kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Atlas Janusz - Wyższe sfery

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Atlas Janusz - Wyższe sfery .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ATLAS JANUSZ
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 144 stron)

Redaktor prowadzący ROMAN JAROSIŃSKI Ilustracja na okładce GRZEGORZ SZUMOWSKI Ilustracje i opracowanie graficzne ALICJA LASOŃ-DŁUGOSZ Zdjęcia do ilustracji M. BILLEWICZ, J. BOGACZ, G. ROGIŃSKI, C. SŁOMIŃSKI, I. SOBIESZCZUK Wydanie I © Copyright by Janusz Atlas and Wydawnictwo ROK Corporation SA, Warszawa 1991 ISBN 83-85344-13-6

Spis treści ŚWIETNY FACET ŁOWCA JELENI MORALNOŚĆ GROBELNEGO W DOBRYM I ZŁYM TONIE ZDOBYTA TWIERDZA ZA WYSOKIE PROGI LEWY OBROŃCA BUSINESS CLUB LOŻA HONOROWA JA, JASNOWIDZ Z NĘDZY DO PIENIĘDZY NA LITERĘ U WERNISAŻ ODWETOWCY APTEKA PARTIA I TWÓRCZOŚĆ PISARZA MĄDREJ GŁOWIE PIWNICZNA GIEŁDA AMBASADOR WYJEŻDŻAJĄCY TARGOWICA WICEPREZYDENT ZAMIENIĘ SZCZEPKOWSKĄ NA JAKUBOWSKĄ! SPRAWA HONORU STRÓJ WIECZOROWY URODZINY KAZIA G. TYDZIEŃ BANKIETÓW

PIWO Z TAŚMY BEZ CENZURY GROBELNIAK IMPERIUM BIUROKRACJI GODNOŚĆ CENZORA SUPERMAN I SUPERWOMAN POWRÓT PISARZA MISSBUSINESS NIESOLIDARNI TELEWIZYJNE DONOSY O-TAKE MŁAWE PORNOPARAGRAF

Ewie – cichej wspólniczce

ŚWIETNY FACET Po księgarniach, jak za dobrych moczarowskich czasów, szaleje Brycht! W nakładzie 60 tysięcy egzemplarzy. Krajowa Agencja Wydawnicza, Łódź 1989, wypuściła na rynek opowieść reporter‐ ską pt. Azyl polityczny. Tylko tytuł odpowiada prawdzie. Brycht, dosyć znany (a dlaczego – opowiem) literat, jako czło‐ wiek 36-letni, latem roku 1971 zszedł był wraz z małżonką z pol‐ skiego statku, na którym się wczasował, u wybrzeży Morza Śród‐ ziemnego i poprosił policję włoską o azyl polityczny. Dla narodu polskiego epizod bez znaczenia, ale w środowisku literackim potraktowany jako sensacja. Bo chociaż Brycht był miernym pisarzem, to strasznie był wierny porządkowi panują‐ cemu w Polsce po marcu 1968 aż po grudzień 1970 roku. Kiedy do władzy w PRL doszedł towarzysz Gierek, gwiazda pisarczyka na zlecenie zaczęła gasnąć, więc korzystając z lada okazji zwinął się. Pożegnano go publicznie w prasie paroma przekleństwami, albowiem wszyscy jeszcze świeżo mieli w pamięci Raport z Mona‐ chium – narodowosocjalistyczną bajkę o potrzebie ochrony Ojczy‐ zny-Polszczyzny przed rewizjonistami zachodnioniemieckimi, Żydami w całej swej masie oraz emigrantami. Rychło po ucieczce Brycht napisał spowiedź dziecięcia realsocu na łamach paryskiej „Kultury”. Jak wcześniej w raportach, tak i teraz poinformował, że jest świetnym facetem, przyjacielem ca‐ łego wolnego świata, ale zawiódł się na komunistach, którzy ce‐ lowo nie chcieli go zrozumieć i wymusili na nim ucieczkę, bojąc się jak ognia żarliwej, prawdziwej i sprawiedliwej Brychtowej li‐ teratury. To, że Brycht trafi do „Kultury”, było oczywiste. Jerzy Giedroyć wiedział, co robi. Oto za parę groszy miał w ręku pupila komuni‐ stycznej wierchuszki, ideologicznego zdrajcę bez skrupułów, a Giedroyć nie miał zwyczaju litować się nad komunistami. Lecz

nawet przenikliwy redaktor nie przewidział, że udostępnienie miejsca w „Kulturze” Brychtowi jest zagrożeniem dla pisma ze strony stałych czytelników, którym postać nowego autora zdała się wyjątkowo obrzydliwa. I tak Brycht, pomimo tańców wokół redaktora, z „Kultury” wyleciał i zaczął robić to, co każdy emi‐ grant bez tożsamości – tułał się po świecie. Już pies z kulawą nogą o nim zapomniał, kiedy jakieś parę lat temu niespodziewanie Brycht napisał skomlący, niezupełnie pry‐ watny list do Jerzego Lisowskiego, naczelnego redaktora war‐ szawskiej „Twórczości”. Była to usilna prośba skruszonego „pol‐ skiego pisarza”, który pragnąłby po latach przeprosić się z ojczy‐ zną. Prośba o tyle ważna, że zarówno przed jak i po Brychcie za granicą znalazło się bardzo wielu Polaków, którym komuni‐ styczna doktryna zamknęła drogę powrotu. Ludzie światli (jest ich trochę!) pojęli wreszcie, że to idiotyzm. Polska powinna być krajem wszystkich Polaków, tak że nawet dla skruszonego Brychta nie powinno zabraknąć miejsca. Otwarła się więc furtka i Brycht z niej skorzystał. W „Twórczości” i gdzie indziej pojawiły się jego nie znane w kraju opowiadania, a w jakiś czas później po‐ jawił się on sam. Ale Brycht nie byłby sobą, gdyby zachował się przyzwoicie. Bezbłędnie wyczuł koniunkturę stanu powojennego i pojawił się jako herold skompromitowanej ideologii. Zachód to szambo – głosił – Polska socjalistyczna to raj, pod warunkiem że tępe społe‐ czeństwo zmobilizuje się i zrozumie najlepsze intencje mądrej wojskowej władzy. I pleceniem takich bzdur zarabiał na życie, bo też nie umiał inaczej. Społeczeństwo bowiem za cholerę nie po‐ trafiło docenić jego twórczości literackiej. W rekordowym tempie wydrukowano jego emigracyjne wypracowania (Opowieści z tranzytu), nie wiadomo tylko, kto podjął taką decyzję, kto zorga‐ nizował papier i jak to się stało, że przy piramidzie przeszkód, w publikowaniu książek prawdziwych pisarzy wypracowania Brychta drukowano poza kolejką, w ciągu dwóch miesięcy, w wy‐ sokich nakładach? Za to wszystko Brycht odpłacił Azylem politycznym. Napisać, że

to śmieć i tekst obrzydliwy – to za mało. Brycht nie umie po pro‐ stu pisać po polsku, a w ogóle skrobie wyłącznie o sobie. Jaki to on jest świetny, a cała reszta to szmaciarze, frajerzy, głupcy. Nie sposób nawet prostować wszystkich kłamstw pomieszczonych na dwustu stronach kolejnego raportu – ulubionej i jedynej jako tako poznanej przez Brychta formy literackiej. Zoologiczny anty‐ semita pisze więc, że nie ma nic przeciwko Żydom poza tym, że w 1968 roku wyjechali z Polski, bo nie chcieli zająć się pracą w wy‐ uczonych zawodach. Dalej z właściwą sobie gracją opisuje, jak to jego emigrująca żona stała się luksusową kurwą, jak to ratujący go przed śmiercią głodową Giedroyć okazał się agentem CIA, a taki np. Marek Hłasko niczym się w historii polskiej literatury nie zasłużył poza nadmiernym piciem wódki. Inaczej niż Brycht, który był i jest basiorem w każdej dziedzinie życia: jako pisarz, bokser, kochanek. Brycht był i pozostał cwaniakiem. Sposobiąc się do ucieczki za‐ ciągał długi. Opowiadał Krzyś Mętrak, jak go ów dopadł w ZLP prosząc o pożyczkę w kwocie 5 tysięcy złotych (w tamtych pie‐ niądzach). Potem się zerwał, a Mętraka przez lata całe atakowały księgowe, aż któregoś dnia ulitował się nad żyrantem Jarosław Iwaszkiewicz i decyzją zarządu wierzytelność tę spisano na straty. Jeszcze jedna sprawa. Brycht jest tchórzem! Po ucieczce został zmieszany z błotem (jak najsłuszniej!) szczególnie przez dwóch krajowych publicystów: Wiesława Górnickiego i Jerzego Urbana. Tak się złożyło, że w chwili powrotu pisarczyka byli to ludzie mocno ustawieni w hierarchii władzy w PRL. I oto Brycht, który kułakiem wygrażał wszystkim swoim wrogom, akurat tych naj‐ prawdziwszych obsypał komplementami. Bo się najzwyczajniej bał. Ale, jak zwykle, Brycht się spóźnił. Hierarchie jeszcze wczo‐ rajsze dziś się już posypały. Brychtowi nie pozostało nic innego jak kolejna ucieczka. (1989)

ŁOWCA JELENI Zapowiedź przyjazdu do Polski sławnego i obsypanego zaszczy‐ tami amerykańskiego gwiazdora filmowego Roberta de Niro była przyjemną niespodzianką, bo coraz częściej odnoszę wrażenie, że żyjemy na planecie pozaziemskiej, daleko od normalnego życia. Gdzieś tam ludzie bawią się i radują, chodzą na przyjęcia i kon‐ certy, czytają dobre książki, słuchają płyt kompaktowych Micha‐ ela Jacksona i Madonny i kolekcjonują wszystkie nagrania nie‐ boszczyka von Karajana, jeżdżą na wakacje do Hiszpanii i do obiadu z rybą piją prawdziwe białe wino wytrawne. My na te wszystkie życiowe przyjemności możemy sobie popatrzeć via sa‐ telita w telewizyjnym programie o znamiennym tytule „Bliżej świata”. Właśnie „bliżej”, ale nie „w świecie”. I oto przyjeżdża de Niro, bohater paru znaczących filmów, nie bardzo podobny do bohaterów tych obrazów, które święcą sukcesy w rankingach wypożyczalni wideo. Żaden tam Rambo czy inny Schwarzeneg‐ ger, tylko artysta naprawdę z pierwszej półki. W zgodzie z od dawna przyjętą konwencją, de Niro nie przyje‐ chał oficjalnie, na zaproszenie zainteresowanego resortu czy in‐ stytucji kulturalnej (np. dyrekcji gdańskiego festiwalu filmo‐ wego z siedzibą w Gdyni), tylko nieoficjalnie, „podziemnie”, dzięki wyobraźni Romana Gutka, szefa DKF „Hybrydy”, anima‐ tora – szlachetnego pirata – sztuki filmowej w naszym kraju. Za Gutkiem nikt nie stoi, nikt go nie popiera, nikt mu nawet miesz‐ kania nie dał „z puli” i pewnie dlatego jest to najzupełniej nor‐ malny człowiek kochający kino. No i Gutek zapragnął pokazać Roberta de Niro na żywo i w ko‐ lorze, a przy okazji także parę jego filmów, które nie mają szans na prezentację w tzw. szerokim rozpowszechnianiu, bo koszto‐ wałoby to majątek, w dolarach zresztą. Jak dziś już wiemy, udanych mediacji z artystą podjął się pan Janusz Dorosiewicz, osobisty przyjaciel Fibaka i znacząca postać z

powieści Daniela Passenta To jest moja gra!, w której autor z pasją badacza zajmuje się opisem środowiska naturalnego sławnego polskiego tenisisty, robiącego dobre interesy w szerokim świecie. No i wszystko pięknie się udało. Odbył się specjalny festiwal. Dotarły kasety z filmami, ukazał się drukiem interesujący kata‐ log, a oprócz zaproszonego artysty zjechali również nie zapro‐ szeni, ale zawsze mile widziani: Fibak i Polański. De Niro na żywo wygląda tak, jak należało się spodziewać, czyli normalnie, ale to jest właśnie nienormalne. Prawdziwy gwiazdor, tak nam się zdaje, powinien mieć nierówno pod sufitem, chodzić w ekstrawaganckich kapeluszach, urządzać happeningi i w ogóle bez przerwy absorbować swoją obecnością. Tymczasem de Niro wygląda i zachowuje się jak turysta. Marynareczka, walizeczka, w walizeczce krawacik, ale nie do wiązania pod szyją, tylko od pa‐ rady. Dostojnego gościa powitano ze staropolską gościnnością, co musiało mu sprawić przyjemność, ale też na klęczkach, co z kolei zadziwiło go i tego zadziwienia nawet tak dobry aktor nie bardzo umiał ukryć. Całej tej defiladzie przyglądałem się z dalszego rzędu podobnie jak – dawno temu – wizycie niezapomnianego przy‐ wódcy dzielnego narodu mongolskiego Dżumdżagijna Ceden‐ bała. Rozumiem, że gościa po trudach podróży trzeba gdzieś poło‐ żyć i najlepiej w dobrym, nie zapluskwionym hotelu. Rozumiem, że trzeba dać smacznie zjeść i nawet coś do popicia, ale po cholerę te modły, to bicie głowami o ziemię w pozycji na klęczkach? Nagle dowiedziałem się, że artysta ma program zajęć w Polsce niezmiernie napięty, bo z Warszawy koniecznie trzeba go prze‐ transportować do Gdańska na spotkanie z Wałęsą! Aha! Szykuje się film, superprodukcja o superelektryku. A tymczasem nic z tych rzeczy. De Niro chciał poznać Lecha jak to Amerykanin Po‐ laka. Jak Polak Mongoła, że raz jeszcze przypomnę postać mojego ulubionego polityka z czasów dzieciństwa. No i dobrze. Zastana‐ wiam się tylko, czy Wałęsę muszą osobiście znać wszyscy, którzy coś tam w wielkim świecie robią pożytecznego. Czy, jeśli przyje‐ dzie do Polski kiedyś cyrk Barnuma, ponoć najwspanialszy, to też koniecznie Lechu będzie musiał pozować do zdjęcia z czarną pan‐

terą? Żyjemy ponoć, jak to mówią, w wolnym kraju, więc po każdej wizycie kogoś sławnego z zagranicy zadaję sobie na nowo to samo pytanie... Nie o de Niro zresztą chodzi, ale o towarzyszącą mu świtę. Bo kiedy w końcu doszło do pozowania przed obiekty‐ wem, senatorowie przepychali się jeden przez drugiego, jak w ko‐ lejce przed „Polmozbytem”, gdy drzewiej rzucili akurat opony do „malucha”. No, a najśmieszniejszy był Fibak, zepchnięty przez ar‐ tystów za plecy Wałęsy, więc na oficjalnej fotce uwidoczniony z wyciągniętą szyją, i żeby się nie obalić, trzymający drogocenną dłoń na barku Pana Przewodniczącego. Zaraz podniósł się krzyk w narodzie: A czyja to łapa przytrzymuje Lecha?! Nie pozwolimy! Precz z łapami! Nie ma powrotu do sytuacji sprzed 4 czerwca! Pod Warszawą urządzony został za prywatną forsę wielki raut na cześć Roberta de Niro. Zleciały się małpiątka z całej metropolii, wyfiokowane jak nigdy. Dostojny gość przybył w trampkach, za to bez skarpetek. Po godzinie powiedział do kogoś, wyglądającego sympatycznie: „Ale tu nudno. Może poszlibyśmy do dyskoteki? Chyba macie na tej prowincji jakąś dyskotekę...?” (1989)

MORALNOŚĆ GROBELNEGO Niespodziewanie duże wrażenie robią na mnie polskie filmy fabularne mniej więcej sprzed dziesięciolecia, emitowane co ty‐ dzień w telewizji. Wszystkie one w swoim czasie narobiły dużo szumu pod wspólnym szyldem „kina moralnego niepokoju”. Po‐ dobały się, bo nie poddawały się trudnym czasom. Kto pamięta końcówkę lat siedemdziesiątych, ten wie, że życie nasze było kompletnie bez sensu, podobnie jak nibyrzeczywistość w „Wie‐ czorze z Dziennikiem”. Równie bajkowa była prasa codzienna. Tylko w tygodnikach pięknie rozwijał się reportaż poprzebierany, często kompono‐ wany „na odwrót”, zakamuflowany, żeby cenzura dała się oszu‐ kać. Niewykluczone zresztą, że cenzura dawała się oszukiwać świadomie. Bardzo podobna do zmowy reporterów była zmowa reżyserów. Była to grupa trzydziestolatków wzajemnie świadczących sobie usługi. Piszących jeden drugiemu (drugiej) scenariusze, niekiedy podejmujących się zadań aktorskich albo przynajmniej wspiera‐ jących moralnie. Z takiego wspólnego myślenia powstały dzieła: Wodzirej i Szansa Falka, Amator Kieślowskiego, Ćma Zygadły, Ak‐ torzy prowincjonalni Holland, Indeks Kijowskiego. To były tytuły reprezentatywne dla całego nurtu. Z młodymi zaprzyjaźnił się Andrzej Wajda, wtedy już wyraźnie kontestujący mistrz, i po Człowieku z marmuru postanowił nakręcić taki „modny” film z Agnieszką Holland jako scenarzystką. Tak powstał obraz Bez znie‐ czulenia. Kiedy widziałem go w kinie, interesowała mnie wyłącz‐ nie polityka w tej fabułce. Zakamarki KC, redakcyjne spiski, tech‐ nika gnojenia ludzi, filozofia tzw. działaczy tak pięknie ukazana w postaci fantastycznie zagranej przez Romka Wilhelmiego. Po latach ten sam film widziany w telewizji nabiera zupełnie innych znaczeń. Polityka dostatecznie skompromitowała się sama, tzw. działacze co najmniej kilkakrotnie zostali wymikso‐

wani, ludzie gnojeni przynajmniej kilka razy zdążyli odbić się od dna, by znowu na dno spaść. Zatem w warstwie politycznej to kino jest już nieaktualne, za to w warstwie psychologicznej za‐ chowało świeżość delikatesowego masełka. Wajda jest wielki, największy, bo potrafił przenieść na ekran traktat moralny ważny w każdym czasie. Umiał pokazać historię porządnego czło‐ wieka przeciwstawiającego się wielu nieszczęściom. Ten film, co paradoksalne, szalenie podniósł mnie na duchu, choć wiem, że parę innych osób dokumentnie pognębił. Nikt jed‐ nak nie pozostał obojętny. Bez znieczulenia Wajdy pojawiło się w naszej wyobraźni jako dzieło całkiem nowe, świeże i bardzo potrzebne. Rzeczywiście „kino moralnego niepokoju” było i pozostało przepełnione moral‐ nością i ideą czystą jak łza. Jakże inaczej jest teraz... Mimo najszczerszych chęci nie podzie‐ lam programowego entuzjazmu dla przemian, o których wszyscy mówią, że są nieodwracalne, więc na pewno nadejdą. Jestem ży‐ ciowym pesymistą, więc tej pewności nie mam. Bo to nie jest czas dla moralnych. To raczej czas dla zawodowych rewolucjonistów, którym obce jest znaczenie słowa „kompromis”. Dlatego boleśnie odczuwam niebywałą popularność takich lu‐ dzi, jak np. Lech Grobelny, szef i właściciel „Dorchemu”, sp. z o.o. Nie rozumiem, jak taki ktoś może funkcjonować w telewizji jako ekspert gospodarczy, nie wiem też, jaki cel przyświecał inteli‐ gentnej przecież „Polityce”, która wydrukowała wywiad z Grobel‐ nym. Nie znam się na ekonomii, ale znam realia naszego życia i wiem, wyczuwam, że ten dziwny bohater tych dziwnych czasów ma na celu wyłącznie własny interes i jest to interes brudny. Już myślałem, że się ta kompromitująca promocja skończyła – kiedy z peanem na cześć szefa „Dorchemu” wyskoczył w b. „Kul‐ turze” b. felietonista Kasz. To jakby fragment większej całości. Kasz pisze albo o swoich ciekawych przygodach życiowych, albo o własnym ubóstwie. Dlatego w swoim wypracowaniu jedno‐ znacznie składa ofertę Grobelnemu, który ogłasza w gazetach, że da zarobić każdemu o wysokim ilorazie inteligencji. Kasz jest

święcie przekonany, że dysponuje tym atutem, więc donosi, iż chętnie by spróbował swoich sił. Jednocześnie zaprzecza sam so‐ bie, bo nieinteligentnie wykorzystuje łamy gazety do załatwiania jak najbardziej prywatnej sprawy. To już nawet nie jest kryptore‐ klama Grobelnego, ale nachalne podbijanie bębenka specyficz‐ nemu – powiedzmy – finansiście. Grobelny na co dzień za autore‐ klamę płaci, drukując u tych, którzy go sławią, wielgachne ogło‐ szenia (i płacąc za nie od centymetra). B. felietonista pisze laurkę za darmo. Błąd podwójny. Albo powinien szarpnąć się na ogłosze‐ nie o treści: „Kocham Grobelnego”, albo złożyć mu kontrofertę. Tak byłoby moralnie w porządku. A w ogóle to niepokój Kasza o to, że ktoś robi wielką forsę bez niego – b. felietonisty – jest co naj‐ mniej przedwczesny. Jeszcze o Grobelnym usłyszymy, jestem pe‐ wien! Ale tak samo pewien jestem, że autorzy obecnych tekstów pochwalnych będą jeszcze chcieli jeść zadrukowany papier. (1990)

W DOBRYM I ZŁYM TONIE Odwiecznym problemem pieczeniarzy jest: gdzie bywać, a gdzie się pojawiać nie wypada? Ostatnio najwyższe notowania miał bankiet „Wolnej Europy”. Na Zamku, ale nie u Pana Prezy‐ denta. Gospodarze rozgłosili potem, że byli „wszyscy”, co jest jed‐ nak kaczką dziennikarską. Nie wszyscy zostali zaproszeni z przy‐ czyn politycznych. Był to z pewnością błąd, do którego dobrze wychowani Europejczycy oczywiście się nie przyznają, ale na‐ prawdę udane są tylko takie przyjęcia, na których coś się dzieje. Niedościgłą mistrzynią w organizowaniu tych zabaw była war‐ szawska korespondentka amerykańskiej sieci TV „ABC News” Alma Kadragić, która w biurze – najpierw w pensjonacie „Zgoda” przy Szpitalnej, a później przy Karłowicza na Mokotowie – ukła‐ dała niezmiernie przemyślną listę gości spędów noworocznych. Po pierwsze, ludzi miało być bardzo dużo, żeby musieli obcować ze sobą w ścisku. Po drugie, musieli to być ludzie zdecydowanie różni, aby możliwy był do osiągnięcia efekt dramaturgiczny. Dla‐ tego przyjęcia nie przeszłyby do historii jako udane, gdyby ów‐ czesny dysydent Jacek Kuroń nie zderzył się przy barku z whisky z byłym wicepremierem, a ówczesnym wicemarszałkiem Sejmu i w przyszłości prezesem Rady Ministrów – Mieczysławem F. Ra‐ kowskim, jak również gdyby dopiero co puszczony z mamra Adam Michnik nie wymienił spojrzeń z rzecznikiem prasowym ówczesnego rządu – Jerzym Urbanem. Lista gości była zawsze, oczywiście, o wiele dłuższa. Dziś nazwiska i sylwetki gubią się w zakamarkach pamięci, ale pozostało wspomnienie o temperatu‐ rze wydarzeń. Teraz jest to wszystko nie do pomyślenia, gdyż wczorajsi prze‐ śladowani nie mają tyle poczucia humoru, żeby biesiadować z ta‐ kim, na przykład, posłem Sekułą, który – jak wiadomo – do nie‐ dawna jeszcze był bolszewikiem, a obecnie maskuje się jako pre‐ zydent firmy „Pol-Nippon” ds. interesów z Japonią ze skromnym

kapitałem zagranicznym w wysokości miliona dolarów. Na do‐ kładkę urzęduje w willi jeszcze pół roku temu zajmowanej przez warszawską komórkę (delegaturę) KGB (dawniej – NKWD, jeszcze dawniej – GPU). Z podanych wyżej powodów w dobrym tonie jest uczęszczanie do kabaretu „Foksal”, a zupełnie nie na miejscu do teatru „Sy‐ rena”, gdzie właśnie wystawiony został na złość kabaret Ry‐ szarda Marka Grońskiego pt. Obyś żył w ciekawych czasach. Jest to, niestety, najdowcipniejszy spektakl naszego czasu. Nie‐ stety, z Grońskim bowiem sprawa też nie jest zbyt jasna: dokład‐ nie nie wiadomo – czyj on?

Ostatnim, który to na pewno wiedział, był redaktor Pardus Je‐ rzy, ale jedynie we wczesnych latach osiemdziesiątych, gdy do‐ wodził „Rzeczywistością”. Kiedy następnie założył pismo „Rondo”, satyryk Groński wypadł z orbity Pardusowych zaintere‐ sowań, a teraz gdy rzeczony dowodzi już chyba tylko ruchem ulicznym na rondzie, temat w ogóle nie istnieje. Nie jestem zawodowym krytykiem teatralnym, więc nie potra‐ fię własnymi słowami opowiedzieć, dlaczego jest to najlepszy spektakl, jaki „Syrenie” udało się wystawić, i na czym polega do‐ kładnie talent autora. Groński po prostu pisze śmiesznie. Ale to byłoby mało. Groński więc pisze śmiesznie i złośliwie. Lecz i to byłoby nie dość. Dlatego Groński pisze śmiesznie, złośliwie i inte‐ ligentnie równocześnie, inteligentnie zaś znaczy tyle, że używa słów niekoniecznie mocnych i jednoznacznych. Powiedzmy, że opowiada zabawną historyjkę o pewnej rodzince, grzecznej bar‐ dzo, a dopiero później po zakończeniu opowiastki dowiadujemy się, że autor miał na myśli rodzinkę księcia Hamleta. Coś takiego przydarza się satyrycznemu literatowi, w przeci‐ wieństwie do literatów poważnych, którzy niezmiennie od dzie‐ sięcioleci piórem walczą za ojczyznę, tylko jakoś nie mogą wy‐ grać! Niewykluczone zresztą, że właśnie o to chodzi, żeby gonić króliczka, ale nie złapać go, bo wówczas akcja podlegać musia‐ łaby ocenie, zwycięstwo byłoby nazwane zwycięstwem, nato‐ miast klęska – klęską. Groński poważył się na satyrę, a miejscami nawet – kpinę z pol‐ skiej rzeczywistości, właśnie tutejszej i obecnej. Ani słowa nie ma o pomrokach wojennej nocy grudniowej, o gorszących bachana‐ liach pezetpeerii, o sławnych uszach Urbana. Oczywiście, zawo‐ dowi rozśmieszacze mogą w związku z tym zarzucić autorowi ła‐ twiznę. Historia zna już takie przypadki, skoro nawet mało dow‐ cipny kabaret Olgi Lipińskiej trafił pod obcas pana Pacewicza z „Gazety Wyborczej”. Ale ponieważ na sztuce dramatycznej się nie znam, to o spektaklu tylko tyle. Przejdźmy teraz do gości zaproszonych na przedstawienie i na skromny, żołnierski poczęstunek po przedstawieniu. Otóż poja‐

wił się, niby po sąsiedzku, nigdy wcześniej w „Syrenie” nie wi‐ dziany Stefan Kisielewski, czyniąc tym samym spory zawód po‐ zostałym na wolności warszawskim Europejczykom. Co gorsza, listę obecności podpisał także ambasador państwa Izrael, jakby zapominając, że jeszcze całkiem niedawno stolicą – jak zresztą wszystkim innym – rządzili komuniści krzewiący antysemityzm. A teraz pan ambasador, jak gdyby nigdy nic, przychodzi wieczo‐ rem do stołecznego teatru i wymienia ukłony ze znanym żydo‐ żercą, wspomnianym Urbanem, co sobie założył tygodnik „Nie”. Już sam tytuł rokuje najgorzej. Była kiedyś organizacja pod iden‐ tycznym szyldem i dobrze wiemy, czym się to skończyło. Może zatem właśnie o tym, że ktoś w typie generała Sierowa zwabia do willi w Pruszkowie Jerzego Urbana, a później wywozi go do Moskwy, powinien być następny kabaret Ryszarda Marka Grońskiego. Ale chyba nie tak szybko, bo sukces tego obecnego – przykro powiedzieć – jest oczywisty i Groński bezwstydnie i bez‐ karnie zarobi, podczas gdy tylu dobrych Polaków cierpi niedosta‐ tek... (1990)

ZDOBYTA TWIERDZA Doczekałem się! Ten dzień musiał nadejść. Kola Trucuk, doktor odpowiednich nauk i radca prasowy ambasady Związku Socjali‐ stycznych Republik Radzieckich, zaprosił mnie na uroczystość w Namiestnikowskim Pałacu II, czyli na Belwederską. Gmach ambasady kusił od dawna, od lat. Imponowała mi kla‐ sycystyczną architekturą, ale jeszcze bardziej intrygowała tajem‐ nicą wnętrza. Nasłuchałem się o janczarach lejbgwardii pilnują‐ cych drzwi i o enkawudzistkach, przebranych za hostessy, w strojach kałmuckich, za to ukrywających w przemyślnych falba‐ nach moją ulubioną broń – kbk Kałasznikowa. Słyszałem również o bizantyjskich ucztach z jesiotrem i kawiorem na przystawkę, a także dobrze schłodzoną „Stoliczną”, po której nawet towarzysz Wiesław świergotał jak skowronek. Teraz to wszystko zostało przede mną otwarte na oścież. Niepokojąca była tylko pora tej wizyty, godzina dziesiąta rano. Z kwiatem polskiego dziennikarstwa (tak to zapowiedziano) miał się spotkać nowo mianowany ambasador – dr Jurij Kaszlew, za‐ wodowy dyplomata, deputowany, a ostatnio pełniący nieco dziwnie brzmiącą funkcję I zastępcy I zastępcy ministra spraw zagranicznych ZSRR, co w potocznym rozumieniu oznacza amba‐ sadora ze specjalnymi pełnomocnictwami. Nominacja wskazy‐ wała, że do Warszawy skierowany został fachowiec. W przeszło‐ ści posadę tę dostawali też deputowani, ale zarazem partyjni dy‐ gnitarze, przeważnie pochodzenia ukraińskiego, nie zaś dyplo‐ maci. Zatem pieriestrojka widoczna gołym okiem. Pan ambasador wyglądał właśnie jak dyplomata, rozluźniony i profesjonalnie uśmiechnięty, co ewentualnie można było sobie tłumaczyć jako robienie dobrej miny do złej gry. Ale to się dopiero miało okazać. Na samym początku ekscelencja zdradził nam tajemnicę pań‐

stwową wielkiej wagi. Taką oto, że ambasada kłopocze się o no‐ woczesne środki łączności i nie posiada nawet własnego tele‐ faksu. Zmartwiałem, bo gdyby tak doszło to do uszu oddalonych zaledwie o pół kilometra Amerykanów... To się jednak zmieni, nie bez bólu, bo ambasada też rubli nie ma w nadmiarze i musi oszczędzać. Zanim poznajomiłem się z panem ambasadorem, wspinałem się po wyściełanych schodach szerokiego korytarza na pierwsze piętro. Nie towarzyszył mi ani jeden janczar lejbgwardii, a enka‐ wudzistki prawdopodobnie miały zajęcia ze szkolenia ogniowego i w jakiejś komórce czyściły broń, bo kobiety, owszem, mignęły, ale tylko dwie, jak najbardziej współczesne i zdecydowanie nie uzbrojone. Za to uwagę zwracały dwa fantastycznej wielkości fre‐ ski. Jeden obrazował typowy wiec Włodzimierza Iljicza Lenina z radnymi pietrogrodzkimi, drugi – naprzeciw – przedstawiał ko‐ smonautów w kombinezonach. Generała Hermaszewskiego, tej naszej Łajki jedynej, nie uświadczyłem; może skrył się w karab- lju? Dywan, lekko tylko poplamiony, doprowadzał do sali Błękit‐ nej, wysokiej i przyozdobionej plafonem oraz ciężkim żyrando‐ lem, natomiast wytapetowane ściany upstrzone zostały plasty‐ kowym porożem, identycznym, jakie kiedyś oglądałem w po‐ znańskiej knajpie myśliwskiej. Kwiat dziennikarstwa rozsiadł się na szezlongach ustawio‐ nych pod ścianami, pan ambasador zaś dość długo przemawiał o aktualnych kierunkach radzieckiej polityki zagranicznej i o tak‐ tyce Michaiła Siergiejewicza Gorbaczowa. Z niedowierzaniem słu‐ chałem o tym, że towarzysz prezydent ma sporo wątpliwości, bywa niekiedy przez zagranicę rozumiany opacznie i stara się, aby w końcu rozumiano, co mówi. Oj! Nie tak drzewiej przemawiali namiestnicy Kremla w tej w sam raz zdobywanej twierdzy, nie takimi słowy przekonywali o wyższości przodującego systemu. Doczekaliśmy w każdym razie toastów, bo na stolikach stały przygotowane zawczasu lampki z radzieckim koniakiem, także tamtejsze wińsko, a nie uzbrojone kobiety wniosły również tacę z kawą i herbatą. Do zakąszania za‐

ordynowano mikroskopijne koreczki z żółtego sera i salami, na deser zaś – czekoladowe cukierki. Widać ambasada faktycznie oszczędza na telefaks. Z przemówienia pana ambasadora najbardziej utkwił mi w pa‐ mięci fragment dotyczący spotkania Genscher – Szewardnadze w Brześciu nad Bugiem. Miejsce – prawił dyplomata – było otóż wła‐ ściwe, bo w połowie drogi, a poza tym miasto jest dla obu stron historyczne. No, ładnie. Jeśli pamięć mnie nie myli, to jedynym wspólnym dla obu stron faktem historycznym była w Brześciu defilada połączonych wojsk we wrześniu 1939 roku, kiedy to – jak głosił Wiaczesław Skriabin-Mołotow – „bękart traktatu wer‐ salskiego” przestał istnieć. Zaraz więc różne kwiatki zgłosiły re‐ plikę do głosu ambasadora Kaszlewa. Jako pierwszy wyrwał się, jak zawsze – gdyż posiada robaki – redaktor Jonas z „The Warsaw Voice”. Ale dopiero redaktor Giełżyński w imieniu zebranych i Porozumienia Centrum stanowczo sprzeciwił się wyborowi Brze‐ ścia na konsultację i złożył ostre démarche. Zawsze tak robi, kiedy się już nie boi, czyli mniej więcej po dwudziestu latach. Żeby poprawić stęchły cokolwiek nastrój, pan ambasador zgło‐ sił szybko taką inicjatywę, że może – aby wiedzieć, co się za mu‐ rami Pałacu Namiestnikowskiego II dzieje – własnym sumptem wydawać biuletyn specjalny? Natychmiast ogromnie się ten po‐ mysł spodobał redaktorowi Gesternowi z „Kuriera Polskiego”, który (Gestem, nie „Kurier P”) od dawna już chciał być pasem transmisyjnym pomiędzy ambasadą a polską opinią publiczną, tylko mu nie pozwalano. Do drugiego toastu nie doszło, bo wszy‐ scy bardzo się spieszyli, a redaktor Jonas w szczególności, gdyż dostał zaproszenie na uroczystość zaocznych urodzin królowej brytyjskiej i w sąsiedniej ambasadzie Zjednoczonego Królestwa oczywiście również miał zamiar zabrać głos. Defilowałem dywanem powrotnym obok naradzającego się z robotnikami Włodzimierza Iljicza, rozczarowany i o suchym py‐ sku. Kiedy odwróciłem głowę, zobaczyłem, jak nie uzbrojone ko‐ biety zajęły się złociście połyskującym w lampkach radzieckim koniakiem.

(1990)

ZA WYSOKIE PROGI Ambasada Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej w Warszwie co pewien czas ogłasza w prasie, że ma właśnie na zby‐ ciu różne przedmioty trwałego użytku, więc zaprasza na licyta‐ cję. Jest to impreza o szczególnym zabarwieniu towarzyskim i je‐ żeli o niej wspominam, to tylko dlatego, że nawet do takiego sa‐ lonu trafiło urynkowienie. Nadto giełda amerykańska unaocznia, jak fatalnym gustem odznaczają się dyplomaci. Kicz na kiczu! Kiedym trafił tam za interesem, wystawiono właśnie (na pośmie‐ wisko chyba) niewygodną kanapę do siedzenia we troje (z tłuma‐ czem?). Rupieć był to niebywały, w dodatku z wyraźnymi śla‐ dami używania niezgodnie z przeznaczeniem. Że tak było w isto‐ cie, utwierdzała mina pewnego Murzynka z coltem u pasa. W każdym razie kanapa nadawała się wyłącznie na podpałkę. Aż tu nagle zapowiadacz ogłosił, że mebel jest całkiem przyjemny, w związku z czym cena wywoławcza wynosi milion złotych! „Nie‐ dobrze! – pokręciła głową jakaś korpuletna niewiasta, czekająca obok. – Jak zaczynają od miliona, to znaczy, że chcą trzech...” Na moje stwierdzenie, że to jawna bezczelność i należy się kopniak, a nie milion, niewiasta uśmiechnęła się z politowaniem. Faktycz‐ nie, jacyś podstawieni dranie zaczęli windować cenę. I co gorsza, tłum naiwnych dał się wciągnąć w tę pułapkę. W rezultacie obrzydliwa staroć poszła pod młotek za cztery miliony (!), a trzy ulice dalej, prosto z ciężarówki, fabryka mebli z Zamościa pozby‐ wała się kanap prosto spod igły za jedyne trzy miliony! Prawda, że nie amerykańskich, ale całkiem przyjemnych dla oka. Piszę o tej gryzącej w oczy głupocie tylko ¿dlatego, że całkiem liczna grupa współplemieńców nadal sądzi, że gdzieś tam, za wy‐ sokim progiem, to jest życie jak w Madrycie... Też się ostatnio odrobinę powspinałem na wysokie salony. Oto pan dyrektor naczelny PP „Orbis” miał zaszczyt zaprosić na uro‐ czysty koktajl w salach barowych hotelu „Victoria”, z okazji roz‐