kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Asz Szalom - Czarodziejka z Kastylii i inne opowiadania

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :547.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Asz Szalom - Czarodziejka z Kastylii i inne opowiadania .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ASZ SZALOM
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 149 stron)

Szalom Asz Czarodziejka z Kastylii i inne opowiadania Przełożył Michał Friedman

Czarodziejka z Kastylii

Rozdział pierwszy Ukryte skarby Po Placu Żydowskim w rzymskim getcie przechodzą! się malarz signor Pastilo. Piazza di Judea zbudowano z polecenia papieża Juliusza II: wybrukowany był równymi, gładzonymi kamieniami, zdobiła go wspaniała studnia w renesansowym stylu. Pastilo, młodzieniec lat około dwudziestu, miał pociągłą twarz i bardzo smutne oczy. Nierówno przycięte loki spadały mu na ramiona: widocznie nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do swego wyglądu. Włosy rosły więc sobie, jak chciały, a i broda na policzkach, zaniedbana ponad miarę, wyglądała zupełnie jak żydowskie pejsy. Może to właśnie przydawało wyrazowi jego twarzy szczególnego rodzaju melancholii. Przechadzał się bez określonego celu. Do getta trafił przypadkowo: włócząc się po brudnych uliczkach wiodących do Tybru, w dzielnicy zamieszkanej od wieków przez złodziei i ladacznice, po prostu zgubił drogę i nagle znalazł się w getcie. Urzekły go ciasne, wąskie uliczki, wzdłuż których unosiły się, jakby zawieszone w powietrzu, wysokie kamienice z wykuszami. Wszystko tu było obce, nie znane i zarazem interesujące. Uwagę przyciągali Żydzi ubrani w żółte tuniki, z tegoż koloru znakami w kształcie litery samech noszonymi na piersiach. Kobiety miały twarze zasłonięte woalami, które przecinały dwa niebieskie prążki, świadczące o żydowskim pochodzeniu. W ich włosach lśniły brylanty oraz inne cenne kamienie. Niektórzy mężczyźni nosili długie, aksamitne płaszcze, znak bogactwa i wysokiej pozycji społecznej posiadaczy, przejęty, być może, od weneckich dożów. Pomiędzy dorosłymi kręciły się dzieci. Na żółtych tunikach nosiły małe tałesy ozdobione złotym i niebieskim haftem, kołysane wiatrem cicit muskały dziecięce twarzyczki. Wszędzie panował niezwykły ruch. Kwitł handel, targowano się zawzięcie, wymieniano pieniądze, towary krążyły od kramu do kramu. Tu i ówdzie poły skiwały w słońcu cenne tkaniny: jedwabie i aksamity. Wszystko to przyciągało uwagę malarza, urzekając oryginalnym kolorytem. Odmienność, a nawet wyraźna obcość scenerii porywała młodzieńca bez reszty. Miał wrażenie, że przez przypadek znalazł się w jakimś orientalnym mieście, na bazarze w dalekiej Arabii, w państwie sułtana, o którym tyle nasłuchał się opowieści marynarzy i kupców odwiedzających kraje Lewantu, skąd przywozili towary do Wenecji. W pewnej chwili jego wzrok przyciągnęła postać siedząca na progu domu. Był to szczupły Żyd z pociągłą twarzą okoloną bujną, zwężającą się ku dołowi brodą. Twarz ta, z niezwykle wysokim czołem pod spiczastą czapką żydowską, miała w sobie coś ze świętych z bizantyjskich ikon zdobiących liczne stare kościoły Italii. Zaskoczony Pastilo ruszył w stronę siedzącego mężczyzny. Im bardziej zbliżał się do niego, tym pewniej człowiek ów wydawał mu się podobny do świętych na ikonach. Pod łukowatymi brwiami osadzone były niebieskie oczy sprawiające wrażenie zastygłych w bezruchu. Nie siedział wcale na progu, lecz na dolnej części rozkładanych drzwi kramu, przypominającej raczej ladę. Pośród rozłożonych na niej bel sukna zasiadał wy- godnie ów kupiec, który wzbudził zainteresowanie malarza. Za nim piętrzyły się w nieładzie różne gotowe szaty, stare i nowe, kolorowe tuniki i mieniące się barwą krwi jedwabie. Niektóre tkaniny lśniły w promieniach słońca, a przy najbliższym poruszeniu wydawało się, jakby zrzucały z siebie łuski ryb lub motyle skrzydełka. Kiedy Żyd dostrzegł nadchodzącego młodzieńca, prędko zgarnął towar z lady, starając się go ukryć pod szerokimi połami swego płaszcza. — Bądź pozdrowiony, szlachetny panie! — powitał nadchodzącego, nim ów zdążył zatrzymać się przed kramem. — Bądź pozdrowiony, panie Żydzie — odpowiedział Pastilo. — Nie chowaj swoich jedwabi. Nie jestem poborcą podatkowym w służbie papieża ani nadzorcą z ramienia Świętego Kościoła. Nie przyszedłem tutaj, aby

przeprowadzić u ciebie rewizję. Jestem malarzem, obywatelem Republiki Weneckiej. Pełnię urząd u jego eminencji kardynała Wenecji. Do waszego getta przyszedłem, by kupić jedwabna materię. Odzieję w nią modele pozujące mi do fresków w kaplicy klasztornej. Pokaż mi, proszę, twoje materiały. Zapłacę za nie dobrymi, złotymi dukatami — potrząsnął skórzanym, pękatym mieszkiem zawieszonym u pasa. Kiedy kupiec usłyszał słowo Wenecja, natychmiast poczuł sympatię do przybysza. Wenecja bowiem w owym czasie była ratunkiem dla wszystkich marranów i Żydów jęczących pod papieskim jarzmem. Mimo to nie opuścił go lęk, bowiem surowe prawo zabraniało Żydom handlować z chrześcijanami: — Szlachetny panie, wybacz moje słowa! Wielmożny pan zapewne doskonale wie o tym, że Ojciec Święty Paweł IV, oby Bóg dał mu długie życie i użyczył zwycięstwa nad wszystkimi jego wrogami, zabronił nam sprzedawać towary chrześcijanom. Dlaczego więc wystawiasz na próbę biednego Żyda? Każde pieniądze są pokusą, a cóż dopiero prawdziwe, złote dukaty weneckie, przyjmowane we wszystkich krajach sułtana. Przypuszczam bowiem, że właśnie takie zawiera twoja sakiewka? — zapytał podstępnie, cickawy jaką monetą płaci malarz. — Zgadłeś, prawdziwe wewneckic dukaty — powiedział Pastilo potrząsając mieszkiem. — Pieniądze honorowane w krajach rządzonych przez sułtana. Nic są to te na pół ołowiane monety bite przez papieża, które jego poddani muszą przyjmować i uznawać za szczerozłote — zaśmiał się. — Nie bój się, możesz śmiało sprzedać mi swoje towary. Są przeznaczone dla kardynała Wenecji. Wcnecjanie — mrugnął znacząco — umieją dochować tajemnicy. A ponadto, jak ci wiadomo, Ojciec Święty zabronił tylko prostemu ludowi handlować z Żydami. Własnej osoby i kardynałów nie miał wcale na myśli. Dla siebie samego nie ustanawia się praw. — A więc to dla kardynała Wenecji! Któż by śmiał ukryć swoje skarby przed jego eminencją? Niech szlachetny pan wejdzie do środka. Posiadam tkaniny godne zdobić pałac sułtana — z tymi słowy kramarz podniósł się ze swego miejsca przy oknie i po chwili ukazał się w otworze małych, ukrytych drzwi, którymi wpuścił ma- larza do środka. Pastilo przecisnął się przez wąskie wejście. Był zaintrygowany. W sklepie panowała ciemność, dostrzegł tylko niską belkę zwisającą mu nad głową. Ścian nie widział, rozpływały się jakby w mroku. Tylko tu i ówdzie wyłaniał się jakiś kąt oświetlony nikłym płomykiem lampki oliwnej. W jej blasku materie mieniły się różnymi kolorami. Oto błysnął ogniem kawał czerwonego aksamitu. Wzięty do ręki, marszczył się tworząc fałdy, w których ukrywała się właściwa mu barwa. Obok skrzył się i błyszczał jakiś inny, nie znany materiał. W sklepie pełno było najrozmaitszych towarów. Tymczasem Żyd przytaszczył skądś ciężki kufer, a kiedy go otworzył, zdumionym oczom malarza ukazały się skarby: tkane we wzory i haftowane, włoskie i wschodnie jedwabie, aksamity, brokaty mieszały się niezwykłą tęczą barw. Żyd dobywał z kufra jedną sztukę jedwabiu za drugą i podchodził z nimi do małego, zakratowanego okienka, przez które wpadało do wnętrza skąpe światło, aby Pastilo mógł lepiej obejrzeć towar. Wenecki malarz, przyzwyczajony do barw jedwabiu używanych w rodzinnym mieście, nie mógł oderwać wzroku od cudów żydowskiego kupca. Oszałamiające piękno tkanin zniewoliło jego oczy. Upijał się kolorami niczym starym, znakomitym winem. Podziwiał perskie jedwabie, połyskujące jak węże wijące się przed atakiem, błyszczące, jakby wysadzane diamentami. Były też inne, mające w sobie coś z tajemniczego czaru perły. I aksamity koloru czerni głębokiej jak noc, jak odmęty oceanu obok aksamitów barwy bursztynu. A kiedy Żyd unosił je do światła,

malarzowi wydawało się, że to promienie słoneczne zastygły w gładkiej tkaninie i spływały z rąk Żyda złocistą kaskadą.

Skąpe światło padało również na białą brodę i blade czoło stojącego przy okienku kupca. Pastilo był zachwycony rysami tej twarzy: w mdłym oświetleniu nabrała nieziemskich znamion świętości. Malarz zapomniał zupełnie o celu swojej wizyty. Piękna fizjonomia Żyda podniecała jego artystyczną wrażliwość. Aby zyskać na cza- sie i móc obserwować go dłużej, prosił o pokazanie coraz to nowych tkanin. Miał zamiar wykorzystać te rysy przy malowaniu postaci jednego ze świętych. Wnet jed- nak zdał sobie sprawę, że ta niezwykła twarz należy do niewiernego. Jako pobożny chrześcijanin szybko porzucił swój zamiar, poza tym zainteresowało go jeszcze coś niecodziennego. Od chwili wejścia do sklepu słyszał jakiś głos. Zdawało mu się, że dochodzi z daleka, przenika przez mury... Był to głos kobiety. Przypominał trochę śpiew, trochę rozmodlenie. I chociaż niewyraźny i daleki, to młody człowiek odróżniał w nim obce, niezrozumiałe słowa. Nie pojmował ich znaczenia, ale uchwycił czułą miękkość i tkliwość głosu. Jeszcze wcześniej spostrzegł w jednej z bocznych ścian sklepu małe wewnętrzne okienko, w którym migotało światło. Zrozumiał, że w głębi znajdują się pokoje mieszkalne i stamtąd właśnie dochodzi śpiewny głos kobiecy. Kusiło go, by przekonać się, co jest po drugiej stronie. Nie znalazł jednak pretekstu, aby spojrzeć przez okienko. Żyd zatrzymywał go w tym samym miejscu i pokazywał bez przerwy swoje tkaniny. Pastilo jednak nic zdradzał już żadnego zainteresowania towarem. Zajęty był nasłuchiwaniem głosu dobiegającego zza ściany. Wsłuchiwał się w brzmienie frazy, starał się pochwycić ton słów. To nic. że ich nie rozumiał. Nieważne, źe także melodia była obca. Słyszał przecież w tym głosie jakieś dziwne drżenie, ale także spokojną głębię, wzniosłą szlachetność i delikatność. Wreszcie nadarzyła się okazja, aby zliżyć się do okienka. Kupiec rozpakowywał właśnie kolejną skrzynię, zajmował się odbijaniem zapieczętowanych klamer. Pastilo szybko podszedł do wewnętrznego okna, zajrzał przez nie i nie mógł już oderwać wzroku. W świetle srebrnej lampy oliwnej ujrzał siwego jak gołąb starca, owiniętego chustą. U jego stóp siedziała na ławeczce dziewczyna i śpiewnym głosem czytała mu książkę. Starzec był chyba niewidomy. Oczy miał zamknięte, twarz pooraną zmarszczkami. Pojedyncze pasemka białej brody lekko falowały. Twarzy dziewczyny malarz początkowo nie dostrzegł. Była pochylona nad książką opartą na kolanach. Widział tylko fałdy niebieskiego aksamitu, który okrywał jej krągłe ramiona. W świetle oliwnej lampy, umocowanej na grubej belce u pułapu, jej włosy mieniły się tymi samymi kolorami, co aksamit sukni. Pastilo odniósł wrażenie, źe na dziew- czynę opadła perłowa rosa poranka. W pewnej chwili czytająca odwróciła głowę, jakby wyczuła, źe ktoś ją obserwuje. Ogarnięta niepokojem, rozejrzała się wokoło, szukając intruza. Nie zdążyła jeszcze zauważyć w okienku malarza, za to on na mgnienie oka zobaczył jej twarz. Niezwykła tkliwość ścisnęła mu serce. Łzy zaćmiły wzrok. Uczuł, źe ogarnia go nieomal ekstatyczne uczucie wdzięczności dla Boga. Miał przed sobą zjawisko praw- dziwie cudowne. Wpatrywały się w niego oczy pełne rezygnacji i pokory. Nigdy jeszcze nie widział oczu równie smutnych smutkiem nie z tego świata, nie mającym źródła w ludzkiej boleści. Podłużnym kształtem przypominały oczy egipskich chłopców, z długimi, drżącymi rzęsami, na starożytnych malowidłach. Wyraz oczu dziewczęcia przywodził na myśl wzrok schwytanego gołębia, budzący litość graniczącą z bólem. Jej czoło było wypukłe, okrągłe i wysokie jak czoło świętej Anny Leonarda da Vinci. Wyraźnie odziedziczyła je po dziadku. Szczupłe policzki czyniły tę twarz delikatną i szlachetną. Ze szczególnym wdziękiem wykrojone usta miały w swym idealnym rysunku linię niewysłowionego bólu, niepojętego smutku. Bardzo

drobne wargi robiły wrażenie kiedyś zrośniętych, a później rozciętych po to, aby otworzyć usta. Ten, kto dokonał owego cięcia, zrobił to z wielką tkliwością i miłością, tak jak potrafi tylko ręka

mistrza. Podobnie otwierają się płatki młodych, ledwo rozwiniętych czerwonych pąków. Usta dziewczyny zamykały się także na wzór kwiatu stulającego się przed nocą, kiedy czuje chłód wieczoru. Kiedy spoglądała dokoła, malarzowi zdawało się, że więcej widzi ustami niż oczyma. Pastilo czuł, źe do jego serca sączy się łagodna melancholia i dziwna radość. Pomyślał, źe to nie jawa, ale senne marzenie. Wszystko razem: światło lampy oliwnej, migotliwy blask szlachetnych tkanin, cienie sunące po ścianach sklepu upoiły go i zawładnęły bez reszty wyobraźnią młodzieńca. Dziewczyna, ujrzawszy twarz obcego człowieka w okienku, nie zdawała się odczuwać strachu ani zdziwienia. Podniosła się tylko ze swego miejsca. Ciężki aksamit otulał jej postać. Rozległ się cichy dźwięk poruszonych klejnotów. Włosy zwinięte w loki opadły na ramiona i stopiły się z ciemnym aksamitem sukni. Podeszła do starca, obejmując go długimi, pięknymi, toczonymi rękoma. Nagle cała scena zniknęła, rozwiała się jak miraż. Przed oczyma malarza błysnęły złoto i błękit. Kupiec zasłonił okienko następną sztuką jedwabiu. Wnętrze domu było niewidoczne. — Prawdziwy adamaszek florentyński — powiedział Żyd wskazując na tkaninę — przetykany złotem i purpurą. Rozdział drugi Święte milczenie Pastilo szukał sposobności, aby ponownie spotkać się z dziewczyną, którą ujrzał przez okienko w sklepie. Taka okazja jednak się nie nadarzyła. Za każdym razem, gdy zjawiał się w getcie, zastawał dom na Piazza di Judea zamknięty. Kramu już w tym miejscu nie było, i nawet ślad nie pozostał po rozkładanych drzwiach. Dom zdawał się martwy. Małe górne okienka były z zewnątrz gęsto okratowane, a od środka zasłonięte firankami. Nie można było dociec, czy w ogóle ktoś tu mieszka. Na małym, targanym wiatrem proporcu, umieszczonym na żelaznym drągu, malarz dojrzał godła Kastylii. Znak był zatarty. Sąsiedzi niczego nie wiedzieli. Żydzi bali się obcego i zbywali jego pytania. Udało mu się tylko tyle dowiedzieć, źe Żyda z owego domu zwano kupcem z Kastylii. Był to ponoć człowiek bogaty, przedstawiciel wielkiej firmy należącej do donny Gracji Men- dozy, marranki i matki marranów, która osiadła w Konstantynopolu, skąd prowadziła handel z wieloma krajami. Pewnego dnia Pastilo znów znalazł się na Placu Żydowskim w getcie. Była to chyba sobota, plac był bowiem wyludniony. Domy pozamykano, w ciasnych uli- czkach z rzadka mignęła jakaś postać, nawet okna ziały pustką. Nagle ciszę dzielnicy zakłóciły rozpaczliwe krzyki. Pastilo rozejrzał się dookoła i zobaczył, że strażnicy papiescy i żołnierze w służbie Kościoła wywlekają z domów dziewczęta i chłopców i uprowadzają ze sobą. Rodzice żegnali porywanych płaczem i zawodzeniem, krzyczeli coś do nich w niezrozumiałym dla malarza języku. Wtem Pastilo wzdrygnął się. Drzwi kramu w domu kupca kastylijskiego. dotychczas na głucho zamknięte, nagle się otworzyły. Po chwili ukazała się w nich kobieca postać. W pierwszej chwili malarz nie wierzył własnym oczom. Była to ta sama dziewczyna, którą widział przez okienko w sklepie kupca. Wiodło ją dwóch żołnierzy

z oddziałów Kościoła. Pastilo nie mógł dostrzec twarzy uprowadzanej, gdyż kryła ja zielona chusta, długa aż do stóp, charakterystyczny element stroju Żydówek. W pew- nym momencie, pochylając się ku ziemi, odsłoniła welon. Zdążył zauważyć jej kształtny głowę podobną do świeżego, pięknego jabłka. Za dziewczyna stąpał kupiec, również z pochylonym czołem. Minął malarza, nie obdarzywszy go nawet spojrzeniem. Pastilo ruszył w ślad za nimi. Pochód zmierzał w stronę kościoła San Angelo, nad którego wejściem, podobnie jak na bramie getta, widniał pod krzyżem napis wzięty z Księgi proroka Izajasza: „Codziennie wyciągam ręce do upartego narodu". Świątynię tę zbudowano specjalnie na obrzeżach getta, ponieważ dawny nakaz papieski zo- bowiązywał Żydów do odwiedzania kościoła w każdą sobotę po południu i słuchania kazań chrześcijańskich duszpasterzy. Żydzi jednak nigdy tego nie przestrzegali, omijając nakaz za pomocą łapówek, poza tym znaleźli dziesięciu batlanów, którzy wypełniali za nich ten niezgodny z sumieniem obowiązek. Cała dziesiątka co sobotę przychodziła do kościoła i wysłuchiwała kazań księży. Bogiem a prawdą, wielu z nich cierpiało na głuchotę, pozostali zawczasu zatykali sobie uszy, aby nic słyszeć kazania. Podczas pontyfikatu Klemensa IV, gdy w Rzymie przebywał Szlorno Molcho, cieszący się wielkimi względami w pałacu watykańskim, nakaz ten został uchylony i kościół w getcie zamknięto. Co więcej, papież zaniechał prześladowania marranów. Jednak za czasów Pawła IV, zwanego przez Żydów papieżem Hamanem, powrócono do dawnych praktyk. Papież mianował proboszczem u San Angelo przechrztę Józefa Maro. Potrafił on zadbać o to, aby wszyscy Żydzi zamieszkali w getcie stawiali się w każdą sobotę w kościele. Ludzie bali się przede wszystkim o dzieci, bo Józef Maro słynął z kra- somówstwa, a także z niezwykłego daru przekonywania. Uchodził za jednego z najlepszych kaznodziejów we Włoszech. Z tego właśnie powodu każdej soboty, kiedy nie wystarczali batlani, dorośli Żydzi ukrywali dzieci i sami stawiali się w kościele. Byli pewni, że nie ulegną żadnym wpływom. Józef Maro chciał jednak mieć za słuchaczy właśnie młodzież, pragnął niewinnych i czys- tych serc. Posyłał więc żołnierzy pozostających w służbie Kościoła do domów żydowskich, aby siłą doprowadzali ukryte dzieci. Kiedy Pastilo w ślad za kupcem i dziewczyną wszedł do świątyni, zastał tam tłum ludzi. Kościół przypominał synagogę: wokół roiło się od hebrajskich napisów. Prze- ważały cytaty i wersety z Księgi Proroków, zawierające aluzje do religii chrześcijańskiej. Pośrodku wschodniej ściany wznosiła się bogato zdobiona Arka Przymierza. Nad nią umieszczono wielki srebrny krzyż. Ogromne świece w żydowskiej menorze płonęły przed świętym obrazem... Józef Maro w tałesie stał na bimie przed Arką. W jednej ręce trzymał zwój Tory, w drugiej krzyż. Przemawiał do Żydów. Mówił w ich języku, w dialekcie kastylijskim. Cytował wersety z Biblii, Talmudu i midraszy. Przytaczał argumenty nawet z ksiąg kabalistycznych. Straszył piekłem i obiecywał raj. Barwnie opisywał męki i cierpienia piekielne oraz rozkosze raju. Wskazywał na mizerię położenia Żydów, mówił, że są przedmiotem upokorzeń, a ich religia jest wyśmiewana. — A gdzież on jest, wasz Bóg? — wołał z przejęciem. — A gdzież jest ten wasz Mesjasz? Dlaczego nie odzywa się? Dlaczego nie daje znaku? Czym jesteście gorsi od gojów? Dlaczego uczynił z was przedmiot drwin i pogardy? Wyciągnął ku słuchaczom zwój Tory, krzyż, i prosił: Chodźcie, podejdźcie, schrońcie się pod ich opieką!

A jego głos był głęboki i ciężki niczym metal. A oczy jego płonęły. A twarz jego była blada i zasmucona. Na słuchaczy padł strach, ogarnęła ich trwoga. Obok kaznodziei zasiadał notariusz papieski z gęsim piórem w ręku. Przed sobą ułożył stos pergaminowych kart. I gdy którykolwiek Żyd zbliżył się do podium i po- chylił głowę pod strumień wody święconej, natychmiast

otrzymywał świadectwo nadające mu prawa obywatelskie miasta Rzymu. Na ich mocy stawał się wyłącznym spadkobiercą całego mienia swego ojca, które na rozkaz papieża zostało niegdyś skonfiskowane Żydom mieszkającym poza murami getta. W pierwszej ławce, na wprost księdza, siedziała dziesiątka batlanów. Wśród nich Chaim Adoni i Mordechaj Alfi, trefnisie getta. Występowali na weselach i innych uroczystościach w „tańcu śmierci", a tej soboty Właśnie spadł na nich obowiązek reprezentowania gminy żydowskiej w kościele. Chaim Adoni, człowiek całkiem jeszcze młody, udawał, że boli go ząb, więc owinął spuchnięty rzekomo policzek wełnianą płachtą tak wielką, że wystarczyłaby na uszycie całego ubrania. Naturalnie zakrywała także uszy, więc głos księdza nie dochodził do świadomości Chaima. Pewnie nawet grzmot armatni nie przebiłby się przez tę chustę. Natomiast Mordechaj Alfi omotał skronie białym ręcznikiem, przytrzymującym plasterki cytryny. Niby to głowa go bolała. Również jego uszy nie miały szczęścia usłyszeć nawet ułamka homilii księdza. Józef Maro spur- purowiał. Zstąpił z bitny: Podetknął żartownisiom pod nos krzyż i pięścią zmusił ich, aby nań spojrzeli. Po czym zerwawszy płachtę i ręcznik nakazał obu ucałowanie krzyża. Podnieśli lament udając, że cierpią niewymownie. W rezultacie wyrzucono ich z kościoła. Ksiądz podniósł głos. Jego twardy ton przeraził dzieci: — Litości! Miejcie zmiłowanie nad waszym potomstwem. Nie narażajcie na wstyd i hańbę. Nie wystawiajcie na pogardę i prześladowanie całego świata. Dajcie im schronienie pod ramionami krzyża! Dzieci tuliły się do rodziców. Tłum pomrukiwał. Ojciec synowi, matka córce powtarzali szeptem jedno zdanie: „Szma Israel!" I stało się, że słowa te nabrały mocy czarodziejskiej. Zadrżały serca w piersiach. W uszach odezwał się głos odwieczny, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Przed oczyma pojawiły się płonące stosy, ludzkie ciała zamieniające się w popiół... Ujrzeli oczy ofiar, wielkie, rozszerzone źrenice. Dobiegały z płomieni ostatnie słowa ginących: „Szma Israel!" I trwali tak wszyscy: młodzi, starzy, dzieci z głowami pochylonymi ku ziemi. Z ich warg dobywał się ledwo słyszalny szept — „Szma Israel!" Józef Maro poczuł lęk i oniemiał. Drżał. Krew zaszumiała w jego żyłach, usłyszał swój własny szept: „Szma Israel!" W rogu kościoła stał Pastilo, przerażony tym, co usłyszał i zobaczył. Zdumiewał go widok pochylonych dzieci, zamarłych w bezruchu. Żadna dłoń nie drgnęła, żadne spojrzenie nie padło na wyciągnięty ku tłumowi krzyż. A przecież znak ten miał im przynieść ratunek na tym i na tamtym świecie. Proboszcz w San Angelo nie rozu- miał, dlaczego nic chcą przyjąć wiary chrześcijańskiej, co oznaczałoby kres wszelkich kłopotów i cierpień synów Izraela, wiary, która jest, poza tym, najsłuszniejsza i najprawdziwsza. Dlaczego? Dlaczego?! Młody malarz nic odrywał wzroku od kupca i jego towarzyszki. Serce biło mu mocno. Przez chwilę wydawało się, że dziewczyna wyciągnie ręce ku krzyżowi. Nic takiego jednak się nie zdarzyło. Skłoniła głowę ku ziemi, podobnie jak uczynili wszyscy zebrani w kościele. Wargi jej poruszały się. — A przecież jest lak bardzo chrześcijańska, taka szlachetna i pobożna — pomyślał. — Czyż nie wygląda zupełnie jak nasza Madonna? Jak Święta Dziewica, do której Bóg przychodzi, by się z nią zespolić? Dostrzegł na twarzy dziewczyny wielki żal. Bezbrzeżny ból, ponadludzki ból wyrażały drobne usta. Cierpienie świata malowało się w smutnych oczach. Jej wysokie, wypukłe czoło zdawało się naznaczone boskim znamieniem. Zapragnął paść na kolana przed nią, wznieść ku niej ręce i modlić się: „Święta Maryjo, niewinna

i czysta. Ty, która czuwasz nad czystością dusz. Ty, która dźwigasz ból całego świata, miej litość, okaż miłosierdzie!"

|0d pierwszego spotkania nie opuszczała go myśl, aby I namalować dziewczynę jako Święta Marię, Matkę Bożą. Wyglądała zaiste niczym matka Boga. Ta, której Bóg się objawił, miała zapewne równie smutne oczy. Podobny wyraz bólu musiał się rysować wokół jej ust. Z twarzy Madonny można było wyczytać nieskończone miłosierdzie i litość dla naszych cierpień. Przed takim obliczem ludzie będą padali na kolana. Będą [wznosili ręce w modlitwie. Z oczu Madonny spłynie w serca ludzkie szlachetność zrodzona z cierpienia i bólu, cicha, czysta miłość do wszystkich i wszystkiego, serdeczna goto- wość do bezgranicznego przebaczania i wszechogarniające miłosierdzie. Dokładnie takich uczuć doznawał młody malarz, napotkawszy spojrzenie dziewczęcia. Pastilo był prawdziwym wenecjaninem. Nienawidził Rzymu, owego Rzymu z triumfującym, sytym, pańskim obliczem. Nienawidził jego sztuki, a przede wszystkim ubóstwianego Rafaela, który podbił chrześcijański świat pięknem swych ciał kobiecych. Ach, Wenecjo, miasto znane żaglowcom wszystkich mórz! Ach, Wenecjo, podobna do boskiego snu, zaklętego w białym marmurze. Wenecjo, twoje kościoły i pałace zdają się mieć skrzydła, unoszące je w niebo i pozwalające szybować na błękicie. Lecz bardziej jeszcze ubóstwiał malarzy weneckich. Jego nauczycielami byli Tintoretto, Giovanni Bellini, choć wiele zawdzięczał staremu Fra Angelico; obrazy Matki Bożej pędzla tego „anielskiego" zakonnika podziwiał we Florencji. Dla Pastila był to pierwszy artysta, który sprowadził na ziemię niebiańskie postacie i przyodział je w bezbronność dzieci. Rzym jednak został podbity przez Rafaela. Całe Miasto, cały świat chrześcijański klęczał i modlił się przed jego Madonnami, choć.wiadomo było, że pozowała artyście ówczesna ukochana — córka piekarza. Przykuł Rafael do swego pędzla wszystkich malarzy, którzy przyszli po nim. Każda Madonna musiała być podobna do piekarzów- ny z Rzymu. Jeśli było inaczej, twórca umierał z głodu. Pastilo, jak i wielu innych młodych artystów, buntował się już od dawna przeciw „jedynowładztwu" Rafaela. Doszedł do wniosku, że kobieta, którą Bóg wybrał, aby łagodziła ból świata, powinna była uosabiać nie tylko doskonałą ludzką piękność i bezgraniczną miłość macierzyńską. Nie, po stokroć nie! Musiała odznaczać się przede wszystkim głębią duchową. Umieć poświęcić miłość matki dla wyższego celu, dla bezbrzeżnej miłości do całego świata. Mieć twarz promieniującą owym mi- stycznym ciepłem, które uwalnia patrzącego z więzów ziemskich uczuć, ludzkiego poczucia piękna i przenosi go w świat wartości ponad miarę człowieczą, wartości niepojętych. Wszystko to wyrażały rysy żydowskiej dziewczyny mieszkającej w domu kupca kastylijskiego. W jej twarzy Pastilo dostrzegł właśnie owo niepojęte piękno, które odkrywa przed nami niezgłębione tajemnice świata. Przed tym obliczem ludzie będą doznawać chwil uniesienia, a w ich czystych sercach nie będzie miejsca dla drobnych zachcianek, błagań o szczęście doczesne. Bo 0 takie właśnie szczęście modlą się tłumy przed Madonnami Rafaela. A to trzeba inaczej, całkiem inaczej! Twarz jego Madonny ma nakłonić ludzi do uwolnienia się od osobistych pragnień, skłonić do próśb o szczęście wyższego rodzaju, o zbawienie. Ale jak to zrobić? Jak on, dobry chrześcijanin, może namalować Matkę Boga na podobieństwo córki niewiernego? Jak dobrzy chrześcijanie będą mogli klękać przed obrazem żydówki? Wnet jednak przypomniał sobie dzieje Chrystusa. Czyż sam Bóg nie wybrał córki tego narodu? Czy nie Ona właśnie, uosobienie wiecznej czystości, Matka Boga,

należała do owego ludu? W tym przecież zawiera się tajemnica narodu, który wybrał Bóg, aby z niego przyszło zbawienie świata. Wśród córek tego ludu znalazł właśnie owo tak długo poszukiwane uniwersalne piękno. Malarz stanął w drzwiach kościoła i czekał na kupca 1dziewczynę. Kiedy pojawili się, padł przed nią na kolana:

— Och, madonno, ty, która masz twarz promieniejącą pobożnością i szlachetnością, ty, która napełniasz serca samą wzniosłością, nie masz prawa ukrywać jej przed światem! Bóg cfją dał, abyś uczniła ludzi piękniejszymi i szlachetniejszymi. Chcę cię namalować. Chcę, by obraz Bożej Rodzicielki w kaplicy przyklasztornej miał twoje oczy, czoło, usta... Ludzie będą patrzeć w twoją twarz. Z czystymi sercami będą wznosić modły. Pozwól mi stworzyć dzieło ku chwale Imienia Pana. Dziewczyna milczała. Nisko pochyliła głowę, jak w kościele podczas kazania księdza. Wysłuchała artysty z lękiem i szacunkiem. Po czym lekkim krokiem podą- żyła za opiekunem. Wciąż pochylała głowę. Pastilo wciąż klęczał. Rozdział trzeci Klątwa W maju 1556 roku na mocy rozporządzenia papieża, namiestnika Jezusa Chrystusa, na stosach inkwizycji spłonęło dwudziestu sześciu marranów. Tych zaś, którzy opowiedzieli się za pozostaniem przy wierze chrześcijańskiej, zakuto w kajdany i zesłano na Maltę i inne wyspy. Ognie płonące w Ankonie wzburzyły Żydów na całym świecie. Najbardziej przejęci byli żyjący w diasporze we Włoszech. Od wielu, wielu lat marrani z Hiszpanii i Portugalii, uciekając przed krwawymi prześladowaniami, szukali schronienia w miłujących pokój państwach Italii, w których panował wówczas duch renesansu i humanizmu. Papieże Klemens VII, Paweł III i Juliusz III zezwolili przybyłym marranom powrócić na łono wiary żydowskiej. Mogli zatem przyjąć znów dawne imiona i prowadzić żywot zgodny ze swoimi zwyczajami. W wolnej Republice Weneckiej powitano ich z otwartymi ramionami. Osiadli w Wenecji, nawiązali stosunki handlowe ze współwyznawcami w krajach rządzonych przez sułtana i znacznie przyczynili się do wzbogacenia Republiki. Księstwa Ferrara i Urbino pozazdrościły Wenecji i aby zachęcić Żydów do osiedlenia się na swoich terytoriach, zapewniły im dodatkowe przywileje, m.in. zezwoliły na budowę synagog i założenie żydowskich drukami. W owym czasie było to przejawem najwyższej tolerancji. W Ferrarze, tym małym raju ziemskim, gdzie książęta zgromadzili wokół siebie poetów i malarzy, a na dworze dyskutowano częściej o poezji Wergiliusza i Dantego aniżeli o sprawach państwowych, marrani odgrywali nader ważną rolę. Byli ministrami handlu i skarbu, zajmowali też wysokie stanowiska w życiu społecznym. W roku 1553 papież Juliusz III na podstawie donosu przechrzty Józefa Maro i z poduszczenia kardynała Ca- raffy nakazał spalić publicznie w Rzymie wszystkie księ

gi żydowskie z wyjątkiem Zoharu. Wówczas Żydzi z Wiecznego Miasta oraz innych miast włoskich przewieźli je po kryjomu do Ferrary i Urbino, by przechować u marranów. W ten sposób ocalono część ksiąg od zagłady. Potem zasiadł na tronie papieskim Paweł IV i wszystko zmieniło się. Na podstawie tajnego rozkazu marrani mieszkający w papieskim porcie Ankona osadzeni zostali w lochach inkwizycji, gdzie poddano ioh torturom. Wielu z nich było obywatelami tureckimi, przebywającymi akurat w tym czasie w Ankonie w sprawach handlowych. Niektórzy w ostatniej chwili zdołali znaleźć ratunek w sąsiednich księstwach, gdzie władza papieża nie sięgała. Większość jednak została zamęczona przez inkwizycję. Był to chyba pierwszy stos wzniecony przez inkwizycję na terenie Italii. Blady strach padł na żydów, również marranów. W domu reb Josefa Pinsi, tak bowiem nazywał się kupiec z Kastylii, zbierali się po kryjomu marrani, aby odprawiać modły i szukać dróg ratunku. Przychodzili również Żydzi. Wprawdzie nic było jeszcze wyraźnych prześladowań, jednak prawie wszystkie synagogi, poza jedną, zamknięto. Sięgnęli więc Żydzi i marrani po stary, wypróbowany w Hiszpanii i Portugalii sposób. Zbierali się w największej tajemnicy i wspólnie modlili się i radzili. Josef Pinsi był w Rzymie przedstawicielem donny Gracji Mendozy, która zdołała wraz ze swoim zięciem Josefem Nassi i pięciuset marranami i żydami wyrwać się z rąk inkwizycji i uciec z częścią majątku z Ferrary do Konstantynopola. Resztę jej kosztowności zagarnęli jako „pożyczki" król Francji, papież oraz niektórzy książęta. Donna Gracja umknąwszy prześladowcom prowadziła dalej, rzecz jasna w utajeniu, interesy z portowymi miastami Italii. Posyłała do nich z Konstantynopola statki załadowane towarami, a we wszystkich włoskich portach miała swoich przedstawicieli handlowych; byli oni jednocześnie „ambasadorami" marranów. Ludzie ci dostar czali donnie Gracji wiadomości o losie jej współwyznawców i pomagali prześladowanym w ucieczkach do krajów rządzonych przez sułtana. W głębokiej piwnicy domu kupca Josefa Pinsi zebrali się Żydzi rzymscy. Był wieczór po upalnym dniu. Miasto nad brzegami Tybru już spało. Kręte, szare uliczki getta tonęły w ciemnościach. Nieme kamienice przypominały olbrzymie cienie. U wylotu ulic i w zaułkach można było dojrzeć samotne sylwetki, znikające raptownie w okolicy tajnego wejścia do piwnicy Josefa Pinsi. Wnętrze piwnicy było oświetlone — zapewne był to jedyny jasny punkt w całym getcie. W dużych, srebrnych menorach płonęły świece. Pod ścianami piwnicy stali lub siedzieli starsi i. młodsi mężczyźni. Szeptem wymieniali uwagi, naradzali się. Ich czarne stroje i nakrycia głów rzucały na ściany dziwne, przejmujące trwogą cienie. Nagle rozmowy ucichły. Obecni zbili się w gromadę. Otwarły się drzwi. Do piwnicy wszedł znany już nam, stary, ślepy Żyd. I chociaż jego oczy były martwe, to jednak bił z nich blask, dziwna jasność, jakby dostrzegał tylko wielkie rzeczy tego świata. Jakby już widział ostateczny triumf ziemskiej sprawiedliwości. Wiodła go za rękę owa anielsko piękna dziewczyna. Nazywała się Jełta. Była wnuczką starego ślepca, którego zwano Jaków Medigo, a który nosił nazwisko znanego rodu Abarbanel. Marrani i żydzi w Rzymie uważali go za swego przywódcę. Jego rodzina prawie doszczętnie wyginęła — syn i synowa na stosie, a wielu krewnych, tułających się po świecie, padło ofiarą piratów i zostało sprzedanych na targach niewolników. Dzieci siłą ochrzczono i ślad po nich zaginął. Z całej rodziny pozostali tylko ślepiec i jego wnuczka. Byli na utrzymaniu Josefa Pinsi, powiernika donny Mendozy.

Wraz ze starcem weszli do piwnicy dwaj posłańcy do Żydów rzymskich. Jeden z nich przybył z Ankony, drugi pochodził z Konstantynopola i oficjalnie był posłem suł- tana Sulcjmana do papieża. Miał interweniować w sprawie poddanych tureckich. Donna Mendoza skorzystała z tej okazji i zleciła mu dodatkową, poufną misję.

Zapanowała absolutna cisza. Słychać było syczenie gorejących świec. Nawet cienie na ścianach zastygły. Staizec Jaków usiadł w głębokim fotelu. Zgodnie ze zwyczajem Żydów hiszpańskich, zebrani podchodzili kolejno do swego przywódcy i całowali go w rękę. Starzec kładł dłonie na ich głowy i cichym szeptem błogosławił. Josef Pinsi zastukał w umówione miejsce ściany od ulicy. Na zewnątrz, na rogach zaułków czuwały straże — młodzi marrani, którzy mieli ostrzec zebranych przed ewentualnym nadejściem sług inkwizycji. Odpowiedzieli umówionym znakiem. Wte- Idy rozsunęła się niewidoczna dotychczas zasłona i oczom [zebranych ukazała się Arka Przymierza — Aron Hakodesz. Odmówiono wieczorną modlitwę Maariw. Modlono się milcząco, w duchu. Tylko chazan wymawiał głośno tekst, a pozostali powtarzali bezgłośnie każde słowo. Po Szmone Esrej starzec podniósł rękę; znak, by zaległa cisza. Wysłannik z Ankony podniósł się z ławki, stanął przed Aron Hakodesz i począł w dialekcie kastylij- skim opowiadać o tym, co zdarzyło się w porcie. Oto w pewien sobotni wieczór do wszystkich bóżnic Ankony nagle wpadli żołdacy inkwizycji. Wywlekali marranów, ich kobiety, dzieci i wtrącali do lochów. Więźniów poddano torturom, łamano kołem. Wielu zamęczono na śmierć. Ci, którzy nie mogli znieść cierpień, potwierdzali przyjęcie wiary chrześcijańskiej. Zakutych w kajdany, odesłano potem na Maltę. Tylko dwudziestu sześciu, wśród których była stara donna Majora, trzymało się twardo wiary swoich ojców. Zaprowadzono ich przy wtórze pieśni, pod kościelnymi sztandarami, na rynek. Tam czekały przygotowane zawczasu stosy. Stara donna Majora podtrzymywała na duchu swoich towarzyszy. Umacniała ich w wierze wołaniem „Szma Israel''. I wszyscy zostali spaleni. Piwnica milczała. Ludzie stali ze spuszczonymi na piersi głowami. Każdy myślał o tym, by być gotowym, gdy przyjdzie czas na niego... Nagle stary reb Jaków podniósł się z krzesła, wyciągnął swoje wychudłe ręce i, jakby nagle kogoś ujrzawszy, drżącym głosem zawołał: —Święci męczennicy za Boga! Święci dla Boga! Święci! I zebrani odpowiedzieli: — Święci! I z dziesiątków ust wyrwały się słowa Kadyszu: Itga- dal weitkadasz! A wszyscy powtórzyli: —Itgadal weitkadasz! Kiedy ucichły słowa modlitwy, wstał wysłannik z Konstantynopola: —O uwięzionych marranach, zesłanych na Maltę i inne wyspy, mogę wam donieść, że znajdują się pod opieką jego majestatu, wielkiego, miłosiernego sułtana Sulejma- na. Służą jawnie jedynemu, żywemu Bogu i nikt im w tym nie przeszkadza. — Jakże to? Jakim cudem? — padały pytania ze wszystkich stron. —Szlachetna kobieta donna Gracja Mendoza, duma i ozdoba naszego narodu, oraz jej zięć, szlachetny don Josef Nassi, udali się do sułtana i rzuciwszy się przed nim na kolana poprosili o łaskę i wstawiennictwo dla swoich braci. I sułtan łaskawie wysłuchał ich prośby, i przejął się ich łzami. Wysłał swoje okręty na Maltę. Zabrały one marranów także z innych wysp i przewiozły do stolicy wielkiego królestwa. —Niech będzie pochwalone Imię Pańskie na wieki! — wypowiadając to błogosławieństwo starzec wzniósł ręce, a zgromadzeni wyszeptali: — Amen. — Ja zaś zostałem wysłany do was przez szlachetną donnę Grację i księcia don Josefa Nassi po to, aby przekazać jej polecenie. Nikt z was nie powinien cumować w porcie Ankona. Nie należy tam wozić i sprzedawać towarów. Między księciem Urbino, który jest wrogiem papieża i przyjacielem marranów, a Żydami z krajów sułtana został zawarty wieczysty pakt tej oto treści: Od dnia dzisiejszego począwszy, wszystkie statki płynące ze Wschodu mają omijać port Ankonę i zawijać do Urbino. Port Pesaro ma być głównym ośrodkiem handlu żydowskiego. Tam mają bielić się

żagle Orientu, a w ich cieniu żyć i zażywać pokoju marrani.

L Stary reb Jaków wyciągnął ręce ku zebranym: — Synowie Izraela, umęczeni i uszlachetnieni cierpieniem! Słuchajcie Boga! Waszego Boga! W imieniu świętych męczenników, w imieniu przelanej krwi żydow- skiej, w imieniu spalonych kości obkładam płomienną klątwą Ankonę, miasto naszego okrutnego wroga. Niechaj przeklęty będzie ten, którego statek zawinie do nieczystego portu. Niechaj przeklęty będzie ten, kto poda chleb naszemu wrogowi, kto będzie go wspierał handlem, kto będzie wzbogacał jego kraj. Niechaj Ankona scze- źnie, niech zostanie starta z powierzchni ziemi. Klątwa na Ankonę! Klątwa! I głośny szept przeszedł tłum: — Klątwa! Klątwa! — Nie śpi opiekun Izraela — starzec wzniósł ręce ku niebu. — Bóg okazuje miłosierdzie dzieciom Izraela. Zesłał nam zbawcę i obrońcę w osobie sułtana Sulejmana. Niech Bóg wzmocni jego siły w walce z wrogami. Już nigdy więcej nic poleje się nadaremnie krew żydowska w Italii. Już nigdy więcej Żydzi nie będą płonęli na stosach. Bóg nie pozbawi nas swojej łaski ani w dzień, ani w nocy. W każdym pokoleniu zsyła nam zbawcę. Oddajmy hołd Bogu za Jego łaskę. Pobłogosławmy Go. Nikt nie wiedział, co ma na myśli reb Jaków. Poczuli tylko, że stało się coś ważnego. Podnieśli więc ręce ku niebu i dziękowali Bogu. Nazajutrz rano Żydzi, wraz z pozostałymi mieszkańcami Rzymu, ze zdumieniem słuchali nowin, które obiegły miasto lotem błyskawicy. Oto sułtan Sulejman wyprawił do papieża posła, który w jego imieniu uznał wszystkich marranów za poddanych tureckich. Za każdego mar- rana, który będzie torturowany w lochach inkwizycji, sułtan polecił brać na męki chrześcijanina. Za każdego spalonego w Italii marrana zginie na stosie chrześcijanin w królestwie tureckim. I rozwarły się bramy lochów inkwizycji. I wszyscy marrani, poddani tureccy, ku wielkiemu niezadowoleniu papieża zostali uwolnieni. Rozdział czwarty W ogniu i w wodzie Na tronie Piotrowym w Rzymie zasiadał osiemdziesięcioletni tyran Giovanni Piętro Carraffa, który przybrał imię Pawła IV. Jako kardynał za pontyfikatu Juliusza III nakazał spalić w Rzymie żydowskie księgi. Osadzony został na tronie papieskim dlatego, by mógł jadem swego fanatyzmu i za pomocą tortur inkwizycji utrzymać wła- dzę papiestwa, która zaczęła chwiać się pod naciskiem stale rosnącego wpływu kacerzy: Lutra w Niemczech i Kalwina w Genewie. Paweł IV był zbyt słaby i miał za krótkie ręce, aby poskromić ruch protestancki, toteż gniew swój wyładował na niewiernych we własnym państwie — Żydach, Maurach i marranach. Na górnym piętrze pałacu watykańskiego, w izbie urządzonej na wzór klasztornej celi jezuickiego ascety, siedział na prostej ławce papież, pogrążony w melancholii. Jego poorana zmarszczkami twarz przypominała wzburzone morze. Jednak spośród fałd i bruzd wyzierały njf- bieskie oczy dziecka. Były nieruchome, wygasłe jak dwa diamenty, które straciły swój ognisty blask. — Od kiedy to tronem Piotrowym rządzi pogański sułtan? — zadał pytanie niskiemu kardynałowi Aleksandrowi Farnese, który zajmował się polityką zagraniczną Watykanu. — Żyd Josef Nassi zyskał wielkie wpływy na dworze sułtana. Jest jego doradcą. My zaś musimy zdobyć przyjaźń tureckiego władcy. Ogień zapalony w Ankonie kosz- tował nas wiele. Nie handlujemy już ze Wschodem — wyjaśnienie kardynała brzmiało spokojnie i rzeczowo.

—Czyżby sułtan — powiedział papież — miał dyktować namiestnikowi Chrystusa, jak ma obchodzić się z kacerzami i wrogami chrześcijaństwa? —Rzym jest nie tylko stolicą Kościoła. Jest również stolicą państwa rzymskiego. Pozostałe kraje Italii wzbogaciły się dzięki Żydom na handlu ze Wschodem. We-

nccja, Ferrara, Urbino pozyskały sobie przyjaźń żydowskich doradców sułtana. Nawet Hiszpania, najzagorzalsza przeciwniczka Żydów, zabiega o życzliwość Josefa Nassi. Jej ambasador w Konstantynopolu zamierza zawrzeć z nim układ. Takie wieści doszły mnie z Porty. Papieża ogarnęła wściekłość. W jednej chwili jego twarz oblały rumieńce, oczy straciły zwykłą łagodność. Nienawidził Żydów i marranów, ale bardziej jeszcze Hi- szpanów, z którymi toczył wojnę. —Już ja — wykrzyknął zrywając się z ławki — pokażę temu sułtanowi muzułmanów, przyjacielowi Żydów i wszelkich innych kacerzy, źe w Rzymie zasiada namiestnik Chrystusa. Idź i zawołaj gubernatora Rzymu. Wieczorem kardynał Farnese zjawił się na kolacji u słynnej hiszpańskiej kurtyzany Imperii. Jej afrykańska papuga nauczyła się właśnie deklamować strofę z Wer- giliusza. Z tej okazji w willi nad Tybrem przyjęcie uświetniły popisy młodych, nagich tancerek i tancerzy. Zabawa trwała w najlepsze, gdy pojawił się zamaskowany mężczyzna. Pragnął zamienić kilka słów z kardynałem. Na zdziwione pytanie eminencji tajemniczy przybysz nachylił się do jego ucha i szepnął: —Papież wydał tajny rozkaz gubernatorowi Rzymu, aby podpalił getto w czterech miejscach jednocześnie i dopilnował, aby żaden Żyd nie uszedł cało. Kardynał pobladł: — Skąd o tym wiesz? — Należę do dworu kardynała Wenecji. Purpurat więcej już nie pytał. Wiedział, źe kardynał Wenecji jest najlepiej poinformowanym człowiekiem w Rzymie. Nie był przedstawicielem wyłącznie Kościoła, lecz przede wszystkim Republiki Weneckiej. Ponadto szpiedzy weneccy w służbie kardynała dowiadywali się o tym, co dzieje się na dworze papieskim znacznie wcześniej od watykańskich dostojników. —Młodzieńcze, nie wiem, kim jesteś, ale wielce zasłużyłeś się Kościołowi przyszedłszy do mnie. Dziękuję ci. — Przysługa za usługę — odparł zamaskowany mężczyzna. — Chcę, abyś w rewanżu powiedział mi, jakie nieszczęścia grożą rzymskiemu gettu ze strony Watykanu. Czyżbyś był przyjacielem Żydów? — Nie. Jestem przyjacielem Kościoła. Młodzieniec zdjął maskę. — Pastilo, malarz z Wenecji! — eminencja nie ukrywał zdumienia. — Co masz wspólnego z gettem? — Zgubiłem tam moje serce. — Tak, oko czuwa zawsze tam, gdzie serce odpoczywa — powiedział kardynał z uśmiechem. Na nic zdały się zabiegi Imperii, która starała się zatrzymać dostojnego gościa. Jej szafirowe oczy, nie mające sobie równych w całych Włoszech, próbowały skusić go nie lada atrakcją: za chwilę miano wnieść złtyą klatkę z papugą: eminencja uczyni jej zaszczyt, jeśli posłucha deklamacji ptaka. Lecz kardynał cenił bardziej życie dziesiątków tysięcy istnień ludzkich. Nie zrobił jednak tego dla niewinnych ludzi ani przez wzgląd na dobro i sławę wiary chrześcijańskiej. Chodziło mu wyłącznie o interes Kościoła. Pół godziny potem leżał u stóp papieża w jego sypialni. Błagał: Sil- Qj'cze Święty! Kościół jest w niebezpieczeństwie. Dochodzą nas wieści, że heretyckie poglądy kacerza Lutra znajdują coraz szersze kręgi zwolenników w Niemczech. Rozprzestrzeniają się niczym zaraza. Również Anglia odchodzi od

Kościoła. We Francji zyskują sobie posłuch idee antykatolickie. W miastach palą publicznie bulle papieskie. Tron Piotrowy chwieje się. Reformatorzy zdobywają coraz większy posłuch. Jeśli na dodatek świat dowie się, że dopuściłeś do spalenia tysięcy ludzi, obróci się to na niekorzyść Kościoła. Żydzi bowiem mają wszędzie swoich emisariuszy. Na wszystkich dworach lekarzami i bankierami są Żydzi. Zacznie się kampania przeciwko Kościołowi. Dostarczy ona pretekstów kacerzom i reformatorom w ich atakach na Kościół, w wyniku których wiele narodów i krajów odsunie się od tronu papieskiego.

Źrenice papieża zwęziły się. Powoli przymknął oczy. Zdawało się, że usnął. Z boku, przy drzwiach, stał gubernator Rzymu. W ręku trzymał pismo. Czekał na zatwierdzenie przez Ojca Świętego rozkazu. — Ile Żydzi zapłacili ci za to? — zapytał wreszcie papież kardynała. Eminencja przez chwilę milczał. Podniósł się z klęczek, przeżegnał i odpowiedział: — Bóg mi świadkiem, iż czynię to wyłącznie dla dobra Kościoła. Wymyśl, jakie chcesz, cierpienia dla Żydów, ale zrób to tak, aby nikt nie domyślił się, że inspi- Irowane są przez Święty Kościół. Żydzi są potęgą na dworze sułtana. Królowie i książęta zabiegają o ich przyjaźń. Są rozproszeni po całym świecie i mogą stać się pomocą dla naszych wrogów. — Królowie i książęta mogą zabiegać o przyjaźń Żyda na dworze sułtana, ale nie uczyni tego głowa Kościoła. Z wrogiem Chrystusa nie chcę mieć nic wspólnego. — Ojcze Święty, jeśli nie możesz skazać ich na śmierć w ogniu, to skaż ich na śmierć w wodzie — odezwał się gubernator Rzymu. — Co masz na myśli? Gubernator spojrzał na kardynała. Papież skinął ręką i eminencja opuścił komnatę. — Tyber co roku występuje ze swoich brzegów i zalewa getto — powiedział gubernator. — Kiedy nakazałeś Żydom podwyższyć mury ich dzielnicy, chytrze to wy- korzystali. Umocnili przy tej sposobności brzegi Tybru i zbudowali tamy, aby wody rzeki nie przedarły się do getta. We wrześniu spodziewany jest wylew Tybru. Wydaj przeto rozkaz, a my ukradkiem usuniemy tamy. Wówczas woda zaleje getto i zatopi piwnice wraz ze wszystkimi, którzy tam się znajdą — ostatnie słowa gubernator wypowiedział szeptem. — Ty zaś — powiedział papież —* wystawisz warty moich szwajcarskich i niemieckich żołnierzy. W ciągu doby od chwili zalania getta nie będzie wolno im wypuścić stamtąd żadnej żywej istoty. — Wedle rozkazu, Wasza Świątobliwość! — A teraz możesz zawołać tego judasza, kardynała. Kiedy kardynał Farnese wszedł do sypialni papieża, następca Piotra wzniósł oczy do nieba i łagodnym głosem powiedział: — Nie z miłości do niewiernych odwołaliśmy rozkaz spalenia ich domów, ani dla korzyści materialnych, ziemskich, lecz dla dobra Świętego Kościoła, który nakazuje nam miłować naszych wrogów. Ojciec Święty wziął z rąk gubernatora pismo z przygotowanym rozkazem i wrzucił je do płonącego kominka. A wówczas kardynał zauważył, że w błękitnych oczach papieża odbił się błysk ognia.