieści. Barry, może mógłbyś
mnie odwieźć do domu. Potem pojedziesz do siebie i podjedziesz po mnie jutro rano. To da nam czas
na omówienie szczegółów.
Barry skinął głową na znak zgody, a Nick zwrócił się do Marka:
- A ty, Mark, jedź prosto do szpitala.
Mark pozwolił sobie na chwilę marzeń. Przywołał w pamięci widok Liz Dexter idącej
korytarzem szpitalnym w fartuchu, spod którego wyłaniała się krótka, jedwabna czarna spódnica i
czerwony żakiecik. Był to widok tak przyjemny, że Mark mimo woli uśmiechnął się.
- Andrews, co, do cholery, tak cię śmieszy. Przecież istnieje możliwość zamachu na prezydenta -
warknął Stames.
- Przepraszam. Ale pan właśnie zrobił sieczkę z moich osobistych planów na dzisiejszy wieczór.
Czy będzie w porządku, jeżeli pojadę własnym samochodem? Będę mógł ze szpitala pojechać prosto
na umówioną kolację.
- Nie widzę żadnych przeszkód. My weźmiemy służbowy wóz. Spotkamy się jutro wcześnie rano.
Zjeżdżaj, Mark. Mam nadzieję, że policja stołeczna zjawi się w szpitalu przed śniadaniem. Rany
boskie, jest już ósma! - dodał spojrzawszy na zegarek.
Mark wyszedł z biura niezbyt szczęśliwy. Nawet jeżeli policja będzie już na miejscu, kiedy
przyjedzie do szpitala, na pewno spóźni się do Elizabeth. Postanowił zadzwonić do niej ze szpitala.
- Barry, wstąpisz do nas na porcję odgrzanej mussaki i butelkę greckiego wina?
- Wspaniała propozycja, szefie. Oczywiście.
Opuścili biuro. Stames powtórzył sobie, co ma jeszcze do zrobienia tego wieczoru.
- Barry, sprawdź na wszelki wypadek, czy Aspiryna jest na dyżurze i powiedz mu, że
wychodzimy.
Calvert wstąpił do Wydziału Kryminalnego, i przekazał tę wiadomość Aspirynie, który
rozwiązywał krzyżówkę z „The WaĂshington Star”. Rozwiązał dopiero cztery punkty. Miał robotę na
całą noc. Barry dogonił Stamesa przy granatowym Fordzie.
- W porządku, szefie.
Aspiryna czuwa.
Spojrzeli na siebie wymownie. Obaj czuli, że kroi się mnóstwo kłopotów. Barry usiadł za
kierownicą, odsunął fotel w tył aż do oporu i zapiął pas bezpieczeństwa. Jechali powoli przez
Constitution Avenue, minęli Biały Dom i znaleźli się na trasie szybkiego ruchu wiodącej przez Ulicę
E w kierunku Memorial Bridge.
- Jeżeli Casefikis mówi prawdę, to mamy przed sobą piekielny tydzień - odezwał się Nick. - Czy
był pewien daty zamierzonego zamachu?
- Wypytywałem go szczegółowo dwa razy, za każdym razem mówił, że ma to być dziesiątego
marca w Waszyngtonie.
- Cóż, siedem dni to niezbyt dużo. Ciekaw jestem, co postanowi dyrektor.
- Jeżeli ma olej w głowie, to przekaże sprawę Tajnej Służbie.
- Zapomnijmy o tym wszystkim na chwilę, pomyślmy o odgrzewanej mussace. Jutro zabierzemy
się ostro do roboty.
Samochód przystanął przy świetle tuż za Białym Domem. Brodaty, długowłosy i brudny
młodzieniec przechadzał się przed siedzibą prezydenta z wielkim plakatem, na którym widniała kula
ziemska i napis: „Uwaga! Koniec świata zbliża się.”
Stames zerknął na plakat i mruknął:
- Tego nam właśnie dzisiaj trzeba!
Przejechali tunelem pod Virginia Avenue i wjechali na most. Czarny Lincoln wyprzedził ich,
pędząc z niedozwoloną szybkością.
- Mogę się założyć, że gliny go dopadną - zauważył Stames.
- Śpieszy się pewnie na lotnisko - odpowiedział Barry.
Było już po godzinie szczytu, więc kiedy skręcili na George Washington Parkway mogli
przyśpieszyć. Szosa ta, biegnąca wzdłuż Potomaku wśród gęstych lasów Wirginii, była ciemna i
kręta. Stames i Barry, który miał refleks godny najlepszych ludzi Fbi, jednocześnie zorientowali się
w sytuacji. Od lewej strony zaczął ich wyprzedzać duży czarny Buick. Calvert żachnął się, rozejrzał i
w tej samej chwili zajechał mu drogę czarny Lincoln jadący niewłaściwą stroną autostrady. Zdawało
mu się, że słyszy strzał. Skręcił gwałtownie kierownicę, ale nie zdążył wydostać się z pułapki.
Obydwa samochody jednocześnie uderzyły jego wóz, tyle że spadając, udało się Barry’emu
pociągnąć za sobą Lincolna w dół. Wozy zaczęły staczać się coraz szybciej po skalistym zboczu, aż
wreszcie zderzyły się z hukiem z powierzchnią rzeki. Mocując się bezskutecznie z klamką od drzwi
Nick pomyślał, jakie to śmieszne, że ten samochód tak powoli idzie na dno. Powoli, ale nieubłaganie.
Czarny Buick pędził dalej szosą, jak gdyby nic się nie stało, wyprzedzając gwałtownie hamujący
samochód, w którym siedziało dwoje młodych ludzi. Z przerażeniem patrzyli na ten straszny
wypadek. Wyskoczyli ze swojego wozu i pobiegli na wysoki brzeg Potomaku. Patrzyli bezradnie, jak
granatowy Ford i czarny Lincoln znikały w głębokich wodach rzeki.
- Na miłość boską, jak to się stało?! - krzyknął młody człowiek.
- Nie mam pojęcia. Widziałam tylko, jak te dwa samochody wypadły z szosy i stoczyły się w dół.
Co teraz zrobimy, Jim?
- Musimy szybko zawiadomić policję.
Biegiem wrócili do swojego wozu.
3 marca, czwartek
godz. #/8#15 wieczorem
JEFFREY ARCHER CZY POWIEMY PANI PREZYDENT? PRZEŁOŻYŁ STEFAN WILKOSZ WYDANIE II ZMIENIONE
Wstęp Książka ta została napisana w 1976 roku, a jej treść miała się rozgrywać w pięć lat później, przy czym centralną postacią, dokoła której obraca się intryga powieści, miał być Edward Kennedy - według powszechnej opinii najprawdopodobniejszy kandydat na następnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, zwycięzca wyborów z 1980 roku. Przewidywania te nie sprawdziły się, toteż tłumacząc książkę w 1982 roku uaktualniłem ją, dokonując licznych zmian. Uzyskałem na to zgodę autora, który bardzo zainteresował się wprowadzanymi przeze mnie zmianami. Zainteresowanie to wydało owoce. Jeffrey Archer wydał obecnie bardzo poważnie zmienioną książkę. Jej akcja toczy się w ostatnim dziesięcioleciu naszego wieku. Zamiast Edwarda Kennedy, który odszedł w polityczną niepamięć, prezydentem Ameryki po raz pierwszy w jej historii zostaje kobieta. I to Polka - Florentyna Kane, córka polskich emigrantów Abla i Zofii Rosnowskich, bohaterów poprzednich powieści tego samego autora pt. „Kain i Abel” oraz „Marnotrawna córka”. (Obie te książki zostały nagrane na kasety.) S. W. 20 stycznia, wtorek po południu godz. #/12#26 - Ja, Florentyna Kane przysięgam uroczyście... - Ja, Florentyna Kane przysięgam uroczyście... ...że będę sumiennie sprawowała urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych... - Że będę sumiennie sprawowała urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych... ...i w najlepszej wierze pilnowała, strzegła i broniła konstytucji Stanów Zjednoczonych. Tak mi dopomóż Bóg. - I w najlepszej wierze pilnowała, strzegła i broniła konstytucji Stanów Zjednoczonych. Tak mi dopomóż Bóg. Z ręką spoczywającą na siedemnastowiecznej Biblii, czterdziesty trzeci prezydent - kobieta uśmiechnęła się do pierwszego dżentelmena kraju. Był to koniec jednej batalii i początek następnej. Florentyna Kane wiedziała, jak walczyć. Zaczęło się od jej wyboru do Kongresu, następnie do Senatu, wreszcie, po czterech latach, została - jako pierwsza kobieta - prezydentem Stanów Zjednoczonych. Po ostrej kampanii w przedwyborach czerwcowych udało jej się niewielką większością pokonać na Narodowej Konwencji Partii Demokratycznej senatora Ralpha Brooksa, ale dopiero w piątym głosowaniu. W listopadzie wygrała jeszcze cięższą batalię z kandydatem republikańskim, byłym kongresmenem z Nowego Jorku. Florentyna Kane została wybrana prezydentem większością 105.000 głosów, czyli jednego procenta głosujących. Było to zwycięstwo
wyborcze o najmniejszej różnicy głosów w historii Stanów Zjednoczonych, mniejszej nawet niż ta, którą uzyskał John Kennedy w 1960, zwyciężając Richarda Nixona większością 118.000 głosów. Kiedy umilkły oklaski, pani prezydent odczekała, by przebrzmiały dźwięki dwudziestu jeden salw honorowych, odchrząknęła, spojrzała na tłum składający się z pięćdziesięciu tysięcy obywateli zebranych na placu przed Kapitolem i pomyślała, że jeszcze dwieście milionów widzów patrzy na nią na ekranach telewizorów. Dzisiaj nikomu nie były potrzebne koce i ciepłe płaszcze, które zazwyczaj towarzyszą tej uroczystości. Pogoda była wyjątkowo łagodna jak na koniec stycznia, a nabity ludźmi trawnik przed wschodnią fasadą Kapitolu, choć nieco podmiękły, nie był już pokryty bielą śniegu, który sypał w czasie Bożego Narodzenia. - Panie wiceprezydencie Bradley, panie przewodniczący Sądu Najwyższego, panie prezydencie Carter, panie prezydencie Reagan, dostojni duchowni, obywatele! Pierwszy dżentelmen rozpoznał słowa, które podpowiedział żonie, gdy układała swe przemówienie, uśmiechnął się i rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie. Ten ich dzień rozpoczął się około szóstej trzydzieści rano. Nie spało im się dobrze tej nocy. Po wspaniałym koncercie wydanym na ich cześć, Florentyna Kane raz jeszcze przejrzała swoją mowę inauguracyjną, podkreśliła czerwonym flamastrem ważniejsze słowa i zrobiła kilka drobnych poprawek. Florentyna wstała wcześnie i szybko nałożyła na siebie niebieską suknię. Przypięła do niej małą broszkę, prezent od Richarda, jej pierwszego męża, otrzymany tuż przed jego śmiercią. Ilekroć nosiła tę broszkę, przypominała sobie dzień, kiedy Richard nie mógł polecieć samolotem z powodu strajku obsługi i wynajął samochód, by stać u boku żony, gdy ta wygłaszała przemówienie na zakończenie roku akademickiego w uniwersytecie Harvarda. Jednakże Richard nie usłyszał tego przemówienia, które tygodnik „Newsweek” uznał za otwarcie kampanii prezydenckiej. Gdy Florentyna dojechała do szpitala, Richard już nie żył. Wróciła znowu do rzeczywistości, do świata, w którym była najpotężniejszym z przywódców. Ale nie tak potężnym, by przywrócić Richarda do życia. Florentyna spojrzała w lustro. Poczuła wielką pewność siebie. Była już prezydentem od blisko dwóch lat, od chwili nagłej śmierci prezydenta Parkina. Historycy zdziwiliby się, gdyby im powiedziano, że dowiedziała się o śmierci swojego prezydenta w chwili, kiedy starała się trafić piłką golfową do odległego o półtora metra dołka. Grała przeciwko swemu najstarszemu przyjacielowi i przyszłemu mężowi, Edwardowi Winchester. Gdy helikoptery zaczęły krążyć nad ich głowami, zatrzymali grę. Jedna z maszyn wylądowała. Wyskoczył z niej kapitan piechoty morskiej, zasalutował i powiedział: „Pani prezydent, prezydent nie żyje!” A teraz naród Ameryki potwierdził, że nadal pragnie mieć kobietę w Białym Domu. Po raz pierwszy w historii Stany Zjednoczone wybrały z pełną świadomością kobietę na najbardziej zaszczytny urząd w politycznym spektrum Ameryki. Florentyna spojrzała przez okno na szeroką, połyskującą w porannym słońcu rzekę Potomac. Opuściła sypialnię i przeszła do prywatnej jadalni, gdzie jej mąż, Edward, rozmawiał z jej dziećmi Williamem i Annabelą. Ucałowała całą trójkę i zasiadła do śniadania. Rozmawiali o przeszłości z rozbawieniem, o przyszłości z powagą i kiedy zegar uderzył ósmą, Florentyna opuściła rodzinę i poszła do Owalnego Gabinetu. W korytarzu czekał na nią już szef jej sztabu urzędniczego, ciemnowłosa Janet Brown.
- Dzień dobry, pani prezydent. - Dzień dobry, Janet. Czy wszystko w porządku? - zapytała Florentyna z uśmiechem. - Wydaje mi się, że tak. - To dobrze. Więc mów mi, co mam dziś robić. Bądź spokojna. Będę jak zwykle wykonywała twoje instrukcje. Od czego zaczynamy. - Nadeszło 842 telegramów i 2412 listów. Wszystkie mogą poczekać, z wyjątkiem depesz od szefów państw. Na te przygotuję odpowiedzi i przyniosę je o dwunastej. - Postaw na nich dzisiejszą datę, to im się spodoba. Podpiszę je osobiście, jak tylko będą gotowe. - Dobrze, pani prezydent. Tu jest rozkład dnia. Zaczyna pani o jedenastej od kawy z byłym prezydentem Reaganem i byłym prezydentem Carterem, potem pojedziecie państwo razem na ceremonię inauguracji. Po przysiędze jest obiad w Senacie, a następnie przyjmie pani inauguracyjną defiladę, przed Białym Domem. Janet Brown podała Florentynie plik spiętych spinaczem kartek, tak jak to robiła co dzień od piętnastu lat, to znaczy od czasu kiedy zaczęła pracować dla Florentyny, gdy ta została wybrana do Kongresu. Zawierały one szczegółowy rozkład zajęć godzina po godzinie. Był dziś raczej krótszy niż zwykle. Florentyna przejrzała kartki i podziękowała swojemu szefowi sztabu. W drzwiach pojawił się Edward Winchester. Kiedy obróciła się w jego stronę, uśmiechnął się jak zwykle uśmiechem pełnym miłości i podziwu. Florentyna pomyślała, że nie żałuje impulsywnej decyzji poślubienia go, którą powzięła w tym niezwykłym dniu, gdy stojąc przy ostatnim dołku golfowego pola dowiedziała się o śmierci prezydenta Parkina. Była pewna, że Richard pochwaliłby tę decyzję. - Będę pracowała nad papierami do jedenastej - powiedziała mu. Edward skinął głową i odszedł, by przygotować się do zadań nadchodzącego dnia. Przed Białym Domem zebrał się już tłum gapiów. - Wolałbym, żeby padało - mruknął H. Stuart Knight, szef Tajnej Służby, zwracając się do swego zastępcy. W jego życiu był to również jeden z najważniejszych dni. - Wiem, że większość tych ludzi jest zupełnie nieszkodliwa, ale mimo to ciarki chodzą mi po plecach! Tłum liczył około sto pięćdziesiąt osób, przy czym pięćdziesiąt z nich należało do ekipy Knighta. Samochód policyjny, który zawsze jechał pięć minut przed prezydenckim, sprawdzał już dokładnie drogę do Białego Domu. Członkowie ochrony bacznie przyglądali się zebranym na tarasie grupom ciekawskich. Niektórzy z nich powiewali chorągiewkami. Przyszli tu, by móc opowiedzieć wnukom, że widzieli Florentynę Kane w dniu jej inauguracji na prezydenta Stanów Zjednoczonych. O #/10#59 lokaj otworzył frontowe drzwi i z tłumu rozległy się radosne okrzyki. Prezydent i jej małżonek pozdrowili uniesieniem ręki wpatrzonych w nich ludzi i tylko doświadczenie i instynkt zawodowy podpowiedziały im, że co najmniej pięćdziesiąt par oczu nie patrzy w ich stronę. O godzinie #/11#00 dwie czarne limuzyny zajechały bezszelestnie przed północne wejście do Białego Domu. Kompania honorowa sprezentowała broń przed dwoma byłymi prezydentami i ich żonami. Florentyna Kane stała na schodach, by ich powitać. Był to wyłączny przywilej przybywających w odwiedziny szefów państw. Prezydent poprowadziła gości do biblioteki na kawę z Edwardem, Williamem i Annabelą.
Starszy z byłych prezydentów marudził, że mu zdrowie nie dopisuje, ponieważ od ośmiu lat zdany jest na kuchnię swojej żony. - Nie dotknęła patelni od wieków, ale idzie jej coraz lepiej. Na wszelki wypadek podarowałem jej książkę kucharską „New York Timesa”. Jest to chyba jedyna ich pozycja wydawnicza, w której mnie nie krytykują. Florentyna uśmiechnęła się, choć z trudem trzymała nerwy na wodzy. Chciała, żeby ceremonia zaczęła się jak najszybciej, ale rozumiała, że dla obydwu eks-prezydentów znalezienie się znów w Białym Domu było przyjemną okazją. Toteż udawała, że słucha uważnie, układając twarz w uprzejmą maskę, co po przeszło dwudziestu latach życia politycznego przychodziło jej bez trudu. - Pani prezydent - Florentyna musiała się błyskawicznie opanować po to, by nikt nie zauważył jej instynktownej reakcji na te słowa. - Jest minuta po dwunastej. Florentyna spojrzała na swojego sekretarza prasowego, wstała z fotela i zaprowadziła eks- prezydentów i ich żony na schody Białego Domu. Orkiestra piechoty morskiej po raz ostatni zagrała im „Chwała Dowódcy”. O pierwszej zagra tę samą melodię po raz pierwszy, tym razem dla Florentyny. Oficerowie ochrony zaprowadzili byłych prezydentów do pierwszego samochodu. Była to czarna, kuloodporna limuzyna o przezroczystym dachu. Przewodniczący Izby Reprezentantów, Jim Wright i przywódca większości Senatu, Robert Byrd, jako reprezentanci Kongresu, siedzieli już w drugim wozie. Bezpośrednio za tą limuzyną czekały dwa samochody wypełnione agentami Tajnej Służby. Florentyna i Edward wsiedli do piątego samochodu. Wiceprezydent Bradley z New Jersey i jego żona jechali w następnym. Stuart Knight jeszcze raz wszystko sprawdził. Zespół jego ludzi urósł z pięćdziesięciu do setki. Za chwilę będzie liczył wraz z miejscową policją i kontyngentem Fbi pięciuset ludzi. Jeżeli nie liczyć chłopców w Cia, pomyślał Knight ze złością. Ci nie poinformowali go oczywiście nawet, czy zjawią się, czy nie. A on nie zawsze potrafił odróżnić ich w tłumie. Przysłuchiwał się wiwatom gapiów, które w chwili, gdy prezydencka limuzyna ruszyła w drogę na Kapitol, doszły do zenitu. Edward mówił coś do niej z uśmiechem, ale Florentyna była myślami daleko. Machinalnie pozdrawiała ludzi stojących wzdłuż Pennsylvania Avenue, ale w myślach powtarzała sobie raz jeszcze tekst przemówienia. Minęli świeżo odnowiony hotel Willard, siedem biurowych gmachów w budowie, nowe domy mieszkalne przypominające skalne osiedle indiańskie, nowe sklepy i restauracje, szerokie aleje spacerowe. Potem gmach J. Edgara Hoovera - siedzibę Fbi, wbrew wysiłkom niektórych senatorów wciąż noszącą imię swojego pierwszego dyrektora. Jakże bardzo zmieniła się ta ulica w ciągu ostatnich piętnastu lat. Kiedy zbliżali się do Kapitolu, Edward przerwał ciąg myśli Florentyny. - Niech cię Bóg prowadzi, kochanie - powiedział. Uśmiechnęła się i ścisnęła mu rękę. Sześć limuzyn zatrzymało się. Prezydent Kane weszła do Kapitolu. Edward pozostał na chwilę, aby podziękować kierowcy. Pasażerów innych samochodów otoczyli agenci Tajnej Służby, którzy prowadzili ich z osobna na zarezerwowane dla nich miejsce na platformie zbudowanej na stopniach Kapitolu. Tymczasem mistrz ceremonii przeprowadził Florentynę przez tunel do frontowego hallu. Po drodze żołnierze piechoty morskiej rozstawieni co dziesięć kroków oddawali jej honory. W hallu czekał już wiceprezydent Bradley. Florentyna zatrzymała się przy nim. Porozmawiali sobie przyjacielsko o niczym, nie
słuchając wzajemnych odpowiedzi. Uśmiechnięci byli prezydenci wyłonili się z tunelu. Po raz pierwszy chyba starszy z nich wyglądał na swoje lata, wydawało się, że włosy posiwiały mu w ciągu jednej nocy. Raz jeszcze uścisnęli ręce Florentyny. Tego dnia formalność ta czekała ich jeszcze siedem razy. Następnie mistrz ceremonii zaprowadził ich na platformę. Ludzie wstali ze swych miejsc i przez dobrą minutę wiwatowali na cześć nowego prezydenta i dwóch eks-prezydentów, którzy z kolei pozdrawiali tłum. Wreszcie wszyscy usiedli i w milczeniu czekali na początek inauguracyjnej ceremonii. - Bracia Amerykanie! W chwili kiedy obejmuję ten urząd, sytuacja światowa stawia Stany Zjednoczone wobec licznych, groźnych problemów. W Afryce Południowej trwa bezlitosna wojna domowa między białymi i czarnymi. Na Bliskim Wschodzie zabliźniają się rany zeszłorocznej wojny, ale obie strony zamiast odbudowywać szkoły, szpitale i fermy, odnawiają swoje zapasy broni. Na granicach Chin i Indii oraz Rosji i Pakistanu trwa napięcie grożące konfliktem pomiędzy czterema najludniejszymi krajami świata. Ameryka Południowa opanowana jest albo przez skrajną prawicę, albo skrajną lewicę, ale żadna z tych formacji nie jest zdolna podnieść poziomu życia swych obywateli. Spośród pierwotnych sygnatariuszy Organizacji Paktu Północno-Atlantyckiego, dwa - Francja i Włochy - przygotowują się do wycofania z Paktu. W 1949 roku prezydent Truman oświadczył, że Stany Zjednoczone gotowe są użyć całej swojej potęgi i wszelkich zasobów, aby bronić wolności wszędzie tam, gdzie może być zagrożona. Dzisiaj ktoś mógłby powiedzieć, że ta wielkoduszna oferta poniosła porażkę i że Ameryka była i jest za słaba, by wziąć na siebie ciężar prowadzenia świata. W obliczu powtarzających się kryzysów, każdy obywatel Ameryki ma prawo zapytać, po co ma się zajmować wydarzeniami tak od nas odległymi i dlaczego ma czuć się odpowiedzialny za obronę wolności poza obszarem Stanów Zjednoczonych. Nie odpowiem na te wątpliwości własnymi słowami. „Człowiek nie jest wyspą - pisał John Donne przeszło trzysta lat temu. - Człowiek jest częścią kontynentu”. Stany Zjednoczone ciągną się od Atlantyku po Pacyfik i od Arktyki po równik. „Jestem częścią całej ludzkości; nie pytaj nigdy, komu bije dzwon; on bije tobie”. Edwardowi podobała się ta część przemówienia, bo wyrażała jego własne myśli. Zastanawiał się jednak, czy słuchacze zareagują dziś z takim samym entuzjazmem, z jakim witali race krasomówcze Florentyny w przeszłości. Potężne brawa przelewające się burzliwą falą uspokoiły go. Jej magia wciąż działała. - Stworzymy w naszym kraju służbę zdrowia, której pozazdrości nam cały wolny świat. Pozwoli ona wszystkim obywatelom korzystać w równym stopniu z najlepszej pomocy lekarskiej. Żaden Amerykanin nie może umrzeć dlatego, że nie stać go na ratowanie życia. Wielu demokratów głosowało przeciwko Florentynie Kane, właśnie ze względu na jej stanowisko w sprawie ubezpieczeń zdrowotnych. Pewien stary siwy lekarz powiedział jej: Amerykanie muszą nauczyć się stać na własnych dwóch nogach. - Jak mogą stać, skoro już leżą martwym bykiem! - odpowiedziała Florentyna. - Niech nas Pan Bóg broni przed prezydentem- kobietą! - zareplikował doktor i poszedł głosować na republikanów. - Ale główną platformą tej administracji będzie prawo i porządek. W tym celu mam zamiar przedstawić Kongresowi pakiet ustaw, który zablokuje sprzedaż broni palnej bez specjalnego zezwolenia. Tym razem oklaski tłumu nie były już tak spontaniczne.
Florentyna podniosła głowę. - A więc, bracia Amerykanie, niechaj koniec tego stulecia stanie się okresem, w którym Stany Zjednoczone będą przewodzić światu pod względem sprawiedliwości i siły, troski i przedsiębiorczości, okresem, w którym wypowiedzą wojnę: chorobom, dyskryminacji, nędzy. Florentyna usiadła. Jej słuchacze zerwali się jednocześnie na nogi. Szesnastominutowe przemówienie przerywane było dziesięciokrotnie brawami. Ale kiedy nowy szef państwa odwróciła się od mikrofonu, oczy jej nie wodziły po twarzach słuchaczy. Spośród zebranych na platformie dygnitarzy zależało jej na jednej tylko osobie. Podeszła do swojego męża - pocałowała go w policzek i wzięła pod rękę. Energiczny mistrz ceremonii łagodnie sprowadził ich z platformy. Sutart Knight nie lubił posunięć rujnujących ustalony porządek uroczystości. A dzisiaj nic nie przebiegało zgodnie z programem. Wszyscy spóźnią się na obiad o co najmniej trzydzieści minut. Siedemdziesięciu sześciu gości powstało, kiedy pani prezydent weszła na salę. Byli to mężczyźni i kobiety, którzy przewodzili obecnie Partii Demokratycznej. Znajdowali się wśród nich także przywódcy z północnych stanów, którzy zdecydowali się poprzeć kandydata-kobietę. Brakowało tylko małej grupki tych, którzy popierali senatora Ralpha Brooksa. Niektórzy spośród obecnych byli już członkami nowego gabinetu, a wszyscy odegrali jakąś rolę w powrocie Florentyny do Białego Domu. Nie miała ona ani czasu, ani ochoty na obiad; wszyscy chcieli z nią natychmiast coś omówić. Menu zostało ułożone z jej ulubionych dań zaczynając od zupy z homara, rozbefu, a kończąc na specjalności szefa kuchni - mrożonego tortu czekoladowego w kształcie Białego Domu. Edward przyglądał się swojej żonie, która zignorowała leżący przed nią kawałek tortu przedstawiający Gabinet Owalny. „To dlatego nigdy nie musi przeprowadzać kuracji odchudzającej”, zauważyła Marian Edelman, która niespodziewanie została ministrem sprawiedliwości. Marian właśnie opowiadała Edwardowi o wielkim znaczeniu praw dziecka. Edward próbował słuchać, ale po chwili zrezygnował. Kiedy ostatnia dłoń została uściśnięta i ostatni kawałek Białego Domu zniknął z talerzy, okazało się, że pani prezydent i jej ludzie spóźnieni są na inauguracyjną paradę już o trzy kwadranse. Kiedy wreszcie zjawili się na trybunie ustawionej przed Białym Domem, najszczęśliwszą grupą w dwustutysięcznym tłumie była prezydencka gwardia honorowa, która od przeszło godziny stała na baczność. Pani prezydent zajęła swoje miejsce i parada rozpoczęła się. Otworzyły ją stanowe oddziały wojskowe kroczące w takt marszów Sousy i pieśni „Boże, błogosław Amerykę”, wykonywanych przez orkiestrę Marynarki Wojennej. Żywe obrazy ze wszystkich stanów, przejeżdżające na platformach ciężarówek, urozmaicały pochód. Niektóre z nich, jak na przykład ten z Illinois, przedstawiały fragmenty z życia Florentny i podkreślały jej polskie pochodzenie. Dla niej była to uroczysta i poważna chwila. Jest to jedyny naród na świecie, myślała, który zechciałby powierzyć córce imigranta swój najwyższy urząd. Kiedy trzygodzinny pochód zakończył się i ostatnia ciężarówka zniknęła z ulicy, Janet Brown, szef sztabu prezydenta, zapytała Florentynę, co zamierza robić w czasie, który pozostał do rozpoczęcia pierwszego Balu Inauguracyjnego. - Podpiszę wszystkie nominacje rządowe, listy do szefów państw, żeby pozostawić na jutro czyste biurko - zabrzmiała natychmiastowa odpowiedź. - Tak będzie przez następne cztery lata. Pani prezydent powróciła do Białego Domu. Kiedy zbliżyła się do południowego wejścia,
orkiestra Marynarki Wojennej zagrała „Chwała Dowódcy”. Jeszcze w drodze do Owalnego Gabinetu Florentyna zdjęła płaszcz. Runęła na fotel stojący przed wielkim dębowym biurkiem o pokrytym skórą blacie. Rozejrzała się po pokoju. Wszystko zostało w nim urządzone według jej życzeń. Tuż za nią na ścianie wisiała fotografia Richarda i Williama grających w piłkę. Na biurku leżał przycisk z wyrytym na nim przytaczanym często przez Annabel cytatem z Bernarda Shawa: „Niektórzy ludzie widzą rzeczy takimi, jakimi są i pytają: dlaczego? Mnie marzą się rzeczy, których nigdy nie było, i pytam: dlaczego nie?” Na lewo od fotela stał sztandar prezydencki, na prawo flaga Stanów Zjednoczonych. Na środku biurka stał model hotelu Bristol w Warszawie wykonany przez Williama, kiedy miał czternaście lat. Na kominku płonął ogień. Abraham Lincoln patrzył z portretu na nowo zaprzysiężoną panią prezydent, a za wykuszowym oknem zielony trawnik ciągnął się jak gigantyczny dywan aż po iglicę pomnika Waszyngtona. Florentyna uśmiechnęła się. Powróciłam do domu, pomyślała. Po chwili sięgnęła po plik papierów i przebiegła oczami nazwiska osób, przyszłych członków jej gabinetu. Ponad trzydzieści nominacji. Podpisała każdą z nich zamaszyście. Ostatnią było powołanie Janet Brown na szefa sztabu personelu. Poleciła natychmiastowe odesłanie wszystkich nominacji do Kongresu. Sekretarz prasowy Florentyny zebrała więc papiery, które miały dyktować historię następnych czterech lat życia Ameryki i powiedziała: - Dziękuję, pani prezydent - po czym dodała: - Czym chciałaby się pani zająć teraz? - Lincoln powiedział, że trzeba zawsze zaczynać od sprawy najważniejszej. Zajmijmy się więc projektem ustawy o kontroli nad sprzedażą i posiadaniem broni. Sekretarz prasowy prezydenta wzdrygnęła się bezwiednie. Wiedziała dobrze, że w ciągu następnych dwóch lat walka w Kongresie będzie z pewnością równie ciężka i niebezpieczna jak wojna domowa, którą prowadził Lincoln. Tak wielu ludzi wciąż uważało, że posiadanie broni palnej jest ich świętym prawem. Modliła się tylko, żeby to wszystko nie skończyło się całkowitym rozłamem. 3 marca, czwartek (dwa lata później) godz #/5#45 po południu Nick Stames miał już ochotę pójść do domu. Siedział za biurkiem od siódmej rano, a teraz była piąta czterdzieści pięć po południu. Nie pamiętał nawet, czy jadł dziś obiad, czy nie. Jego żona, Norma, znowu będzie narzekała, że nigdy nie zjawia się w domu w porze kolacji, a kiedy przychodzi, to to, co ugotowała, jest prawie nie do jedzenia. Z trudem przypomniał sobie, kiedy udało mu się w ogóle zjeść całą kolację. Kiedy Nick wychodził do pracy o szóstej trzydzieści, Norma leżała w łóżku. Teraz, kiedy dzieci uczyły się już poza domem, jej jedynym zajęciem było przygotowanie kolacji dla męża. Nick znajdował się w sytuacji bez wyjścia. Gdyby był złym urzędnikiem, Norma też by narzekała. Ale na szczęście - odstukać - miał sukcesy w pracy. A kiedy jest się najmłodszym kierownikiem lokalnego oddziału Fbi, bo w wieku zaledwie czterdziestu jeden lat - nie można utrzymać się na stanowisku wracając co wieczór punktualnie do domu na kolację. Poza tym Nick uwielbiał swoją pracę. Była jego jedyną kochanką i Norma powinna była ją błogosławić. Już od dziewięciu lat Stames był szefem Waszyngtońskiego Biura Fbi. Chociaż rozciągało opiekę
nad najmniejszym obszarem kraju - okręg Kolumbia miał zaledwie 100 kilometrów kwadratowych powierzchni - było trzecim pod względem wielkości biurem Ameryki. W jego skład wchodziły 22 brygady - w tym dwanaście kryminalnych i dziesięć politycznych. Co tu gadać - był odpowiedzialny za porządek stolicy świata! Cóż dziwnego, że od czasu do czasu spóźniał się do domu. Ale dzisiejszego wieczoru chciał dołożyć specjalnych starań. Kiedy czas na to pozwala - uwielbiał żonę. Toteż postanowił właśnie dzisiaj - spróbować nie spóźnić się. Podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu i połączył się z koordynatorem brygad kryminalnych, Grantem Nanna. - Grant. - Szefie? - Idę do domu. - Nie wiedziałem, że masz dom. - Mam, tak samo jak ty. Nick odłożył słuchawkę i przeczesał dłonią długie, ciemne włosy. Wyglądał bardziej na przestępcę z kryminalnego filmu niż na agenta Fbi. Wszystko w nim było ciemne: ciemne oczy, ciemna skóra, ciemne włosy, a nawet ciemne ubranie i buty, jak przystało na dobrego agenta. W klapie marynarki nosił znaczek przedstawiający flagi Stanów Zjednoczonych i Grecji. Przed kilku laty zaproponowano mu awans i przeniesienie na drugą stronę ulicy do Głównej Kwatery Fbi na stanowisko jednego z jedenastu zastępców dyrektora. Ale nie odpowiadała mu rola zastępcy - więc odmówił. Ten awans oznaczałby przeprowadzkę z rudery do pałacu. Waszyngtońskie Biuro Fbi mieściło się na trzecim, czwartym i siódmym piętrze, starego budynku Starej Poczty na Pennsylvania ŃAvenue. Powinien był zostać zburzony przed co najmniej dwudziestu pięciu laty. Ale żona prezydenta Johnsona uznała go za narodowy zabytek. Pokoje tego gmachu były tak ciasne jak wagony kolejowe. Gdyby znajdował się w getcie murzyńskim, zostałby z pewnością przeznaczony na rozbiórkę. Słońce kryło się za wysokimi budynkami miasta i gabinet Nicka powoli pogrążał się w ciemności. Podszedł do wyłącznika światła. „Oszczędzaj energię” sugerował nafosforyzowany napis przy wyłączniku. Ta rządowa inicjatywa świadczyła o tym, że dyrektorzy federalnego Urzędu Energetycznego zajmowali dwa piętra w tym samym ponurym budynku na Pennsylvania Avenue. Podobnie jak nieustanny ruch ubranych na ciemno pracowników obojga płci wskazywał na to, że mieści się tam Waszyngtońskie Biuro Fbi. Narodowa Fundacja Kultury i Sztuki od dawna planowała remont owego zabytkowego gmachu, by umieścić w nim sale wystaw i własne biura. Plany zostały wykonane, ale zabrakło funduszów. Centralny Urząd Kwatermistrzowski rozglądał się za nowymi siedzibami dla Federalnego Urzędu Energetyki i dla Fbi. Ale na razie Stames prowadził swoją bardzo nowoczesną i ogromnie wyspecjalizowaną działalność w budynku, który był w gruncie rzeczy ruderą. Nick podszedł do okna i spojrzał na nową siedzibę Głównej Kwatery Fbi położoną po drugiej stronie ulicy. Był to potwornie brzydki architektoniczny olbrzym ukończony w 1976 roku, którego każda winda była większa od gabinetu Nicka. Ale on nie przejmował się tym. Doszedł już do osiemnastej grupy płacowej i tylko dyrektor zarabiał więcej od niego. Nie pozwoli się zakotwiczyć za biurkiem do samej emerytury, kiedy to dostanie na pożegnanie tradycyjną parę złotych spinek. Chciał mieć stały kontakt z agentami krążącymi po ulicach, zawsze trzymać rękę na pulsie Biura. Chciał pozostać do końca w Waszyngtońskim Biurze Fbi. Wolał umrzeć stojąc, niż spędzić życie na
siedząco. Raz jeszcze chwycił słuchawkę. - Julio, zaraz wychodzę do domu. Julia Bayers spojrzała na zegarek. - Tak jest, szefie. Przechodząc przez jej pokój uśmiechnął się. - Mussaka, ryż i żona. Nie mów nic Mafii. Był jedną nogą za progiem, kiedy zadzwonił jego bezpośredni telefon. Wystarczyło zrobić jeszcze jeden krok i znaleźć się w drodze do domu. Ale Nick nie mógł się na to zdobyć. Julia wstała i jak zwykle Nick z uznaniem spojrzał na jej nogi. A bujne piersi niemal zasłaniały klawiaturę maszyny do pisania. Czy za uwiedzenie własnej sekretarki grozi kara więzienia? Przyrzekł sobie, że sprawdzi przepisy prawa federalnego w tej materii. - Zostaw, Julio, sam odbiorę. Wrócił do gabinetu i podniósł słuchawkę rozdzwonionego telefonu. - Stames. - Dobry wieczór. Tu porucznik Blake z policji miejskiej. - Hej, Dave, winszuję awansu. Nie widziałem cię chyba od... - zawahał się - chyba od pięciu lat, co? Byłeś wtedy sierżantem. Jak się masz? - Dziękuję, doskonale. - A więc, poruczniku, polujesz teraz na grubą zwierzynę! Złapałeś pewnie czternastolatka, co ukradł paczkę gumy do żucia i potrzebna ci jest pomoc moich najlepszych agentów, żeby wykryć, gdzie przestępca ukrył łup? Blake roześmiał się. - Nie jest aż tak źle. W szpitalu Woodrowa Wilsona mamy faceta, który żąda rozmowy z szefem Fbi. Przysięga, że ma mu coś bardzo ważnego do powiedzenia. - Czy to jest któryś z naszych stałych informatorów? - Nie. - Jak się nazywa? - Angelo Casefikis. - Blake przeliterował nazwisko. - Masz jego rysopis? - Nie. Rozmawiałem z nim tylko przez telefon. Nie chciał nic więcej powiedzieć, tylko tyle, że jeżeli Fbi go nie wysłucha, to będą przykre konsekwencje dla całego kraju. - Tak powiedział? Poczekaj chwilę. Sprawdzę to nazwisko. Może wariat? Nick Stames nacisnął guzik i połączył się z dyżurującym urzędnikiem. - Kto jest na służbie? - Paul Fredericks, szefie. - Paul, zajrzyj do pudła wariatów. „Pudłem wariatów” nazywano kolekcję białych fiszek, na których widniały nazwiska wszystkich ludzi lubiących telefonować do Fbi w środku nocy z takimi na przykład informacjami: że Marsjanie wylądowali w ich ogródku albo że wykryli spisek Cia przeciwko całemu światu. Agent nazwiskiem Fredericks odezwał się po chwili. Oświadczył, że ma przed sobą pudło wariatów. - Już jestem, sir. O jakie nazwisko chodzi?
- Angelo Casefikis. - Znowu jakiś zwariowany Grek - mruknął Fredericks. - Z tymi cudzoziemcami nigdy nie wiadomo... - Grecy nie są cudzoziemcami - warknął Stames. Jego własne nazwisko, zanim zostało skrócone, brzmiało Stamatakis. Nigdy nie przebaczył ojcu - świeć Panie nad jego duszą - zamerykanizowania wspaniałego helleńskiego nazwiska. - Przepraszam, sir. Żadnego takiego nazwiska nie widzę ani w pudle, ani na liście informatorów. Czy ten facet wymienił jakiegoś agenta? - Nie. Domagał się głowy Fbi. - To tak, jak my wszyscy... - Dosyć dowcipów, Paul, bo kropnę ci dodatkowy dyżur. Każdy z agentów Biura dyżurował przez jeden tydzień w roku przy pudle wariatów odpowiadając przez całą noc na telefony, odpędzając przewrotnych Marsjan, unicestwiając łajdackie intrygi Cia, nie narażając przy tym na szwank opinii Fbi. Agenci unikali tej pracy, jak tylko mogli. Fredericks szybko odwiesił słuchawkę. Dwa tygodnie takiej pracy i można dorzucić do pudła kartkę z własnym nazwiskiem. - Co o tym myślisz, Dave? - zapytał Nick Blake’a i wyjął z szuflady biurka papierosa. - Jakim tonem mówił ten facet? - Był zdenerwowany i jąkał się - odparł Blake. - Posłałem mu jednego z moich ludzi. Nie potrafił wyciągnąć od faceta nic poza tym, że Ameryka musi mu uwierzyć, że ma coś ważnego do powiedzenia. Wydawał się naprawdę przerażony. Ma ranę postrzałową w nodze. Jest zakażona. Najwyraźniej chodził bez opatrunku przez kilka dni, zanim zgłosił się do szpitala. - W jaki sposób został ranny? - Nie wiemy. Staramy się znaleźć świadków, ale jeszcze nie znaleźliśmy żadnego, a Casefikis nie chce nam nic więcej powiedzieć. - Dlaczego chce koniecznie rozmawiać z Fbi? Policja mu nie wystarczy? Stames natychmiast pożałował tej uwagi, ale było za późno, słówko się rzekło. - Dziękuję, poruczniku. Przydzielę zaraz kogoś do tej sprawy. Porozumiem się z wami jutro rano. Odłożył słuchawkę. Już szósta! Dlaczego cofnąłem się od drzwi? Niech szlag trafi ten telefon! Grant Nanna dałby sobie doskonale radę i nie zrobiłby tej głupiej uwagi na temat policji. Jest chyba dosyć powodów do zadrażnień między tymi dwoma urzędami. Nick raz jeszcze połączył się przez wewnętrzną linię z kierownikiem wydziału kryminalnego. - Grant. - Zdawało mi się, że poszedłeś do domu. - Zajrzyj do mnie na chwilę, dobrze? - Już idę, szefie. Po chwili Grant Nanna zjawił się w gabinecie Stamesa ze swoim nieodłącznym cygarem. Miał na sobie marynarkę, którą wkładał zawsze, kiedy szedł do gabinetu Nicka. Kariera Nanny była wzorcowa. Urodził się w El Campo w Teksasie i ukończył Baylor College. Potem uzyskał magisterium prawa w stanowym uniwersytecie Missisipi i jako młody agent rozpoczął pracę w Pittsburghu. Tam spotkał swoją przyszłą żonę. Betty była stenotypistką w Fbi. Miał z nią czterech synów, którzy ukończyli studia na uniwersytecie w Wirginii. Dwaj zostali inżynierami, jeden lekarzem i jeden dentystą. Nanna pracował w Fbi od przeszło trzydziestu lat, o dwanaście lat dłużej
niż Nick, który był niegdyś jego podwładnym. Ale Nanna nie czuł się tym dotknięty. Był przecież kierownikiem wydziału kryminalnego, lubił swoją pracę i wysoko cenił Nicka. Kiedy byli sami, mówili sobie po imieniu. - Jaki mamy problem, szefie? Stames spojrzał na Nannę przyjaźnie. Pomyślał, że ten pięćdziesięcioletni, silnie zbudowany, krępy mężczyzna, stale żujący cygaro, stanowczo przekroczył wagę określoną jako „pożądaną” w regulaminie Biura. Pracownik wysokości metr siedemdziesiąt trzy powinien był ważyć od siedemdziesięciu do siedemdziesięciu trzech kilogramów. Nanna z reguły migał się, kiedy odbywało się kwartalne ważenie agentów Fbi. Musiał wielokrotnie przeprowadzać kurację odchudzającą, żeby zadośćĂuczynić przepisom. Były one szczególnie ostro egzekwowane za rządów Hoovera, kiedy wymagano od pracowników, żeby byli chudzi i odpychający. Do licha, pomyślał Stames, doświadczenie i wiedza Granta są bezcenne, a on sam wart jest kilkunastu szczupłych, młodych, atletycznych agentów, od których roiło się w biurach Waszyngtońskiego Oddziału. Toteż postanowił - tak jak to kilkaset razy przedtem - że zajmie się sprawą nadwagi Granta w niedalekiej przyszłości. Nick zreferował Grantowi, co powiedział mu porucznik Blake o dziwnym Greku w szpitalu imienia Wilsona. - Chciałbym, żebyś tam posłał dwóch ludzi. Zadzwoń do mnie do domu, jeżeli sprawa okaże się ważna. Kogo masz pod ręką? - Jeszcze nie wiem, ale jeżeli podejrzewasz, że może to któryś z naszych kapusiów, to na pewno nie mogę tam posłać Aspiryny. „Aspiryną” nazywano jednego z najstarszych agentów pracujących w waszyngtońskim biurze. Dwadzieścia siedem lat pracy u Hoovera nauczyło go załatwiać wszystkie sprawy ściśle według przepisów, czym doprowadzał ludzi do szału. W końcu roku miał iść na emeryturę, i złość, jaką odczuwali w stosunku do niego współpracownicy, już zaczynała zamieniać się w nostalgię. - Słusznie. Aspiryny nie wysyłaj. Weź dwóch młodych. - Może Calverta i Andrewsa? - Zgoda - odpowiedział Stames. - Poinformuj ich co i jak, a ja może jeszcze zdążę do domu na kolację. Jeżeli będzie coś ważnego, to dzwoń. Grant wyszedł z gabinetu, a Nick uśmiechnął się szelmowsko do Julii i pożegnał się z nią po raz drugi. Julia podniosła głowę i odpowiedziała mu nonszalanckim skrzywieniem ust. Była jedyną atrakcyjną istotą w całym Biurze. „Mogę pracować dla agentów Fbi, ale nie ma mowy o tym, żebym mogła wyjść za mąż za któregoś z nich” - powiedziała do małego lusterka w górnej szufladzie biurka, kiedy upewniła się, że Nick jej na pewno nie słyszy. Grant natychmiast po powrocie do siebie połączył się z wydziałem kryminalnym. - Przyślijcie mi Calverta i Andrewsa. - Tak jest, sir. Po chwili rozległo się mocne stukanie w drzwi i do pokoju Nanny weszło dwóch specjalnych agentów. Barry Calvert był bardzo wysoki, mierzył 188 centymetrów w skarpetkach, ale niewielu było takich, którzy kiedykolwiek widzieli go bez butów. Miał trzydzieści dwa lata i opinię najambitniejszego pracownika wydziału kryminalnego. Ubrany był w ciemnozieloną marynarkę, spodnie w nieokreślonym, ciemnym kolorze i rozczłapane, czarne skórzane buty. Krótko strzyżone,
kasztanowate włosy rozdzielał przedziałkiem z prawej strony. Jedynym jego ustępstwem na rzecz mody lat osiemdziesiątych były wielkie, przyciemnione okulary. Można go było z reguły zastać w biurze jeszcze długo po zakończeniu urzędowania, czyli po godzinie piątej trzydzieści i to nie tylko ze względu na chęć awansu. Ten człowiek po prostu kochał swoją robotę. W każdym razie wiadomo było, że nie kocha żadnej ludzkiej istoty, a jeżeli nawet tak, to na krótko. Pochodził ze Środkowego Zachodu i wstąpił do Fbi po ukończeniu socjologii na uniwersytecie w Indianie i piętnastotygodniowym kursie akademii Fbi w Quantico. Był typowym agentem Biura. Tymczasem Mark Andrews był chyba najbardziej niezwykłym okazem swojej branży. Po studiach historycznych na uniwersytecie Yale ukończył wydział prawa tego uniwersytetu, po czym uznał, że zanim przystąpi do jakiejś firmy adwokackiej, musi coś przeżyć. Doszedł do wniosku, że powinien poznać zarówno świat przestępczy, jak i metody policji od wewnątrz. Nie umieścił tych motywów w podaniu o przyjęcie do pracy w Fbi - wszak nie wolno traktować pracy w Biurze jako eksperymentu akademickiego. Jeszcze Hoover stawiał karierę w biurze na tak wysokim piedestale, że nigdy nie przyjmował z powrotem agentów, którzy je raz porzucili. Andrews miał metr osiemdziesiąt wzrostu, ale przy Calvercie wyglądał jak karzełek. Jego świeża cera, regularne rysy, niebieskie oczy i niezbyt długie, falujące jasne włosy sprawiały, że był przystojnym mężczyzną. Miał dwadzieścia osiem lat i był jednym z najmłodszych pracowników Biura. Ubierał się starannie i modnie, choć nie zawsze zgodnie z regulaminem. Stames zobaczył go raz w czerwonej sportowej marynarce i brązowych spodniach i odesłał do domu, żeby się przebrał. Nie wolno kompromitować Biura. Wdzięk Marka ratował go często przed wieloma kłopotami, a poza tym jego upór i wytrwałość liczyły się na równi z wykształceniem i manierami, które nabył w jednym z najlepszych amerykańskich uniwersytetów. Był pewny siebie, ale nigdy nie przepychał się łokciami dla kariery. Zresztą nikogo nie wtajemniczał w swoje życiowe plany. Grant Nanna streścił agentom historię z przestraszonym facetem ze szpitala imienia Wilsona. - Murzyn? - zapytał Calvert. - Nie. Grek. Na twarzy Calverta odmalowało się zdziwienie. Osiemdziesiąt procent mieszkańców Waszyngtonu i dziewięćdziesiąt procent aresztowanych za przestępstwa kryminalne stanowili Murzyni. Jednym z powodów, dla których włamanie do Watergate wzbudziło od początku podejrzenia władz, był fakt, że sprawcami nie byli czarni. Nikt oczywiście nie chciał się do tego przyznać. - Okey, Barry, myślisz, że dasz sobie radę? - Oczywiście. Raport na jutro rano? - Szef chce, żebyś skontaktował się z nim bezpośrednio. Gdyby się okazało, że w tym coś jest. Ale nawet jeżeli nie, to złóż raport jeszcze dziś wieczorem. Telefon na biurku Nanny zadzwonił. Mówiła Polly, nocna telefonistka. - Pan Stames na linii. Mówi z samochodu i prosi o połączenie z panem. - Ten człowiek nie może żyć bez pracy... - mruknął Grant zakrywając dłonią mikrofon słuchawki. - Hej, szefie. - Słuchaj, Grant, mówiłem, że ten Grek ma ranę postrzałową w nodze i że jest ona zainfekowana, prawda? - Zgadza się. - W takim razie zrób coś dla mnie. Zatelefonuj do mojego kościoła, do ojca Gregory. To kościół
pod wezwaniem świętego Konstantego i świętej Heleny. Poproś go, żeby poszedł do szpitala i odwiedził tego faceta. - Zaraz to zrobię. - I uciekaj do domu. Aspiryna może sam zostać na dyżurze. - Właśnie zabierałem się do wyjścia. Telefon zamilkł. - No dobra, panowie. Do roboty. Dwaj specjalni agenci ruszyli szarym, brudnym korytarzem do windy. Robiła wrażenie, że nie ruszy bez użycia korby. Na Pennsylvania Avenue wsiedli do służbowego samochodu. Mark zasiadł za kierownicą ciemnogranatowego Forda. Minęli budynek Archiwów Państwowych i Galerię Mellona, objechali dokoła porośnięte bujną zielenią tereny Kapitolu, po czym ruszyli przez Independence Avenue w kierunku południowo-wschodniej dzielnicy stolicy. Kiedy czekali na zielone światło na Pierwszej Ulicy tuż przy Bibliotece Kongresu, Barry powiedział kilka brzydkich słów o gęstym ruchu ulicznym i spojrzał na zegarek. - Dlaczego nie dali tej parszywej roboty Aspirynie? - Kto posłałby Aspirynę do szpitala? - uśmiechnął się Mark. Dwaj agenci polubili się od pierwszego wejrzenia, jeszcze w Akademii Fbi w Quantico. W dniu rozpoczęcia piętnastotygodniowego kursu wszyscy rekruci otrzymali telegramy potwierdzające ich skierowanie. Przy czym każdy z nich miał sprawdzić tożsamość sąsiadów z prawej i lewej strony. Mark spojrzał na telegram Barry’ego i oddał mu go z uśmiechem. - Myślę, że jesteś w porządku. O ile oczywiście regulamin Fbi dopuszcza przyjmowanie na kurs King Konga. - Wiesz, co ci powiem - odparł Calvert czytając uważnie skierowanie Marka. - Pewnego dnia może ci się przydać taki King Kong. Światło zmieniło się na zielone, ale wóz stojący przed nimi na wewnętrznym pasie chciał skręcić na Pierwszą Ulicę. Przez chwilę agenci byli zablokowani. - Jak myślisz, co ten facet może nam powiedzieć? - Mam nadzieję, że wie coś o napadzie na ten bank w centrum miasta. Od trzech tygodni zajmuję się tą sprawą i nie mam żadnych rezultatów. Stames zaczyna się denerwować. - Nie, to nie może być ta sprawa. Ma przecież kulę w nodze. Ja myślę, że to nowy kandydat do pudła wariatów. Pewno żona postrzeliła go, bo spóźnił się do domu na grecką kolację. Nasz szef posłał mu księdza, bo też jest Grekiem. Tacy jak my mogą się smażyć w piekle, jeżeli o niego chodzi... Obydwaj mężczyźni roześmieli się. Wiedzieli, że jeśli któryś z nich znalazłby się w opałach, Nick Stames ruszy z posad Kolumnę Waszyngtona, gdyby to było potrzebne. W miarę jak posuwali się Independence Avenue i zbliżali do środka południowo-wschodniego Waszyngtonu, ruch uliczny malał. Minęli Dziewiętnastą Ulicę, Zbrojownię i dojechali do szpitala imienia Wilsona. Znaleźli parking dla gości, a Calvert starannie sprawdził zamki we wszystkich drzwiach wozu. Najprzykrzejszą rzeczą, jaka może się wydarzyć agentowi, jest kradzież jego samochodu, zwłaszcza jeżeli potem znajdzie go policja. To najprostsza droga do całomiesięcznego dyżuru przy pudle wariatów. Wejście do szpitala było ciemne i odrapane, a korytarze pomalowane na szaro i ponure. Nocna recepcjonistka poinformowała ich, że Casefikis jest w pokoju 4308 na czwartym piętrze. Agentów
zdziwił brak wszelkich środków bezpieczeństwa. Nie kazano im pokazać legitymacji, pozwolono swobodnie chodzić po całym budynku, jak gdyby byli lekarzami. Nikt im się dobrze nie przyjrzał. Być może, że z racji swojego zawodu byli przeczuleni na te sprawy. Rozklekotana, staroświecka winda zawiozła ich na czwarte piętro. Mężczyzna o kulach i kobieta na wózku inwalidzkim jechali razem z nimi. Rozmawiali z ożywieniem. Powolna jazda nie przeszkadzała im. Mieli widać mnóstwo czasu. Kiedy znaleźli się wreszcie na czwartym piętrze, Calvert zapytał o dyżurnego lekarza. - Wydaje mi się, że doktor Dexter skończyła już dyżur, ale zaraz sprawdzę - odpowiedziała pielęgniarka i oddaliła się pośpiesznie. Wizyty z Fbi nie zdarzają się codziennie, a ten chłopak o błyszczących błękitnych oczach był taki przystojny! Po chwili powróciła wraz z lekarką. Pani doktor Dexter zrobiła duże wrażenie na Andrewsie i Calvercie. Przedstawili się jej. Co za nogi, pomyślał Mark. Ostatni raz widział równie piękne nogi, kiedy miał piętnaście lat. Posiadaczką ich była Anne Bancroft, bohaterka filmu „Absolwent”. Wówczas to po raz pierwszy zwrócił uwagę na kobiece nogi. Od tego czasu weszło mu to w nawyk. Wykrochmalony fartuch lekarski zdobiła czerwona plastikowa tabliczka, a na niej białymi literami widniał napis: Elizabeth Dexter. Dr med. Pod rozpiętym fartuchem Mark zauważył czerwoną jedwabną bluzkę i modną spódnicę z czarnego jedwabiu sięgającą nieco powyżej kolan. Była średniego wzrostu, szczupła i drobna. O ile Mark mógł się zorientować, nie miała żadnego makijażu. Jej delikatna cera i ciemne oczy nie wymagały upiększenia. Więc nie przyjechaliśmy tu na darmo, pomyślał. Barry nie wykazał zainteresowania piękną lekarką i zapytał o kartę szpitalną Casefikisa. Mark gorączkowo zastanawiał się nad sposobem nawiązania jakiejś konwersacji. - Czy jest pani może spokrewniona z senatorem Dexterem? - spytał podkreślając nieco słowo „senator”. - Tak, to mój ojciec - odpowiedziała. Była zapewne przyzwyczajona do podobnych pytań i znudzona tym, że byli ludzie, którzy uważali ten fakt za istotny. - Uczęszczałem na jego wykłady na ostatnim roku moich studiów prawniczych w Yale - ciągnął Mark zdając sobie sprawę z tego, że przechwala się i obawiając się jednocześnie, że Calvert za chwilę skończy czytać tę cholerną kartę szpitalną. - O, to pan też był w Yale? Kiedy pan kończył studia? - W siedemdziesiątym dziewiątym. - Mogliśmy się spotkać. Ja tam skończyłam medycynę. W osiemdziesiątym roku. - Gdybym panią spotkał, droga pani doktor, nie zapomniałbym tego. - Absolwenci prestiżowych uczelni mają sobie zawsze mnóstwo do powiedzenia - przerwał im Barry Calvert. - Ale prostak ze Środkowego Zachodu chciałby przystąpić do roboty. Nie ma co, pomyślał Mark, Barry zasługuje na to, żeby kiedyś zostać dyrektorem Biura. - Co pani doktor może nam powiedzieć o tym człowieku? - zapytał Calvert. - Obawiam się, że niewiele - odparła lekarka odbierając mu kartę szpitalną. - Zjawił się tu sam, oświadczył, że ma ranę postrzałową. Rana była zakażona, chyba już od tygodnia. Powinien był przyjść do nas wcześniej. Dziś rano wyjęłam mu kulę. Jak pan wie, panie Calvert, naszym obowiązkiem jest meldować natychmiast policji o każdym pacjencie z postrzałową raną. Toteż jeszcze dziś rano zawiadomiliśmy waszych ludzi.
- To nie są nasi ludzie - poprawił ją Mark. - Przepraszam - odparła raczej sucho lekarka - dla lekarza policjant jest policjantem. - A dla policjanta lekarz jest lekarzem, chociaż wy także macie różne specjalności - ortopedię, ginekologię, neurologię - prawda? Pani chyba nie uważa, że wyglądam na tajniaka z policji? Doktor Dexter nie dała się sprowokować do pochlebstwa. Otworzyła teczkę rannego i powiedziała: - Wiemy tylko, że jest Grekiem z pochodzenia i nazywa się Angelo Casefikis. Nigdy nie był naszym pacjentem. Podał, że ma trzydzieści osiem lat. To wszystko, co mogę panom powiedzieć. - Dziękuję, tyle mniej więcej dowiadujemy się w takich wypadkach. Czy możemy go zobaczyć? - Oczywiście, proszę za mną. Doktor ruszyła szybko korytarzem. Mark i Barry poszli za nią. Barry szukał wzrokiem drzwi oznaczonych numerem 4308, Mark patrzył na nogi lekarki. Kiedy doszli do drzwi pokoju Casefikisa, zajrzeli do środka przez małe okienko i zobaczyli dwóch mężczyzn. Jednym był Angelo Casefikis, a drugim pogodnie wyglądający Murzyn, który wpatrywał się w telewizor z wyłączonym dźwiękiem. - Czy moglibyśmy z nim porozmawiać sam na sam? - zapytał Calvert. - Dlaczego? - spytała lekarka. - Nie wiemy, co chce nam powiedzieć, a może w ogóle nie zechce mówić przy świadkach. - Proszę się uspokoić - uśmiechnęła się doktor. - Jego towarzysz, a mój ulubiony pacjent, listonosz Benjamin Reynolds jest głuchy jak pień. Będziemy go operowali w przyszłym tygodniu, ale na razie nie usłyszałby nawet trąby Archanioła Gabriela w dzień Sądu Ostatecznego. A cóż dopiero tajemnicy państwowej! Calvert po raz pierwszy uśmiechnął się. - Ładny byłby z niego świadek. Doktor Dexter wprowadziła Calverta i Andrewsa do pokoju, obróciła się na swoich smukłych nogach i wyszła. Do szybkiego zobaczenia, piękna pani - powiedział Mark bezgłośnie. Calvert spojrzał podejrzliwie na Benjamina Reynoldsa, ale czarny listonosz jedynie uśmiechnął się do niego wesoło, pomachał ręką i w dalszym ciągu oglądał obraz telewizyjny bez głosu. Barry stanął pomiędzy nim a łóżkiem Casefikisa blokując Murzynowi widok Greka, na wypadek, gdyby listonosz umiał czytać z ruchu warg. Barry był rzeczywiście bardzo zapobiegliwym człowiekiem. - Pan Casefikis? - Tak. Grek miał chorobliwie szarą cerę, był średniego wzrostu, posiadał wyjątkowo duży nos, krzaczaste brwi i niespokojne oczy. Jego ręce spoczywające na białym prześcieradle miały nabrzmiałe żyły i były ogromne. Nie golona od wielu dni broda okalała jego ciemną twarz. Włosy miał gęste, ciemne i rozwichrzone. Grubo zabandażowaną nogę trzymał na wierzchu kołdry. Wodził nerwowo oczami po twarzach swoich gości. - Jestem specjalnym agentem Fbi, nazywam się Calvert, a to jest mój kolega, Andrews. Chciał nas pan widzieć. Obaj mężczyźni wyjęli z prawych wewnętrznych kieszeni marynarek legitymacje i trzymając je w lewej ręce pokazali Casefikisowi. Nawet taki drobny szczegół był wynikiem starannego treningu. Chodziło o to, żeby silniejsza prawa ręka była zawsze wolna w razie konieczności zadania ciosu. Casefikis przyjrzał się legitymacjom ze zdziwioną miną i językiem zwilżył wargi. Widać nie miał pojęcia, jak odróżnić autentyczny dokument od falsyfikatu. Na prawdziwej legitymacji podpis agenta
jest zawsze częściowo zakryty pieczęcią Ministerstwa Sprawiedliwości. Grek przeczytał numer 3302 widniejący na legitymacji Marka, a następnie spojrzał na jego oznakę z cyfrą 1721. Milczał, może zastanawiając się, od czego zacząć, a może dlatego, że zmienił zdanie i nie chciał już nic mówić. Utkwił wzrok w Marku, który wydawał mu się sympatyczniejszy od swego kolegi i w końcu odezwał się: - Nigdy nie miałem zatargów z policją. Z żadną policją. Agenci stali z nieruchomymi twarzami i milczeli. - Ale teraz mam wielki kłopot i potrzebuję pomocy. - O jaką pomoc chodzi? - zapytał go Calvert. - Jestem nielegalny imigrant. Moja żona też. Jesteśmy obywatele greccy. Przyjechaliśmy do Baltimore statkiem i pracowali dwa lata. Nie ma do czego wracać. Mówił chaotycznie i nieskładnie. - Dam wam informację na wymianę, jeżeli nas nie deportujecie. - Nie możemy podejmować... - zaczął Mark. Barry trącił go ramieniem. - Jeżeli to coś ważnego, coś, co pomoże nam w wykryciu jakiejś zbrodni, to pomówimy w waszej sprawie z władzami imigracyjnymi. Więcej nie możemy przyrzec. W Stanach Zjednoczonych jest sześć milionów nielegalnych imigrantów, pomyślał Mark, jeszcze jedna para nie zatopi naszego okrętu! - Potrzebowałem pracy, potrzebowałem pieniędzy, rozumiecie?! - zawołał Casefikis z rozpaczą w głosie. Agenci rozumieli. Co najmniej dziesięć razy w tygodniu słyszeli to stwierdzenie padające z ust zdesperowanych ludzi. - Kiedy zaproponowano pracę kelnera w restauracji, moja żona bardzo ucieszyła się. W drugim tygodniu kazano mi podać obiad do pokoju ważnego człowieka w hotelu. Jedyny kłopot, że ważny człowiek chciał kelnera, który nie mówić angielski. Mój angielski bardzo niedobry, to szef powiedział, że mam iść, zamknąć usta i mówić, że mówię tylko grecki. Za dwadzieścia dolarów powiedziałem tak. Pojechaliśmy w tyle furgonetki do hotelu - myślę, że w Georgetown. Posłano mnie do kuchni i do podziemia, gdzie służba. Ja się ubieram i zanoszę jedzenie do pokoju prywatnego. Tam pięć - sześć ludzi - mężczyźni, jeden ważny mówi im, że ja ani rusz angielski. No to oni rozmawiają, a ja nie słucham. Ostatnia filiżanka kawy, to wtedy słyszę nazwisko Kane. Ja lubię Kane, to zaczynam słuchać. Słyszę, jak mówią: „Musimy to zrobić znowu”. Jeden mężczyzna mówi: „Najlepszy dzień będzie dziesiąty marca, jak planowaliśmy”. A potem: „Zgadzam się z senatorem, musimy się pozbyć tej suki”. Ktoś patrzy na mnie, to wychodzę z pokoju. Zmywam na dole, jakiś człowiek wchodzi i woła: „Hej, łap to!” Patrzę, podnoszę ręce do góry. On rzuca się na mnie. Lecę do drzwi i po ulicy. On strzela rewolwerem. Ból w nodze straszny, ale uciekam, bo on starszy, większy, wolniejszy niż ja. On krzyczy, ale wiedziałem, że mnie nie złapie. Strach... Bardzo szybko dobiegłem do domu, potem żona i ja wynosimy się do przyjaciela z Grecji za miastem. Myślałem, że wszystko już okey, ale noga boli coraz więcej i Ariana kazała pójść do szpitala i dzwonić do was, bo mój przyjaciel mówi, że oni przyjdą i zabiją, jak mnie znajdą. Casefikis zamilkł, odetchnął głęboko i spojrzał błagalnie na agentów. Jego pokryta parodniowym zarostem twarz lśniła od potu. - Proszę nam podać swoje imię i nazwisko - powiedział Calvert tonem tak obojętnym, jakby
chodziło o przekroczenie przepisów drogowych. - Angelo Mexis Casefikis. Calvert kazał mu przeliterować. - Gdzie pan mieszka? - Teraz w Blue Ridge Manor Apartaments, 11501 Elkin Street, Wheaton. Mieszkanie przyjaciela, dobry człowiek, proszę go nie męczyć. - Kiedy to się zdarzyło? - Ostatni czwartek - odpowiedział Grek natychmiast. Calvert zajrzał do kalendarza. - Dwudziestego czwartego lutego? Grek wzruszył ramionami. - Ostatni czwartek - powtórzył. - Gdzie jest ta restauracja, w której pan pracował? - Jedna ulica ode mnie. Nazywa się Złota Kaczka. Calvert wszystko starannie zapisywał. - A gdzie jest hotel, do którego pana zawieziono? - Nie wiem. W Georgetown. Mogę was zaprowadzić, jak wyjdę ze szpitala. - Teraz, panie Casefikis, proszę dobrze uważać. Czy jeszcze ktoś podawał do stołu przy tym obiedzie, ktoś, kto też mógł słyszeć to, co pan podsłuchał? - Nie, proszę pana. Ja jedyny kelner w jadalni. - Czy powiedział pan komuś o tym? Żonie? Przyjacielowi, w którego domu pan zamieszkał? Komukolwiek? - Nie, proszę pana. Tylko wam. Nie powiedział żonie, co słyszał. Nic nie powiedział nikomu. Za bardzo bałem się. Calvert zadał Casefikisowi jeszcze kilka pytań, poprosił o rysopis ludzi, którzy byli w owym pokoju, kazał mu kilkakrotnie wszystko powtarzać, żeby zobaczyć, czy zmieni zeznania. Nie zmienił jednego słowa. Mark przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. - Okey, proszę pana, to będzie wszystko na dzisiaj. Wrócimy jutro rano i jeszcze porozmawiamy, spiszemy, co pan zeznał, i poprosimy pana o podpis. - Ale oni mnie zabiją! Zabiją mnie! - Niech się pan nie boi. Postawimy przed pokojem policjanta. Nikt pana nie zabije. Casefikis spuścił oczy, widać było, że nie jest wcale uspokojony. - Zobaczymy się jutro rano - powiedział Calvert i zamknął notatnik. - Niech pan dobrze odpocznie. Dobranoc panu. Calvert spojrzał na pogodnego współlokatora rannego Greka. Uśmiechał się, wciąż wpatrzony w niemy telewizor. Pomachał ręką i pokazał wszystkie swoje trzy zęby: dwa czarne i jeden złoty. Obaj agenci wyszli na korytarz. - Nie wierzę ani jednemu słowu tego faceta - żachnął się Barry. - Z tą swoją znajomością języka wszystko na pewno pokręcił. To była prawdopodobnie całkiem niewinna rozmowa. Ludzie wciąż narzekają na panią prezydent. Mój ojciec też, ale to wcale nie znaczy, że chce ją zabić. - To możliwe, ale co powiesz o ranie w nodze? Jest na pewno prawdziwa - zareplikował Mark. - Wiem. Jest to jedyna rzecz, która mnie w tym wszystkim niepokoi. Czuję, że jest to kamuflaż dla
czegoś zupełnie innego. Zadzwonię na wszelki wypadek do szefa. Calvert poszedł do automatu przy windzie i wyjął z kieszeni dwie dwudziestopięciocentówki. Ponieważ pracownicy Fbi nie mają uprawnień do telefonowania za darmo, przy pomocy żetonów, zawsze mają przy sobie garść drobnych monet. - No i co? Czy ten człowiek obrabował może Fort Knox? - głos Elizabeth Dexter zaskoczył Marka, mimo że cały czas liczył na to, że ją jeszcze zobaczy. Widać szykowała się właśnie do wyjścia, gdyż zamiast białego fartucha miała na sobie czerwony żakiecik. - Raczej nie - odparł Mark. - Musimy wrócić jutro rano, żeby wyjaśnić jeszcze kilka spraw. Damy mu do podpisu jego zeznania i zdejmiemy odciski palców. - Proszę bardzo. Dyżur ma pani doktor Delgado. Ja jutro nie pracuję. - Uśmiechnęła się słodko. - Ona też jest bardzo miła. - Czy ten szpital zatrudnia wyłącznie piękne kobiety? - zapytał Mark. - Może mi pani poradzi, na co mam zachorować? - No cóż, najmodniejszą chorobą w tym miesiącu jest grypa. Nawet pani prezydent Kane ją przeszła. Calvert obejrzał się nerwowo na dźwięk nazwiska prezydenta. Elizabeth spojrzała na zegarek. - Spędziłam tu już dwie bezpłatne godziny nadliczbowe. Jeżeli nie ma pan żadnych dalszych pytań, to chciałabym pójść do domu. Znowu uśmiechnęła się i ruszyła w drogę stukając wysokimi obcasami w kafelkową podłogę. - Jeszcze tylko jedno pytanie, pani doktor! - zawołał Mark i popędził za nią. Kiedy znaleźli się poza zasięgiem uszu i oczu Barry’ego Calverta, zapytał: - Co by pani powiedziała na propozycję zjedzenia ze mną kolacji? - Co bym powiedziała? - uśmiechnęła się figlarnie. - Zaraz... chyba zgodziłabym się uprzejmie, ale bez okazywania większego entuzjazmu. Zabawne byłoby zorientować się, jacy właściwie są goryle! - Gryzą - powiedział Mark krótko. Uśmiechnęli się do siebie. - Okey. Teraz jest siódma piętnaście. Jeżeli jest pani gotowa zaryzykować wieczór w moim towarzystwie, to przyjdę po panią o ósmej trzydzieści, pod warunkiem, że zdradzi mi pani swój adres. Doktor Dexter wpisała swój adres i numer telefonu w kalendarzyk Marka. - Jest pani leworęczna, Liz? W jej ciemnych oczach pojawił się nagły błysk. - Tylko moi kochankowie mówią na mnie Liz - rzuciła mu i zniknęła w głębi korytarza. - Tu Calvert, szefie. Nie mam jasnego poglądu na tę sprawę. Nie wiem, czy ten człowiek jest pomylony, czy też należy go wziąć na serio. Chciałbym, żeby pan się wypowiedział. - Okey, Barry. Gadaj. - Sprawa może być albo poważna, albo lipna. Możliwe, że jest to zwykły złodziejaszek, który chce się wymigać z jakiejś większej afery. Ale pewny nie jestem. Jeżeli wszystko, co mówił, miałoby być prawdą, to trzeba by się poważnie nad tym zastanowić. Barry przekazał szefowi ważniejsze punkty opowieści Greka, nie wspomniał jednak senatora. Podkreślił tylko, że jest pewien element w tej sprawie, którego nie chce omawiać przez telefon. - Czy wiesz, że przez ciebie moja żona może się ze mną rozwieść? Zmuszasz mnie, żebym wracał do biura - odpowiedział Nick Stames. Udawał, że nie dostrzega zawiedzionej miny żony. - Okey,
okey, na szczęście zdążyłem zjeść przynajmniej trochę mussaki. Spotkamy się za pół godziny. - W porządku, szefie. Calvert przycisnął widełki aparatu, puścił je i nakręcił numer stołecznej policji. Jeszcze dwie dwudziestopięciocentówki z osiemnastu, które miał w kieszeni. Często myślał, że najłatwiejszym sposobem rozpoznania agenta Fbi było wywrócenie mu kieszeni. Jeżeli znalazłoby się w nich dwadzieścia monet dwudziestopięciocentowych, agent byłby rozszyfrowany. - Dyżur ma porucznik Blake. Połączę pana. - Tu porucznik Blake. - Specjalny agent, Calvert. Widzieliśmy waszego Greka i chcielibyśmy, żebyście ustawili człowieka przed jego drzwiami. Jest potwornie przestraszony, ma powody, nie chcemy go stracić. - To nie jest mój Grek. Co, u licha! Nie może pan tam posłać jednego ze swoich elegancików? - Nie mamy tu nikogo, kto byłby wolny w tej chwili, panie poruczniku. - Na litość boską, my też nie cierpimy na nadmiar personelu. Czy pan sobie wyobraża, że prowadzimy hotel? No, dobra, zrobię, co się da. Ale obawiam się, że moi chłopcy zjawią się w szpitalu dopiero za kilka godzin. - Dobra. Dziękuję za pomoc, poruczniku. Zawiadomię nasze Biuro. Barry odwiesił słuchawkę. Andrews i Calvert długo czekali na windę. Poruszała się równie wolno i ociężale w dół, jak poprzednio w górę. Milczeli do chwili, gdy znaleźli się w granatowym fordzie. - Stames wraca do biura, żeby nas dokładnie wypytać. Nie bardzo widzę, co mógłby zrobić, ale trzeba go szczegółowo poinformować. Potem będziemy mogli pójść do domu. Mark spojrzał na zegarek. Jeszcze godzina i trzy kwadranse. Teoretycznie była to maksymalna ilość nadgodzin w ciągu jednej doby, jaką wolno było przepracować urzędnikowi Fbi. - No, mam nadzieję. Jestem umówiony na randkę. - Czy znam ją? - Piękna pani doktor Dexter. Barry uniósł brwi. - Lepiej, żeby szef o tym nie wiedział. Gdyby się domyślił, że przygadałeś sobie kogoś w czasie służby, wysłałby cię do kopalni soli w Butte w Montanie. - Nie miałem pojęcia, że w Butte są kopalnie soli. - Tylko ci agenci Fbi, którzy wpadli na dobre, wiedzą, że w Butte są takie kopalnie. Mark dodał gazu. Calvert zabrał się do pisania sprawozdania z przesłuchania Greka, a Mark prowadził. Była już siódma czterdzieści, kiedy dojechali do budynku Starej Poczty. Cały parking był wolny. O tej porze cywilizowani ludzie byli już w domu i zajmowali się działalnością kulturalną, jak na przykład jedzeniem mussaki. Samochód Stamesa już był na parkingu. A niechże tego człowieka szlag trafi. Calvert i Andrews wsiedli do windy, pojechali na piąte piętro, weszli do sekretariatu Stamesa, który bez Julii wydawał się dziwnie pusty. Calvert zastukał delikatnie w drzwi szefa. Na ich widok Stames podniósł głowę. Od chwili, kiedy wrócił do biura, znalazło się już mnóstwo spraw do załatwienia. Spojrzał na nich, jakby już zapomniał, że przyszedł tu tylko po to, żeby się z nimi zobaczyć. - Dobra, Barry. Zacznijmy od początku, mów wolno i dokładnie. Calvert zreferował szczegółowo wszystko, co się wydarzyło od momentu, kiedy przybyli do
szpitala Wilsona, kończąc na tym, że zażądał od policji stołecznej ochrony dla Greka. Sprawozdanie Barry’ego zaimponowało Markowi. Nie było w nim odrobiny przesady ani śladu samochwalstwa, czy własnego naświetlania faktów. Szef nie żądał osobistych opinii agentów. Teraz milczał przez dłuższą chwilę, a potem zwrócił się do Marka: - Co pan o tym myśli? - Nie wiem, szefie. Wszystko to było trochę melodramatyczne. Ale ten Grek nie robi wrażenia kłamczucha, a poza tym jest naprawdę przestraszony. Nie mamy o nim nic w naszych rejestrach. Połączyłem się z nocnym dyżurnym. Sprawdził go. Żaden Casefikis nie jest notowany. Nick podniósł słuchawkę i kazał się połączyć z Główną Kwaterą Fbi. - Polly, daj mi ośrodek informacji komputerowej. Po chwili w słuchawce odezwał się młody kobiecy głos. - Tu Stames z Oddziału Waszyngtońskiego. Proszę natychmiast przepuścić przez komputer następujące dane: Angelo Casefikis, rasy białej, płci męskiej, pochodzenia greckiego, wzrost metr sześćdziesiąt trzy, waga około siedemdziesięciu czterech kilogramów, włosy ciemne, oczy piwne, lat trzydzieści osiem. Znaki szczególne nieznane, brak numerów identyfikacyjnych. Stames odłożył słuchawkę i zaczął przeglądać raport Calverta. - Jeżeli jego opowieść jest prawdziwa - przerwał milczenie Mark - to nie znajdą go w żadnym rejestrze. - Jeżeli jest prawdziwa - mruknął Calvert. Stames czekał spokojnie. Ale czasy, kiedy czekało się długo na sprawdzenie danych personalnych w rejestrach Fbi, dawno minęły. Nowy komputer zainstalowany w 1979 roku analizował charakterystyki tożsamości milionów ludzi wprogramowanych w jego bank i wypisywał odpowiedź w ciągu kilku sekund. W słuchawce zabrzmiał ten sam młody głos: - Nie mamy nic o Angelo Casefikisie. W ogóle nie mamy żadnego Casefikisa. Najbliższe, co komputer podał, to nazwisko Casegikis, mężczyzna urodzony w 1901 roku. Przykro mi. - Bardzo pani dziękuję - Stames odłożył słuchawkę. - Okey, chłopcy. Na razie zakładamy, że Casefikis mówi prawdę i prowadzimy staranne dochodzenie. Ponieważ nie ma o nim wzmianki w kartotekach, potraktujemy poważnie jego zeznania, w każdym razie do chwili, kiedy się okaże, że są zmyślone. Jeżeli są prawdziwe, sprawa przekracza nasze kompetencje. Chciałbym, Barry, żebyś jutro rano poszedł do szpitala z ekspertem od odcisków palców. Weź je, bo może być, że podał fałszywe nazwisko. Przepuść je przez komputer dla identyfikacji. Każ mu powtórzyć zeznanie i podpisać je. Potem sprawdź w rejestrach policyjnych raporty o incydentach z bronią palną w dniu dwudziestym czwartym lutego. Jak tylko będzie mógł opuścić szpital, niech nam pokaże, gdzie był ten obiad. Naciśnij na władze szpitalne, żeby się na to zgodziły jutro rano, jeżeli to tylko możliwe. Na razie nie jest ani aresztowany, ani poszukiwany za żadne przestępstwo, więc nie przyciskaj go za mocno, nie wygląda mi na człowieka, który zna przysługujące mu prawa. Teraz ty, Mark. Chciałbym, żebyś pojechał natychmiast do szpitala i sprawdził, czy są tam już policjanci. Jeżeli ich nie ma, to zaczekaj na nich. Rano pojedziesz do Złotej Kaczki i rozejrzysz się. Ja ze swojej strony spróbuję załatwić nam rozmowę z dyrektorem na - powiedzmy - dziesiątą rano. Przedtem złożycie mi raporty. A jeżeli się okaże, że komputer nie zidentyfikuje odcisków palców Greka, a hotel i restauracja, o której mówi, naprawdę istnieją, to będzie niezły numer. Nie zamierzam się tym zajmować ani godziny dłużej bez wiedzy dyrektora. Na razie nie chcę mieć nic na piśmie, żadnych pisemnych sprawozdań. A przede
wszystkim nie wspominajcie nikomu o tym, że w sprawę wmieszany jest jakiś senator. To dotyczy także Granta Nanna. Jutro po rozmowie z dyrektorem może się okazać, że spisujemy tylko dokładny raport i przekazujemy całą sprawę Służbie Tajnej. Nie zapominajcie o podziale kompetencji: Tajna Służba chroni prezydenta, my zajmujemy się federalnymi przestępstwami. Jeżeli w tę sprawę wmieszany jest jakiś senator - jest to nasz interes, jeżeli chodzi o prezydenta - to ich. Niech dyrektor rozstrzyga. Ja nie chcę się wkałapućkać w Kapitol - to jest jego domena. Jest tylko siedem dni na rozwikłanie sprawy. Nie ma czasu na akademickie rozważania kompetencyjnych subtelności. Stames podniósł słuchawkę czerwonego telefonu połączonego bezpośrednio z biurem dyrektora. - Nick Stames, Oddział Waszyngtoński - przedstawił się. - Dobry wieczór - odezwał się spokojny, ciepły głos pani Mcgregor, wiernej sekretarki dyrektora Fbi. Była oczywiście za swoim biurkiem. Mówiono, że nawet Hoover bał się jej trochę. - Proszę pani, chciałbym na wszelki wypadek zamówić piętnastominutową rozmowę z dyrektorem dla siebie i agentów Calverta i Andrewsa - jeżeli jest to możliwe. O jakiejkolwiek porze, jutro pomiędzy dziewiątą i jedenastą. Istnieje możliwość, że po dalszych dochodzeniach, które przeprowadzimy w nocy i jutro z samego rana, nie będę musiał go trudzić. Sekretarka sprawdziła kalendarz dyrektora. - Dyrektor ma u siebie o jedenastej szefa policji, ale będzie w biurze o ósmej trzydzieści i przedtem nie ma żadnych spotkań. Zapiszę pana na dziesiątą trzydzieści. Czy chciałby pan, żebym powiedziała dyrektorowi, w jakiej sprawie pan przychodzi? - Nie, dziękuję. Pani Mcgregor nigdy nie nalegała i nigdy nie pytała o nic dwa razy. Wiedziała, że jeżeli Stames dzwonił, to na pewno w ważnej sprawie. Spotykał się z dyrektorem na gruncie towarzyskim dobre dziesięć razy w roku, ale służbowo tylko trzy czy cztery razy i nie miał zwyczaju trudzić go niepotrzebnie. - Dziękuję panu. Dziesiąta trzydzieści jutro rano, o ile pan nie odwoła. Nick odłożył słuchawkę i spojrzał na swoich agentów. - Okey. Mamy załatwione spotkanie z dyrektorem na dziesiątą trzydzieści. Barry, może mógłbyś mnie odwieźć do domu. Potem pojedziesz do siebie i podjedziesz po mnie jutro rano. To da nam czas na omówienie szczegółów. Barry skinął głową na znak zgody, a Nick zwrócił się do Marka: - A ty, Mark, jedź prosto do szpitala. Mark pozwolił sobie na chwilę marzeń. Przywołał w pamięci widok Liz Dexter idącej korytarzem szpitalnym w fartuchu, spod którego wyłaniała się krótka, jedwabna czarna spódnica i czerwony żakiecik. Był to widok tak przyjemny, że Mark mimo woli uśmiechnął się. - Andrews, co, do cholery, tak cię śmieszy. Przecież istnieje możliwość zamachu na prezydenta - warknął Stames. - Przepraszam. Ale pan właśnie zrobił sieczkę z moich osobistych planów na dzisiejszy wieczór. Czy będzie w porządku, jeżeli pojadę własnym samochodem? Będę mógł ze szpitala pojechać prosto na umówioną kolację. - Nie widzę żadnych przeszkód. My weźmiemy służbowy wóz. Spotkamy się jutro wcześnie rano. Zjeżdżaj, Mark. Mam nadzieję, że policja stołeczna zjawi się w szpitalu przed śniadaniem. Rany boskie, jest już ósma! - dodał spojrzawszy na zegarek. Mark wyszedł z biura niezbyt szczęśliwy. Nawet jeżeli policja będzie już na miejscu, kiedy
przyjedzie do szpitala, na pewno spóźni się do Elizabeth. Postanowił zadzwonić do niej ze szpitala. - Barry, wstąpisz do nas na porcję odgrzanej mussaki i butelkę greckiego wina? - Wspaniała propozycja, szefie. Oczywiście. Opuścili biuro. Stames powtórzył sobie, co ma jeszcze do zrobienia tego wieczoru. - Barry, sprawdź na wszelki wypadek, czy Aspiryna jest na dyżurze i powiedz mu, że wychodzimy. Calvert wstąpił do Wydziału Kryminalnego, i przekazał tę wiadomość Aspirynie, który rozwiązywał krzyżówkę z „The WaĂshington Star”. Rozwiązał dopiero cztery punkty. Miał robotę na całą noc. Barry dogonił Stamesa przy granatowym Fordzie. - W porządku, szefie. Aspiryna czuwa. Spojrzeli na siebie wymownie. Obaj czuli, że kroi się mnóstwo kłopotów. Barry usiadł za kierownicą, odsunął fotel w tył aż do oporu i zapiął pas bezpieczeństwa. Jechali powoli przez Constitution Avenue, minęli Biały Dom i znaleźli się na trasie szybkiego ruchu wiodącej przez Ulicę E w kierunku Memorial Bridge. - Jeżeli Casefikis mówi prawdę, to mamy przed sobą piekielny tydzień - odezwał się Nick. - Czy był pewien daty zamierzonego zamachu? - Wypytywałem go szczegółowo dwa razy, za każdym razem mówił, że ma to być dziesiątego marca w Waszyngtonie. - Cóż, siedem dni to niezbyt dużo. Ciekaw jestem, co postanowi dyrektor. - Jeżeli ma olej w głowie, to przekaże sprawę Tajnej Służbie. - Zapomnijmy o tym wszystkim na chwilę, pomyślmy o odgrzewanej mussace. Jutro zabierzemy się ostro do roboty. Samochód przystanął przy świetle tuż za Białym Domem. Brodaty, długowłosy i brudny młodzieniec przechadzał się przed siedzibą prezydenta z wielkim plakatem, na którym widniała kula ziemska i napis: „Uwaga! Koniec świata zbliża się.” Stames zerknął na plakat i mruknął: - Tego nam właśnie dzisiaj trzeba! Przejechali tunelem pod Virginia Avenue i wjechali na most. Czarny Lincoln wyprzedził ich, pędząc z niedozwoloną szybkością. - Mogę się założyć, że gliny go dopadną - zauważył Stames. - Śpieszy się pewnie na lotnisko - odpowiedział Barry. Było już po godzinie szczytu, więc kiedy skręcili na George Washington Parkway mogli przyśpieszyć. Szosa ta, biegnąca wzdłuż Potomaku wśród gęstych lasów Wirginii, była ciemna i kręta. Stames i Barry, który miał refleks godny najlepszych ludzi Fbi, jednocześnie zorientowali się w sytuacji. Od lewej strony zaczął ich wyprzedzać duży czarny Buick. Calvert żachnął się, rozejrzał i w tej samej chwili zajechał mu drogę czarny Lincoln jadący niewłaściwą stroną autostrady. Zdawało mu się, że słyszy strzał. Skręcił gwałtownie kierownicę, ale nie zdążył wydostać się z pułapki. Obydwa samochody jednocześnie uderzyły jego wóz, tyle że spadając, udało się Barry’emu pociągnąć za sobą Lincolna w dół. Wozy zaczęły staczać się coraz szybciej po skalistym zboczu, aż wreszcie zderzyły się z hukiem z powierzchnią rzeki. Mocując się bezskutecznie z klamką od drzwi Nick pomyślał, jakie to śmieszne, że ten samochód tak powoli idzie na dno. Powoli, ale nieubłaganie. Czarny Buick pędził dalej szosą, jak gdyby nic się nie stało, wyprzedzając gwałtownie hamujący
samochód, w którym siedziało dwoje młodych ludzi. Z przerażeniem patrzyli na ten straszny wypadek. Wyskoczyli ze swojego wozu i pobiegli na wysoki brzeg Potomaku. Patrzyli bezradnie, jak granatowy Ford i czarny Lincoln znikały w głębokich wodach rzeki. - Na miłość boską, jak to się stało?! - krzyknął młody człowiek. - Nie mam pojęcia. Widziałam tylko, jak te dwa samochody wypadły z szosy i stoczyły się w dół. Co teraz zrobimy, Jim? - Musimy szybko zawiadomić policję. Biegiem wrócili do swojego wozu. 3 marca, czwartek godz. #/8#15 wieczorem