kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Atamańczuk Adrian - Bestia

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Atamańczuk Adrian - Bestia .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ATAMAŃCZUK ADRIAN
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 90 stron)

2 Adrian Atamańczuk BESTIA Świdnik 2008

3 Adrian Atamańczuk Bestia Copyright © by Adrian Atamańczuk All rights reserved radscha@hotmail.com Redaktor: Piotr Chruśliński knowacz@vp.pl Korekta: Małgorzata Bartosik skexa@interia.pl Copyright © by Serwis Literacki www.knowacz.pl Wydanie I ISBN 978-83-926296-6-5 Świdnik 2008 Projekt okładki: Piotr Chruśliński knowacz@vp.pl Copyright © by Piotr Chruśliński All rights reserved

4 ISBN 978-83-926296-6-5

5 Dedykuję Tym Wszystkim, którzy wierzyli we mnie, wspierali i śledzili przygody „Bestii”. Lancan 2007 – 05 – 07 Wiedeń

6 ROZDZIAŁ I Dobywał z wierzchowca ostatnich sił, a wciąż nie było ani śladu zbawczych bagien. Wiedział, że zwierzę niedługo padnie i przyjdzie mu uciekać pieszo. Koń potknął się po raz kolejny i jeździec z najwyższym trudem, spinając cugle, uchronił oboje przed wywrotką. Dalej nie mógł jechać. Wykończony rumak chrapał i prychał jakby przed chwilą wynurzył się z wody. Mężczyzna zatrzymał się rozglądając dokoła. Noc zawsze była jego sprzymierzeńcem, ale teraz… Okolica roiła się od ludzi bardzo zawężając pole manewru. Zewsząd dobiegały wrzaski przeszukującej w podnieceniu las tłuszczy. Za sobą czuł zbliżającą się pogoń, z prawej strony pomiędzy drzewami błyskały pochodnie jeźdźców, a także przed nim, gdy wytężył wzrok, dostrzegł szereg zmierzających ku niemu postaci, zbrojonych w widły, kosy i drągi. Byli jeszcze zbyt daleko, aby go dostrzec, lecz jego wzrok potrafił przenikać czerń nocy. Koń targnął łbem i cicho zarżał. Biała piana skapnęła mu z pyska i zwierzę zatoczywszy się, przysiadło na zadnich nogach, nim bezwładnie przewróciło na bok. Jeździec zsunął się z siodła. - Nie powinienem był wracać - szepnął, kładąc rękę na konającym rumaku. Żal mu było dzielnego wierzchowca. Zawsze uważał, że zwierzęta są więcej warte niż ludzie. Być może nie powinienem był też wyjeżdżać, pomyślał, zgrzytnąwszy przy tym zębami. Dawniej chłopi na dźwięk jego imienia zaszywali się w najgłębszy kąt swoich marnych chatynek i szczękając zębami, klepali pacierze do świtu. Gdzie by, któremu przyszło do głowy gonić go nocą po lesie? Widać z upływem czasu strach przed nim przybladł, ale nienawiść została. Obustronna nienawiść. Nie miał ani chwili do stracenia. Wprawdzie nie wierzył w obecnej sytuacji w cudowne ocalenie, ale jakie stworzenie w obliczu zagrożenia siada biernie, czekając na koniec? Podniósł się z klęczek. Przez ten czas wrogowie znacznie się zbliżyli, ale wciąż miał jedną szansę: przemknąć lewą stroną, pomiędzy tyralierą chłopstwa, a konnicą wojewody Danbura, zanim jej skrzydła ostatecznie mu to uniemożliwią. Poderwał się na nogi i pobiegł niezwykle lekko i szybko. Przemykał wśród drzew jak duch, niemal bezszelestnie. Pech chciał, że las w tym miejscu był rzadki.

7 Wyraźnie musiała leżeć w pobliżu jakaś większa osada i ostrza toporów oraz piły drwali trzebiły bór nieustannie, wyniszczając zwierzęce mateczniki niczym choroba. Przeczucie potwierdziło się, gdy drzewa skończyły się i znalazł się na nagim ugorze. Tu rozpoczynały się pola uprawne, a w oddali błyskał ogień lamp olejnych zatkniętych na palisadzie opasującej miasto. A jednak przemknął się! Zawdzięczał to nie tylko właściwościom swych oczu, ale także ponadludzko rozwiniętej sprawności fizycznej. Niestety, gdy już sądził, że wymknął się z zaciskającej pętli, wypatrzył go jakiś maruder. Bełt świsnął mu koło ucha, a z lasu rozległ się rozdzierający krzyk: - Maaam gooo! Jest tuuutaj! Liakur jest tutaj! Nie było czasu go unieszkodliwić. Liakur widział wrzeszczącego chłopaka w stroju czeladnika straży grodowej próbującego nerwowo nabić ponownie kuszę. W następnej chwili młodzieniec zamilkł, a twarz wykrzywił mu spazm przerażenia. Musiał ujrzeć jego oczy, jarzące się fioletowo w ciemności i strach chwycił go za gardło. Niestety, stało się to o wiele za późno i teraz biegło spiesznie w ich stronę kilkadziesiąt osób. Również nieopodal wyłonili się jeźdźcy, odziani w kamizelki czerwone niczym raki. Nie miał innego wyjścia - rzucił się na oślep do ucieczki. Za jego plecami rozbrzmiał chór dzikich wrzasków - odkryli go! Był niezrównanym biegaczem i z każdą chwilą oddalając się od ścigającej go sfory, lecz nie mógł umknąć konnym włodarza Danbura. Ci szybko go dopędzili. Jakiś zapalczywy żołnierz gnał przed innymi na czele pościgu. W dłoni dzierżył lancę. Zamierzył się, chcąc jednym ciosem zbić z nóg uciekającego. Liakur tylko na to czekał. Nie stałby się tym, kim był, gdyby byle żołdak mógł go bez trudu okładać. Uniknął ciosu, przemknął pod wyciągniętą ręką i jednym susem znalazł się w siodle. W mgnieniu oka wyrwał broń przeciwnikowi i obalił na ziemię. Wierzchowiec jednak wystraszył się nagłej zmiany właściciela bądź był lepszej krwi niż można się było spodziewać, spłoszony, stanął dęba raz jeden i drugi. Nim Liakur zdołał nad nim zapanować ktoś zarzucił mu pętlę na ramiona i bezpardonowo szarpnąwszy, strącił z siodła. Runął bezwładnie na ziemię. Lina natychmiast ponownie się naprężyła i wśród dzikich okrzyków napastnicy powlekli go za sobą. Podłoże zdzierało na nim ubranie, paląc ciało żywym ogniem. Osłaniając jedną ręką twarz, drugą rozpaczliwie próbował wyswobodzić się z duszącego go sznura. Obok niego, na karym wałachu, cwałował rosły szlachcic. Liakur poznał go natychmiast.

8 Tą łysą głowę i prostacką, gminną gębę, widywał często w snach i marzeniach. Tyle, że oddzieloną od reszty ciała i zatkniętą wysoko na żerdzi. Teraz jednak to sen Danbura wydawał się spełniać, o czym świadczył pełen dzikiej radości uśmiech na twarzy jej właściciela. Pola skończyły się nagle i znaleźli się na brukowanej kamieniami drodze. - Zwolnij, zwolnij - rozkazał wesoło wojewoda, oglądając się za siebie. Chłopstwo wciąż biegło za nimi, lecz pozostało w tyle. - No, to niedługo się zabawimy draniu! Wiesz, bez broni jesteś jakiś nieswój - zaśmiał się, mrugnąwszy okiem. Cały promieniał diabelską uciechą i Liakur domyślał się przynajmniej kilku tego powodów. Bowiem nie samo zgładzenie jego osoby - widma wiecznie czającego się niebezpieczeństwa nad głową pograniczników - tak radowało wojewodę. Śmierć Liakura mogła przynieść i inne profity: sławę i uznanie. To, o co wojewoda zabiegał od lat, a co z racji pochodzenia było mu odmawiane. Chciał być goszczony przez wpływowych magnatów, bawić na salonach, ocierać o dwór cesarza... Teraz oto nadarzyła się niepowtarzalna szansa zaspokojenia ambicji, zdystansowania wyśmiewających go paniczyków. No i nagroda monarchy w wysokości ośmiu tysięcy dukatów, też była nie do pogardzenia. Majątek miał być ponoć drugą obsesją wojewody. Gdy mijali bramę miasta wśród radosnych okrzyków, pomiędzy którymi wciąż powtarzało się imię Liakura oraz wszelkie inne epitety, jakimi raczyli go obdarzyć mieszkańcy, piesza pogoń zrównała się z resztą ludzi włodarza. Zziajani, spoceni, z szaleństwem i wściekłością w oczach. Na widok wszelkich sprzętów gospodarczych, które ściskali w dłoniach, jeniec pomyślał, że przynajmniej zginie szybko. Jednak, gdy na niewielkim placyku ciągnący go żołnierz wreszcie puścił sznur, pierwszymi, którzy wylewnie okazali mu swoją niechęć byli właśnie mieszczanie, nie zaś lepiej przygotowane do mordu chłopstwo. Rzucili się na niego z gołymi rękoma, chcąc go rozerwać na sztuki, a tamtym pozostało jedynie, z powodu ścisku, wymachiwanie orężem ponad ich głowami. Oczywiście próbował walczyć, ale na nic zdał się opór wobec dziesiątek postaci owładniętych pasją mordu. Szybko przygnieciono go do ziemi. Ubranie targano na nim na strzępy, ciągnięto, szarpano ciało na wszystkie strony. Zdawało mu się, że opadła go sfora wściekłych psów. Ostatkiem sił skulił się pod nawałą ciosów. Zrozumiał, że

9 nadszedł koniec, a jednym z ostatnich obrazów, jakie przyjdzie mu oglądać, będą ubłocone nogi i buty oprawców. Jednak w pewnej chwili, z jednej z bocznych uliczek, wyłoniła się niespiesznie kawalkada jeźdźców. Zdumione oczy utkwili w ryczący potępieńczo tłum. Na ich czele jechała kobieta. Długie brązowe włosy opadały jej poniżej ramion na biały surdut, a na wyciągniętej ręce ukrytej wewnątrz skórzanej rękawicy siedział sokół. Jej twarz skrzywiła się z głęboką odrazą, w oczach odbiło zażenowanie. Tyle zdążył zobaczyć, nim czyjś chodak wylądował na jego twarzy. Doleciały go najpierw strzępki słów, zaraz zrobiło się luźniej i usłyszał głos pełen sprzeciwu: -… Haroldzie, ja proszę! Ja sobie nie życzę! Czy wy ludzie, jesteście jacyś barbarzyńcy? Ciemnogródcy poganie? To psa przecież w ten sposób zabić się nie godzi… Liakur z wysiłkiem uniósł głowę. Niewiele już czuł, nie widział na prawe oko, a lewe ukazywało świat w czerwonej poświacie. O dziwo, wszystko docierało do jego umysłu nad wyraz jasno i zrozumiale. W tym czasie dwoje ludzi z orszaku kobiety wjechało w tłum i z końskich grzbietów długimi lancami bezpardonowo zmuszało do cofnięcia się otaczających go ludzi. Kimkolwiek była owa dama, miała bezsprzecznie dużo władzy i posłuchu, skoro zapanowała nad tłuszczą, nie mówiąc już o Danburze. - Niezależnie od czynów, jakich dopuścił się ten człowiek - kontynuowała tonem nieznoszącym sprzeciwu - ma prawo do uczciwego procesu. Takie przynajmniej panują zwyczaje w stolicy, jednakże stosownego zachowania oczekuje się również od mieszkańców odleglejszych prowincji. Liakur z perwersyjną rozkoszą przyglądał się jak gęba wojewody staje się coraz bardziej czerwona, choć wątpił czy sam zdołał przywołać szyderczy uśmiech na twarz. Odczuwał pomimo to dziką radość na myśl, że w tym dniu triumfu Danbura coś się jednak zepsuło. - To nie jest człowiek! - Zaprotestował cienki, ale zajadły kobiecy głos, a inni natychmiast mu zawtórowali: - To potwór! Odmieniec! Bestia z Albaresch! Kobieta obróciła na niego zdumione spojrzenie, towarzyszący jej ksiądz przeżegnał się trwożnie. - Liakur z Albaresch - powtórzyła z rozmysłem.

10 - No właśnie, Beatrix. Teraz rozumiesz… To łotr przeklęty, pustoszył cesarstwo gorzej niż choroba - ucieszył się wojewoda ze zmiany tonu jej głosu. - To niczego nie zmienia, Haroldzie. W przeciwnym razie, czym byśmy się od niego różnili? Raz jeszcze Danbur się zmieszał, ale ze złością spojrzał na jeńca, jakby mówił: to wszystko twoja wina! Liakur miał nadzieje, że wojewoda, chociaż w jego pozostałym oku, zdoła dostrzec tlącą się pogardę. Sam nie mógł się już poruszyć, ani nawet mrugnąć. Zesztywniał zupełnie. Zrozumiał, że nadchodzi śmierć. Kobieta zsiadła z konia i zamierzała do niego podejść, lecz wojewoda złapał ją za rękę. - Uważaj! Oni zdychają, a jeszcze mogą ukąsić. To bestie. Delikatnie, aczkolwiek stanowczo uwolniła się z jego uchwytu. - To nie jest bestia, tylko umierający człowiek. Podeszła do niego i pochyliła się. W jej spojrzeniu nie było nienawiści ani odrazy, a jedynie żal i coś jeszcze - szczypta przebaczenia? To, czego Liakur nigdy nie spodziewałby się otrzymać od kogoś z cesarstwa i, którego ze wstydem musiał przyznać, sam by nie ofiarował. Widział coraz słabiej, jak przez puch czerwonej mgły, który stopniowo gęstniał zaciemniając obraz. Mgły… Już tam nie dotrze. Kobieta odwróciła się w stronę swoich towarzyszy. - Ksiądz pozwoli. Trzeba udzielić ostatniego namaszczenia. - Nie bardzo mam prawo - bąknął zakonnik, niespokojnie poprawiwszy się w siodle. - Owszem, ma ksiądz. - Chcesz, żeby przeżył, Beatrix? Czekaj! - Danbur zawołał nagle z wyraźnym ożywieniem. - Nie bój się, te bestie są jak pijawki. Można je deptać i deptać, a i tak dojdą do siebie. Wiem, wiem, to jest człowiek - machnął rękoma w teatralnym geście, po czym zwrócił się do swoich ludzi: - Medyka! Dawać mi tu medyka! Więcej Liakur nie usłyszał. Ostatnią myślą, jaka przemknęła mu przez głowę, była nadzieja, że może jednak dana mu będzie łaska wyrwania się z rąk wojewody. * * *

11 Ciągiem soczystych przekleństw powitał kolejny dzień życia. Każde słowo sprawiało mu ból, ale i tak musiał zamanifestować wdzięczność opatrzności za ocalenie. Oczywiście nie umarł! W jego życiu nic nie mogło być proste. Wojewoda zwyciężył - ten ostatni raz. A kobieta kierująca się szlachetnymi pobudkami, zgotowała mu nieświadomie okrutny koniec. Nie wątpił, bowiem, jaki to ucieszny plan wykluł się w głowie wojewody. Dama przeszkodziła mu w zgładzeniu wroga? Tym lepiej! Teraz zawiąże Ławę Miasta, ta oczywiście więźnia skarze, kat zapewni rozrywkę gawiedzi, a Beatrix, czy jak ona się tam zwała, nie będzie mogła powiedzieć złego słowa, bo wszystko stanie się zgodnie z prawem i obyczajem. Skutek będzie ten sam, a o ile więcej uciechy? Oto, dlaczego Liakur żałował, że się ocknął. Niestety, wojewoda miał racje. On i większość mieszkańców z nieistniejącego już dziś Albaresch, mieli niespotykaną u innych ludzi zdolność regeneracji własnego ciała. Jeżeli nie polegli od razu, zawsze wracali do zdrowia i to w czasie wielokrotnie szybszym niż zajęłoby to normalnym śmiertelnikom. Ta cecha także nie przysporzyła mu przyjaciół. Towarzysze nie mogli zaakceptować faktu, że ciężko ranny nie tylko nie umierał, ale też w przeciągu kilku dni odzyskiwał pełnie sił. Wtedy, zazwyczaj, wiedzeni gorącym zapałem przywrócenia naturalnego porządku rzeczy, sami chcieli go posłać do piachu. Ta osobliwość, wespół z widzeniem i zmianą koloru oczu w ciemnościach oraz kilka innych umiejętności, których on sam nie potrafił wyjaśnić, sprawiały, że wszędzie stawał się szybko wyrzutkiem. Odmieńcem, upiorem, diabłem czy bestią - bestią z Albaresch. To nie on rozpoczął tę wojnę, nie on napadł miasta cesarstwa. Przyszli, spalili i wymordowali. Więc i on nawiedził ich domy i traktował tak, jak nauczyli go tutejsi bogobojni ludzie. Wiele razy powracał na czele nowych watah, sprzymierzony z każdym, kto walczył z armią cesarza, ale wszędzie był obcy - użyteczna bestia do niszczenia wrogów. Nic więcej. Nawet nie miał, czego żałować. Może poza jedynym, że jego koniec stanie się za sprawą takiego Danbura, utożsamiającego wszystko, czym Liakur gardził. Był opuchnięty, posiniaczony, miał połamane żebra, powykręcane stawy i zwichniętą nogę, a twarz stłuczoną jak świński kotlet. Jednak wiedział, że za kilka dni po obrażeniach nie pozostanie niemal śladu - kolejne małe zwycięstwo wojewody, bezsprzecznie udowadniające wszystkim, że w istocie mają do czynienia z upiorem. Właściwie niepotrzebne, bo Liakur z ilości

12 wyroków cesarskich mógłby sobie zaścielić łoże. Jednak człowiek ma już tą dziwną przywarę, że zawsze dba o pozory, nawet, gdy nie musi, usprawiedliwia się przed bliźnimi i sobą. Po południu strażnik długą żerdzią pchnął w jego stronę miskę ze strawą. Zbytnia ostrożność, bo był przykuty do ściany łańcuchem, a z powodu obecnego stanu, odczuwał głęboki dyskomfort przy każdym poruszeniu. W misce znajdował się zimny gulasz barani i kromka razowego chleba. Liakur musiał przyznać, że jadał i mieszkał już znacznie gorzej. Loch, w którym go zamknięto był czysty (wyraźnie nie często mieli okazję go użyć), powietrze pozbawione zaduchu i typowej dla takich miejsc stęchlizny, a on sam leżał na starym, ale niczego sobie sienniku. Posilony poczuł morzącą go senność, a także dreszcze, wespół ze skurczami i ukłuciami, jakby za sprawą licznych, cienkich igiełek wnikających pod skórę. Znał ten stan - organizm zaczynał naprawiać uszkodzenia. Osunął się na posłanie i zapadł w głęboki, regenerujący sen. Sen, który przywróci mu siły, by w pełnej formie zabawić mieszkańców podczas spotkania z katem. Obudził go skrzypiący dźwięk odmykanej zasuwy. W otwartych drzwiach ukazała się ruda głowa strażnika. Przypatrzył się badawczo, a potem niechętnie cofnął się ustępując komuś miejsca. Liakur ze zdumieniem rozpoznał kobietę, która poprzednio uratowała go od śmierci. Weszła, a drzwi zamknęły się za nią ze zgrzytem. Podniósł się wolno i usiadł na posłaniu. Automatycznie odnotował fakt, że ból w ciele zelżał, także poprzez wąską szparę przedostawała się do prawego oka smuga rozmytego obrazu (ha, więc jednak go nie stracił). Wzruszył bezwiednie ramionami. Jakie to mogło mieć znaczenie? - Nazywam się De Shaldee. Widzę, że istotnie masz się już lepiej. Czy zechcesz ze mną rozmawiać? Gwizdnąłby, gdyby pozwoliły mu na to spuchnięte wargi. De Shaldee byli jednym z najstarszych rodów w cesarstwie. Nic dziwnego, że Danbur tak się z nią liczył. Z drugiej strony, ciekawe, co zapędziło do tej dziury taką kobietę? Teraz miał okazję przyjrzeć jej się lepiej. Młodzieńcze lata miała już za sobą. Wkroczyła w etap dojrzałej kobiety, ale to tylko zdawało się dodawać jej powabu i atrakcyjności, tak jak dojrzały owoc piękniejszy jest od swojego młodszego pierwowzoru. Nosiła prostą zieloną suknię bez żadnych zdobniczych akcentów. Jedynie szeroka złota brosza z wizerunkiem godła rodu, zatknięta była nad sercem. Brązowe włosy opadały swobodnie rozpuszczone,

13 jasna cera, niebieskie oczy. Biła z niej pewność siebie oraz duma właściwa ludziom wysoko urodzonym. W jej spojrzeniu było także coś, czego on sam nie umiał zdefiniować, a co w istocie było po prostu szlachetnością. - Co cię sprowadza, pani? - Mruknął, a ostatnie słowo zostało zabarwione domieszką szyderstwa z nieznacznym dygnięciem. - Przyszłam poinformować cię, że Loża Miasta skończyła debatować nad twoim losem. - Założę się, że nie trwało to długo. - Twoje zbrodnicze uczynki głośne są w całym cesarstwie. Nie pozostawiłeś radzie większego wyboru. Chociaż kara mogłaby być litościwsza. - Litość i zbrodnia to słowa, którymi bardzo lubicie się posługiwać. Doświadczyłem bardzo dawno temu jak daleko sięga zarówno wasze miłosierdzie, jak zbrodnia. Chwilę wpatrywała się w niego nim odpowiedziała. - Tak, wiem, co stało się w Albaresch. Domyślam się ile wycierpiałeś, lecz obierając drogę zemsty sam przypieczętowałeś swój los. - Dziękuje, pani. Bardzo dziękuje za łaskę zrozumienia i wskazanie błędów. Coś zamigotało zimno w jej oczach. - Zostało ci niewiele czasu do egzekucji, zatem nie traćmy go na bezsensowne gadanie - rzuciła sucho i obróciła się do wyjścia. - Margrabino - odezwał się wbrew sobie. - Ile zostało mi tego czasu? - Dwa, może trzy dni. Tyle, ile potrwa przybycie kata - uniosła rękę by przywołać dozorcę. - A więc przedstawienie - Liakur ze zdumieniem stwierdził, że odezwał się tylko po to, żeby ją zatrzymać. Odwróciła się wolno, na tyle by miał czas przekląć własną słabość. - Tak. Zostałeś skazany przez Sąd Miejski na tortury i śmierć - spojrzała gdzieś w bok, jakby czuła się temu współwinna. - Jak sama powiedziałaś, pani, sam sobie zgotowałem taki los. - Nikt nie zasługuje na podobne umęczenie. Nawet największy zbrodniarz. Jeżeli ofiara mści się w taki sposób, to staje się bardzo podobna swojemu oprawcy, a zatem nie ma prawa go osądzać. Zbłądziłeś, Liakurze. Dopuściłeś się przerażających rzeczy, a chciałabym wierzyć, że przynajmniej część z nich nie jest prawdziwa, jak chociażby śmierć biskupa Robberta...

14 - Wiele bajd wymyślono o mnie. Przypisywano każdą katastrofę i niewyjaśnione wypadki. Za jedne jestem odpowiedzialny, za inne nie. Ale czcigodnego biskupa spaliłem. Tak, jak on nauczył mnie i przykazał tego dnia, gdy zapłonęły stosy w Albaresch, a on sam przechadzał się między nimi, nieczuły na wrzaski kobiet, mężczyzn i dzieci. Tak, jestem zbrodniarzem i mordercą, lecz to wy mnie stworzyliście, te same uczynki nazywając raz zbrodnią, raz zbawieniem. - Sądziłam, że w Albaresch nie było żadnych dzieci, a kobiety zamknięto w klasztorze - szepnęła. - Tak w istocie brzmi znacznie lepiej. Skinęła niechętnie głową. Liakur nie mógł się oprzeć wrażeniu, że na jej twarzy odbił się szczery żal. Coś dziwnego było z tą kobietą. Ludzie nienawidzili go, bali się. Nie żałowali losu „odmieńców z Albaresch” bądź zmyślali odrażające historie o ich rzekomych praktykach usprawiedliwiających taki właśnie koniec lub zwyczajnie, nie dawano wiary opowieściom o rzezi. Beatrix reagowała inaczej, myślała inaczej i Liakur nie mógł się temu nadziwić. Już sam fakt, że kobieta z rodu De Shaldee osobiście zadała sobie trud poinformować jeńca o wyroku, (bo choć najwyraźniej nikt inny nie zamierzał zawracać sobie nim głowy, mogła przecież przysłać kogoś spośród poddanych) był bezprecedensowy. Pierwotnie sądził, że przywiodła ją tutaj niezdrowa ciekawość, podnieta spotkania ze skazańcem, ale teraz wiedział, że się pomylił. Beatrix nie była znudzoną arystokratką. To wszystko sprawiło, że poczuł niezwykłą chęć, ochotę, której sam się dziwił i wstydził za razem. - Podobno skazaniec ma prawo do ostatniego życzenia. Chociaż pewnie z wyjątkiem mnie i nie w stajni Danbura? - Spytał z cierpkim humorem, przerywając ciszę, jaka zapadła po jego ostatnich słowach. - Słucham - podniosła głowę i uśmiechnęła się zachęcająco. A w uśmiechu tym było coś, co bardzo się mu spodobało. Dumne przesłanie mówiło wyraźnie, że wojewoda nie ma tu ostatniego słowa. Liakur spoważniał. - Chciałbym móc zwracać się do ciebie, pani, po imieniu. Bez margrabiny, tytułów. Nazwać cię po prostu: Beatrix. Na jej twarzy odbiło się najpierw zaskoczenie, potem oburzenie i niechęć, ale emocje te szybko zniknęły. Kobieta przymknęła oczy, a kiedy je otwarła było w nich tylko opanowanie i dystans.

15 - Jeśli tego właśnie chcesz. - Dziękuję, Beatrix - skrzywiła się nieznacznie na dźwięk własnego imienia. Domyślał się, co czuła. O to morderca i mściwy upiór mówi do niej po imieniu, jakby byli starymi, dobrymi znajomymi z sąsiednich majątków. Pomimo wszystko zgodziła się. - Nie obawiaj się. Nie będę długo korzystał z tego przywileju. Przypomniała sobie o tym, co go czekało i jej chłód rozpłynął się w oka mgnieniu. Przekręciła nieznacznie głowę usiłując coś sobie przypomnieć. - Miałam przyprowadzić ze sobą księdza, ale pomyślałam, że słusznie będzie w tym przypadku najpierw się z tobą rozmówić. - Dziękuję. Księża dość się już nam przysłużyli. Skinęła ze zrozumieniem i skierowała się do wyjścia. Zawołała dozorcę i natychmiast dało się słyszeć pospieszne szuranie butów. Drzwi otworzyły się, ale Beatrix zatrzymała się w progu. - Dlaczego? - Spytała. - Mogłeś poprosić o wszystko: kobietę, alkohol, jedzenie… Liakur sam się nad tym zastanawiał. Pod koniec życia ludzie najwyraźniej ulegają dziwnym kaprysom. Z plątaniny odczuć, jakie nim powodowały z trudem udawało mu się wyłowić poszczególne z nich, ale w głębi duszy znał odpowiedź. Chciał być dla kogoś ważny. W tych ostatnich chwilach zobaczyć czyjś żal, czyjeś wsparcie, łzę w niebieskich oczach. Nie, nie mógł tego zdobyć, ale mógł przynajmniej powiedzieć: Beatrix, do jedynej osoby, która go nie nienawidziła. Taki maleńki gest, okruch ciepła na morzach lodu, mały cień przyjaźni, dodawał mu otuchy, ułudy, ale uchwycił się go jak tonący brzytwy, jak konający bezbożnik krucyfiksu. Nie wiedział, w jaki sposób ma ubrać myśli w słowa, kiedy nawet jemu ta prośba wydawało się śmieszna i głupia. Miał już sarknąć, że uczynił to, aby zobaczyć złość na gębie wojewody, ale zawstydził się tego pomysłu. Ona na to nie zasługiwała. - Bo wszystko o czym mówisz, już miałem. - Dobranoc, Liakurze - odparła i wyszła. Liakurze! Tak po prostu. Bez „bestii”, „diabła” i wszelkich innych określeń. Coś zawyło mu dziko w piersi. Miał poczucie, że oto uszczknął czegoś dla siebie ze skarbca Danbura. Jednocześnie naszła go przykra konkluzja, że teraz na wszystko jest już niestety za późno. Jutro albo po jutrze będzie trupem. Teraz, gdy znalazł ją! Gdy coraz trudniej było mu nienawidzić... Myśli plątały mu się

16 w głowie. Przyszła do niego, zgodziła się na prośbę, z litości - ale jednak! Czy mogłaby go pokochać? Oczywiście, że nie! - warknął na siebie wściekły. Co się z tobą dzieje? Liakur! Zakochałeś się w arystokratce? Zauroczyłeś jak szczenię? Durniu! Zejdziesz ze sceny jęcząc jak baba! Weź się w garść. Musisz być twardy! Nie dać im satysfakcji, nie prosić, nie jęczeć, gdy będą się nad tobą pastwić. A ona? Może nawet nie przyjdzie, będzie bawić na łowach, albo śmiejąc się przepijać wino do wojewody. A zresztą, co cię to obchodzi? Do diabła z nią i nimi wszystkimi! Wyrzuć ją z myśli! Ale ona wciąż powracała i powracała, aż Liakur roześmiał się z siebie, kręcąc głową i nie dając wiary zrodzonemu w nim uczuciu. Uczuciu, którego od wielu już lat nie doświadczył. Jego śmiech zadudnił po pustych pomieszczeniach, odbił się echem od murów i wypełnił pustkę szatańskim brzmieniem. Blada twarz dozorcy spoglądała poprzez zakratowane okienko pełna bogobojnego przerażenia, jakby bał się, że za chwilę rozstąpi się im grunt pod nogami i piekło ich pochłonie.

17 ROZDZIAŁ II - No, tu se możesz wyć do rozpuku, diabelcu jeden... - powiedział rudzielec, umieszczając mu ręce ponad głową. Drugi człowiek o kwadratowej, zarośniętej gębie typa spod ciemnej gwiazdy, zamknął okowy i sprawdził mechanizm. Pięciu innych żołnierzy uzbrojonych po zęby, pilnie uważało na każdy jego ruch. Jakby się obawiali, że nagle urosną mu skrzydła u ramion i umknie wśród chichotu wiatru. A wiało paskudnie. Lodowaty wiatr targał na nim resztki ubrania, niosąc ze sobą tchnienie wilgoci. Ołowiane chmury coraz liczniej gromadziły się na niebie, zwiastując nadchodzącą burzę. Wyraźnie Danburowi bardzo spieszyło się do nagrody cesarskiej, skoro zdecydował się mimo wszystko na egzekucję. Liakur zastanawiał się tylko, w jaki sposób kat rozgrzeje narzędzia. Jego czeladnik cały czas trwonił wysiłki nad rozpaleniem przygotowanego stosu bierwion. Prędzej doczeka się zbawienia. Rudy z towarzyszem zeszli z podium, a katowskiemu pomocnikowi wichura zerwała nakrycie z głowy. Pognał za nim, klnąc, na czym świat stoi. Pierwsze rzęsiste krople ciężko uderzyły o ziemię. Niebo rozdarła złocista błyskawica, a w chwilę później rozszedł się dudniący łoskot. Jakby na jego sygnał otwarły się przepusty nieba i ściana wody lunęła na gapiów. Liakur stojąc na podwyższeniu obserwował jak ludzie rozbiegają się szukając schronienia we wnętrzach domostw i pod dachami. Naprzeciwko, pod zadaszeniem piętrowego budynku, w którym on sam był przetrzymywany, dojrzał wojewodę w towarzystwie kilku osób. Danbur spoglądał kwaśno w niebo, a stojący obok człowiek tłumaczył mu coś bezradnie rozkładając ręce. W końcu wszyscy weszli do środka. Pozostało tylko dwoje strażników. Ci, przez jakiś czas przyglądali się jego postaci chłostanej bezlitośnie przez wiatr i deszcz pełnym satysfakcji spojrzeniem ludzi, którym wiedzie się lepiej. Później przesunęli się w głąb ganku, by być jak najdalej od zacinającego pod poddasze deszczu. Postawili kołnierze płaszczy i zatarli dłonie, bo ziąb zrobił się paskudny. Jeden na moment udał się do środka, by wrócić z pękatą butelką. Ciągnęli z niej raz za razem, w końcu przestawszy zupełnie zwracać na niego uwagę. Najwyraźniej mit nieuchwytnego demona o nadprzyrodzonych zdolnościach i

18 krwiożerczych upodobaniach zaczynał się rozwiewać, a pewnie i gorzałka, którą się raczyli, też zdziałała swoje. Liakur kilkakrotnie szarpnął z całych sił łańcuchem, licząc na jakiś słaby punkt, na przysłowiowy uśmiech losu. Dobre sobie. Równie dobrze mógł spróbować go przegryźć. Nie był siłaczem, a i ten pewnie niewiele by zdziałał z solidnym łańcuchem. Mroczną sławę zabójcy, zawdzięczał zmysłom i szybkości ruchów. Te nie na wiele mogły mu się teraz przydać. Jakiś jeździec cwałował ciężko pod wiatr rozbryzgując wokoło fontanny błota. Drogi miasta przypominały teraz meandry mętnej rzeki. Zeskoczył z siodła i pociągnął zwierzę w kierunku tkwiącej przed budynkiem balustrady. Kolejna błyskawica rozświetliła niebo, zawtórował jej ogłuszający łoskot grzmotu. Wierzchowiec targnął się i człowiek, poślizgnąwszy się, upadł w błoto. Koń natychmiast przemknął w poprzek rynku. Nieznajomy podniósł się szybko i ruszył w ślad za nim, ale ostatecznie zawrócił i wbiegł na schody. Przed drzwiami zagrodzili mu drogę obaj wartownicy. Mężczyzna coś do nich powiedział, po czym wszyscy pospiesznie wbiegli do wnętrza. Długo przyszło Liakurowi czekać. Ludzie przez cały czas wybiegali i wbiegali do budynku. W międzyczasie przestało padać. Burza przetoczyła się po niebie i coraz odleglejszy stawał się odgłos piorunów. W powietrzu czuć było wilgoć i ziąb, na placu zastygły kałuże wody, a rynsztokiem rwał mętny potok. Mimo wszystko można już było zaczynać. Jednak Liakur miał mgliste przeczucie, że dziś jeszcze nie zejdzie z tego świata. Czuł się dziwnie, niemal jak przeźroczysty. Przez cały czas nie zwracano na niego uwagi. To było niezwykłe, niemal gorsze od zniewag. Nie tylko wojskowi, ale i zwykli mieszkańcy ściągali zewsząd w pobliże. Byli tak czymś pochłonięci, że nikt nawet nie pozdrowił go zwyczajowo kamieniem. Wszyscy starali się dostać jak najbliżej domu. Mniej ważni tłoczyli się na poddaszu, a nawet na placu stały drobne grupki i cicho pomiędzy sobą rozmawiały. Liakur zachodził w głowę, próbując dociec powodu zbiegowiska. Przyszedł wieczór, nim wreszcie sobie o nim przypomniano. Pojawił się Rudy wraz z poprzednim kamratem. Sami byli tak zagadani, że nawet zapomnieli o ostrożności. Pospiesznie zaczęli uwalniać go z kajdan. - Przyjdzie ruszać do pieruna - zajazgotał przeciągle płomienisto - głowy.

19 - Eee, po mojemu zapłaciliby. Co to se łeb suszyć? Pewno, że takim szkoda każdego dukata, ale jak mi, kto łeb rozbije, to i nie szkoda - odparł towarzysz. Liakur, słysząc tą błyskotliwą wymianę zdań uznał, że nie zawadzi spróbować. - Nie zapłacą? - Poddał zaufanym tonem. - Margrabina chce ścigać. Łatwo powiedzieć! Ale gdzie? Jak? Uszli z dzieciakiem w pole. - Porwali dziecko Beatrix?! - Zapytał zdumiony. - Kto? - Ty! A ty, co se o? Na pogawędkę żeś przyszedł? - Ocknął się Rudy. A ja o se nic - mruknął w myślach. - Trzymaj no mordę na kłódkę! - Warknął drugi szarpnąwszy go za ramię. Skrępowali mu ręce, sprowadzili ze sceny i bezpardonowo rozgarniając tłum przepychali wprost w kierunku schodów wiodących do budynku, który tego dnia stał się chyba celem pielgrzymek. W pomieszczeniu było tłoczno i gwarno. W głębi sali mieściło się podwyższenie, na którym stał długi stół. Zapewne to przy nim zasiadała Ława Miasta podczas zebrań. Danbur stał nad nim i grzebał w jakichś papierach, towarzyszyło mu siedząc czworo postaci. Wśród nich była Beatrix, jakiś oficer - zapewne dowódca miejscowego regimentu - i dwoje wyrostków. Po drugiej stronie izby rozparł się szeroki szynkwas, z widocznymi za nim półkami, wypełnionymi kuflami, miskami i butelkami. Obok zwisały pęta kiełbasy, sąsiadując z wędzonym żubrzym udźcem słusznych rozmiarów i dwoma baryłkami miodu i wina stojącymi wedle ściany. Najwyraźniej budynek pełnił bardzo różne funkcje. Rudy przepchnął się z nim wreszcie do drzwi prowadzących do lochu. Jego kompan opuścił ich, gdy tylko przekroczyli próg izby. Drzwi okazały się być zamknięte. Wartownik marudząc, wyciągnął z kieszeni wielki plik kluczy. Pierwszy i drugi nie pasowały. Znalazłby właściwy, gdyby bardziej niż sprawy zamka nie zajmowały go rozmowy toczące się w głębi sali. Zapewne, w takim też przypadku, nie straciłby niewielkiego sztyletu, który Liakur wyciągnął mu z pochwy i ukrył w złożonych dłoniach. Przy trzeciej próbie Rudy zaklął i pchnął go w róg, gdzie zbiegały się ściany. - Siedźże tu - mruknął i zaczął przepychać się do przodu. Siadł. Teraz, kiedy miał nóż, nie potrzebował się spieszyć. Wiedział, że jeszcze dziś otrzyma swoją szansę. Wsunął sztylet do

20 cholewy buta. Nie mając na razie nic lepszego do roboty zwrócił swoje zainteresowanie w głąb sali. - Nie. Pościg po nocy i bez planu mija się z celem - tłumaczył wojewoda margrabinie. - Uwierz mi, moja droga, znam się na tym. Trzeba rozesłać gońców, zebrać ludzi… - Ale kiedy?! Gdy dotrą do Suchych Borów? Każda upływająca chwila zmniejsza nasze szanse! - Odparła kobieta, a Liakur wyczuł, że z trudem panuje nad przepełniającym ją przerażeniem. Znał dobrze Suche Bory. Leżały na południu i były własnością Księcia Brontyłyda. Monarcha ten prowadził wiele wypraw przeciw ziemiom cesarstwa. Kilkakrotnie Liakur mu towarzyszył, ale krwawe upodobania księcia były zbyt odrażające, nawet jak dla niego. Rozumiał obawy Beatrix. - Doświadczenie i rozwaga mówią przez pana wojewodę - skłonił się uprzejmie siedzący obok oficer. Liakur wiedział, co mówiło przez żołnierza. Nie miało to nic wspólnego z powyższymi cnotami. - Brontyłyda jak zawsze zażąda okupu. Wystarczy poczekać - wtrącił się młodzian o pucołowatej twarzy. - Zawsze? A co zrobił z dzieckiem Garringotów? Porżnął na kawałki! - Zwróciła się do niego z błyskiem w oczach. O dziwo, wydało się, że chłopak nieznacznie wzruszył ramionami. Co tu się działo do licha? Beatrix była sama. Liakur widział to, lecz nie znał przyczyny. Jeżeli porywacze istotnie byli na usługach Brontyłyda, to należało ruszać bezzwłocznie. Napastnicy musieli skierować się na południe, a potem szerokim łukiem ominąć Góry Mleczne, co w praktyce pozwalało na ściganie ich także nocą. Później pozostawało jedynie kilkadziesiąt mil równiny do Suchych Borów. - Spokojnie, spokojnie. Nie ma powodów się gorączkować. Zapewniam cię, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy - uspokajał wojewoda. - Chwileczkę. Z mapy jasno wynika, że istnieje inna możliwość - odezwał się czwarty, dotąd milczący mężczyzna. Był bardzo młody, na głowie miał ciemną, pomierzwioną czuprynę, a palce poplamione inkaustem. Jego akcent świadczył o stołecznym wykształceniu. - Gdyby pogoń ruszyła wprost na południe, o tak - przesunął palcem po mapie - i przecięła w poprzek Góry Mleczne, zyskałaby kilka dni przewagi nad porywaczami. Danbur i oficer wymienili pomiędzy sobą szybkie spojrzenia.

21 - To błędne myślenie - Liakur uśmiechnął się słysząc, jak wojewoda usiłuje nadać swojemu głosowi podobne brzmienie. - Mleczne Góry są nieprzejezdne. Nie istnieje tam żadna droga, a wieczna mgła ogłupia zwierzęta i uniemożliwia rozeznanie w terenie. To piekło. Nie dla ludzi, nie dla zwierząt. Kręcilibyśmy się w kółko i tylko tracili czas. - Dlatego nikt tam nie jeździ - podsumował oficer. - Zostaw wszystko mnie - zakończył Danbur kładąc uspokajająco dłoń na ramieniu kobiety. - Wiedzie przez nie Szary Szlak - wyrwał się młodzieniec. - Jaki znowu szlak?! Co to za mapa?! - Z kolegium Braci Bazylerów - młodzian rozłożył ręce w akcie dezaprobaty. - Pewnie jest starsza niż te góry. Powtarzam po raz ostatni - ten szlak nie istnieje! I skończmy wreszcie tą bezsensowną dysputę! W głębi sali rozległ się szyderczy chichot. Wszyscy zamilkli i zaskoczeni kręcili głowami, szukając jego źródła. Liakur podniósł się niespiesznie na nogi. - Czemu nie powiesz prawdy, Danbur? Co tak napawa strachem wojewodę i jego dzielnych rycerzy? - Liakur… - szepnął wojewoda i zaczął nerwowo rozglądać się za Rudym. - Milczysz? To może ja powiem? Jego wysokość wraz ze świtą obawia się mrocznych sił, które podobno zamieszkują wiecznie pokryte mgłą góry. Wampirów, wilkołaków, strzyg… Gdzie jest wasz ksiądz? Niech pozna swoich chrześcijan z pogańskimi duszami! - Gotfryd! Thomas! Wyprowadźcie mi to bydle! Zabierzcie go! - Liakur… - Młody człowiek podrapał się w głowę. - Ależ tak! Człowiek z Albaresch! Mości wojewodo, to miasto leżało raptem kilka mil od Szarego Szlaku! On może znać przejście! Danbur ciężko oparł się obiema rękami o stół, aż ostrzegawczo skrzypnęły deski. Przysunął swoją twarz do jego twarzy i wolno wycedził przez zęby: - Powtarzam ci po raz ostatni, gówniarzu, że droga taka nie istnieje. Jeśli jeszcze raz coś o niej wspomnisz - rozwalę ci łeb. Jasne? W tym czasie Rudy wraz z dwoma innymi ludźmi otwarli drzwi i chwyciwszy Liakura bezpardonowo za ręce, zawlekli do celi. Przekonali się, że jest właściwie skuty, po czym szybko wyszli.

22 Jedynie Rudy, ze wściekle wykręconą twarzą, wymierzył mu kopniaka na odchodnym. - Spotkamy się jeszcze kiedyś, bez łańcuchów - obiecał szeptem Liakur, ale Rudy dosłyszał i zerknął na niego niepewnie. Wyraźnie nie życzył sobie takiego spotkania. - Może jeszcze tej nocy... - dodał, gdy został sam. Nie spieszył się. Najlepszą porą na ucieczkę był przedświt. Kiedy osadę spowije głęboki sen, a ciemność dodatkowo zwiększy jego szansę. Wydobył sztylet, spróbował wetknąć ostrze w otwór zamka. Było cokolwiek szerokie. Zmartwiał na myśl, że może nie dać rady. Jednak sam czubek naciskał na coś, co ustępowało. Spróbował ponownie - niestety, było zbyt krótkie. Musiałby mieć dłuższe, więc węższe narzędzie. Westchnął i zaczął ostrożnie wodzić klingą po chropowatej ścianie. Spiłowanie trochę potrwa... Usłyszał głośny harmider głosów i lekki trzask drzwi. Zaskrzypiały schody pod czyimiś pospiesznymi krokami. Liakurowi zalśniły zimno oczy. Jeśli to Rudy spostrzegł brak noża i był na tyle głupi, by chcieć go przeszukać samemu... Szczęknęła żelazna zasuwa. Ciężkie drzwi stawiły jednak opór i ktoś stopniowo uchylał je, mocując się ze starymi zawiasami. Wreszcie szarpnięte z pasją ustąpiły i przez otwór przedostała się niewielka postać. Beatrix! Na moment wzdrygnęła się. Cóż, w celi było ciemno, a kaganek, w który się zaopatrzyła, dawał zbyt mało światła i jego oczy musiały się żarzyć w typowy dla siebie sposób. Jednak kobieta wyraźnie nie należała ani do bojaźliwych, ani do tych długo się czemuś dziwiących. Za to wyraźnie zależało jej na czasie. - Szary Szlak istnieje, prawda? - Wyrzuciła z siebie jak tylko weszła. - Owszem… - Wiedzie na drugą stronę gór? - Podobno. - Nie wiesz? - Nie miałem okazji tego sprawdzić. Znam go, ale nigdy nim nie wędrowałem, przynajmniej tak daleko. Jednak starzy ludzie z wioski istotnie tak utrzymywali, a ja nie widzę powodu, żeby im nie wierzyć. Kobieta zatoczyła koło po celi. Złożone dłonie jak do modlitwy przycisnęła do ust. Zbierała myśli, ważyła coś w skupieniu. Wreszcie odezwała się:

23 - Przyszłam złożyć ci pewną propozycje, Liakurze. Przeprowadzisz moich ludzi przez góry i pomożesz mi ocalić córkę. W zamian odzyskasz wolność, a jeśli dzięki temu uda się ją uratować, zostaniesz formalnie ułaskawiony i wynagrodzony. Mężczyzna z trudem powstrzymał uśmiech na myśl o sobie jadącym strzemię w strzemię z wojewodą, dyskutując i dzieląc się wodą z manierki. No, ale to przecież nie musiało tak wyglądać. - Wybacz, Beatrix, ale jakoś nie przewiduję, że Danbur się zgodzi. Podobnie nie mieści się w mojej barbarzyńskiej głowie ułaskawienie cesarza. W dodatku niezbyt uśmiecha mi się rola przewodnika przytroczonego liną do siodła, na którego podczas popasów będą spluwali wasi dzielni wojowie. - Pojechałbyś jako wolny człowiek. Danbur nie będzie miał wyjścia, a ty nie masz pojęcia o prawie cesarskim. - To prawda - przyznał. - Więc dostanę konia i broń? Jaką masz pewność, że nie zniknę wśród pierwszych drzew, nie wierząc ani waszemu prawu, ani zapewnieniom? - Powiedziałam, że przyszłam zawrzeć z tobą umowę - przechyliła w bok głowę jakby chciała się mu lepiej przypatrzeć. - Mówią o tobie przerażające rzeczy:, że wyciąłeś w pień mnichów z zakonu Pratersów, że spaliłeś grody Manee i Wahr, nikogo nie oszczędziwszy, że wreszcie pijesz krew dzieci i żywisz się ludzkim mięsem… Nie, nie odpowiadaj. Wiem jak powstają podobne brednie, ale mniejsza o to. Otóż dla mnie w tej chwili liczy się tylko jedno: nigdy nie zarzucono ci złamania danego słowa. A byłeś najemnikiem wielu władców. Teraz chce byś został moim! - W służbie cesarstwa? - W mojej służbie. Liakur spoważniał. To zakrawało na szaleństwo. Na niewybredny żart. On służący kobiecie z rodu De Shaldee. A jednak... Przecież tego właśnie chciał. Podświadomie, gdy tylko usłyszał o nieszczęściu, które ją spotkało, gdzieś w głębi duszy zapragnął jej pomóc. Zachowanie wojewody i jego świty tylko wzmogło to pragnienie. Zawsze spłacał długi. A już dawno w stosunku do nikogo nie czuł się tak zobowiązanym. Chociaż zdawał sobie sprawę, że w tej wyprawie, to jemu będzie groziło największe niebezpieczeństwo. - Mogę zaufać tobie, ale nigdy Danburowi. Chcę czegoś jeszcze. - Na Boga! Czy myślisz, że będę się targować o dziecko?! Oddałabym wszystko!

24 - Pragnę tylko odpowiedzi. Kilka dni temu byłaś władna ocalić mnie od śmierci. Dziś musisz prosić o pomoc skazańca wyjętego spod prawa, bo ani twój mąż, ani szlachta nie zamierzają kiwnąć palcem. Co się stało? Czemu Danbura powstrzymują nędzne góry, gdy chodzi o wasze dziecko? Przez chwilę milczała, a w jej oczach odbijał się tylko rozdzierający ból i strach. Bezsilność i rozpacz dotychczas skrywana, teraz bez żadnej zasłony wypełzła na jej oblicze. Drżała wewnątrz. Nie była to ta sama dumna kobieta. Była zagubiona, osamotniona i porzucona przez tych, którzy powinni ją wspierać. Zwiesiła głowę, usiłując ukryć łzy. - Powinnam się już przyzwyczaić do twoich nietypowych próśb. Dobrze, posłuchaj, Liakurze: Harold nie jest ojcem mojej córki. Jej ojciec, mój pierwszy mąż, zmarł dwa lata temu. Liakur pomyślał ze zgrozą, że być może to on wytoczył z niego życie podczas jednej z wielu bitew, których był prowodyrem. - Nie - odparła, jakby słyszała jego myśli. - Był chory. Skonał w własnym łóżku. Długo nie mogłam zajść w ciąże, a kiedy wreszcie się udało… W każdym bądź razie zostałam sama, z małym dzieckiem. Jego brat okazał się łotrem. Swoimi machinacjami pozbawił mnie niemal całego majątku. Pozostało jedynie nazwisko. By przetrwać musiałam ponownie wyjść za mąż - wstrząsnęła głową i zawadiacko zafalowały jej brązowe włosy. Spojrzenie zdecydowanej i silnej kobiety spoczęło na nim. - Danbur pożądał złączenia z moim rodem i miał pieniądze. Jest jeszcze coś, czego pragnie. Moja córka ma zapisane dwadzieścia tysięcy dukatów, które otrzyma w wieku pełnoletniości. Jeżeli zginie, część majątku przypadnie nam, reszta zostanie podzielona pomiędzy innych członków rodziny. Taki jest zwyczaj praktykowany od wieków w rodzie De Shaldee. Jednak tych kilka tysięcy najwyraźniej jest dla niego więcej warte niż życie Aleny. Danbur jest tchórzem, Liakurze - skrzywiła pogardliwie usta. - Boi się mojego nazwiska, tych nielicznych wpływów, które wciąż mam na dworze. Jednak nie na tyle, by zaryzykować pościg przez dzikie tereny. Na jego decyzje wpływają tylko pieniądze i strach. Skoro nie mogę go zmusić, to go sobie kupię. Przekonam go, że zyska więcej, jeśli Alena przeżyje. Uznam syna Danbura za swojego i już teraz cała suma dostanie się tylko jemu, gdyż zawsze dziedziczy najstarszy. Za to wojewoda zgodzi się ciebie wypuścić. Moja córka przestanie mu bruździć, a ja z twoją pomocą odzyskam dziecko.

25 - Które straci posag. - Ale zachowa życie. Nie mam wyboru, a kiedy zawodzą przyjaciele… - Musisz się udać do wrogów. Nie jestem twoim wrogiem, Beatrix. - Wiem, chociaż nie rozumiem przyczyny. - A dlaczego ty nie dałaś mnie zabić? Dlaczego patrzysz na mnie inaczej niż inni? - Pomożesz mi? – Spytała, utkwiwszy w nim szczere do bólu spojrzenie. - Jesteś moją jedyną nadzieją… - Już dawno podjąłem taką decyzje. To mówiąc, wyjął nóż i zaczął na powrót majstrować przy zamku. - Widzę, że nie próżnowałeś - uśmiechnęła się blado. - Tak będzie łatwiej - podała mu klucz. Z przyjemnością poczuł jak szczęknęło żelazo i opadły kajdany. Wstał. Teraz Beatrix zdawała się być mała i krucha. Wystarczyłoby wyciągnąć rękę, aby ją pochwycić. Jedno zaciśniecie dłoni na jej białej szyi, jedno pchnięcie nożem... Margrabina czekała milcząc. Nie cofnęła się, gdy się podniósł, jedynie jakiś wyzywający cień osiadł na jej twarzy. - Jesteś odważną albo szaloną kobietą - przyznał z podziwem. Większość ludzi nie potrafiło wytrzymać jego spojrzenia, nie mówiąc już o widoku noża w dłoni. - Nie masz pojęcia, do czego zdolna jest matka by ratować własne dziecko. Gdybyś miał mnie zawieść, wolałabym by stało się to teraz. Chodź, nie traćmy więcej czasu. Wyszli z celi, lecz zamiast udać się w kierunku schodów, poprowadziła go w przeciwną stronę. Korytarz zaraz skończył się ślepo. Liakur poczuł na twarzy świeże powietrze i tchnienie nocy. W górze mieściło się zakratowane okno. To jemu zawdzięczał, że nie było zaduchu. Na podłodze leżał jakiś pakunek. - Ubieraj się. To prezent i zarazem zaliczka dla ciebie. Sięgnął po miecz wystający z zawiniątka. Wspaniale było znów poczuć w dłoni chłodny dotyk stali. Jednoręczny, ciężki i długi miecz obusieczny. Broń wysunęła się z pochwy z cichym brzęknięciem, łatwo jakby cała tonęła w oliwie. Liakur podniósł go w górę, w ostrzu przeglądnęło się światło księżyca. Rękojeść była szeroka w typowym kształcie krzyża, czarna, zakończona obustronnie trójkątnym rozszerzeniem, błyskającym srebrzyście. Pomacał ostrze - było ostre jak brzytwa.