kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Armstrong Campbell - Układanka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Armstrong Campbell - Układanka .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ARMSTRONG CAMPBELL
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 280 stron)

Campbell Armstrong Układanka (przekład: Dariusz Bakalarz) Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 1997 Tytuł oryginału: Jigsaw Patrickowi Janson-Smithowi, Księciu Ciemności

1 Londyn Bryce Harcourt powiedział dobranoc oficerowi dyżurnemu – uprzejmemu, energicznemu żołnierzowi piechoty morskiej z Alabamy – i wyszedł z gmachu amerykańskiej ambasady. Na Grosvenor Square od razu ogarnął go przenikliwy chłód wczesnego wieczoru. W całej Europie panowała niespotykanie sroga zima. W bałtyckich portach stały puste statki unieruchomione w zamarzniętej wodzie, nad Niemcami oraz krajami Beneluksu szalały bezlitosne zamiecie i nawet południowe rejony Włoch skuł mróz – nigdzie nie można się było ukryć przed dokuczliwością arktycznej aury. Zalodzony Londyn chłostany przez porywiste wiatry przypominał miasto zahibernowane. Spieszący na pociąg metra Harcourt niezależnie od pogody uważał to miasto – pełne szarych, rozległych i opustoszałych parków oraz ludzi kryjących się w autobusach lub metrze przed wiatrami wyjącymi po ulicach Mayfair z zaciekłością psów – za godne pożałowania. Jedynie gdy pojawiają się świąteczne lampki, bywa tu weselej, bo wtedy ma się przynajmniej złudzenie przytulności i radości. Jednak dekoracje już dawno zdjęto, a pierwszy miesiąc nowego roku upłynął bez żadnych optymistycznych zmian w wyglądzie. Harcourt, opatulony w gruby czarny płaszcz, rozpaczliwie tęsknił za ojczystą Florydą, za upałem Miami, za palmami, za błękitnym niebem i kolorowymi domami. Wyobrażał sobie, jak w bawełnianej koszuli oraz krótkich spodenkach wychodzi na balkon i obserwuje skąpany w słońcu ocean. Na języku czuł niemalże cytrynowy smak daiquiri. Widział flamingi na tle czerwonego słońca i opalone dzieci hasające po piasku. To tylko fantazja, ale jak, do diabła, inaczej przetrzymać te okrutne czasy, kiedy rano jest ciemno, a po południu zimno i szybko zapada zmierzch? Gdy wszedł na stację metra, po plecach przeszły mu ciarki. Dokoła kłębił się typowy dla godzin szczytu tłum rozsierdzonych ludzi, chcących jak najszybciej dostać się do domów na przedmieściach. W ścisku dotarł do bramek prowadzących na perony. Miasto kretów, pomyślał. Wszyscy są przygnębieni i wszyscy mają blade twarze. Choć otacza ich ponura, wroga zima, troszczą się o swe sprawy z typowym angielskim stoicyzmem, którego on, Harcourt, nie potrafił zrozumieć. Bez szemrania czekają na spóźniające się autobusy lub stoją w wagonach metra, tak zatłoczonych i przegrzanych, że uwłacza to ludzkiej godności. Oto duch Anglii, imperium, w którym zapanowała obojętność i niekompetencja. Mocniej przycisnął aktówkę i zszedł na ruchome schody. Tam zderzył się z próbującą go wyprzedzić kobietą. Pomimo czerwonego wełnianego szalika zasłaniającego dolną część twarzy wydała mu się znajoma.

Spojrzała na niego, lecz zaraz, przepychając się między ludźmi, zbiegła po schodach w dół. Harcourt spoglądał za nią z zaciekawieniem. Był pewien, że już gdzieś ją widział. Nie potrafił tylko powiedzieć, kiedy i gdzie. Z uwagi na pracę w ambasadzie spotykał się z wieloma ludźmi, więc trudno byłoby mu spamiętać wszystkich. Często chodził na kolacje, przyjęcia i inne imprezy. Rozchwytywały go też zamężne kobiety, które potrzebowały czasem uprzejmego kawalera jako asysty przy obiedzie w Knightsbridge lub Swiss Cottage. On sam również lubił przebywać w towarzystwie kobiet i pokazywać się z nimi. Po zejściu ze schodów znów dostrzegł tamtą kobietę. Miała krótko ostrzyżone, zaczesane na bok czarne włosy. Po prawej stronie głowy rzucał się w oczy jasny kosmyk mający szokować swym wyglądem. Było w tej fryzurze coś ze stylu punk. Nosiła małe, okrągłe okulary i pomimo dziwacznie wyglądających włosów wydawała się Harcourtowi atrakcyjna. Sprawiała wrażenie inteligentnej, śmiałej i sympatycznej. Reakcja Harcourta nie ograniczyła się jedynie do zainteresowania. Niepokoił się, że zawodzi go pamięć, spisująca się zazwyczaj doskonale. W tej kobiecie było coś intrygującego, coś, o czym powinien wiedzieć i przypomnieć sobie. Przez chwilę rozglądała się i w końcu wyłowiła z tłumu jego spojrzenie. Wnioskował po jej minie, że go rozpoznaje, a może nawet oczekuje, aby podszedł do niej porozmawiać. Czy my się skądś znamy? Jednak pomysł zatrzymania się na pogawędkę uznał za szalony. Nie miał wyboru i musiał iść naprzód w stronę peronu za podążającym w jednym kierunku tłumem kretów. Pomyślał, że być może kobieta ta wsiądzie do tego samego wagonu co on, stanie gdzieś niedaleko i w tej wymuszonej atmosferze intymności nadarzy się okazja do wyjaśnienia, skąd się znają. Być może nawet, gdy pociąg szarpnie, będzie musiała go potrącić. Skąd my się znamy? – zapyta wtedy. Nie jest to najlepszy sposób na zawieranie znajomości, lecz trzeba sobie jakoś uprzyjemniać koszmar jeżdżenia metrem w godzinach szczytu. A może ona mu przypomni, gdzie się spotkali, staną koło siebie, ona muśnie piersiami jego rękę i... kto wie, do czego to doprowadzi. Gorące powietrze podziemnego tunelu utrudniało oddychanie. W wagonie będzie jeszcze gorzej – jak w saunie na kółkach. Cały czas myślał o tej kobiecie. Zastanawiał się, dlaczego ni stąd, ni zowąd poczuł się nagle tak zaniepokojony. Czyżby z powodu swojego ciągłego zdenerwowania? Ostatnio źle sypiał. Prezentowany codziennie w ambasadzie spokój był tylko powierzchowny. Harcourt palił zbyt dużo papierosów i do późna w nocy nerwowo wertował czasopisma, jak człowiek, którego nie są w stanie zmóc środki nasenne, czyli brandy i tabletki uspokajające. W chwilach letargu i błogosławionych momentach płytkiego snu, który przychodził tuż przed świtem, pojawiały się chaotyczne majaki. Czasami przewijał się w nich przerażony grubas, Jacob Streik. Zawsze gdy śnił mu się Streik, budził się zmęczony. A znużony umysł potrafi płatać figle. Po pewnym czasie człowiek zaczyna wyobrażać sobie, że jest śledzony albo że ma podsłuch w telefonie. Wówczas dochodzi się do punktu zatarcia różnic pomiędzy urojeniami a rzeczywistością. Gdzie w życiu Harcourta umiejscowić tę kobietę o dziwacznej fryzurze? A może na skutek zmęczenia uległ tylko zwykłemu złudzeniu? Jak to możliwe, że nie potrafi sobie przypomnieć przystojnej i najwyraźniej rozpoznającej go kobiety? W ciemnym tunelu rozległo się dudnienie nadjeżdżającego pociągu. Tłum ruszył ku krawędzi peronu. Harcourt został zmuszony do tego samego. Czuł się bezsilny jak patyk na

wodzie. Dostrzegł pociąg i usłyszał odgłos hamowania. Wagony były już przepełnione – wszystkie miejsca zajęte, żadnych wolnych uchwytów, tłok na pomostach. Harcourt zastanawiał się, dlaczego zamiast cierpieć tu katusze, nie zamówił po prostu taksówki. W ostatnich tygodniach zaczęła go już nudzić rutyna przejazdów autobusami, metrem, taksówkami albo własnym mercedesem. Samochód zresztą, na skutek niedawnego aktu wandalizmu, chwilowo nie nadawał się dojazdy. Nigdy dwa dni z rzędu nie wracał tym samym środkiem lokomocji. Biorąc pod uwagę niepewną sytuację, w jakiej się znalazł, dla zachowania ostrożności zmieniał środki lokomocji. Czasami wydawało mu się, że Streik podjął słuszną decyzję, i idąc za jego przykładem, także należałoby zniknąć. Jednak bardzo różnił się od Streika. Choćby tym, że w przeciwieństwie do niego ma w ambasadzie stanowisko, które musi utrzymać. Streik jest strachliwy, poddaje się losowi, a po czwartym martini widzi diabła. Ostatnio, cztery tygodnie temu, spotkali się pod starym wiaduktem w Camden Town, bo grubas miał skłonności do umawiania się w dziwnych miejscach. – Bryce, oni chcą nas zabić – powiedział wtedy Streik. – Chcą nas odsunąć na boczny tor. Był tego dnia pijany, zrozpaczony i opętany strachem. – Dlaczego mieliby nas zabijać? – zapytał Harcourt. – Bo za dużo wiemy. – A niby co takiego? Zwinęliśmy tylko kilka papierów i to wszystko. Na tym koniec. Streik napił się wódki. – Bryce, nie chodzi tylko o zwinięcie papierów. Przestań, na miłość boską, chodzić z głową w chmurach. Tu chodzi o forsę. O gotówkę. Dla tamtych facetów to gra o przetrwanie. Im wystarczy tylko podejrzenie, że wiemy za wiele. Śledzą mnie. Dokoła dzieją się jakieś cholernie dziwne rzeczy. Zdaje się, że przestaliśmy być potrzebni i zagrażamy im. Streik nie wyjaśnił, jakie dziwne rzeczy dzieją się wokół. Był pijany i bełkotał. Dalsza rozmowa nie miała sensu. Później Harcourt myślał o pieniądzach. Owszem, przychodziły nieregularnie, ale robił, co mu kazano, i nie wychylał się. Człowiek wykonuje rozkazy, nic go więcej nie interesuje i nie zadaje niepotrzebnych pytań, Kilka dni temu zaczął się jednak niepokoić, kiedy Streik postanowił zniknąć, a on sam poprosił o spotkanie z trudno uchwytnym ambasadorem Williamem J. Caanem. Przyjął go w swoim gabinecie sekretarz ambasadora, Al Quarterman, lecz nie zamierzał bynajmniej rozwiewać jego obaw. – Bryce, takie są konsekwencje naszych działań. Do tej pory powinieneś to zrozumieć. Teraz już trochę za późno na skrupuły. Nie sądzisz? Skrupuły, pomyślał Harcourt. Nagle, z aktówką przy piersiach, zmuszony został do wciśnięcia się pomiędzy stojącą już w wagonie wysoką Karaibkę i mężczyznę trzymającego w górze bukiet kwiatów. Harcourt zawsze był wrażliwy na zapachy i teraz ogarnął go melanż woni róż, potu, nieświeżych oddechów i wilgotnych ubrań. Trochę za późno na skrupuły, pomyślał. Zdawało się, że słowa Quartermana zawierają pewne ostrzeżenie, jak gdyby gdzieś w głębi tego prostego stwierdzenia czaiła się ukryta groźba. Popadam w paranoję, pomyślał Harcourt. W pewnej chwili zamigały w wagonie jarzeniowe żarówki. Brak prądu, pomyślał, coś strasznego. Potrzeba nam jeszcze tylko awarii światła i opóźnienia pociągu. A do tego paniki.

Odwrócił głowę w kierunku zamykających się drzwi. Zauważył, że stojąca na skraju peronu kobieta w czerwonym szaliku cofa z wagonu rękę, wypuszczając z dłoni czarną, skórzaną torebkę, która zostaje w środku. Kobieta nie uczyniła nic, żeby odzyskać torebkę, nie okazała też niepokoju z powodu straty, tylko energicznie cofnęła rękę tuż przed całkowitym zamknięciem drzwi. Gdy pociąg ruszył, Harcourt dostrzegł, że kobieta z peronu patrzy na niego. Opuściła szalik, uśmiechnęła się i w chwilę po odjeździe pociągu zniknęła mu z oczu. Coś tu jest nie tak, pomyślał. Coś tu nie ma sensu. Nie bardzo jednak wiedział, co. Torebkę podniósł stojący przy drzwiach skinhead i popatrzył na nią niepewnie. Za późno, żeby zwrócić ją właścicielce, i co on, na miłość boską, ma teraz zrobić z damską torebką. Taki przedmiot nie pasuje do wytatuowanych rąk i złotego kolczyka w nosie. Pociąg wtoczył się w ciemny tunel i nagle niespodziewanie stanął. Pasażerowie, tracąc równowagę, wpadali na siebie i gniewnie kręcili głowami. Harcourt cały czas myślał o tej kobiecie. O jej uśmiechu. Miał wrażenie, że kierowała go wyłącznie do niego. Energicznie penetrował pamięć. Gdzie ja ją, na miłość boską, już widziałem? Co ma znaczyć ten uśmiech? Pociąg gwałtownie ruszył do przodu. – Jasna cholera – odezwał się mężczyzna z bukietem róż. – Gdzie ten pociąg jedzie? Do Dachau? Harcourt odwrócił głowę od człowieka z nierozumnym spojrzeniem sfrustrowanego podróżnika. Jedne ciała przyciskały się do nieprzyjaźnie nastawionych innych ciał, a ludzie w wagonie wyglądali jak niechętnie usposobieni goście na zatłoczonym przyjęciu. Pociąg zatrzymał się znowu. Harcourt odwrócił głowę w stronę bukietu róż. Bryce, powąchaj kwiaty i nie przejmuj się. Ciekawe dla jakiej kobiety są przeznaczone? – Jak transporty nazistów – mówił mężczyzna z kwiatami. – Jak podróż do piekła. Na ponad pięć sekund przygasły górne światła. Zrobiło się zupełnie ciemno. Światła włączyły się z powrotem, lecz pociąg nadal stał bez ruchu. Aby oderwać się jakoś od rzeczywistości, Harcourt studiował na mapie podziemnej kolei kolorowe linie prowadzące do takich zapomnianych miejsc jak Cockfosters, Harrow-on-the-Hill, czy Rayner’s Lane. Tajemnicze pomieszanie z poplątaniem. Tajemnicza kobieta w czerwonym szaliku i z dziwnym, białym pasmem włosów oraz zagadkowym uśmiechem. Wyolbrzymiasz trochę to wszystko, pomyślał Harcourt. Ostatnimi czasy przestajesz być sobą. Na czole zaczęły mu się gromadzić kropelki potu. Chciał poluzować krawat i spróbował podnieść rękę, ale był zablokowany pomiędzy Karaibką a rosłym, długowłosym młodzieńcem w brązowej budrysówce. Na chwilę poczuł pewną jasność umysłu. Skoncentrował myśli na mapie. Victoria Linę. Circle Line. Jubilee Linę. W końcu kolory zaczęły zlewać mu się przed oczami. Ta kobieta. Jakby pod przymusem nasunęło mu się nazwisko i zdjęcie z dokumentu figurującego w kartotece wydziału bezpieczeństwa. Wstrząsnęło nim nagłe olśnienie. Zaschło mu w gardle. Poczuł nieodparte pragnienie wydostania się z pociągu. Kobieta zmieniła się z wyglądu, miała teraz inne włosy i inne okulary, ale on ją znał. Ze strachem w oczach bezmyślnie wpatrywał się w kropelki wody uwięzione między płatkami róż. Pot zaczął spływać mu do oczu i przesłaniać wzrok. Myślał o torebce, którą kobieta upuściła tuż przed zamknięciem drzwi. Nie. Otworzył usta, jak gdyby chciał się zwrócić do człowieka z kwiatami. Nagle pojawił się błysk ognistego światła i przez sekundę Harcourtowi wydawało się, że

uległ złudzeniu, jednakże błysk zamieniony w ogień momentalnie rozprzestrzenił się po całym wagonie. Karaibka krzyknęła, człowiek z bukietem rozglądał się zdziwionym wzrokiem, a młodzieniec w budrysówce wrzeszczał gniewnie. Róże stanęły w ogniu. Harcourt przypomniał sobie nazwisko kobiety oraz wszystko, co się z nią łączyło, i w tej samej chwili poczuł rozdzierający ciało ból. Dookoła zapanował chaos, krzyk i gorąco. Wszędzie latały kawałki szkła. Czuć było okropny odór przywodzący na myśl dawno zapomniany, stary swąd palącego się ludzkiego ciała.

2 Londyn Do wychodzącej na ulicę kobiety, legitymującej się amerykańskim paszportem na nazwisko Karen Lamb, doleciał stłumiony odgłos odległej eksplozji, przypominającej lekkie tąpnięcie podczas słabego trzęsienia ziemi, które bardziej się wyczuwa niż słyszy. Kobieta szybkim krokiem maszerowała z ronda Piccadilly w kierunku Shepherd Market. Weszła do zatłoczonego, rzęsiście oświetlonego pubu, w którego wystroju dominował mosiądz, a goszczący tam biznesmeni próbowali nakłonić swoje sekretarki do nadobowiązkowych czynności. Ruszyła prosto do toalety. Zamknęła za sobą drzwi na zasuwkę, ściągnęła perukę i wcisnęła ją do zbiornika z wodą. Zdjęła okulary, w kilku miejscach połamała oprawkę, wrzuciła wszystkie kawałki do sedesu i spuściła wodę. Jedno szkło zostało wessane, a drugie unosiło się na powierzchni wody, przypominając dziwne, przezroczyste oko. Wyszła z pubu i wąskimi uliczkami skierowała się w stronę swego hotelu. Chociaż nie zapadł jeszcze całkowity zmrok, po alejkach i pasażach już kręciło się kilka – przeważnie czarnoskórych – dziewczynek z wyżelowanymi włosami, przesadną ilością szminki na ustach oraz minami wyrażającymi amalgamat znudzenia i nonszalancji. To były twarde dziewczyny. Nic nie było w stanie ich zszokować. Nie dziwiły się żadnym ludzkim postępkom. Karen Lamb myślała o pociągu metra. O ogniu, zniszczeniach i masakrze pasażerów uwięzionych w metalowej rurze położonej setki stóp pod poziomem ulicy. O feerii światła, niosącego śmierć. Nagle coś w niej zawrzało, poczuła mocniejsze bicie serca i rozpływającą się po żyłach adrenalinę. Weszła na szeroką aleję. Zagubiona we własnych fantazjach, nie czuła chłodu wczesnego wieczoru. Wystawy sklepowe jarzyły się światłami, do pubów wchodzili ludzie, z barów – gdy otwierano drzwi – dobiegała muzyka rockowa. Życie toczyło się powoli, nierealnie, gdzieś w oddali. Karen Lamb miała wrażenie odcięcia od rozgrywających się spraw; była tylko widzem. Zatrzymała się przy jakiejś witrynie i bez zainteresowania oglądała scenki myśliwskie na wiktoriańskich obrazkach. Przycisnęła czoło do szyby. Uświadomiła sobie nagle znajome poczucie niespełnienia i niedosytu. Człowiek z zapałem i w napięciu do czegoś dąży, lecz później czuje się zawiedziony, czuje, że czegoś nie dokończył. Tak działo się zawsze. Przekroczyła pewną granicę i teraz nie było już odwrotu. Doskonalone od dawna rzemiosło, polegające na sianiu spustoszenia, przestało wystarczać i rozpalało tylko inne żądze. Wolnym krokiem wędrowała wąską uliczką. Opuściło ją poczucie niespełnienia. Plan

został zrealizowany, robota wykonana. Weszła do budki telefonicznej, wsunęła kartę do aparatu i wystukała numer. Po drugiej stronie linii podniósł słuchawkę mężczyzna. – Jeden zero dla mnie – powiedziała Karen Lamb. Wyobrażała sobie swego rozmówcę w hotelowym apartamencie. On zawsze wynajmował apartamenty, bo zwykły pokój po prostu nie pasował do jego wizerunku. – Wspaniale – odparł i dodał po chwili: – Niedługo się spotkamy. Uważaj na siebie. Zanim zdążyła odpowiedzieć, odłożył słuchawkę. Wyszła z budki i ruszyła tą samą ulicą dalej. Zatrzymawszy się na rogu, obserwowała spacerującą po chodniku prostytutkę. Dziewczyna ubrana była w czarną, krótką skórzaną spódnicę i kurtkę z imitacji futra lamparta. Miała utapirowane włosy i usta pomalowane jaskraworóżową, błyszczącą szminką, która w ciemności prawdopodobnie fosforyzowała. Prostytutka wyglądała na szesnaście, może siedemnaście lat. Była jeszcze dzieckiem. Karen obserwowała ją dłuższą chwilę. – Chyba ci tu zimno – odezwała się w końcu. Dziewczyna podniosła wzrok. – Przemarzłam do szpiku kości – powiedziała. – Jest pani Amerykanką? – O Boże. Czy to widać? – Poznałam po akcencie – powiedziała dziewczyna, stawiając kołnierz kurtki. – Niczego nie da się ukryć. Karen Lamb dotknęła jej ręki. Myślała o słowach mężczyzny, z którym przed chwilą rozmawiała. „Uważaj na siebie”. O co właściwie mu chodziło? O unikanie kłopotów? O zachowanie zimnej krwi? W typowy dla siebie sposób nie pytał o żadne szczegóły. Zdobył kiedyś w życiu umiejętność odsuwania przykrych obrazów gdzieś na obrzeża myśli, dzięki czemu wszystko, co nieprzyjemne, stawało się dlań nierealne, natomiast to, czego nie uważał za prawdziwe, nie mogło budzić w nim wstrętu. Miał własne miejsce składowania niemiłych spraw, coś na kształt złomowiska samochodów. – A pani ma coś do ukrycia, prawda? – zapytała dziewczyna. – Chyba jak wszyscy – odparła Karen Lamb i parsknęła śmiechem. Dziewczyna też się uśmiechnęła i przez chwilę wyglądała nadzwyczaj niewinnie. Z jej twarzy można było wyczytać, z jakiego pochodzi środowiska, że wyrzucono ją ze szkoły, gdy zaszła w ciążę, że rodzina jej się wyrzekła, a po szybkiej aborcji gdzieś w Luton albo Northampton wróciła na ulice Londynu, gdzie jedyną rzeczą, jaką miała do zaoferowania, było jej własne ciało. – Jak się nazywasz? – Candice. Candice. No pewnie. Równie dobrze mogłoby być Rita lub Angela. Candice to pseudonim. One wszystkie przybierają wyszukane, egzotyczne imiona ze swych snów. – Candice, masz jakieś lokum? – Tak, mam pokój. – Gdzie? Dziewczyna wyraźnie się zawahała, zwilżyła językiem wargi i popatrzyła z ukosa na Karen, która zastanawiała się, czy czasem nie czuć od niej krwią. Czy jest we mnie coś niebezpiecznego? Jakaś zaciekłość? A może po prostu ciągle osamotnienie dziewczyny nauczyło ją nieufności wobec ludzi? – Tam – powiedziała w końcu Candice i ruszyła przed siebie. Idąc za nią, Karen Lamb obserwowała w świetle padającym z witryn podkreślone skórzaną spódnicą kształty. Dziewczyna odwróciła się. – Nie miałam zbyt wielu takich jak ty.

– Takich jak ja? – zapytała Karen. – No... wiesz, o co mi chodzi. Karen nie odpowiedziała. Szły razem ulicą, iż znalazły się przy wąskim budynku. Do drewnianych schodów prowadził korytarz oświetlony słabym światłem kinkietu w kształcie muszli. Przy ścianach stały puszki z farbą, a w powietrzu unosił się zapach smażonego bekonu, wapna i terpentyny. Wszędzie widać było ślady butów. Karen weszła po schodach za Candice i na piętrze chwyciła ją za udo. – No, no, no – powiedziała dziewczyna, wkładając klucz do zamka. – Cierpliwość jest cnotą. – Co ty możesz wiedzieć na temat cnoty? – zapytała Karen. – Trochę bym panią zaskoczyła. Znalazły się w zwyczajnie urządzonym pokoju. Podwójne łóżko, na toaletce sterta grzebieni i szczotek, waciki do zmywania makijażu, pudełeczko z kremem nawilżającym oraz popielniczka pełna niedopałków. W oknie wisiała skromna brązowa aksamitna zasłona. Dziewczyna wysypała popielniczkę do kosza na śmieci. – To ta Sandra – stwierdziła. – Jaka Sandra? – Wynajmuję ten pokój wspólnie z nią. Pali papierosy, a ja muszę po niej sprzątać. Karen Lamb oparła dłonie w rękawiczkach na biodrach Candice i przyciągnęła ją do siebie. Czuła w głowie pulsowanie krwi. – Najpierw to zrzucę – powiedziała Candice. Zdjęła kurtkę i powiesiła ją na krześle z taką starannością, jak gdyby było to prawdziwe futro. Karen usiadła na brzegu łóżka. – Zdejmij wszystko – poleciła. – Wszystko. – Aleś napalona – stwierdziła dziewczyna. Energicznymi ruchami zdjęła skórzaną spódnicę, a potem bluzkę. Szybko się pozbyła ciemnozielonej atłasowej halki. Zdejmując majtki, z trudem utrzymywała równowagę na jednej nodze. Bez żadnych oznak skrępowania stanęła przed Karen. Ona wpatrywała się w białe piersi, ledwie widoczne sutki i wystające kości biodrowe. Dotknęła dłonią brzucha dziewczyny i przesunęła palce wzdłuż małej blizny po operacji ślepej kiszki. Potem obie ręce wsunęła jej między uda. – Golisz się – stwierdziła. – Tak, wtedy jest higieniczniej – odrzekła dziewczyna. – Podoba mi się. – Przytuliła twarz do brzucha Candice, zamknęła oczy i przez dłuższą chwilę trwała w bezruchu. Rozkoszowała się miękkością i zapachem jej ciała. W takim miejscu zapomina się o osamotnieniu, o świecie wiecznych maskarad i fałszywych paszportów, o ciągłych kontaktach z przemocą i śmiercią. Wszystko to zamienia się w ulotne złudzenie. Kłopot pojawia się dopiero wówczas, kiedy trzeba powrócić do rzeczywistości. Słyszała już w głowie szum napierającej krwi. Ty znasz się tylko na przemocy – nie na miłości. – Musimy porozmawiać o pieniądzach – Candice usiadła na łóżku. – Później – odparła Karen. – Nie. Od razu. Zanim posuniesz się dalej. Karen rzuciła dziewczynę na materac i usiadła na niej okrakiem. Zwykła dziwka. Ulicznica. Ludzkie ciało do wynajęcia. Chwyciwszy dziewczynę za nadgarstki, rozłożyła jej ręce na boki i pocałowała w chłodne, niechętne wargi. Silny smak szminki przypominał cukierek.

– Czekaj – zaskomlała Candice. – Niby na co? – Myślisz, że ja to robię za darmochę, co? Ja tu nie prowadzę działalności charytatywnej. Najpierw forsa, potem towar. Karen przycisnęła dziewczynie jej własne dłonie do twarzy. Towar potem. Znów myślała o metrze. Później o oczach tamtego mężczyzny i o jego zmieszaniu. Widziała, jak znika w ciemnościach tunelu i jedzie pociągiem donikąd. – To boli – jęknęła Candice. – Nie chciałam. Nie mam zamiaru robić ci krzywdy. – Krew pulsowała, chciała rozsadzić głowę, jakby w mózgu płynęła rozgrzana rtęć. – To puść mnie, do cholery. Karen mocniej przycisnęła dłonie do policzków dziewczyny. Candice spróbowała odwrócić głowę. – Ej, ja tego nie lubię. Nie mam zamiaru bawić się w coś takiego. Lepiej już sobie idź. Karen wygięła palce jak szpony i przycisnęła je do ust Candice. Z niezbyt daleka dolatywały odgłosy syren. Karetki pogotowia oraz wozy strażackie i policyjne zmierzały po ulicach Mayfair w stronę Piccadilly. Było za późno. Przyglądała się twarzy dziewczyny, w której oczach czaił się strach i niepewność. Klient sadysta stanowi koszmar każdej prostytutki. Nie ma nic gorszego jak znaleźć się w łóżku z szaleńcem. Candice próbowała się uwolnić. Zadarła nogi i usiłowała kopać. – Nie rób tego – ostrzegła Karen. Dziewczyna patrzyła na nią z błaganiem w oczach. Karen pochyliła głowę, aby musnąć ustami jej czoło. Kusiło ją, aby opowiedzieć temu dziecku o metrze i o ładunku wybuchowym schowanym w torebce. Cóż może oznaczać to idiotyczne pragnienie rozmowy? Poczucie winy? Co za absurd! Karen nigdy z żadnego powodu nie czuła się winna. Nie miała się z czego spowiadać. Być może więc w grę wchodziła potrzeba zaszokowania kogoś i zrobienia wrażenia? Nagle puściła dziewczynę. Candice przesunęła się na drugą stronę łóżka i usiadła, zakrywając rękami piersi. – Ja tego nie robię. Nie toleruję żadnych zboczeń. Nie rajcuje mnie ból. Znajdź sobie kogoś innego. Mogę ci podać parę nazwisk. Sporo dziewczyn lubi takie rzeczy. – Nie potrzebuję żadnych nazwisk. – Karen wstała, podeszła do okna i odsunęła zasłonę. Nie licząc żółtawego światła pojedynczej latarni, na ulicy było ciemno. Czy szukanie kontaktu z innym człowiekiem można nazwać zboczeniem? Czy pragnienie zapełnienia czymś pustki to choroba? Czuła, że hałas w jej głowie nagle się zmienia. Teraz był to już zgiełk innego rodzaju. – Idź stąd – powiedziała dziewczyna. – I to już. Karen zaciągnęła zasłony i zbliżyła się do łóżka. – Nie chcę ci zrobić nic złego. – W porządku. Nie chcesz mi zrobić nic złego, ale mi robisz. – Candice dotknęła ust takim gestem, jak gdyby spodziewała się znaleźć tam krew. – Mówię ci, że ból mnie nie rajcuje. – Każdy lubi ból – powiedziała Karen. – Ja nie. – Dziewczyna wskazała ręką drzwi. Strach zmuszał ją do stawienia oporu. – Idź stąd. Zrobiłaś mi krzywdę. Wynoś się w diabły. Karen ani drgnęła. Pokój nagle wydał jej się ciasny, a leżące na łóżku dziecko przestało być

niezwykłe i pociągające. Co ja tu robię? Niepotrzebnie poddaję się swoim namiętnościom i doprowadzam do takich sytuacji. Zawsze przecież wyciągała z nich jednakowe wnioski – że pochodzi z zupełnie innego świata. Ze świata jednakowych terminali lotniczych, nudnych dworców kolejowych, nocnych podróży, betonu i stali, ze świata obcych ludzi i pasażerów zmierzających w nieznane. Ze świata rzadkich, lakonicznych rozmów z próbującymi narzucać jej się mężczyznami, których nigdy do niczego nie zachęca. Usiadła na łóżku i sięgnęła po dłonie Candice, lecz dziewczyna odsunęła się. – Odpieprz się, na miłość boską. – Przylgnęła plecami do ściany. Karen chwyciła ją za podbródek i odwróciła jej głowę w swoją stronę. – Odejdę, kiedy będę chciała. Kiedy ja będę chciała. Rozumiesz? – Znowu robisz mi krzywdę, do jasnej cholery. Ścisnęła palcami wargi Candice. Nagle niespodziewanie z ust dziewczyny na rękę Karen wypadł sztuczny ząb. Prostytutka bezskutecznie szarpała głową. Zaczęła na oślep walić rękami. Wierzgała nogami, miotała się i próbowała ugryźć Karen w rękę. W pokoju znów rozległo się wycie syren. Karen przyglądała się twarzy Candice myśląc, że człowieka poznaje się najlepiej, zadając mu cierpienie. Czuła na dłoni ciepłą ślinę cieknącą z ust dziewczyny. Oto istota ludzka: strach, ślina i, pożal się Boże, złamany sztuczny ząb. Na dłuższą metę niewiele z tego wszystkiego pozostaje. Puściła Candice, a ta ledwie zipiąc próbowała zwlec się z łóżka. Z białymi wypiętymi pośladkami wyglądała żałośnie i nie budziła pożądania. Karen złapała ją, przyciągnęła bliżej i przycisnęła do materaca. Z oczu dziewczyny popłynęły łzy. – Przestań beczeć. Nie lubię, jak ktoś płacze. Przestań. – Dźwięki w głowie znów uległy zmianie. Teraz rozlegało się monotonne buczenie. Wyobraziła sobie wykres działania swego mózgu w postaci ciągłej zielonej linii na ekranie skanera i usłyszała dźwięki: Pip, pip, pip, piiiip. Chcąc coś powiedzieć, Candice otworzyła usta, lecz szybko – jakby nagle przypomniała sobie o brakującym zębie – zacisnęła wargi i odwróciła głowę na bok. – Nie chcę ci zrobić krzywdy – powiedziała Karen. – Naprawdę. – Okręciła jej ramiona prześcieradłem, a potem podniosła i ścisnęła w palcach poduszkę. Słyszała mroźny wiatr hulający po ulicach Mayfair, słyszała stukanie okiennic i sklepowych szyldów, a także szelest poniewierających się śmieci. Kiedy było już po wszystkim, usiadła w fotelu przy oknie, zdjęła rękawiczki i położyła je sobie na kolanach. Przez pewien czas powoli, z zamkniętymi oczami, kołysała się do przodu i do tyłu, a później wstała i podeszła do łóżka. Na lampie przekrzywił się abażur i gdy poprawiała go starannie, zauważyła na nim kilka kropel krwi. Przez chwilę przyglądała im się z perspektywy poszukującego śladów policjanta. Później znów włożyła rękawiczki, z uśmiechem klepnęła się w uda i pod wpływem nagłego impulsu wykonała rzecz, której pierwotnie nie planowała.

3 Dublin W westybulu hotelu Shelburne przy St Stephen’s Green siedział Frank Pagan. Mijał szósty tydzień bezpłatnego urlopu okolicznościowego, o który wcale nie prosił. To tu, to tam grupki zmęczonych amerykańskich turystów – znęconych posezonowymi cenami, dzięki którym mogli zwiedzić Europę w zimowej szacie – popijały herbatę lub porter. Mlaskali z taką przesadą, jak gdyby właśnie odkryli eliksir życia. Hol sprawiał wrażenie oderwanego od rzeczywistości; tutaj zupełnie nie liczyły się zegary. Jedynie ciemność za oknami przypominała, że na zewnątrz panuje zimowa noc. Pagan sączył piątego guinnessa. Czas kończyć, pomyślał. Wstawaj, idź na górę do pokoju i kładź się spać. Jednak nie ruszył się od stolika. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni beżowej wełnianej marynarki pocztówkę znad zatoki Bantry i napisał kilka słów do swojego współpracownika z Londynu, Robbiego Foxwortha. To, co w Scotland Yardzie nazywają bezpłatnym urlopem okolicznościowym, przypomina bardziej kryzys wieku średniego. Moja przyszłość wygląda równie wesoło, jak przyszłość akwizytora instrumentów ginekologicznych. Odłożył pióro i pomyślał, że ton jego listu kojarzy się nie tyle z nonszalancją, co – z użalaniem nad sobą. Chociaż starał się zachowywać dystans i obojętność wobec wydarzeń, to jednak czuł się przygnębiony. I chociaż guinness w pewnym stopniu potrafił ukoić zmysły, to jednak nie poprawiał humoru. Cokolwiek by się rzekło, Pagan pozostawał pozbawionym pracy gliniarzem, a rzeczywistość była ponura – zdziczenie obyczajów w gabinetach polityków, walka o władzę i wojny międzywydziałowe. Kiedy anioł stróż Pagana, komisarz Martin Burr, odszedł na emerytuj, jego miejsce zajął brutalny karierowicz, George Nimmo, którego „radykalną restrukturyzację” wydziałów można by porównać ze stalinowskimi czystkami. Posypały się głowy, wielu ludzi ubrudziło sobie ręce krwią, a Nimmo – udając, że sam wznosi się ponad podziały – zwołał konferencję prasową i oficjalnie poinformował o konieczności przeprowadzenia reform. W rezultacie tych pseudoprzemian Pagan wyleciał na bruk. „Frank, należą ci się wakacje. Weźmiesz sobie bezpłatny urlop okolicznościowy, a pod twoją nieobecność zadecydujemy o twojej przyszłości”. Nigdy nie potrafiłem włazić ludziom w tyłek, pomyślał Pagan. I nigdy nie lubiłem tego Nimmo. Tak więc przez sześć tygodni włóczył się bez celu po zmarzniętych bezludziach Europy, jak człowiek szukający swego przeznaczenia. W wynajętym nissanie – jakże odmiennym od czerwonego camaro, którym jeździł w Londynie i do którego był w niewytłumaczalny sposób

przywiązany – słuchał nastawionych na cały regulator kaset z rock and rollem, przemierzając Niemcy od Hamburga po Frankfurt i Monachium, gdzie wiele nocy spędzał w piwiarniach i restauracjach, w których ludzie z godziny na godzinę stają się bardziej sentymentalni, śpiewają piosenki, opowiadają dowcipy, dużo się śmieją, a czasami milkną w nagłym przygnębieniu, jak gdyby spadł na nich obłok wszechogarniającego smutku. Kiedy złapał się na myśli, że w tych samych piwiarniach bywali wrzaskliwi członkowie oddziałów brunatnych koszul, na których czele Hitler niemal odniósł triumf, zrozumiał, że czas stamtąd wyjeżdżać. Z Niemiec pojechał do Austrii i w mrocznych kawiarniach wiedeńskich zabijał czas, przeglądając zagraniczne gazety, ale tylko pobieżnie – jak człowiek nie znający języka. Uważał czytanie gazet w niezrozumiałych językach za niezwykle wygodne, ponieważ zapewniało ono dystans do wydarzeń ze świata, z którego czuł się wyłączony. Czytał więc gazety greckie, węgierskie i włoskie, a unikał francuskich i niemieckich, ponieważ te dwa języki jako tako znał. Czuł się trochę jak człowiek pozostawiony sam sobie na zapomnianej, krążącej wokół Ziemi badawczej stacji kosmicznej. Jadąc do Włoch, nie wyznaczał sobie żadnego konkretnego celu. Były dla niego tylko jeszcze jednym krajem na mapie i niczym więcej. Odwiedził Mediolan, Florencję, a pewnej nocy ocknął się w tanim rzymskim hotelu, chodząc po pokoju od ściany do ściany, jak człowiek uwięziony w dźwiękoszczelnej klatce. Co ja tu, do diabła, robię? – zastanawiał się. Czego ja tu szukam? Nawet wiszący nad drzwiami Chrystus spoglądał na niego bez żalu czy współczucia, lecz z pewnego rodzaju zaintrygowaniem. Z nikim nie rozmawiał. Żył głęboko zamknięty w sobie. Cztery dni temu w miasteczku zwanym Alba – po co on właściwie pojechał do tej Alby? – doszedł do spóźnionego wniosku, że całe jego niezadowolenie z życia wynika z uciekania od własnej historii, od własnych rocznic, od wspomnień o stracie. Obserwując pełnię księżyca, zmierzającego w stronę Morza Śródziemnego, wyraźnie czuł, że próbuje uciekać przed samym sobą. Smutny jak panująca pora roku księżyc był równie zobojętniały jak Chrystus w rzymskim hotelu. Pagan wrócił do Francji i popłynął promem do Irlandii z myślą, że zajmie się łowieniem ryb, ale kilka nudnych dni nad brzegiem rzeki w Cork przekonało go, że zimą wszystkie ryby zamarzają, a jemu zdecydowanie brakuje cierpliwości. Nie nadawał się na samotne połowy z rozkołysanej łódki, bombardowanej przez krople deszczu. Nie dokończył pisania kartki. Z powrotem schował ją do kieszeni, przetarł oczy i przeciągnął się. Zdał sobie sprawę, że upił się bardziej niż planował i stał się zbyt sentymentalny. Pragnę rzeczy nieosiągalnych, myślał. Chcę, żeby wróciło to, co już dawno minęło. Żeby Roxanne zmartwychwstała, żebym odzyskał pracę, żeby wszystko ułożyło się od nowa. Patrząc w lustro, dumał nad przygnębiającym faktem, że nie sposób całkiem zapomnieć o minionych żalach, a teraźniejsze smutki dodatkowo ranią żądłem goryczy. Zaniepokojony napływem tylu myśli zapalił papierosa, ale zaraz go zgasił. Weź się w garść, Pagan. Spójrz prawdzie w oczy. Świat nie jest taki, jaki byś chciał. Nie ty go budowałeś. Nie zmieni go też pięć szklanek guinnessa. Pięć szklanek, a on prawie stracił głowę – najwyraźniej nie nadaje się do tego czarnego świństwa. Niepewnie podniósł się z miejsca i „krokiem starego Guinnessa” wyszedł z holu, stanął przy windach i nacisnął guzik. Wjechał na piąte piętro. Otworzył swój pokój, wszedł do środka i zapalił światło. Zrzucił buty, a potem padł na łóżko. Nie chciało mu się spać, więc wziął pilota, włączył telewizor i patrzył na migający ekran, choć od wielu dni nie czuł już

potrzeby oglądania telewizji ani czytania gazet. Na ekranie pojawił się zakątek Belfastu otoczony taśmą rozwijaną przez techników wokół miejsca wypadku; w tle widać było zarumienione od chłodu twarze policjantów. Lojaliści Ulsteru zastrzelili katolickiego taksówkarza. Jak zwykle ta sama nienawiść. Ta sama żądza krwi. Pagan wspomniał własne doświadczenia z irlandzkim terroryzmem, kiedy prowadził śledztwo przeciw irlandzko- amerykańskiemu mordercy zwanemu Jig. Od dawna już o nim nie myślał. Ten zabójca reprezentował terroryzm o twarzy możliwej do przyjęcia – o ile w ogóle takie zjawiska muszą istnieć. On nie miał nic wspólnego z niepotrzebną przemocą, zabijaniem przypadkowego taksówkarza z powodu jego przekonań religijnych, czy też rzeziami dokonywanymi na niewinnych ludziach podczas strzelanin i zamachów bombowych. Jig pogardzał takimi postępkami. Pagan uważał cele, stawiane sobie przez tego młodego człowieka, za w pewnym sensie szlachetne i zbliżone do tych, jakie w dawnych czasach miała stara IRA. Były to cele wyłącznie polityczne. Jig zawsze się upewniał, że jego poczynania nie skrzywdzą niewinnych ludzi. Podobnie jak tysiące Amerykanów irlandzkiego pochodzenia z Nowego Jorku, Chicago, z Kalifornii i ze stanów Nowej Anglii Pagan pojechał do Albany na pogrzeb Jiga. Był wiosenny dzień, trumnę przykrywała flaga republiki irlandzkiej, a samotny koziarz grał pieśni żałobne. Wpatrzony w trumnę znikającą pod czarną, wilgotną ziemią, Pagan obarczał winą za śmierć Jiga jego własny entuzjazm, pasję i wiarę w słuszność irlandzkiej sprawy. Podczas pogrzebu wydawało mu się, że w rozgrzanym powietrzu unosi się widmo daremności. Zmarnowane pieniądze wykładane przez źle poinformowanych Amerykanów irlandzkiego pochodzenia, którzy chcą służyć Sprawie; zmarnowane ich gorące oddanie; a przede wszystkim zmarnowane życie tego młodzieńca. Słuchając koziarza i obserwując wiszącego w powietrzu skowronka, Pagan zdał sobie sprawę, że w innych okolicznościach zaprzyjaźniłby się z przedwcześnie zmarłym Jigiem. Z młodzieńcem, który zginął w gruncie rzeczy na próżno. To prawdziwa tragedia. Przypomniał mu się Artie Zuboric, zgryźliwy agent FBI, z którym prowadził śledztwo przeciwko Jigowi. – Pagan, ja nie wiem, o co ci chodzi – odezwał się Artie podczas pogrzebu. – Przecież ten facet to zasrany morderca. Terrorysta. Po cośmy tu przyszli? Dlaczego dałem ci się namówić na wzięcie udziału w tym klanowym spotkaniu? Za kogo oni go mają? Za jakiegoś świętego, czy co? – Jeśli sam tego nie wiesz, ja ci tego nie potrafię wytłumaczyć – odparł cicho Pagan. – Czasami bywasz cholernie tajemniczy – powiedział Artie Zuboric i sapnął zdenerwowany. – Chyba musiałem przeoczyć jakąś kwestię. Pagan wyłączył telewizor. Wstał, podszedł do okna i wyjrzał na Stephen’s Green. W świetle latarń przechadzali się mężczyzna i kobieta, objęci ramionami niczym zimowi kochankowie. Ich świata nie zatruwał terroryzm. Oni byli ze sobą bezpieczni. Pagan poczuł ukłucie w sercu i falę napierającej krwi. On wie aż za dobrze, że terroryzm może zagrozić każdemu i o każdej porze, bo pojawia się znikąd i potrafi zmienić świat nie do poznania. Niespodziewanie pomyślał o Roxanne. Dawno już zrezygnował z regularnych wizyt na cmentarzu i składania kwiatów na grobie swej żony. Chodził na grób tylko dwa razy do roku – przy okazji urodzin Roxanne i w rocznicę ich ślubu. Wyprawa na cmentarz zawsze kosztowała go wiele zdrowia. Czuł się sparaliżowany przez miłość, która już dawno przestała

istnieć. Stawał wpatrzony w wyryte na tablicy litery i zawsze odczuwał wstrząs z powodu śmierci żony i z powodu końca pewnego stylu życia. W jakiś czas po śmierci Roxanne wyczuwał jeszcze w mieszkaniu jej obecność, słyszał jej głos, szukał jej po pokojach i wołał ją po imieniu. Frank, to już minęło. Wszystko może się zmienić. Zamknął oczy; czuł, że myśli wirują mu w głowie bez konkretnego celu. Nagle przestraszył go niespodziewany dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę. – To ty Frank? – Z Londynu dzwonił Robbie Foxworth. – Foxie – odezwał się zdziwiony Pagan. – O Boże, jak mnie tu namierzyłeś? – Łatwo nie było – odparł Foxie. Dalsze jego słowa zamieniały się jakby w świszczące dźwięki. – Zafundowałeś sobie trochę skomplikowaną podróż. Dzwoniłem dzisiaj wieczorem prawie do wszystkich hoteli od Cork po Connemara. – W końcu mnie znalazłeś. Co się stało? – Mamy problem. Chodzi o sprawy, w których jesteś specjalistą. – Myślałem, że jestem na bezpłatnym urlopie okolicznościowym na czas nieokreślony. – Widocznie coś się zmieniło. Potrzebne jest twoje doświadczenie. Frank, oni chcą, żebyś przyleciał najbliższym samolotem. – Jacy oni? – Rozkaz przyszedł z samej góry. Od wielce szanownego Nimmo. – Ten palant mógłby sam do mnie zadzwonić – burknął Pagan. – Nimmo nigdy nie prosi o przebaczenie. Frank, nie wyżywaj się na mnie, bo jestem tylko posłańcem. – A więc chcą, żebym wrócił. – Zadzwoń, jak będziesz wiedział, o której przylatujesz, to po ciebie wyjadę. – A jeśli powiem, abyś powtórzył Nimmowi, żeby się odpieprzył? – Nie wiem dlaczego, ale nie powiesz tak. Za dobrze cię znam. Pagan uśmiechnął się. Jakież to zadziwiające, że nigdy nie wiadomo, co przyniesie człowiekowi radość, i że w tak krótkim czasie krążenie krwi może wrócić do normy. – Słuchałeś dzisiaj wiadomości? – doleciał go głos ze słuchawki. – Staram się unikać takich rzeczy. – Jak się zobaczymy, to trochę cię podszkolę, żebyś był bardziej na bieżąco. Przedtem jednak poczytaj sobie gazety. Mamy poważną sprawę. – Jak poważną? – To katastrofa. – Zadzwonię do ciebie. – Pagan odłożył słuchawkę. Chcą mojego powrotu, pomyślał. Uznali, że moja obecność jest konieczna. Ho, ho, ho, naprawdę coś się zmieniło. Choćby to, że wracał do domu. Durban, Republika Południowej Afryki a północ od Durbanu klimatyzowaną limuzyną z przyciemnianymi szybami jechał Tobias Barron. Siedział obok przedstawiciela Departamentu Edukacji – drobnego człowieka o nazwisku Mpande, który ciągle ścierał pot z okularów. W pewnej chwili na przedmieściach Durbanu Barron opuścił elektrycznie otwieraną szybę i spostrzegł, że tłum czarnoskórych dzieciaków w amerykańskich dżinsach obserwuje limuzynę niemal z wrogością w oczach. Do wnętrza samochodu zaczęło przenikać nieprzyjemne, ciężkie, wilgotne i gorące powietrze z ulicy. Mpande pochylił się, nacisnął przycisk i zamknął okno.

– Taki samochód budzi nieufność i wrogie nastawienie – powiedział z uśmiechem. Dla niego uśmiech to poważna sprawa – pomyślał Barron. Pewnie chce się pochwalić dwoma wstawionymi z przodu złotymi zębami. Barron rozsiadł się wygodnie, a po kilku kolejnych milach, gdy zjechali z brukowanej nawierzchni na polną drogę, poczuł, że samochód podskakuje inaczej. Mpande cały czas coś mówił, przeważnie o statystykach, i choć wielce to nudziło Barrona, słuchał jednak i co jakiś czas przytakiwał. Do ulubionych tematów Mpandego należał odsetek czarnoskórej ludności zapisującej się na uniwersytety oraz zestawienia liczby studentów nauk humanistycznych, politechnicznych i medycznych. Mpande mówił grobowym tonem agenta ubezpieczeniowego, który przeszedł śmierć kliniczną. Dwie godziny za Durbanem samochód wreszcie się zatrzymał. – Proszę zachować ostrożność – powiedział Mpande. – Przyjmie nas komitet powitalny i niektórzy jego członkowie mogą okazywać trochę nadmierny entuzjazm. Trzeba ich zrozumieć. Chcą uczcić pańskie przybycie. W końcu jest pan ich dobroczyńcą. Można powiedzieć, że tchnął pan nadzieję w ich życie. Barron nie odpowiedział ani słowem, zastanawiał się tylko, czy w głosie Mpandego nie dosłyszał odrobiny sarkazmu i kpiny. Gdy kierowca otworzył drzwi, wysiadł z samochodu. Na zewnątrz panował straszliwy upał, z nieba lała się gorąca jasność. Nie przyzwyczajony do takiego oślepiającego blasku Barron dopiero po chwili zaczął cokolwiek widzieć; w cieniu niebieskiej, brezentowej wiaty ujrzał ludzi oczekujących go z powitaniem. Mpande przedstawił go uroczyście burmistrzowi miasteczka, starszyźnie, pastorowi i nauczycielowi. Barron nie był w stanie zapamiętać wszystkich twarzy i nazwisk. Później, z dystansu, doszedł do wniosku, że wszystko to było nijakie – uśmiechy, gorące słońce, porośnięta chaszczami okolica, zapach odchodów z pobliskiego kanału i budy sklecone z wszelkich dostępnych materiałów, takich jak tektura, blacha falista, kiepskie drewno i metalowe rurki. Jedna porządna burza mogłaby tę zaimprowizowaną osadę zrównać z ziemią. Burmistrz wygłosił po angielsku mowę, wyrażającą wdzięczność mieszkańców miasteczka za nadzwyczajną hojność Barrona, dzięki której miejscowa młodzież może zdobywać wykształcenie. Teraz najzdolniejsze dzieci pójdą do college’ów i na uniwersytety. Teraz mają one... tu burmistrz zamilkł na moment i przymknął oczy, jakby chciał podkreślić staranność doboru odpowiedniego słowa... mają dobroczyńcę. Wśród tłumu rozległ się pomruk zadowolenia i radości. Pocąc się w białym garniturze, Barron słuchał tego wszystkiego z niechęcią i zniecierpliwieniem. Chciał jak najszybciej wrócić do klimatyzowanego hotelu w Durbanie. Bycie filantropem nie sprawiało mu zbytniej przyjemności. Miał za sobą tego typu przedstawienia w wielu upośledzonych przez życie zakątkach świata, na przykład w Gwatemali, Somalii i Etiopii, gdzie brakowało pieniędzy jak nie na edukację, to na lekarstwa, a jeśli nie na lekarstwa, to na żywność. Działalność charytatywna była tylko jedną z dziedzin, którymi się w życiu zajmował. Dzięki swemu szybkiemu refleksowi zdążył się uśmiechnąć do fotografii. Potem wszyscy przeszli zakurzonym placem do miejscowej szkoły, stanowiącej dumę mieszkańców miasteczka pomimo wybitych okien, pęknięć na szarym betonie i chwastów zarastających boisko. Pokazano mu ciasne salki z prostymi ławkami i krzesłami, najwyraźniej wstawionymi tylko z okazji jego wizyty. W salach śmierdziało rdzą i kredą, a wszędzie fruwało pełno much. Barron zauważył na tablicy dwa zdania: „Witamy pana, panie Barron”, oraz „Dziękujemy panu, panie Barron”.

Dzieci pchały się do niego, jak gdyby nawet zwykłe dotknięcie go miało zapewniać szczęście. – Niech pana Bóg błogosławi – powiedziała irlandzka pielęgniarka, której piegi spłowiały po latach spędzonych w klimacie tak różnym od rodzinnego Clare. W zielonych oczach miała łzy. Barron skromnie umniejszał swój udział, mówiąc, że to kropla w morzu potrzeb, a pielęgniarka zgodziła się, że na świecie pozostało jeszcze wiele do zrobienia, lecz gdyby inni ludzie tak chętnie dzielili się z bliźnimi jak on, to życie stałoby się łatwiejsze. – Edukacja – powiedziała z żarliwym przekonaniem – może powstrzymać przemoc. Barron przyznał jej rację. Przeszli następnie pod wiatę, gdzie miał wygłosić przemówienie do mieszkańców miasteczka. Spojrzał na ponad pięćset czarnoskórych twarzy i jak zwykle przy takich okazjach zaczął pleść banały o spełnieniu swych ambicji i o tym, że jeśli ktoś przyjmuje w życiu odpowiednią postawę, to wszystko jest dla niego możliwe. Zastanawiał się, czy ktokolwiek naprawdę zrozumiał coś z jego słów i czy nie jest w swym optymizmie zbyt amerykański i zbyt dla nich obcy. Zawsze jednak wszyscy bili mu brawo i cieszyli się z jego przemówień. Teraz podeszła do niego mała dziewczynka w kraciastej sukience i wręczyła mu na pamiątkę ręcznie robiony, miedziany medal z jego inicjałami. Pod koniec wizyty, trwającej zaledwie jakieś trzy kwadranse, Barron pokiwał do zgromadzonych ludzi i w towarzystwie uśmiechniętego Mpandego wsiadł do samochodu. – Uszczęśliwił ich pan – odezwał się przedstawiciel Departamentu Edukacji. – Możliwe. – Dając ludziom nadzieję, rozjaśnia pan ich życie. Rozsiadając się wygodnie na drogę do Durbanu, Barron wyprostował nogi i zauważył smużkę czerwonego kurzu na mankiecie białych spodni. Z hotelowego apartamentu rozciągał się widok na przystań w Durbanie, gdzie stały na redzie statki najrozmaitszych bander. Słońce schodziło już z nieboskłonu, lecz upał nie zelżał ani trochę. Nad przystanią wisiało mgliste niebo. Rozgrzanych szyb w oknach nie dało się dotknąć ręką. Barron nalał sobie szklankę lodowatej wody i usiadł przy stole obok okna, gdzie znajdował się wentylator. Rozłożył przed sobą kilka teczek z informacjami na temat przyszłych projektów. Oprócz przekazania funduszy na cele edukacyjne w miejscowościach leżących na północ od Durbanu, zamierzał wesprzeć na Haiti klinikę leczącą jaskrę i dofinansować ośrodek badań rolniczych na Kubie, o ile oczywiście uda mu się pokonać oporną biurokrację Fidela Castro. Przeglądając pliki, oceniał raporty pisane przez ekspertów i bankowców tak nużącym językiem, że mogłyby zastąpić środek nasenny. Zmęczony czytaniem odsunął na bok papiery i spojrzał na zegarek. Brakowało kilku minut do siódmej – miał opuścić Republikę Południowej Afryki za godzinę. Wstał od stołu, wszedł do pierwszego pokoju i nasłuchiwał. Punktualnie kwadrans po siódmej do drzwi zastukał Nofometo – dwa spokojne stuknięcia, przerwa i trzy stuknięcia. Barron otworzył drzwi i do pokoju wszedł wysoki, czarnoskóry mężczyzna z twarzą przeciętą zygzakowatą blizną, ciągnącą się od prawego ucha aż do kącika ust. Miał na sobie czerwony podkoszulek, luźne, beżowe szorty i sandały na bosych stopach. Uścisnęli sobie ręce. Nofometo podszedł do stołu, przejrzał dokumenty i wybuchnął śmiechem. Jego głos zawsze przypominał Barronowi jakiegoś egzotycznego ptaka. – Widzę, że ciągle zajmujesz się filantropią – odezwał się Nofometo. Miał akcent

wychowanka angielskiej szkoły publicznej. Położył się na sofie i zadarł nogi do góry. Z zamkniętymi oczami dodał: – Tobias, ty chyba jesteś zbyt perfekcyjny. Idealny człowiek w niedoskonałym świecie. Jak ci się to udało? – Kwestia praktyki – odparł Barron. Nofometo podniósł powieki, odsłaniając różowawe białka, i spojrzał na Barrona. – Święty budzący u innych kompleksy. Święty Tobias. Chociaż chyba lepiej brzmiałoby święty Toby. Barron usiadł naprzeciw gościa w fotelu i nie odzywał się. – Nie zaproponujesz mi drinka? Gdzie twoje maniery? – W głosie Nofomety pobrzmiewał ton nagany. – Spieszy mi się na samolot – rzekł z uśmiechem Barron. Nofometo usiadł na sofie i zabębnił palcami po gołych kolanach. Po chwili wyjął z kieszeni szortów i wręczył Barronowi złożoną szarą kopertę. Gospodarz otworzył ją i przejrzał znajdujące się w środku dwie kartki papieru zapisane odręcznym pismem. – W porządku – powiedział. – Teraz powinieneś poprosić o pieniądze – rzekł Nofometo. Barron milczał i spokojnym wzrokiem spoglądał na czarnoskórego mężczyznę. Czasami bawiła go cisza wprawiająca innych w zakłopotanie. Nofometo wstał z sofy, podszedł do stołu i nalał sobie z dzbanka pełną szklankę lodowatej wody. Napił się i otarł usta grzbietem dłoni. – Normalny przelew – powiedział. – Jak sądzę, do tego samego banku co zwykle. – Masz mój numer konta. – Na trwałe wyryty w pamięci – powiedział Nofometo. Spojrzał na kopertę w dłoni Barrona. – Kiedy mogę się spodziewać dostawy? – Za trzy, może cztery dni. Czarnoskóry skinął głową. – Robi się coraz gorzej. Procesy polityczne trwają długo, a ludzie zaczynają się niecierpliwić i złościć. Nie ustają morderstwa – rzekł poważnie. – Nofometo, zrobię wszystko, co w mej mocy. – Jak zwykle? – Jak zwykle – odparł Barron. „Święty Tobias”, pomyślał.

4 Wenecja W prywatnym odrzutowcu, który wylądował na lotnisku Marco Polo, Tobias Barron przespał prawie cały lot. Na motorowej łodzi o nazwie Desdemona popłynął w stronę Canal Grande. W żadnym miejscu na świecie – którego spory kawałek miał na własność, między innymi posiadłości w Telluride, w Hongkongu, na Kostaryce i w Coral Gables – nie czuł się tak zadomowiony jak w Wenecji. Apartamenty i domy kolekcjonował w ten sam sposób jak inni łapią motyle, zbierają rzadkie monety albo zaliczają kobiety. Stał obok kierującego łodzią wenecjanina imieniem Alberto i wdychał nocne, chłodne – w porównaniu z Durbanem – powietrze zalatujące trochę starymi śledziami. Widoczny na niebie księżyc oświetlał stłoczone wzdłuż brzegów pałace. – Witamy w domu, signor Barron. Sam pan zobaczy, że w Wenecji wszystko po staremu. Czy ona zmieni się kiedykolwiek? – zagadnął Alberto. Tobias Barron stwierdził tylko, że cieszy się z powrotu. Na biały garnitur narzucił czarny kaszmirowy płaszcz, a na szyi miał jedwabny szalik. Zaniepokojone odgłosami silnika mewy podrywały się z przystanków tramwajów wodnych, mporetti, i leciały w stronę księżyca niczym wielkie ćmy zahipnotyzowane światłem. Spoglądając na ciągnące się wzdłuż wody budowle, Barron podziwiał ich piękno i majestat, z jakim wznosiły się nad podmywającą je trującą wodą. Mamy tu do czynienia z odzwierciedleniem natury człowieczej, pomyślał. W Wenecji widać zarówno wyniki ludzkiej kreatywności, jak i destrukcji. Nie dostrzegał w tym paradoksu. Ten sam tajemniczy organ ciała, który potrafi budować, równie łatwo sieje zniszczenie. W ludzkim sercu ciemność współistnieje ze światłem. Poprawił szalik na szyi. Jak dla niego w Wenecji było zimno. Desdemona wypłynęła z Canal Grande i, minąwszy kilka niskich mostków, skierowała się na spokojniejsze wody. Z barów oraz kafejek sączyło się światło, kochankowie stali na mostkach i przypatrywali się płynącym dołem gondolom. Na sznurach schła bielizna, puste plastikowe butelki po aqua minerale huśtały się na falach wzbudzanych przez gondole, a od czasu do czasu wpadały w wir. Na bocznych kanałach zapach stał się intensywniejszy niż na Canal Grande, jak gdyby tutaj dziwnym sposobem ryby rozkładały się inaczej. – Jesteśmy na miejscu – rzekł Alberto. Przycumował łódź do brzegu, upewnił się, że stoi stabilnie i signor Barron będzie mógł swobodnie wysiąść. Później zabrał wszystkie bagaże i postawił je na nabrzeżu, gdzie czekał już Schialli, małomówny służący, od wielu lat pracujący u Barrona. Podobnie jak Alberto, Schialli był uzbrojony. Obydwaj mieli karabiny

maszynowe. To przykre, myślał Barron, że mam tylu wrogów i że moi rywale są tak bardzo żądni krwi. Schialli i Alberto zabrali walizki i poszli za swym pryncypałem uliczką o nazwie Calle dei Avocad, gdzie pod numerem 3720 Barron miał swój dom. Korzystał tylko z dwóch górnych pięter zamienionych w ogromny apartament. Reszta domu, choć umeblowana, pozostawała zazwyczaj nie używana. Schialli zawsze dużą wagę przykładał do ciężkich kluczy, więc również teraz z całą ceremonią potrząsnął nimi, po czym otworzył potężne, szesnastowieczne drzwi ozdobione rzeźbionymi łbami rozwścieczonych lwów. Cała trójka weszła do wykładanego kamiennymi płytami westybulu. Wsiedli do windy, a Schialli nacisnął guzik i dźwig z cichym szumem ruszył w górę. – Czy jest tutaj pani? – zapytał Barron po zatrzymaniu windy. – Jest – odparł Schialli z lekkim skinieniem głowy. Barron wyszedł z windy pierwszy, za nim podążyli obaj mężczyźni z bagażami. Dwa najwyższe piętra budynku łączyły kręte schody, tak że sypialnia Barrona znajdowała się dokładnie nad salonem. Polecił rozpakować walizki, a sam wszedł do salonu, gdzie system centralnego ogrzewania rozprowadzał po apartamencie ciepłe powietrze. Zdjął płaszcz i szalik, podszedł do nie rozpalonego, marmurowego kominka i stanął plecami do paleniska, jak gdyby to ono było źródłem ciepła. Alberto wycofał się po cichu, a Schialli rozpakował w sypialni bagaż, rozwiesił ubrania, po czym przyniósł Barronowi negroni z wodą sodową. – Odczekaj piętnaście minut, a potem przyślij do mnie panią. – Tak jest – rzekł Schialli i wyszedł. Popijając drinka, Barron przechadzał się po salonie eklektycznie umeblowanym sprzętami kupowanymi na miejscu, w Wenecji. Mógłby polecić antykwariuszowi zdobycie mebli z określonej epoki, on jednak wolał kupować to, co mu się podobało. Pokój należy do ciebie wówczas, gdy sam go urządzisz. Podobnie rzecz się ma ze światem, pomyślał. Jest taki, jaki zechcesz... o ile posiadasz dość władzy i siły perswazji, aby go własnoręcznie ukształtować. Przez jakiś czas spacerował, uderzył w kilka klawiszy siedemnastowiecznego szpinetu stojącego przy oknie z zasłonami wyszywanymi wiśniowo-bursztynowym brokatem. Ach, te piękne przedmioty – można się nimi cieszyć tylko do chwili zdobycia ich na własność. Koniec końców nie ma bowiem rzeczy niezastąpionych i wszystko można wystawić pod młotek w salonie aukcyjnym. Podszedł do kominka, gdzie stały oprawione w ramki fotografie. Na jednej z nich Barron ściskał się z podstarzałym Ferdinandem Marcosem w hotelu Raffles w Singapurze. Marcos uśmiecha się do zdjęcia, lecz pod pogodną twarzą widać zestresowanego człowieka, którego władza została wystawiona na poważną próbę. Na innym zdjęciu w surrealistycznej epoce władzy Imeldy Marcos, kiedy to odrywała się od budowania na własny użytek monumentalnych budynków tylko po to, aby potańczyć i zaśpiewać „The Imposible Dream”, Barron tańczy z nią w prywatnej dyskotece pałacu Malacanang. Do tej pory na święta wysyła jej kartki ręcznie drukowane na specjalne zamówienie w niewielkiej firmie w Macon w stanie Georgia. Trzecie zdjęcie przedstawiało Barrona z Fidelem Castro na dziedzińcu białego domu w kubańskiej prowincji Granma. Fidel z poważną miną trzyma jedną rękę na ramieniu Barrona w geście sugerującym powstrzymywanie go przed czymś. Na ostatniej fotografii Barron występuje w towarzystwie Williama J. Caana, ambasadora Stanów Zjednoczonych w Wielkiej Brytanii. Stary, poczciwy Bili uśmiechając się szeroko, po ambasadorsku, obejmuje Barrona ramieniem.

Ktoś kiedyś powiedział z odrobiną zazdrości, że Barron zna wszystkich na świecie. Był na ty z rozmaitymi politykami i gwiazdami show businessu. Znał Viscontiego i Truffauta. Bywał w towarzystwie Ronalda Reagana, George’a Busha i Jerry’ego Browna. Wyglądało na to, że Barron żyje w krainie marzeń, w której sława polityków oraz gwiazd rozrywki staje się jednym i tym samym, czyli miejscem sprawowania władzy i spełniania snów. Oczarowany urokiem tego miejsca, wpadł w szpony jego powabów. Ludzi władzy pociągają specyficzne sprawy. Oni idą przez świat, nie zważając na banalne, przyziemne potrzeby życiowe. Oni wznoszą się ponad przeciętność i wstępują do swych własnych rajów. Przejrzał się w wiszącym nad kominkiem lustrze. Bez względu na porę roku zawsze był opalony. Nosił białe lub beżowe garnitury podkreślające ciemną cerę. Nie było po nim widać zbliżającej się starości. Z uśmiechem zaprzeczał wszystkim plotkom na temat chirurgicznych operacji plastycznych. Pomimo wykreowanego wizerunku osoby publicznej, pozostał człowiekiem na wskroś prywatnym. Był sympatyczny, bogaty, przystojny i miał nadzwyczaj fotogeniczną twarz, lecz nikt właściwie nie wiedział nic na jego temat. Skąd na przykład ma tyle forsy? Jak się dorobił takich kokosów? Podczas przyjęć wydawanych od Gstaad po Aspen i Monte Carlo jedni mówili, że odziedziczył ogromne pieniądze, inni zaś twierdzili, iż przez dwadzieścia lat poszerzał swój portfel udziałów w często podejrzanych i niepewnych firmach. Niektórzy ekscytowali się niewiarygodną historią o tym, że ma dostęp do legendarnych zasobów japońskiego złota, posiadanego przez Marcosa. Żadna z tych plotek nie opierała się na prawdzie. Co do pochodzenia, to zawsze powtarzał, że wychował się w brzydkim kalifornijskim miasteczku San Louis Obispo, lecz nigdy tam nie był ani nawet nie widział pochodzących stamtąd zdjęć. Stanowił nieprzeniknioną zagadkę. I dokładnie o to mu chodziło. Odwrócił się od fotografii i otworzył drzwi do małego, chłodnego pokoju. Na jednej ścianie znajdowała się elektroniczna mapa świata otoczona kilkoma zegarami wskazującymi czas w różnych miejscach globu. To tu, to tam migały czerwone, żółte i zielone diody. Oznaczały poziom zaawansowania różnych projektów w danej chwili. Czerwony kolor oznaczał tereny budzące wiele wątpliwości, zielony – sytuację już opanowaną, a żółty – miejsca, gdzie właśnie trwały negocjacje. Na powierzchni oceanów widniały białe kursory oznaczające szlaki płynących statków; obecnie jeden z nich znajdował się u wybrzeży Madagaskaru, drugi na Karaibach, sto mil od Kuby, trzeci na Morzu Bałtyckim, jakieś siedemdziesiąt mil od Tallina, a czwarty płynął przez Atlantyk. Kierunki ruchu naziemnego – pociągów i ciężarówek – zaznaczone były kolorem pomarańczowym i w takich miejscach jak Afryka Południowa, Gwatemala, Angola oraz Afganistan błyskały diody. Na półkach stał sprzęt komputerowy, konsolety do obsługi sprzętu wideo, kilka laserowych drukarek i trzy faksy. Barron miał podobne pomieszczenia w każdej ze swych posiadłości. Wszystkie urządzenia współdziałały ze sobą, stanowiąc coś w rodzaju elektronicznej poligamii. Był połączony z całym światem i z całego świata zbierał informacje. Przejrzał wiadomości, które nadeszły faksem. Dzielił je na trzy szeroko rozumiane kategorie. Pierwsza to szczegółowe sprawozdania z wypadków w różnych częściach świata, na przykład odkopanie w Bośni świeżego masowego grobu kobiet i dzieci, reaktywowanie partii komunistycznej w różnych krajach należących kiedyś do Związku Radzieckiego, krwawe powstanie Armii Ludowej w południowej części Filipin, zabicie siedemnastu czarnych przez prawicowych ekstremistów

z Durbanu, dwieście ofiar śmiertelnych podczas zamieszek etnicznych we wschodnim Zairze. Doniesienia te zadowoliłyby najdoskonalsze biuro informacyjne, tylko że jego korespondentów nie zatrudniała Agencja Reutera ani Associated Press. Informacji tych nie zdobywali też dziennikarze. Do drugiej kategorii zaliczały się analizy opracowywane przez opłacanych z pieniędzy Barrona ekspertów. Komputerowe programy rozważały wszelkie możliwe skutki kryzysów w takich miejscach jak Gruzja, Nigeria, Liban, Bośnia, Somalia czy Irlandia Północna. Wszystkie kluczowe postacie zaangażowane w konflikty – politycy, dyktatorzy, potentaci finansowi, żołnierze i rozmaite społeczne szumowiny – były szczegółowo opisywane, a Barron zawsze uważnie czytał te raporty. Do trzeciej kategorii należały prośby o wsparcie, czasem pieniężne. W ostatecznej klasyfikacji liczyły się one nie mniej niż inne, dotyczące działań logistycznych czy ruchów pociągów, ciężarówek i statków. Dłuższy czas przeglądał wszystkie doniesienia. Uderzyły go zawarte w nich ludzkie marzenia i aspiracje. Przez chwilę zastanawiał się, jaką on w nich odgrywa rolę, i doszedł do wniosku, że dostarcza tym marzeniom pożywki. Jakie znaczenie ma zatem ich podłoże? Czasami postrzegał siebie jako iluzjonistę, jako magika potrafiącego wcielać w życie marzenia i kształtować świat innych ludzi. Wydawało mu się, że znajduje się w centrum gry planszowej, w której sam ustala reguły. Analizował swoją planszę, to tu, to tam coś zmieniał, rozważał konsekwencje każdego ruchu; tę grę różnił od innych tylko brak czarnych i białych pionków, brak przeciwników i brak strony, za którą on by się opowiadał. Wyłączył światło i zamknął pokoik na klucz. W salonie czekała na niego kobieta. Podszedł i pocałował ją w rękę. – Zmarzłaś – odezwał się. Kobieta uśmiechnęła się z odrobiną politowania. Tkanina jej bluzki ziębiła go w dłoń, gdy pociągnął ją do stojącej obok kominka sofy. Obserwował piękną twarz, na której pojawiły się już delikatne oznaki starzenia – drobne zmarszczki dodające jedynie jej doskonałej urodzie ludzkiego wymiaru. Niektórym kobietom pisana jest efektowna dojrzałość. – Napijesz się czegoś? – zapytał. – Nie, dziękuję – pokręciła głową. – Nie jestem w zbyt dobrym nastroju. Barron dokończył negroni. – A w jakim? – Trudno powiedzieć – wzruszyła ramionami. – Ambiwalentne uczucia? – Można by tak powiedzieć. – W Wenecji nie można sobie pozwalać na coś takiego – zauważył. Przyjrzał jej się uważniej. W tym pomieszczeniu brakuje prawdziwego ognia, brakuje płomieni, które oświetliłyby jej twarz. A malowało się na niej coś niebezpiecznego. Barron wiedział, że ona potrafi wyłączać się z rzeczywistości i czasami opuszcza wszystkie znane wymiary, chowając się we własnym, stworzonym przez siebie świecie, a Barron nie potrafi jej tam wytropić. Nigdy nie umiał wyobrazić sobie, co się dzieje w umyśle tej kobiety. Niczym przybysza z obcej planety, nie sposób ją było zakwalifikować do żadnej kategorii. Przygotował sobie drugiego negroni – campari zmieszał z odrobiną wermutu i sporą ilością ginu. Kobieta natomiast, obserwując go, myślała, że tego rodzaju uwaga jest dla Barrona tak typowa, iż mogłaby się stać jego znakiem firmowym. W Wenecji nie można

pozwalać sobie na ambiwalentne uczucia. W zdaniu tym zawarta była bezkrytyczna wiara w treść tych słów. Barron o wielu rzeczach mówił z taką pewnością siebie. Wstała i przycisnęła dłonie do ud. Wełniana spódnica wywołała gęsią skórkę na nogach. Podeszła do Barrona i położyła mu dłoń na ramieniu. Jego brązowa skóra zdawała się emanować jakąś formą energii. Objął dłońmi jej głowę. Kobieta ta stanowiła pewne wyzwanie dla jego wiedzy. Pod jej wpływem zastanawiał się nad dziwaczną naturą biochemii, pożądania i przyciągania się dwojga ludzi. Zastanawiał się, czy o miłości decydują pewne zapachy stymulujące poszczególne strefy mózgowe. Kocha ją? Odpowiedź na to pytanie nie istniała. Mógł jedynie przyznać z całą pewnością, że go do głębi zafascynowała, że w jej obecności popada w nietypowe zaślepienie, które w dziwny sposób zmusza go do chronienia jej zarówno przed światem, jak i przed nią samą. – Chyba niezbyt podoba mi się ten twój nastrój – stwierdził. – Jesteś za bardzo zamknięta w sobie. Zachowujesz się zbyt introwertycznie. To chyba odpowiednie słowo. Odeszła od niego, aby przyjrzeć się stojącym na kominku fotografiom. – Po co ci to wszystko? – zapytała. – Takie rzeczy są potrzebne do kreowania wizerunku publicznego. – Czy naprawdę aż tak wielka różnica istnieje między Barronem prywatnym a publicznym? – Do tej pory już sama powinnaś się zorientować. – Zamieszał drinka. – Sama nie wiem, czy w ogóle w czymkolwiek się orientuję. Nie odpowiedział. Nigdy nie zadawała pytań dotyczących jego życia ani pochodzenia, jak gdyby chciała, żeby nie miał za sobą żadnej przeszłości. – Zawsze mi się wydaje, że takie zdjęcia są oznaką słabości – powiedziała. – Sugerujesz, że w ten sposób zaspokajam swoją potrzebę uznania? Jeśli tak, to się mylisz. Ja dokładnie wiem, co te zdjęcia oznaczają. Nie ma w nich żadnej tajemnicy. Po prostu mam ego, które lubi być czasem połechtane. – O tak. Ego to ty masz. Wziął ją za rękę i przycisnął jej dłoń do swej muskularnej piersi. – Tak samo rozbudowane jak twoje. – Być może – odparła. – Tylko że ty jesteś bardziej chimeryczna. Wykonujesz więcej teatralnych gestów. – A ty nie? Więc jak inaczej to nazwać? – wskazała palcem na fotografie. – Zbierasz fotki ze sławnymi ludźmi. Co można uznać za gest bardziej teatralny? – Dobry wizerunek publiczny jest bardzo przydatny. Wyrwała mu się, przeszła przez salon i postawiła stopę na schodach prowadzących do sypialni. Spojrzała w górę na krętą, ginącą w cieniu metalową konstrukcję. Pomyślała o dużym łóżku Barrona, o jedwabnym baldachimie i o gobelinie na ścianie. Zawróciła, rozsunęła zasłony i wyszła na balkon z widokiem na kanał. Barron poszedł za nią i przez jakiś czas stali w milczeniu. Gondole z brezentowymi daszkami przypominały trochę pływające po wodzie czarne trumny. Księżyc świecił jasnym blaskiem, dzięki czemu ciemność nocy wydawała się jeszcze gęstsza niż zwykle. Barron pocałował tajemniczą kobietę. Odwróciła się, odepchnęła go delikatnie i pokręciła głową. – To chyba coś gorszego niż mieszane uczucia – powiedział.

– Czuć od ciebie gin. – A od kiedy to ci przeszkadza? Przesunęła dłonią po zimnej balustradzie balkonu. Spojrzała w ciemność. Noc kojarzyła jej się z obecnością wielkiego, niebezpiecznego kota. A w Wenecji było coś szczególnie kociego, jak gdyby ciemne place i zaułki stanowiły tereny łowieckie głodnych lampartów. Wziął ją za rękę i lekko uścisnął. – Wejdźmy do środka. Na górę. Zawahała się, ale poszła za nim. Na krętych schodach spojrzała w górę i zatrzymała się w połowie drogi. Popatrzyła na opaloną, przystojną twarz Barrona. Jego doskonałość trochę ją przerażała. Nikt nie ma prawa wyglądać tak jak on. W tej jego urodzie jest coś nierealnego. I jakim cudem zatrzymał wewnętrzny zegar i nie dopuścił do starzenia się? Ruszyła w górę. W sypialni położyła się na łóżku ze zgiętą w kolanie nogą. – Barron, nie jestem w najlepszym nastroju. – Powtarzasz się. – Stanął przy łóżku i popatrzył na nią z góry. W jednej chwili wydała mu się słaba i nieporadna. Problem polegał jednak na tym, że jej słabość potrafi się błyskawicznie zamienić w prawdziwą hardość. Pod tym względem była kapryśna jak pogoda, a Barron nie miał barometru pozwalającego postawić prognozę. Zapalił stojącą na nocnym stoliku czerwoną świeczkę, usiadł na brzegu materaca i przesunął dłoń po łydce kobiety. – Powiedz, co czujesz – odezwał się. – Co ja czuję... Położył dłoń na jej kolanie. Drugą ręką podniósł świecę i przesunął nad łóżko. Odwróciła się, aby spojrzeć Barronowi w oczy. Wiedziała, że mu się odda, i rozumiała nieuchronność sytuacji. Wpatrywała się w płomień świecy. Pierwsza kropla wosku spadła jej na przedramię; Barron przesunął świeczkę i druga kropla poleciała na dłoń. Wosk parzył, twardniał na skórze, a potem gorąco mijało. Pociągnęła go za rękę, aby przybliżył świeczkę do jej twarzy. Gorący wosk kropla po kropli kapał na policzki, za każdym razem sprawiając krótkotrwały ból. Czuła, że Barron lekko się opiera, jak gdyby chciał już odstawić świeczkę na bok. – Bliżej – poprosiła. – Jeszcze bliżej. Zsunął jej bluzkę z ramion i przesuwał świeczkę ze skapującym, gorącym woskiem ku piersiom. Palcami drugiej ręki gładził ją po wewnętrznej stronie ud, z każdą chwilą coraz mocniej. Zamknęła oczy, aby się skoncentrować na jego dotyku i wosku zastygającym na skórze. W myślach jednak nadal widziała świeczkę i czuła na twarzy i szyi parzące gorąco. Oddychała coraz ciężej. Dłoń Barrona powędrowała na jej brzuch, aby zatrzymać się na płaskim miejscu poniżej pępka. Pociągnęła jego dłoń, wsuwając ją sobie między nogi. Jak w hipnotycznym transie otworzyła do połowy oczy. Chwyciła Barrona za przegub i zmusiła go, by przeniósł świeczki bliżej sutków. Gdy wosk spadał na piersi, spływał na brzuch i zastygał, czuła przenikliwe gorąco z niezwykłą intensywnością. Płomień skwierczał i migotał, a ona chciała się znaleźć w samym jego jądrze. Barron jednak odstawił świeczkę na stolik i pochylił głowę nad jej brzuchem. Czuła jego oddech przesuwający się w kierunku pępka; ujęła Barrona oburącz za głowę, popchnęła niżej – ku sekretnym miejscom, które dla niego nie stanowiły już żadnej tajemnicy, lecz były tak znajome, że z pamięci mógłby wykreślić ich mapę. Jak ślepiec pozbawiony nagle zmysłu wzroku, przesuwała pomiędzy nogami jego głowę,