Danuta Awolusi
Na wysokim niebie.
Piotrowi Jędrzejczykowi i wszystkim paniom bibliotekarkom, które tak wiele zrobiły.
Część pierwsza.
Chmurne niebo.
Rozdział 1
Niemalże przez całą podstawówkę cuchnęłam. Trudno mi dzisiaj powiedzieć, dlaczego. Regularne
sięganie po mydło i wodę stanowiło dla mnie czynność poniekąd zbędną. W naszym
przytłaczającym, szarym domu, gdzie atmosfera wydawała się zawsze gęsta i mało przyjazna,
dbanie o higienę, dbanie o samego siebie było zajęciem męczącym. Wiele można zwalić na biedę,
stałą lokatorkę czterech ścian, w których spędziłam całe dzieciństwo i wiek dojrzewania. Bieda była
wgryziona w moją skórę jak ten brud, który stał się moim drugim ja.
Dziecko grube i śmierdzące nie powinno się w ogóle rodzić. Nie będzie w stanie przetrwać lat
młodzieńczych. Tak jak mały żółw, który ginie, zanim dotrze do brzegu oceanu. Po prostu jego
szanse są znikome i w sumie nikt mu nie współczuje. A nawet kiedy miną najgorsze czasy, w
głowie człowieka już na zawsze pozostanie echo dawnych dni. Zapach szkolnych korytarzy i smak
upokorzenia. Skąd się biorą frustraci, samobójcy, może nawet mordercy? To najpewniej właśnie
otyłe dzieci z podstawówki, które już na zawsze w niej pozostaną.
Życie nie jest łatwe, powiadają filozofowie bez dyplomu. Cóż, tą prawdą wybrukowana jest droga
przez mękę. Jednak ludzki organizm i umysł potrafi znieść wiele. Granice stale się przesuwają, co
tylko pogłębia poczucie nienawiści do samego siebie. Kiedy już myślisz, że dłużej nie wytrzymasz i
może w końcu będziesz miał siłę, aby ze sobą skończyć, okazuje się, że jednak możesz iść dalej.
Łykasz to, co podsuwa ci los, i po prostu brniesz przez bagno, aż do kolejnej bramy postojowej,
przez którą i tak przejdziesz. Jeśli sięgnąć pamięcią do zacnej literatury, przypomina się stwierdzenie
o syzyfowej pracy. W pewnym sensie zawsze byłam Syzyfem, wtaczałam swój głaz na górę
cierpienia, by za chwilę znów spaść na samo dno. I tak w kółko.
Jako dziecko nie miałam aż tak głębokich przemyśleń. Byłam sam na sam z moimi demonami, które
objawiały się i w szkole, i w domu. Nie można stwierdzić jednoznacznie, gdzie było gorzej. Szkoła
zupełnie mnie przytłaczała, odzierała z godności, a dom nie dawał poczucia schronienia, nie był
wymarzonym azylem.
Czy to już dramat? Patologia? A może użalanie się nad sobą…? Przecież każde dziecko w szkole
miało ciężko i musiało się zmierzyć z rówieśnikami.
Bzdura. Co za cholerna bzdura! Tak mówi tylko ktoś, kto zaliczał się do klasowych gwiazd. Tych
pięknych, pożądanych dziewcząt, które mogły wybierać, z kim chcą siedzieć w ławce i z kim będą
bawić się na przerwie. Tacy jak ja byli dla nich po prostu niewidzialni. Dziewczyny podziwiane i
wpływowe nie zniżały się do tego, aby komuś dopiec, im wystarczało wszechobecne uwielbienie ze
strony kolegów i nauczycieli. Aura ignorancji i pogardy, jaką roztaczały wokół siebie, była i tak
przytłaczająca.
Kiedy dzisiaj analizuję tamtą sytuację, dochodzę do wniosku, że mogło być gorzej. Mimo wszystko.
Przecież wtedy nie było Facebooka, telefonów komórkowych i komputerów. W naszej małej
mieścinie, liczącej sobie raptem cztery tysiące mieszkańców, elektronika ograniczała się póki co
jedynie do telefonów stacjonarnych. Rodzice planowali kupno komputerów, ale dopiero w
gimnazjum. Pojęcie Internetu było zaledwie zasłyszanym hasłem, które dla większości uczniów
szkoły nic nie znaczyło. Zdarzały się za to konfrontacje twarzą w twarz, w obrębie pewnej grupy
osób. A do tego można się było nawet przyzwyczaić, jeżeli znało się odpowiednie techniki,
szlifowane przez długie lata.
Dzieci. Nikt nie potrafi nienawidzić tak paskudnie, jak dzieci. Młodość daje pewne przywileje -
żadnego zakłamania i obłudy. Wszystkie demony są na wierzchu, odkryte aż do momentu, kiedy
pojawia się przekonanie, że warto założyć maskę. Cała naturalność dzieci opiera się jedynie na tym,
że potrafią wprost ubliżać i bez cienia wstydu upokarzać innych. Czy zdają sobie sprawę, że zadają
ból? Śmiem twierdzić, że tak, ale to nie ma znaczenia. Piętno i tak pozostanie, czasem uśpione, a
czasem żywe i widoczne gołym okiem. Niekiedy znaczące całe dorosłe życie…
Moje piekło jako cuchnącego obywatela klasy B dopiero się rozpoczynało. Początkowo rówieśnicy
nie bardzo wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać. Siedziałam sobie samotnie w ostatniej ławce,
ze zgarbionymi ramionami i twarzą zakrytą zeszytem w
linie. Nauczycielka już pierwszego dnia podeszła do mnie, prosząc, aby rodzic przyszedł do szkoły.
No tak, chciała wyjaśnić, dlaczego śmierdzę i nie mam skompletowanych podręczników. Klasa
spoglądała na mnie jak na egzotyczne zwierzę, z mieszanką obrzydzenia i ciekawości.
Mama nigdy się nie pojawiła u wychowawczyni, a ta postanowiła ignorować mój stan. W szkole
byłam każdego dnia, więc nie mogła mi zarzucić niczego złego. Oczywiście poza smrodem i brakiem
przyborów szkolnych. Istniałam, czy tego chciano, czy nie, więc moja obecność stała się czymś
normalnym, choć równocześnie bardzo uciążliwym. Przynajmniej dla ciała pedagogicznego.
I tak trwałam, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Przepychana i
popychana, dotarłam z trudem do piątej klasy szkoły podstawowej, mając już wówczas wyrobiony
system na to, aby przetrwać. Przeczołgać się jakoś i móc egzystować, doznając możliwie jak
najmniejszego uszczerbku.
Nie jeździłam na żadne wycieczki szkolne, nie dokładałam się do prezentu na dzień nauczyciela, nie
kupowałam upominku na mikołajki. Nie miałam pieniędzy i było to sprawą oczywistą. Tak więc
pewnego dnia nie zdziwiłam się aż tak bardzo, kiedy nasza wychowawczyni, pani Koźmińska,
wezwała mnie po lekcji do siebie. Przy jej biurku stał niejaki Robert Mikulski z poważną, nieco
zatroskaną miną. Nogi się pode mną ugięły, bo wiedziałam, że nie wróży to nic dobrego.
- Aniu - powiedziała nieco gniewnie - Robert mówi, że z plecaka zniknęło mu siedem złotych.
Podobno widział, jak je bierzesz. Czy to prawda…?
Stanęłam ze spuszczoną głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie byłam złodziejką, choć nieraz mnie
bardzo kusiło, by nią zostać.
- To nie ja, proszę pani - wybąkałam. A mówiłam wtedy nieskładnie, jąkałam się w stresujących
sytuacjach. Moja dykcja wołała o pomstę do nieba.
- Ja widziałem! - odezwał się Robert, patrząc wprost na mnie.
Nastąpiła chwila krępującej ciszy. W końcu przemówiła wychowawczyni:
- W takim razie sprawa poczeka do jutra, bo ja muszę teraz iść na dyżur. Aniu, przemyśl wszystko.
Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. - Po tych słowach pani Koźmińska wyszła z klasy, a za nią
podążył Robert, by opowiedzieć kolegom, na jaki fajny pomysł wpadł przed chwilą.
Udałam się do domu, a w głowie brzmiały mi słowa: „Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz”. A więc
wyrok już zapadł, pozostawało przejść swoją drogę krzyżową, prosto na Golgotę.
Rozdział 2
Jako uczennica szkoły podstawowej żyjąca na tak zwanym marginesie nie miałam bladego pojęcia o
wartości pieniądza. Nawet w piątej klasie, do której wówczas uczęszczałam, kwota siedmiu złotych
wydawała mi się horrendalna. Nie wiedziałam, ile rzeczy można za to kupić, ale byłam pewna, że
dużo. Inaczej chyba nie byłoby z tego takiej sprawy…?
To wydarzenie miało miejsce w czasie, kiedy większość dzieci otrzymywała już kieszonkowe od
rodziców na drobne wydatki. Owe pieniądze każdego dnia były radośnie wydawane na chipsy,
batoniki i oranżadę w butelkach. Dawało to poczucie słodkiej niezależności.
Ja, rzecz jasna, nie miałam pieniędzy. Jedzenie zabierałam z domu i ono musiało wystarczać.
Oczywiście, że zazdrościłam innym, ale z dumą godziłam się na wszystko, co przynosił mi los.
Szkoda, że Robert Mikulski postanowił zburzyć mój spokój.
Warto poświęcić Robertowi kilka słów, bo to postać, która w kolejnych latach odegrała w moim
życiu znaczącą rolę.
Dzieci w szkole można podzielić na różne kategorie, czasem przenikające się wzajemnie. Istniały
więc grupy bogatych i biednych. Bogaci najczęściej byli wpływowi. Funkcjonowały grupy
chorowitych i nieśmiałych, a także przywódców stada. Samce alfa mogły być niebezpieczne. Na
końcu ustawiała się grupa przeciętniaków - tych nie pamięta się zazwyczaj za dobrze, bo w ciągu
wielu lat nie zdołali niczym się wyróżnić. Niby bezpieczni, niby neutralni - ostatecznie wpadają w
otchłań niepamięci…
Robert Mikulski był równocześnie bogaty, wpływowy i wyrastał na przywódcę, który przecierał
szlaki oraz wyznaczał trasę dla swojej watahy. Za nim podążali wszyscy chłopcy w klasie, dając mu
mocne oparcie.
Od pierwszej klasy szkoły podstawowej Robert był również moim katem. Najpierw jedynie
słownym, ale z roku na rok jego działania stawały się coraz śmielsze i bardziej odczuwalne, także na
moim ciele. Nie ma to jak popchnąć raz czy dwa klasowego śmierdziela. A już najlepiej, jeżeli przez
przypadek się potknie lub wpadnie na ścianę. To jak rzut za trzy: powód do dumy i namacalny
dowód, że jest się samcem alfa.
Robert nie przebierał w środkach. Był agresywny, ale lubił także błyszczeć. To z jego żartów śmiała
się cała klasa, to on był najlepiej ubrany, to on był najlepszym sportowcem, to on… mógł chyba
wszystko. Kto mu się nie podporządkował, musiał liczyć się z karą. Kto popełnił błąd, musiał za
niego zapłacić. System szkolny ma strukturę mafii, dosyć rozbudowaną, ale opartą na prawach
krwi, szacunku i ściśle określonego kodeksu postępowania. Robert, jako najprawdziwszy herszt, był
także przebiegły, potrafił planować i przewidywać. To czyniło z niego wybitnego łowcę, który
zawsze dosięgał swej zwierzyny. Tak się składało, że to ja stanowiłam jego ulubiony cel. Wiele razy
bawił się ze mną, pozwalając mi uciekać, biec przed siebie, by ostatecznie mnie dopaść i osaczyć.
Nie, nie byłam jak gazela, wystarczająco zwinna i szybka, aby umknąć. Byłam ciężka i niezgrabna,
jak byk na arenie, który miota się, krwawiąc, aż w końcu pada, zupełnie osłabiony.
Kiedy więc zostałam oskarżona o kradzież, zrozumiałam, że polowanie weszło na wyższy poziom.
Wataha znudziła się zwykłym przedstawieniem, potrzebowała lepszego widowiska, w które można
zaangażować także nauczycieli - niczego nieświadomych i jak zawsze zamkniętych na oczywisty
problem.
Następnego dnia po rozmowie z Koźmińską, w trakcie tak zwanej godziny wychowawczej,
nauczycielka poprosiła mnie, szanownego Roberta oraz trójkę klasową na korytarz.
Przewodniczący, zastępca przewodniczącego i skarbnik wbili we mnie spojrzenia, przysłuchując się
wywodowi wychowawczyni.
- Aniu, będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. Dlaczego ukradłaś te pieniądze? Powiedz teraz - zaczęła
niecierpliwym tonem, bo chciała tę sprawę jak najszybciej zamknąć.
- To nie ja - odpowiedziałam, nie patrząc na nią, ale na posadzkę. W ustach miałam sucho. Nie
potrafiłam podnieść głowy i spojrzeć nikomu w oczy. Pani Koźmińska nie była złą nauczycielką, ale
za to fatalnym pedagogiem. Nie miała pojęcia o psychologii dziecka, dlatego nic jej nie
powstrzymało przed stosowaniem obranej taktyki.
- Aniu - podjęła z cieniem groźby w głosie - jeżeli się nie przyznasz, będę zmuszona wezwać policję
- oznajmiła.
Policję?! Poczułam, jak nogi wrastają mi w ziemię. W wyobraźni widziałam już błysk policyjnego
koguta oraz salę sądową. Słyszałam w uszach wyrok i śmiech Roberta. Ta wizja przetoczyła się
przez moją głowę z szybkością rozpędzonego pociągu. W tym momencie korytarzem przeszła pani
od techniki. Nie za bardzo ją lubiłam.
- A co to za zgromadzenie? - wyskrzeczała.
- Ania ukradła koledze siedem złotych. Właśnie mam zamiar wezwać policję - odpowiedziała
poważnym tonem wychowawczyni, a ja poczułam falę gorąca, uderzającą mi do głowy. Koźmińska
podeszła na chwilę do koleżanki, zostawiając mnie samą w asyście rówieśników. Zapadła krępująca
cisza, którą przerwał przewodniczący.
- Ty, słuchaj, ty się lepiej przyznaj, bo jak cię wsadzą, to nawet szkoły nie skończysz.
- Ale ja…
- Nawet jak nie ukradłaś, to się przyznaj. Mówię ci.
Gorączkowo myślałam nad jego słowami. Miał rację. Mogli mnie wsadzić, a przecież nikt nie będzie
mi wierzył. Robert miał zamiar zeznawać przeciwko mnie, a on ładnie pachniał i miał markowe
ubrania. Decyzja mogła więc być tylko jedna.
Kiedy Koźmińska podeszła do nas ponownie, wiedziałam już, co muszę zrobić.
- Więc jak, Aniu, przyznasz się w końcu?
- Tak - wyszeptałam, a z oczu natychmiast popłynęły mi łzy.
- A dlaczego to zrobiłaś? - Koźmińska była niewzruszona.
- Bo… - Szukałam w głowie pomysłu. To był początek grudnia, więc szybko znalazłam
rozwiązanie. - Bo chciałam coś mamie kupić na święta.
- Aniu, tak się nie robi. Niech się mama stawi jutro w szkole. Koniecznie! A teraz marsz do klasy. -
Wychowawczyni otworzyła drzwi i tym samym zakończyła swoje genialne wystąpienie, zwieńczone
niewątpliwie sukcesem.
Od tego momentu stałam się klasową złodziejką. Za plecami słyszałam wyzwiska jeszcze gorsze od
tych, którymi raczono mnie wcześniej. W szkolnej szatni z kieszeni kurtek znikały drobniaki i inne
drobiazgi. Tak więc udręka nie miała końca, choć tym razem nikt nie zgłosił oficjalnie mojej
kandydatury do zaszczytnego miana złodzieja z szatni.
Moja mama oczywiście nie zjawiła się w szkole. Nauczycielka z kolei szybko zrezygnowała z
kolejnych prób zresocjalizowania mnie, każąc mi jednak oddać pieniądze. Nieco inną drogę wybrał
Robert Mikulski, którego podłość i bezczelność nie znały granic.
Pewnego dnia, kiedy próbowałam w domu odrabiać lekcje (nigdy nie udała mi się ta sztuka),
usłyszałam dzwonek. W drzwiach stał nie kto inny jak właśnie Robert wraz z klasową koleżanką
Żanetą, która żywiła do mnie wyjątkowo zajadłą nienawiść. Słowem: dwie jaśniejące gwiazdy
szkoły w moich skromnych progach.
- Kiedy oddasz mi kasę? - zapytał buntowniczo, unosząc wysoko głowę.
- Na razie nie mam. Odwal się ode mnie. - Bardzo się starałam, aby moje słowa zabrzmiały
dziarsko.
- Tak? A mamusia już wie? - uniósł drwiąco głos. - Hej! Psze paaaaani! Pani córka ukradła mi kasę,
kiedy odda?! - wrzasnął w przestrzeń pogrążonego w mroku korytarza.
- Ania, co tam się dzieje? - usłyszałam stłumiony głos matki.
- Spierdalaj stąd i nie wracaj! - warknęłam i zamknęłam tej przedziwnej parze drzwi przed nosem.
Dyszałam ciężko, bo tak poważne naruszenie mojej „prywatności” było dla mnie szokiem.
Zrozumiałam wtedy, że szkolne prześladowania mogą sięgnąć o wiele dalej, niż początkowo
myślałam. Mogły zburzyć nawet tajemny świat, który pieczołowicie zbudowałam we własnej
głowie.
Rozdział 3
Moja matka była otyłą kobietą, o słabym sercu, po dwóch zawałach. Otrzymywała żenująco małą
rentę. Żyła trochę we własnym świecie. Nawet nie trochę: bardzo. Pewne rzeczy robiła
mechanicznie. Jej uwaga skupiała się na moich dwóch braciach, którzy chodzili do przedszkola.
Musiała ich tam zaprowadzić, odebrać, dać im coś do jedzenia. Wszystkie te czynności
wykonywała z pewnym ociąganiem, zaniedbując większą część obowiązków domowych. Mnie
natomiast zostawiała zupełnie wolną rękę. Mogłam się nie myć (co też czyniłam), nie chodzić do
szkoły, a może nawet wpaść w złe towarzystwo. Sama musiałam trzymać się w ryzach, choć
wychodziło mi to kiepsko. Matka poza wykonywaniem podstawowych czynności spędzała
większość czasu, gapiąc się w nasz stary, okropny telewizor, który nie miał nawet pilota. Kanały
trzeba było zmieniać ręcznie. Cud, że w ogóle działał.
Kiedy stałam się dorosłą kobietą, świadomą swojej przeszłości, zapragnęłam dowiedzieć się czegoś
więcej na temat matki, która - tak jak cała moja rodzina - pozostawała dla mnie raczej obcym
człowiekiem. Dopytywałam, gdzie mogłam, ale i tak są to raczej strzępki informacji.
Matka pochodziła z ubogiej rodziny - myślę, że bardzo podobnej do naszej. Babcia, której nie
znałam, była osobą dosyć chłodną, zdystansowaną. Znalazła pracę w sklepie spożywczym za marną
pensję. Dziadek z kolei pracował ciężko w fabryce, na linii produkcyjnej, nie mam jednak pojęcia,
co konkretnie robił. Co ciekawe - był po studiach. Ukończył bodajże filozofię, ale w małym
miasteczku po takim kierunku nie miał szans na żadne sensowne zatrudnienie i ostatecznie zajął się
pracą fizyczną. To zapewne stało się przyczyną silnej frustracji, która zaowocowała późniejszymi
wydarzeniami.
Moją matkę od samego początku cechowała chorobliwa nieśmiałość. Problem potęgował fakt, że
nie była ani ładna, ani zgrabna, więc domyślam się, że w szkole doświadczała takich samych
problemów, jak ja. W każdym razie jako dziewczynka mało się
odzywała, była apatyczna, miała problemy z nauką. Jedyną osobą, której udawało się wyrwać ją z
tego dziwacznego letargu, był jej własny ojciec. Przy nim matka potrafiła się uśmiechnąć i na czymś
skupić przez dłuższą chwilę. Jego poczucie humoru i energia sprawiały, że na jakiś czas wychodziła
ze swej skorupy.
Zastanawiam się czasem ze zdumieniem, jak wiele czynników z przeszłości kształtuje pośrednio
nasz los. Gdyby moja matka przebywała ze swoim ojcem często i chłonęła jego osobowość, być
może i ja miałabym inne dzieciństwo. Albo w ogóle by mnie nie było…? W każdym razie los chciał
inaczej.
Dziadek był prostym człowiekiem, ale wyróżniającym się z tłumu. W końcu odszedł do innej
kobiety. Po ślubie z nią wyjechał za granicę i stracił kontakt z byłą żoną i córką. To bardzo wiele
zmieniło. Babcia, wówczas kobieta w kwiecie wieku, z chłodnej i zdystansowanej stała się
zgorzkniała i pełna niechęci. Swoje dziecko, ślamazarne i oderwane od rzeczywistości, traktowała
zazwyczaj z góry. To był idealny obiekt na wyładowanie frustracji i gniewu, który wylewał się z tej
kobiety falami. Czasem potrafiła zbić moją matkę na kwaśne jabłko, rzucać w nią przedmiotami czy
po prostu wrzeszczeć, ile sił w płucach, że ma jej zejść z oczu.
W ich domu panowała bieda. Porzucona żona i średnio dobra matka stała się na dodatek osobą
bezrobotną, a jedynym źródłem utrzymania były alimenty, przysyłane regularnie przez dziadka. Te
niewielkie pieniądze ledwo starczały na chleb. Kiedy więc mama ukończyła szkołę podstawową,
musiała iść do pracy. Pomagała w sklepie, zaraz po lekcjach w zawodówce. Nie była dobrym
pracownikiem. Wszystko musiano jej dwa razy powtarzać, często coś wypadało jej z rąk, a czasem
po prostu odpływała myślami tak daleko, że kierownik sklepu kilka razy z rzędu przywoływał ją do
porządku.
Ciekawi mnie, jak psycholog zdiagnozowałby jej przypadłość. Ludzie uważali, że jest opóźniona
umysłowo. Tak mówili wszyscy, którzy mieli nad nią władzę. Myślę, że moja matka była osobą
straconą dla świata, chronicznie pogrążoną w depresji, której nikt nigdy nawet nie chciał leczyć.
Babcia była ogniwem zapalnym, miała wyniszczający wpływ na życie córki. Matka nie potrafiła
jednak zrobić nic, aby odmienić swój los. Okazała się na to po prostu za słaba.
Właściwie jedynym samodzielnym krokiem, jaki podjęła, był ślub z moim ojcem. Wiem, że poznali
się właśnie w sklepie, gdzie on także dorabiał. Dla mamy ślub oznaczał wyprowadzkę z domu, dla
taty również, i to musiało ich zmotywować do podjęcia decyzji. Nie dostrzegam w tym akcie ani
cienia romantyzmu. Myślę, że po prostu byli ludźmi, którzy spotkali się i postanowili związać swe
losy, aby uciec od problemów. Na ich miejsce weszły inne, ale to naturalna kolej rzeczy.
Mama szybko zaszła w ciążę. I tak się zaczęło życie, w którym pojawiłam się ja. Po urodzeniu mnie
matka praktycznie nie wychodziła z domu, podupadła na zdrowiu. Wykonywała mechanicznie
różne czynności, z trudem łapiąc kontakt z rzeczywistością.
Kilka miesięcy po urodzeniu młodszego z moich braci przeszła zawał. Jak się okazało - od zawsze
miała problemy z sercem. Była otyłą kobietą, która zamykała się w czterech ścianach, więc choroba
w końcu stała się realną groźbą. Po tym zdarzeniu przyznano jej niewielką rentę, przedłużaną co
jakiś czas. Stanowiła ona jedyny regularny dochód w naszej rodzinie.
Mój ojciec z kolei był wysokim, chudym facetem, wiecznie z papierosem w ustach. Nie miał stałej
pracy, imał się przeróżnych robót dorywczych, przynosząc do domu psie pieniądze.
Doprawdy, nigdy nie było nas na nic stać. Ubrania, kupowane na wagę w lumpeksach, musiały
wystarczać na dosyć długo. Rzadko jadaliśmy mięso, o wiele częściej podroby, mielonkę i wszelkie
inne substytuty prawdziwego, smacznego jedzenia. Mimo to nie chodziliśmy głodni. Jedzenie
zawsze było dostępne, co z tego, że podłe. Zresztą, nie myślę o tym aspekcie w negatywny sposób.
Są ludzie, którzy nie mają nawet suchej kromki chleba. Dlaczego więc miałabym gardzić mielonką
tyrolską z musztardą? Życie uczy pokory, uczy doceniać rzeczy małe, ale kluczowe.
Ojciec bywał agresywny. Jeżeli czymś go rozjuszyliśmy, dostawaliśmy baty, ale nie powtarzało się
to zbyt często. Poza tym po powrocie ze swoich zajęć siedział z matką i oglądał teleturnieje.
Trzeba jednak przyznać, że on także nie miał za sobą łatwej przeszłości. Dziadek pił
na umór, więc w domu nie było spokoju. Królowała za to bieda, wieczne problemy i awantury.
Kiepski wzorzec dla młodego chłopaka. Beznadziejność wyzierała z każdego kąta domu. Zapewne
to sprawiło, że mój ojciec nie potrafił uporządkować pewnych spraw. Nie skończył szkoły
zawodowej, nie był zdolny do tego, aby choć uczęszczać na lekcje. Pracy także nie potrafił znaleźć.
Jeżeli się gdzieś zatrudniał - zazwyczaj na czarno - zajęcie albo szybko tracił, albo rzucał. W gronie
kolegów bywał mocny w gębie. Dużo gadał, mało robił.
Początkowo mieszkał z moją matką w dosyć obskurnym mieszkaniu, wynajętym za marne grosze,
ale tak się złożyło, że jego rodzice zmarli dosyć wcześnie. Dziadek w końcu się zapił - jego wątroba
nie wytrzymała. Babcia z kolei chorowała na nowotwór i zmarła niedługo po mężu. Nie wiem, jak
tata przyjął ich odejście, ale na pewno zyskał dzięki temu dom.
Śledząc losy tych ludzi, tragiczne, beznadziejne i w sumie z góry skazujące ich na porażkę, myślę
sobie, że i tak mogłam gorzej skończyć. We wspomnieniach, po latach, nie winię rodziców za dom,
jakiego nie stworzyli. Nikt ich tego nie nauczył, więc skąd mieli wziąć wzorce i siłę do działania?
Tak to interpretuję i mogę pogodzić się z wieloma rzeczami. Dzięki temu mam świadomość, że ich
obojętność nie wynikała z nienawiści. Była czymś, co wypływało z ich przeszłości, z ich własnych
rodzinnych gniazd, które były ułomne i pozbawione uczuć.
Jak wspominałam, mieszkaliśmy w domu po dziadkach, ojciec się w nim wychował. Budynek był
dosyć duży, co miało swoje plusy i minusy. Plusem było to, że na piętrze miałam swój pokój, w
którym mogłam się zaszyć. Dom nie dawał mi poczucia bezpieczeństwa, ale przynajmniej stanowił
miejsce odosobnienia. Minus stanowił fakt, że wydawał się wiecznie brudny (ciężko było posprzątać
dokładnie parter i piętro), a w zimie panowała w nim szokująco niska temperatura, bo na węgiel
zawsze brakowało pieniędzy. Być może dlatego chodziłam regularnie do szkoły: przynajmniej nie
marzłam na kość.
W domu nigdy nie panowała serdeczna atmosfera. Matka żyła w swoim świecie, ojciec tylko coś
burczał, moi bracia robili, co chcieli. To było miejsce raczej przygnębiające,
choć może powinnam się cieszyć, że w ogóle istniało…
Cztery ściany, w których uwiłam swoje własne gniazdo, aby móc z niego wyskoczyć i szybować po
wysokim niebie. Budynek, który przygarniał mnie na noc, gdzie mogłam się skulić, odpłynąć, udać,
że mnie nie ma dla świata. Powierzchnia kilkuset metrów kwadratowych, w której żyłam, obok
nieznanych mi ludzi. A jednak po latach wciąż nazywam ją domem, domem rodzinnym.
W dzieciństwie najbardziej na świecie ceniłam wszystko to, co było za darmo. Prawdziwym
objawieniem dla mnie stała się więc biblioteka. Wspaniałe miejsce, do którego uciekałam kilka razy
w tygodniu, starając się nie nadużywać gościnności pań bibliotekarek.
Dwie pracujące tam kobiety miały co do mnie mieszane uczucia. Na pewno nie podobał im się mój
zapach. Z drugiej strony, zdumiewał je mój niespożyty apetyt na czytanie. Pochłaniałam lektury
całymi stosami. Musiały nawet zwiększyć limit książek na moim koncie, bo trzy zdecydowanie nie
wystarczały mi na dłuższe weekendy.
Lubiłam chodzić do biblioteki z jeszcze jednego powodu. Dyrektorka, pani Sabina, była chyba
jedyną osobą na ziemi, które odnosiła się do mnie ze szczerą sympatią. Mój smród i stare ubrania
zdawały się jej nie przeszkadzać. Zawsze, kiedy akurat miała dyżur, zapraszała mnie na herbatę
owocową i rozmawiała o przeczytanych książkach, szkole i różnych życiowych sprawach.
Uwielbiałam te nasze pogawędki. Czułam się ważna, wiedziałam też, że mogę zapytać o wszystko.
To właśnie pani Sabina pomogła mi później uporać się z pierwszą miesiączką i innymi problemami,
na które moja matka nie była w stanie mnie przygotować.
Pani Sabina podsuwała mi ciekawe książki. Kazała przeczytać Chatę wuja Toma, Pollyannę i Anię z
Zielonego Wzgórza. Każda z poleconych przez nią książek zabierała mnie w całkiem nowy świat.
Czasem cudowny, czasem przerażający, ale zawsze zupełnie inny od mojego.
Dyrektorka biblioteki zdawała sobie sprawę, że fatalnie się uczę i że nauczyciele z trudem
przepychają mnie z klasy do klasy, jak zgniłe jajo, które nie może zawadzać dłużej,
niż to konieczne. Nie starała się mnie na siłę zmieniać, a jedynie wskazywała kolejne lektury,
kształtując we mnie najprawdziwszą miłość do literatury. Wiedziała, że wcześniej czy później wyda
to plon, że wystarczy odrobina cierpliwości, której jej nie brakowało.
Do domu znosiłam tony książek, nie tylko młodzieżowych. Ponieważ telewizor był dla mnie
praktycznie niedostępny, zamykałam się w pokoju na długie godziny i całkowicie zatracałam w
fantastycznych krainach, pełnych magii i czarów. To był mój sprawdzony sposób na przetrwanie.
Żaden psycholog ani pedagog nie zdołał zapewnić mi tak szczelnej ochrony, jak postacie z książek,
towarzyszące mi w każdej chwili. Umiejętność czytania, która była przecież darmowa, uważałam za
najdoskonalszy wynalazek na świecie. Książki stały się czymś o wiele lepszym niż filmy. Zupełnie
odcinały mnie od rzeczywistości. Pamiętam, jak wielkim odkryciem był dla mnie Harry Potter.
Świat wykreowany przez autorkę, odtworzony z tak wielką pieczołowitością, dawał mi złudną
wiarę, że gdzieś tam istnieje może inny wymiar, w którym ja również mogłabym być kimś innym.
Marzyłam w snach, że także do moich drzwi zapuka olbrzym i oświadczy, że jednak należę do
szkoły magii i czarodziejstwa, do której powinnam się niezwłocznie udać. Chciałam mieć wiernych
przyjaciół i móc dokonywać cudów za pomocą różdżki.
Książki były moim jedynym azylem już od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Niestety, wiedza
wyniesiona z setek przeczytanych powieści nie przekładała się w żadnym stopniu na oceny w
szkole. Zaniedbywałam naukę totalnie, brzydziłam się nią, bo ona w żaden sposób nie pozwalała mi
oderwać umysłu od przyziemnych spraw. Nużyły mnie przedmioty ścisłe i głupia historia, ja
pragnęłam wyrazistych bohaterów i wspaniałej akcji. Tylko na to miałam miejsce w głowie i nie
mogłam zaprzepaścić tej ostatniej deski ratunku, pozwalającej mi uchronić się przed apatią.
Rozdział 4
Kiedy zamknęłam drzwi za Robertem i Żanetą, minęłam wynędzniały salon, gdzie siedzieli rodzice, i
udałam się do pokoju z mocnym postanowieniem, że szybko zniknę w świecie o wiele
przyjemniejszym niż ten, w którym musiałam przebywać na co dzień.
Moje przygnębienie potęgowała myśl, że mieliśmy dopiero początek grudnia, a więc chłodnego
okresu, podczas którego nie mogłam do końca cieszyć się wolnością. Niełatwo było tak po prostu
spędzać czas na zewnątrz, kiedy temperatura spadała poniżej zera. A czasem lubiłam wyrwać się z
czterech ścian i poczytać w miejscach, które udało mi się wynaleźć w pobliskim parku. To były
specjalne zakątki, bardzo rzadko uczęszczane, gdzie otaczał mnie błogi spokój. W wakacje
potrafiłam spędzić tam cały dzień, zapominając zupełnie o upływie czasu. Dopiero głód przypominał
mi o powrocie do domu, w którym raczej nikt nie martwił się moją nieobecnością.
Moim ulubionym miejscem była wnęka pod starym drzewem, tworząca coś w rodzaju przytulnej
nory. W lecie nie docierały tam upalne promienie słoneczne, zaś na wiosnę miejsce było osłonięte
od wiatru. Niestety - w grudniu nie mogłam pozwolić sobie na wycieczkę w ukochane miejsce.
Wchodząc po schodach na górę, martwiłam się również zbliżającymi się świętami. Szczerze nie
znosiłam tego okresu, w którym wszyscy wydawali się podekscytowani i szczęśliwi. W naszym
domu była to prawdziwa katorga.
Matka, wyrwana ze swego letargu, usiłowała przyrządzić wigilię. Ponieważ gmina wiedziała, że
należymy do najuboższych, otrzymywaliśmy zawsze trochę żywności i bonów. Dwudziestego
czwartego grudnia mama podejmowała więc próbę ugotowania czegoś, co składa się z kilku dań,
jest świeże i gorące. Nie było to dla niej łatwe. W kuchni panował chaos, ona sama miała na twarzy
wyraz paniki i nie wiedziała, za co się zabrać. Kończyło się zazwyczaj tym, że na stole pojawiał się
barszcz z kartonu, suche ziemniaki, ryba
nieoczyszczona z łusek i opłatek. Opłatek wydawał się czymś surrealistycznym i pozostawał zawsze
nietknięty aż do samego końca wieczerzy.
Wigilię zapamiętałam jako jedyny wieczór w ciągu roku, kiedy wspólnie zasiadaliśmy do stołu.
Telewizor głośno grał, co było nam wszystkim na rękę, bo nie musieliśmy słuchać upiornej ciszy,
jaka panowała pomiędzy nami. Mama wracała wtedy „do siebie”, bracia wrzeszczeli i przerzucali się
wyzwiskami, a ojciec jadł, nie odrywając wzroku od ekranu. Ja sama starałam się skończyć kolację
jak najszybciej, a później ulotnić się do swojego pokoju. O kolędach i prezentach w ogóle nie było
mowy. Nie bolało mnie to. Nie można tęsknić za czymś, czego w zasadzie się nie zna.
Na tym kończyła się atmosfera świąt w moim domu. Pozostałe dwa dni spędzaliśmy jak zawsze
osobno, pogrążeni we własnym świecie. Moi bracia rozrabiali w salonie, rodzice oglądali telewizję, a
ja czytałam na górze. Jedynym plusem był fakt, że w lodówce znajdowały się produkty inne od
tych, które jadałam w ciągu roku. Czasem dzięki bonom trafiała się szynka w puszce, sery, a także
słodycze. Brałam, ile mogłam, i cieszyłam się samotnością. Takie były moje prywatne święta, które
urządzałam sobie samej najlepiej, jak mogłam.
W tym roku miało nie być inaczej, dodatkowo musiałam jeszcze oddać pieniądze, których nie
ukradłam. Ta myśl doprowadzała mnie do furii i napełniała nienawiścią. Wiedziałam z książek, że
niesprawiedliwość istnieje, ale nie sądziłam, że ma aż tak gorzki smak.
Dowlokłam się więc do pokoju i wróciłam do lektury kolejnego tomu Ani z Zielonego Wzgórza,
której zazdrościłam jak nikomu innemu na świecie.
Tymczasem w szkole zbliżały się upiorne mikołajki i jak zawsze pojawiał się problem, który
nieszczęśnik wylosuje moje nazwisko i będzie musiał kupić mi prezent. W zeszłym roku starałam
się przekonać ojca, że potrzebuję chociaż kilka złotych, ale nie udało się i
klasowy kolega został bez podarunku, co oznaczało dla niego wielkie rozczarowanie. W zasadzie
rozpłakał się na oczach wszystkich, patrząc na ich wspaniałe upominki. Ja za to dostałam trochę
słodyczy i kubek. Było to nawet miłe, w końcu prezentów w zasadzie nie otrzymywałam.
W tym roku sprawa została rozwiązana nieco inaczej. Wychowawczyni wzięła mój los, a mnie
powiedziała (wcale nie na stronie), że nic nie muszę jej kupować. Cóż, kamień z serca! Pozostała
perspektywa objedzenia się słodyczami w dniu klasowej wigilii i odebrania upominku, który choćby
był najbrzydszy na świecie, mnie i tak się spodoba. Taki właśnie jest urok kupowania czegoś
biednym dzieciom - satysfakcja gwarantowana.
Zaraz po lekcjach miałam zamiar pójść do biblioteki i spędzić w niej kilka godzin. Zależało mi tym
bardziej, że pani Sabina wybierała się na przedświąteczny urlop i miałam ją zobaczyć dopiero po
Nowym Roku.
Po nudnej lekcji geografii w końcu udało mi się opuścić szkołę. No, prawie. Drogę na boisku
zagrodziła mi grupa chłopaków wraz z Robertem na czele, który miał wyjątkowo znudzoną minę.
- Ej, ty, śmierdzielko, żarłaś kiedyś żółty śnieg? - wrzasnął i natychmiast cisnął we mnie śnieżką,
skutecznie trafiając do celu. Musiałam jakoś ich ominąć, ale wiedziałam, że i tak nie uniknę
najgorszego.
- Cuchnąca beka, dokąd lecisz? Śnieg to zamrożona woda, może się umyjesz?
W tym momencie zerwałam się do biegu, ale było już za późno. Zostałam powalona na ziemię, a
największy dryblas zaczął brutalnie wcierać mi śnieg w twarz. Siłą udało mu się rozchylić moje usta,
do których natychmiast wsypał się biały puch, mrożąc mi język, zęby i podniebienie. Kiedy już
moja twarz płonęła czerwienią, a pod kurtką znajdowała się odpowiednia warstwa lodu, zostawili
mnie w spokoju. Trudno było mi wstać, chłód przeniknął ciało do szpiku kości. Ale przecież to nie
był pierwszy raz, otrzepałam się więc i ruszyłam przed siebie, do biblioteki. Tam czekała na mnie
gorąca herbata i ciepły kaloryfer.
Na mój widok pani Sabina tylko zacisnęła usta. Wiedziała, co się stało, ale wiedziała równie dobrze,
że nic się nie da z tym zrobić. Tacy już byli chłopcy - zachowywali się jak oprawcy. Niektórzy z
nich mieli nigdy z tego nie wyrosnąć.
- Jak w szkole? - zapytała i łypnęła na mnie okiem. Czegoś musiała się dowiedzieć.
- Wszystko OK. Jakoś tam leci. - Spróbowałam zataić prawdę, ale wobec pani Sabiny mimo
wszystko chciałam być szczera. - Oskarżono mnie o kradzież siedmiu złotych, muszę oddać
koledze.
Pani Sabina nie zapytała, czy to zrobiłam. Wiedziała, że nie, dobrze mnie znała, choć tak wiele
rzeczy przed nią ukrywałam. Po chwili już poiła mnie ciepłą herbatą i zachęcała do rozmowy o
ostatnio przeczytanych książkach. Razem czekałyśmy na kolejny tom Pottera, więc opowiedziała mi
najnowsze plotki dotyczące fabuły. Miał to być Harry Potter i Zakon Feniksa. Data premiery
jeszcze nie została ustalona. Byłam tym bardzo podekscytowana, bo czułam się trochę tak, jakbym
miała pojechać w odwiedziny do ukochanego przyjaciela. Pani Sabina zawsze mnie pierwszej
pozwalała wypożyczyć najnowszy tom przygód małego czarodzieja, a później, kiedy ludzie już się
nim znudzili, mogłam cieszyć się książką, jak długo chciałam. Marzyłam, że kiedyś kupię sobie całą
serię na własność i będę trzymała ją w domu, na półce, rozkoszując się tym widokiem.
Czas mijał szybko i zostało już tylko kilkadziesiąt minut do zamknięcia biblioteki. Często
wychodziłam razem z panią Sabiną, która podwoziła mnie do domu i jechała do siebie. Mieszkała w
sąsiedniej miejscowości.
Siedziałam z kubkiem gorącej herbaty w ręce, kiedy usłyszałam:
- Aniu, mam coś dla ciebie, ale musisz mi coś obiecać - oświadczyła Pani Sabina uroczyście, nie
potrafiąc powstrzymać uśmiechu.
- Dla mnie…? Ale jak to…?
- To, co ci dam, masz otworzyć dopiero w wieczór wigilijny, nie wcześniej. To jak, zgadzasz się na
taki układ?
Ja, grube, śmierdzące i biedne dziecko, pokiwałam żarliwie głową, a moje życie nabrało nagle
wielkiego sensu. Miałam na co czekać! Świetlisty cel wyłonił się z mroku i pędził ku mnie jak
rozpędzony pociąg. Bardzo chciałam się z nim zderzyć. Dzisiaj widzę, jak wiele ten gest mówił o
pani Sabinie. Nie chodziło o sam fakt kupienia prezentu, ale o to, że odmówiła sobie przyjemności
oglądania mojej twarzy, kiedy otwieram podarunek. A zapewne byłaby to dla niej wspaniała
nagroda.
Trzeba tutaj dodać, że pani Sabina miała u mnie wyjątkowe względy. Była jedyną osobą na świecie,
od której przyjęłam tak niespodziewany upominek. Poza tym broniłam się przed takimi sytuacjami,
mając palące poczucie upokorzenia i otrzymywania zapomogi. Tak zostało mi praktycznie do
dzisiaj…
Dyrektorka wyjęła spod biurka dość dużych rozmiarów paczkę. Zaparło mi dech. To było coś
wyjątkowo ciężkiego. Prezent został opakowany w papier przedstawiający Mikołaja i elfy.
Kolorowy, cudowny, sprawił, że otworzyłam usta w niemym zachwycie. Do tego czerwona
kokarda, lśniąca niczym rubin. Cała dygotałam z emocji. Nie mogłam uwierzyć, że coś takiego się
wydarzyło.
Pani Sabina włożyła prezent do reklamówki, żebym łatwiej mogła go nieść. Kiedy weszłam do
domu, nakryłam ją kurtką. Moi bracia nie mogli tego zobaczyć! Jeszcze nigdy tak szybko nie
biegłam na górę. W pierwszym momencie chciałam zerwać papier i dowiedzieć się, co może
skrywać ta ciężka paczka, ale jakimś cudem się powstrzymałam. Złożona obietnica miała swoją
wagę, poza tym perspektywa słodkiego wyczekiwania była tak piękna, że niemal odbierała mi
zmysły. Tej nocy nie mogłam zasnąć. Prezent, schowany głęboko w szafie, pod stosem
śmierdzących ubrań, czekał. Zdawał się rozjaśniać pokój, moje myśli i całą nadchodzącą przyszłość.
W ten oto sposób święta stały się dla mnie niesamowicie ważnym wydarzeniem. Chodziłam z
uśmiechem na twarzy. Wyzwiska i obelgi, a także kolejne natarcie śniegiem nie robiły na mnie
wrażenia. Dni stały się nieznośnie długie, a ja nie mogłam się skupić nawet na czytaniu. Całe
wieczory upływały mi na rozmyślaniach, co takiego mogła kupić dla mnie pani Sabina.
Pewnie książkę. Ale jaką? Czy mogła być aż tak gruba i ciężka…? Wydawało się to niemożliwe. A
może jakieś ubranie? Wtedy jednak paczka nie byłaby tak twarda. Miliony możliwości sprawiały, że
do samych świąt nie myślałam o niczym innym. Czasem zastanawiam się, czy przypadkiem nie to
było najlepszym prezentem…
Rozdział 5
Dzień wigilii w tamtym roku był wyjątkowy. Pomagałam matce w kuchni, aż zaczęła na mnie
zerkać ze zdziwieniem. Szybciej, szybciej, powtarzałam sobie i marzyłam już o tej jednej, jedynej
chwili.
Wieczerza wigilijna, jak zawsze, odbyła się przy telewizorze, gdzie puszczano kolędy. Na Jedynce
emitowano właśnie koncert gwiazd. Ryszard Rynkowski śpiewał Cichą noc, a ja pomyślałam, że tak
właśnie, ta noc będzie święta, jak żadna inna. Kiedy tylko udało mi się dokończyć okropną rybę,
wyjęłam spod stołu papierową torbę. To był prezent od Koźmińskiej. Słodycze i pachnące mydło.
Podałam je chłopakom, którzy zamilkli, by za chwilę krzyczeć na cały głos z euforii. Pomyślałam,
że skoro ja otwierać będę tak cudowny prezent, to oni też coś muszą dostać. Upominek
wychowawczyni oddawałam bez żalu.
W końcu nadeszła wielka chwila. Stanęłam przed szafą i nagle zapragnęłam przeciągnąć ten
moment.
Drżącymi palcami rozdarłam papier. Było go bardzo dużo, bym nie mogła wyczuć konturów
przedmiotu. Wreszcie jednak Mikołaj i jego elfy odsłonili swoją tajemnicę, tak pilnie strzeżoną przez
wiele dni.
Moim oczom ukazał się widok cudowny, oszałamiający. Dwie grube księgi w twardej oprawie,
ciężkie i pachnące nowością. Na obydwu widniał duży napis Opowieści z Narnii. Z oczyma jak
spodki, niemalże bez oddechu obejrzałam pierwszy tom. Okładka składała się z dwóch ilustracji. Na
pierwszej był lew, który bawił się z dwiema dziewczynkami. Jedna ze śmiechem oplatała go
wieńcem z kwiatów. W tle wznosił się piękny zamek, obiecujący historię, o jakiej mogłam jedynie
marzyć. Druga ilustracja przedstawiała las nocą, przez który mknął jeździec na koniu. Po chwili
dostrzegłam, że za drzewem kryły się dwa krasnale, które spoglądały na niego jakby z lękiem.
Z trudem oderwałam oczy od tego widoku, by obejrzeć kolejny tom. Jego okładka również
zawierała dwa obrazki. Pierwszy przedstawiał skrzydlatego konia i jeźdźca w chmurach, a drugi
kobietę z dziećmi, przechodzącą przez tajemniczy, nieco zniszczony zamek.
Spoglądałam z zachwytem na obydwie księgi, chłonąc każdy detal. C. S. Lewis - to nazwisko gdzieś
słyszałam, może w szkole, może w bibliotece… Pod palcami wyczuwałam cudownie gładką fakturę
książek. W końcu otwarłam na pierwszej stronie i mój wzrok padł na nazwisko Andrzeja
Polkowskiego. Tego samego, który tłumaczył Harry’ego Pottera. Zalała mnie fala szczęścia.
Wiedziałam, że te księgi, z których tom pierwszy liczył sobie pięćset dwadzieścia siedem, a drugi
sześćset osiemdziesiąt sześć stron, zabiorą mnie do krainy niezwykłej i cudownej, tak jak postacie
na okładkach.
Dopiero kiedy nieco ochłonęłam, zauważyłam, że w papierze znajduje się coś jeszcze. Była to
kartka z życzeniami. Moja pierwsza w życiu. Mam ją do dzisiaj, stanowi pamiątkę tych chyba
najważniejszych świąt.
Otworzyłam ją i dostrzegłam, że naklejono w niej małą kopertę. A w tej kopercie znalazłam dwie
monety z cyframi „dwa” i „pięć”. Siedem złotych. Zacisnęłam je w dłoni, czując, jak ogarnia mnie
wielkie, oczyszczające poczucie ulgi. Niemal zakrztusiłam się wolnością. Jej smak jest jedyny w
swoim rodzaju i działa uzależniająco.
Tamte święta wprawiły mnie w zupełnie nowy nastrój. Miałam przeczucie, że kolejny rok pozwoli
mi przeżyć coś nowego, czego dotąd nie znałam. Moje życie było wówczas jednym wielkim
czekaniem na coś lepszego. Czasem był to sprecyzowany cel, a czasem po prostu nadzieja, że coś
się wydarzy.
W sylwestra czytałam już drugi tom Opowieści z Narnii i nie istniałam dla świata. O wiele bardziej
wolałam być przy Aslanie i podróżować w czasie. Pani Sabina znała mnie dobrze. Wiedziała, że ta
historia całkowicie mnie oczaruje i pozwoli spędzić koniec roku w najcudowniejszy z możliwych
sposobów.
O północy ocknęłam się na moment, widząc za oknem fajerwerki. Cóż, jedni wchodzili w Nowy
Rok z pompą, inni zaledwie na moment wysuwali nosy ze swojego wyimaginowanego świata, by
stwierdzić, że na razie żadnych przełomów na horyzoncie po prostu nie widać.
Rozdział 6
Powrót do szkoły był trudny. Wyrwana ze swojego pokoju, znów musiałam wtopić się w upiornie
szarą rzeczywistość i zmierzyć z kolejnymi wyzwaniami. A tych los nie miał zamiaru mi
oszczędzać.
Robert Mikulski otrzymał swoje pieniądze pierwszego dnia. Chciałam mu je podrzucić na ławkę, ale
mnie przyłapał i od razu rozdmuchał sprawę.
- O! Nareszcie! Rodzice już myśleli, żeby cię na policję zawieźć. Jak mi coś znowu ukradniesz,
zaraz tam pójdziemy - oświadczył triumfalnie, a w tle chichotała cała klasa.
Nie skomentowałam tego, ale zauważyłam wtedy, że ma niezadowoloną minę. Dzisiaj już wiem,
dlaczego. Myślał, że nie oddam tej kwoty, a on będzie miał dłużej uciechę. Jak trudno jest
zaspokoić żądzę niektórych ludzi…
Zaraz w pierwszych dniach stycznia, na lekcji wychowawczej pani Koźmińska oświadczyła, że w
maju pojedziemy na wycieczkę do Krakowa. Dwudniową, z noclegiem. Nie obeszła mnie ta
wiadomość, więc nie podzielałam ożywienia całej klasy. Sytuacja zmieniła się, kiedy Koźmińska
poprosiła, abym została po lekcji. A więc teraz usłyszę pewnie kazanie, że mam więcej nie kraść i
takie tam. Plan był jednak inny.
- Aniu, zapewne nie masz pieniążków, by z nami pojechać, prawda?
- Tak, proszę pani - wybąkałam. Dobrze, że od razu na to wpadła. Ona jednak uśmiechnęła się
promiennie i oświadczyła:
- W takim razie pewnie będziesz zadowolona: komitet rodzicielski zafunduje ci ten
wyjazd. Cieszysz się?
Nie!!! Wcale się nie cieszę! Mam spędzić noc z bandą ludzi, którzy szczerze mnie nienawidzą i
zamieniają moje życie w piekło?
- Tak, proszę pani. - Moja krótka odpowiedź ją chyba zawiodła, ale klamka zapadła i Koźmińska
kazała mi odejść.
Powlokłam się do biblioteki, ogarnięta złymi przeczuciami. Wycieczka? Spędzić tyle czasu z klasą?
Na pewno oskarżą mnie o kradzież, naplują do jedzenia albo zrobią coś jeszcze gorszego. A może
się z tego jakoś wykręcę…?
Odrzuciłam jednak na moment zły humor, kiedy dziękowałam pani Sabinie za prezent.
- Książki są cudne! Najbardziej lubię Aslana, on jest taki dobry i mądry - opowiadałam, a pani
Sabina tylko patrzyła z iskrami w oczach. Radość dziecka to najlepszy dar, stara prawda. A mnie
tak łatwo było ucieszyć, chociaż podarunek bibliotekarki był dosyć kosztowny. Wiem to dzisiaj,
wtedy nawet się nad tym nie zastanawiałam.
Biblioteka publiczna w naszej miejscowości ściśle współpracowała ze szkołą. Wspólnie
organizowano lekcje, spotkania, konkursy, a także ferie zimowe. Właśnie z tego tytułu pani Sabina
wiedziała dosłownie o wszystkim, co działo się w szkole, a także o tym, co dotyczyło mnie.
- Słyszałam o waszej wycieczce. Co o niej myślisz? - zapytała szczerze, jakbym była dorosłą osobą
i miała wybór.
- Nie chcę jechać. Będą z tego kłopoty…
- A może pokażesz im, że może być inaczej? - zagadnęła z powagą. Widać
zastanawiała się nad tym dosyć długo. - Oni wszyscy na pewno tak właśnie myślą. Obstawiają, że
nie pojedziesz, bo się boisz.
Jak miałam jej powiedzieć, że mają rację? Że będzie lepiej, jeżeli pozostanę bezpieczna w swojej
norze, nie rozjuszając ich? Kto będzie chciał dzielić pokój ze śmierdzielem? Zapewne już teraz,
marszcząc nosy, zakładają się o to, kto mnie wylosuje. A przecież końcówka roku była taka miła.
Czy to nie mogło trwać dłużej, chociaż przez chwilę?
- Muszę spróbować. Nie będę się bała - odrzekłam więc, kryjąc obawy. Nie chciałam dokładać pani
Sabinie zmartwień, nie zasłużyła sobie na to. Poza tym, może rzeczywiście nie warto było dawać im
tej satysfakcji…?
Rozdział 7
Dziecko zaczyna odczuwać biedę, kiedy idzie do szkoły. Wcześniej niczego mu nie brakuje.
Wystarczy kromka chleba i lalka do zabawy, a resztę wypełnia wyobraźnia. I jeszcze jedno - brak
wiedzy o świecie. Kiedy rozpoczyna się edukacja, już w przedszkolu właściwie, nagle okazuje się,
że trzeba bez przerwy przynosić pieniądze. Począwszy od Dnia Nauczyciela, poprzez komitet
rodzicielski, święta, urodziny wychowawczyni, wycieczki, walentynki, aż po zakończenie roku.
Nagle człowiek dostrzega, czego nie ma. Modne ubrania, kieszonkowe, słodycze… Do tego jeszcze
wieczny problem z przyborami szkolnymi. Kartki w bloku technicznym kończą się szybko,
podobnie jak klej, taśma klejąca czy bibuła. Być może właśnie dlatego jednym z moich
znienawidzonych przedmiotów stała się technika. Kto w ogóle wymyślił takie zajęcia?
Pani Rogacka była tuż przed emeryturą. Krótkie, rude włosy i niechętne spojrzenie zza okularów na
pewno nie czyniły jej sympatyczną. Do tego skrzekliwy głos, który potrafił ucznia sprowadzić na
ziemię. Zawsze miała coś do powiedzenia. Pamiętam, jak kiedyś mieliśmy za zadanie zrobić wazon.
Każdy musiał przynieść butelkę po śmietanie kremówce oraz plastelinę do ozdobienia tego dzieła
sztuki.
W domu nie znalazłam ani jednego, ani drugiego. Wiedziałam, że będą kłopoty, więc zabrałam słoik
po musztardzie oraz znaleziony w piwnicy kit do okien. Od biedy dało się go jakoś przylepić do
szkła.
W czasie lekcji Rogacka zaczęła marszczyć nos.
- Co to za zapach? - Jej spojrzenie powędrowało w moją stronę. - Ania, co ty tam masz? Pokaż to,
zaraz!
Kiedy podeszłam, było już za późno na wyjaśnienia.
- Czyś ty zwariowała? Kit do okien? Chcesz nas potruć?! Niech ktoś jej w tej chwili pożyczy
plasteliny, bo to przecież z tego nic nie będzie. - Skrzekliwy głos roznosił się echem
po całej klasie, a uczniowie bawili się doskonale. Rogacka często miała do mnie uwagi, które
wygłaszała głośno. - Kiedy matka przyjdzie do szkoły? Co ty mi tu przynosisz? I powiedz mi -
zmieniła temat, lustrując mnie wzorkiem - czy ty musisz mieć taką dziurę w tych spodniach? Trzeba
dbać o siebie, a nie chodzić w podartych łachach. Weź no się tym zajmij, jak wrócisz ze szkoły.
Wiecznie nieprzygotowana, bezczelna i do tego w podartych spodniach, kto to widział, na Boga!
Czułam, że uszy mi płoną, ale w sumie nie było to jakieś szczególnie wstrząsające doświadczenie.
Przyzwyczaiłam się, że Rogacka, ku uciesze moich koleżanek i kolegów, zawsze daje mi popalić.
Myślę, że jej się w głowie nie mieściło, iż dziecko może w domu czegoś nie mieć, a charakter miała
po prostu nieznośny.
Wracając do tematu - byłam przyzwyczajona do tego, że nie ma pieniędzy na dokupowanie
czegokolwiek w ciągu roku szkolnego, a tym samym na żadne wyjazdy klasowe. Tyczyło się to
szczególne kina. Kino… Nie znałam go. Nie widziałam. Tylko czytałam o nim czasem, ale nie
docierało do mnie, jak duży może być ekran i co się wtedy dzieje. Zazwyczaj nie żałowałam tego,
co mnie omijało. Wolałam swój własny świat w otoczeniu książek, nie potrzebowałam wyjazdów z
grupą żądnych uciech dzieciaków.
Zdecydowanie najgorsze było to, że taki wyjazd zawsze wiązał się z wizytą w McDonaldzie.
Kiedyś, podczas darmowego wyjścia do teatru, miałam okazję tego doświadczyć.
- Idziemy do McDonalda!!! - darły się dzieci w autokarze.
- Ja chcę hamburgera i zabawkę! - wtórował ktoś z tyłu.
Po drodze wstąpiliśmy więc do tej świątyni frytek i coli. Od wejścia uderzył mnie zapach jedzenia.
Bardzo intensywny. Musiałam szybko usiąść, żeby nie zacząć wpatrywać się w kolorowe zdjęcia
fast foodów. Miałam kanapki z marmoladą, które jadłam powoli, wmawiając sobie, że na pewno nie
są mniej smaczne od tego, co zamawiali koledzy.
Tymczasem rozwrzeszczana grupa ruszyła do kas. Sprzedawcy wyraźnie spięli mięśnie i uruchomili
pełną gotowość bojową. Fala uderzeniowa nadchodziła. Nieunikniona. W końcu natarła.
- Ja chcę Happy Meal!
- A ja duże frytki i colę!
- Duży zestaw i zabawkę!
- Lody z posypką i ciastko!
Każde dziecko stało przy kasie długie minuty, dobierając dla siebie składniki, licząc pieniądze,
szturchając wszystkich wokół i głośno przy tym pokrzykując. Kasjerom pot spływał po czołach, ale
nikogo nie upominali. Pewnie etyka zawodowa.
Kiedy w końcu banda rozsiadła się na krzesłach, zaczęło się wielkie grzebanie w jedzeniu, a także
rzucanie frytkami. Również w moją stronę poleciało kilka sztuk, ale niewiele, bo to w sumie
marnotrawstwo dobrego jedzenia. Wszędzie panoszył się roztarty ketchup oraz wygrzebane z
hamburgerów ogórki kiszone. Panował chaos, a przecież za nami wchodziły kolejne wycieczki.
W autokarze królowały shaki i niedopita cola. Każdy zostawił przy kasie kilkanaście złotych, ale za
to trofeum w postaci zabawki zostało zdobyte…
Bardzo rzadko jednak bywałam świadkiem takich sytuacji. I dobrze.
Zmieniłam zdanie, kiedy w połowie stycznia dyrektor ogłosił, że jedziemy do kina na pierwszą część
Harry`ego Pottera. Jak to? Film? Na podstawie książki? Nie wiedziałam, że ktoś taki nakręcił! I
pierwszy raz poczułam ukłucie żalu i zazdrości. Chociaż Hogwart żył w mojej głowie, bardzo
chciałam zobaczyć, jak widzą go inni. Musiałam przełknąć gorzką pigułkę. Mimo że nie miałam
wtedy wielkiego doświadczenia życiowego, wiedziałam, że nie warto się dzielić z innymi żalami.
Podobne zwierzenia zawsze kończyły się kpiną albo aktem litości, a to było najgorsze na świecie.
Siedząc w bibliotece u pani Sabiny, starałam się więc o tym nie myśleć.
- Masz coś na jutro zadane? Może ci pomogę? - Pytała, wiedząc, że to czas wystawiania ocen, a ja
miałam kilka zagrożeń.
- Nie, jutro mam zajęcia z inną klasą, więc nie muszę odrabiać lekcji.
- Z inną klasą? Jest jakaś wycieczka?
- Tak, jadą do kina na film o Harrym Potterze. - Bardzo się starałam, aby nie zdradzić głosem, że
jest mi przykro. Wiedziałam, że pani Sabina natychmiast wyłapuje takie niuanse.
- Ach tak, no właśnie słyszałam, że wszedł do kin… - Zawiesiła głos, jakby chciała coś
dopowiedzieć, ale ostatecznie nie ciągnęłyśmy tego tematu.
Pani Sabina była dla mnie prawdziwym słońcem, uwielbiałam przebywać w jej towarzystwie. Nie
zastanawiałam się wtedy, ile ma lat, nie dopytywałam o życie prywatne. Dla mnie była częścią
biblioteki, jej nieodłącznym elementem i nie wyobrażałam sobie, że może istnieć coś poza tym.
Mimo wszystko, paru rzeczy się dowiedziałam.
Była młodą kobietą, dobiegała trzydziestki. W bibliotece pracowała już od momentu podjęcia
studiów, więc stał się to w pewnym sensie jej dom. Mieszkała w sąsiedniej miejscowości, raptem
kilkanaście minut jazdy samochodem. Nie była mężatką i chyba nikogo wtedy nie miała, a
przynajmniej o nikim nie wspominała. Bił od niej entuzjazm, który zawsze mi się udzielał, nawet
kiedy byłam smutna. Pani Sabina nigdy nie mówiła mi, co mam robić, nie poprawiała mnie, nie
ganiła. Była moją przyjaciółką, jedyną, jaką miałam. Zastanawiam się, dlaczego tyle dla mnie robiła.
Co widziała w grubiej, brzydko pachnącej dziewczynce, która bardzo często zabierała jej czas? Czy
byłam dla niej misją? Potrzebą serca? Czy po prostu rzeczywiście bratnią duszą? Nie wyczuwałam
w niej nawet krzty fałszu. Jej
serdeczność była autentyczna - kto jak kto, ale dziecko to wie.
Kiedy w piątek przyszłam do biblioteki, okazało się, że pani Sabina po raz kolejny ma zamiar
osłodzić mi życie. Gdy o tym myślę, mam łzy w oczach, bo przecież prosty gest może tyle
znaczyć…
- Aniu! Mam dla ciebie niespodziankę! - wykrzyknęła rozpromieniona. Nawet sala zdawała się
jaśnieć. - Czy masz jutro czas?
Czy ja miałam czas? Aż nadto. W soboty raczej zajmowałam się sama sobą.
- A co się stało?
- Chciałabym cię zabrać do kina na Harry`ego Pottera - oznajmiła beztrosko.
Zakręciło mi się w głowie i musiałam usiąść. Za dużo szczęścia naraz! Ja? Kino? Sobota? Język mi
się plątał na samą myśl.
- Zaniemówiłaś chyba, ale zgadzasz się? - zapytała pani Sabina, a ja tylko kiwałam głową. Policzki
paliły mnie żywym ogniem z emocji. Czekała mnie długa, bezsenna noc.
To wydarzenie było jedną z rzeczy, które zaczęły mnie realnie zmieniać. Wyjście do kina
mogłabym porównać z wyjściem na galę rozdania Oscarów. Pierwszy raz przyszło mi do głowy,
żeby spojrzeć na siebie w lustrze i powąchać ubrania. Nie spodobało mi się to, co zobaczyłam i
poczułam.
Wiadro zimnej wody i mydło poszły w ruch. Uprałam spodnie i bluzę, a nawet bieliznę. Wieczorem
weszłam do wanny. Kąpiel odpadała. Mój ojciec nigdy nie grzał wody na tyle, aby zimą można się
było dobrze umyć. Zawsze miała około trzydziestu stopni i kontakt z nią nie należał do
przyjemnych. Jednak tym razem chciałam się wyszorować i
niezwłocznie to uczyniłam, czyniąc użytek z prysznica. W końcu, czysta i wymarznięta, zaszyłam
się w pokoju, oczekując na wielki dzień.
Wyjście do kina może się wydać wydarzeniem trywialnym, niewartym uwagi. Przecież to chyba
naturalne, że od czasu do czasu korzysta się z tego rodzaju rozrywki, powszechnie dostępnej. Dla
mnie jednak było to raczej przekroczenie magicznego progu świata wyobraźni, który mnie
onieśmielał i równocześnie przyciągał.
Pani Sabina przyjechała po mnie o godzinie piętnastej. Ja już od dwudziestu minut stałam przed
domem, w pełnej gotowości.
- Aniu… - powiedziała lekko zdziwiona. - Masz ułożone włosy! Bardzo ładnie. - Uśmiechnęła się.
Rzeczywiście, przylizałam nieco moje włosy, które zazwyczaj spinałam w koński ogon. Nie były
zbyt długie, ale kręciły się lekko, więc wyglądały na wiecznie zaniedbane. Po wczorajszej kuracji
znalezioną resztką szamponu udało mi się je jakoś ujarzmić. Miałam też na sobie wilgotną bluzę i
spodnie, które nie doschły na letnich zaledwie kaloryferach. Ale to nie miało znaczenia. Pani Sabinie
nie udało się ukryć zaskoczenia, lecz była zadowolona. Czy wiedziała wtedy, jakie to wszystko jest
dla mnie ważne? Myślę, że tak, ale nie chciała robić z tego sprawy. Wszystkie przemyślenia
zachowywała dla siebie i za to kochałam ją najbardziej. Żadnego gadania, kazań i wynurzeń. Tego
nigdy nie mogłam znieść, a gabinet pani psycholog dostarczał mi wrażeń w wystarczającym stopniu.
Kino - niewielkie, kameralne - znajdowało się w sąsiedniej miejscowości. Przekraczając jego próg,
natychmiast poczułam się oszołomiona. Po pierwsze: zapach. Prażona kukurydza. Rzadko ją
jadałam, chociaż nie była towarem luksusowym. Po drugie: plakaty filmowe. Kolorowe, krzykliwe,
obiecujące. Niektóre większe ode mnie. Wśród nich kartonowy chłopiec w okrągłych okularach, z
blizną na czole. Harry Potter.
Sala kinowa także zaparła mi dech w piersiach. Duża przestrzeń, w której wydawało mi się, że
głosy są stłumione przez ściany. No i ekran. Olbrzymi. Trudno mi było uwierzyć, że można na
takim oglądać film.
Potrafię z łatwością przywołać emocje, jakie towarzyszyły mi na początku filmu. Chciało mi się
płakać, bo miałam dziwne wrażenie, że projekcje z mojej głowy ktoś przeniósł na obraz i pozwolił
oglądać wielu osobom. Przez cały seans nie poruszyłam się ani razu, choć widziałam, że pani Sabina
spogląda na mnie co jakiś czas. Byłam pod wpływem silnego uroku. Ja w wielkiej sali, siedząca
naprzeciw ekranu, który absorbował mój umysł całkowicie. Inny świat. Dom, szkoła, zmartwienia,
wszystko zostało gdzieś za drzwiami, nie istniało. Chyba nigdy nie byłam w stanie aż tak bardzo
oderwać się od rzeczywistości. Odkryłam wspaniałe uczucie, towarzyszące mi do dzisiaj. Kino to
terapia, której nic nie umie mi zastąpić. Nawet książki.
Kiedy wróciłam do domu, długo nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia. Po raz kolejny spotkało mnie
coś tak wspaniałego. Miałam następne cenne wspomnienie do kolekcji. Musiało starczyć na kolejne
miesiące, a już na pewno na ciężką przeprawę, jaką miała być wycieczka.
Rozdział 8
Na dwa dni przed wyjazdem znów odbyła się moja ulubiona lekcja wychowawcza. Chyba nic nie
mogło mnie przygotować na to, co się na niej wydarzyło. Siedziałam sobie spokojnie, jak zawsze ze
wzrokiem wbitym w ławkę. Klasa przekrzykiwała się w opowieściach, kto co ze sobą zabierze i co
będą robić w Krakowie, mieście Smoka Wawelskiego.
- Cisza! Proszę o ciszę! - zawołała Koźmińska, stukając kluczem w blat biurka. - Przypominam
wam, byście wzięli ze sobą ręczniki i inne przybory toaletowe, bo na miejscu tego nie ma. Kto
zapomni, ten będzie miał problem! A właśnie, Aniu - zwróciła się do mnie, a wraz z nią oczy całej
klasy - ty także powinnaś o siebie zadbać. - Podeszła do mojej ławki i wyciągnęła rękę. - Masz tu
dwadzieścia złotych. Kup sobie mydełko, ręczniczek i co tam będziesz potrzebować. Tylko nie
zapomnij. - Uśmiechnęła się.
W klasie zapadła cisza. Wszyscy gapili się to na mnie, to na dwadzieścia złotych, to na Koźmińską.
Poczułam, jak robię się purpurowa ze wstydu. Ogarnęło mnie pragnienie, by uciec i już nie wracać.
Miałam przyjąć jałmużnę i zlikwidować swój smród, taki był podtekst tego gestu. A klasa była
świadkiem, że dostałam szansę na „lepsze” życie. W końcu więc wyciągnęłam dłoń i szybkim
ruchem włożyłam pieniądze do kieszeni. Czułam, jak mnie parzą. Chciałam się ich pozbyć
NATYCHMIAST.
Po lekcjach pobiegłam do domu, a banknot schowałam w szufladzie, wsuwając go w stary zeszyt.
Po raz pierwszy poczułam, jak ogarnia mnie autentyczny gniew. Jak wielka różnica była pomiędzy
czynem Koźmińskiej a pani Sabiny! Trudno uwierzyć w to, jak bardzo można upokorzyć
człowieka, mając teoretycznie dobre intencje… Dwudziestu złotych wychowawczyni nigdy nie
wykorzystałam. Leżały w mojej szufladzie, aż pewnego dnia znalazł je mój brat i bardzo się
ucieszył. Dobrze, że dla niego miały one zupełnie inne znaczenie niż dla mnie.
Czułam narastającą złość. W klasie pytano mnie, czy już sobie kupiłam „mydełko i ręczniczek”.
Miałam coraz większą ochotę komuś wlać. To było zupełnie nowe doznanie, bo
przecież wcześniej marzyłam tylko o tym, żeby się schować. Nie wróżyło nic dobrego…
Dzień przed wycieczką zrobiłam inspekcję w domu. Znalazłam kawałek mydła oraz niewielki
ręcznik. Spakowałam szczoteczkę do zębów i pastę, wyciśniętą wcześniej do słoika po musztardzie.
Nie chciałam już przelewać szamponu do włosów, więc uznałam, że nie będę ich myła. W końcu to
tylko jedna noc.
Mój plecak był lekki, nie potrzebowałam wiele. Tym bardziej zdziwiły mnie torby podróżne
koleżanek, ciężkie jak kamienie. No tak - musiały zabrać zawartość wszystkich szaf, kosmetyczek i
barków ze słodyczami. Do tego portfele wypchane kieszonkowym na „drobne wydatki”. Ja miałam
ze sobą dwie książki i nadzieję, że dany mi będzie spokój. Jasne, marzenia ściętej głowy.
Rozdział 9
Do Krakowa nie było daleko, około trzech godzin jazdy. W autokarze posadzono mnie obok
anglistki, która nie zwracała na mnie za bardzo uwagi. Klasa wrzeszczała, śpiewała i przerzucała się
papierkami po słodyczach. Pomiędzy siedzeniami wędrowały różne smakołyki, ale mnie
skrupulatnie omijały. Nie wzruszało mnie to, bułki z pasztetem w zupełności mi wystarczały.
Podróż mogłam więc uznać za w miarę udaną.
W końcu dotarliśmy do czegoś w rodzaju pensjonatu. Pokoje były trzyosobowe. Koźmińska
przydzieliła mnie do jednego z Żanetą i Anetą - a to było wyjątkowo kiepskie posunięcie. Aneta
mnie nie lubiła, ale też nie zaczepiała. Za to Żaneta ociekała czystą nienawiścią i bez wątpienia miała
jakiś plan.
Pierwszy dzień przebiegał w miarę spokojnie. O dwunastej rozpoczęło się zwiedzanie, potem był
obiad, a następnie czas wolny. Zostałam więc sama, choć wychowawczyni kazała nam chodzić w
grupach.
Krakowski rynek okazał się bardzo ładny. Czytałam o nim w kilku książkach. Przytłaczała mnie
jednak jego przestrzeń. Ogromna, z tłumem ludzi. To na pewno nie było moje miejsce, choć jak
słyszałam, mieszkało tam wielu sławnych pisarzy. Ja wolałam mieć oparcie w miejscach bardziej
kameralnych, bezpiecznych. Błądziłam więc bez celu, usiłując znaleźć punkt zaczepienia.
- O, dziewczynko! - usłyszałam nagle gdzieś z góry.
Zdezorientowana podniosłam wzrok, by ujrzeć nad sobą klauna na szczudłach.
- A co panienka taka smutna, hm? - Uśmiechnął się i lekko nachylił w moją stronę.
- Ja… właśnie myślę sobie, że… eeee, za dużo tu ludzi - odpowiedziałam bardzo
zaskoczona, że ktoś zwrócił na mnie uwagę. Taki ktoś…
Nagle klaun nachylił się jeszcze bliżej i zajrzał mi w oczy. Staliśmy tak chwilę, a ja poczułam się
zafascynowana. On patrzył na mnie tak jak pani Sabina - ze szczerą sympatią, bez obrzydzenia.
Miałam wrażenie, że wie, kim jestem i co mnie trapi. Dziwne to było spotkanie, a jednak niosło w
sobie coś krzepiącego. W mgnieniu oka poczułam się bezpiecznie. Tłum ludzi nagle zniknął, a na
mnie spoglądał ktoś jakby żywcem wycięty z kart książki. Postać tak dobra, że aż nierealna.
- Wyciągnij rękę - powiedział już normalnym tonem, ale wciąż z ciepłym uśmiechem. Na mojej
dłoni pojawiła się garść cukierków i jakiś bilet.
- Zapraszamy cię o 21.00 na nasz występ cyrkowy. Może namówisz kogoś dorosłego, by cię
zabrał? - Mrugnął przy tym okiem i zanim się obejrzałam, odszedł, by zabawiać inne dzieci.
Stałam przez chwilę oszołomiona. Cukierki mieniły się różnymi kolorami, a bilet wyglądał jak
zaczarowany. Nigdy nie byłam w cyrku, choć wielokrotnie gościł on w naszej miejscowości.
„Szkoda, że nie zobaczę go i tym razem” - pomyślałam ze smutkiem, ale bilet ostrożnie wsunęłam
do plecaka. Powlokłam się niechętnie na miejsce zbiórki. Kiedy doszliśmy do pensjonatu,
zauważyłam ze zdumieniem wychylający się zza drzew dach namiotu cyrkowego. A więc był tak
blisko. Westchnęłam zrezygnowana.
Wieczór nastał w moim odczuciu zbyt szybko, a ja nie miałam innego wyjścia, jak iść się umyć. U
nas w domu woda była zazwyczaj zimna lub letnia, co jeszcze bardziej zniechęcało mnie do kąpieli.
Tutaj mogłam wziąć gorący prysznic, więc chcąc nie chcąc, zmyłam z siebie ten dziwny dzień.
Ubrałam się jednak w zwyczajne ciuchy - nie chciałam, by widziano mnie w piżamie.
- O matko! Ona się umyła! - zapiszczała koleżanka z klasy, a zawtórował jej przy tym śmiech
pozostałych dziewczyn. Minęłam je najszybciej, jak mogłam. Myślałam tylko o tym, żeby położyć
się w łóżku i może odrobinę poczytać.
W pokoju Żaneta i Aneta o czymś rozmawiały, było dziwnie spokojnie. Czekałam chwilę na jakąś
zaczepkę, oskarżenie lub jakąkolwiek reakcję, ale nic takiego się nie zdarzyło.
Myślałam o klaunie. Czy z każdym rozmawiał tak samo? A może rzeczywiście znał moje myśli?
Byłam skłonna w to uwierzyć. W końcu, bądź co bądź, był postacią na szczudłach, kimś
bajkowym. Pochodził z innego świata, w którym ja także chciałam się znaleźć.
Z tą myślą położyłam się na łóżku, sięgając po pierwszą część Harry’ego Pottera. Chciałam mieć
przy sobie starego przyjaciela, który pomógłby mi przetrwać ewentualne trudności.
Nagle poczułam dziwną woń i wilgoć przenikającą przez moje spodnie. Wyskoczyłam z łóżka jak
oparzona i szybkim ruchem zerwałam kołdrę. Z sąsiednich łóżek dobiegł mnie ryk śmiechu.
- Zlała się! Ona się zlała do łóżka! - wrzeszczała Żaneta z triumfalną miną. Do pokoju szybko
zbiegło się kilka osób, chichocząc dziko i pokazując sobie plamę na materacu. Poczułam, jak gniew
kumulowany od jakiegoś czasu zaczyna mrowić moje palce i zęby. Zacisnęłam szczękę i
próbowałam oddychać, ale wiedziałam, że tym razem miarka się przebrała. Tama pękła, jednak
moje ruchy nie były wcale niekontrolowane.
Ze spokojem wsunęłam Pottera do plecaka, a potem jednym kocim ruchem skoczyłam na Żanetę.
Nikt się tego nie spodziewał, moja tusza niemal przeczyła temu, że jestem do tego zdolna. Za to na
pewno uważano mnie za silną. I tak było w rzeczywistości. Moja pięść opadła na twarz
wykrzywioną zaskoczeniem i nienawiścią. Przygwoździłam Żanetę do łóżka i okładałam raz po raz
z taką szybkością, że nikt nie był w stanie zareagować. Z jej nosa popłynęła krew. To był dla mnie
alarm, więc zerwałam się, chwyciłam plecak i wybiegłam z pokoju. Minęłam Koźmińską, która coś
do mnie mówiła, ale wrzask Żanety o wiele bardziej przykuł jej uwagę. Dosłownie chwilę później
zniknęłam w mroku. Wiedziałam dobrze, dokąd pójść.
Rozdział 10
W miasteczku cyrkowym było cudownie. Dużo świateł, kolorów, uśmiechających się ludzi. Jak
wyczytałam na plakacie, w ciągu dnia grano przedstawienie wiele razy, więc zastanowiło mnie,
dlaczego klaun dał mi zaproszenie na tak późną godzinę. Ale wtedy miałam już pewność, że on po
prostu przewidział moją sytuację i wiedział, że bilet uratuje mi życie.
Przy wejściu do namiotu kłębiło się sporo ludzi. Pan sprawdzający bilety przyjrzał mi się uważnie.
- A dorośli gdzie?
Na moment się zawahałam, ale już po chwili wykrzyknęłam:
- Mamo! - Jakaś kobieta odwróciła się zdziwiona, a bramkarz machnął zniecierpliwiony ręką.
Poczułam falę triumfu. Udało się. Byłam w środku, by po raz pierwszy w życiu poczuć smak
przygody na własnej skórze. Żaneta i szkolna wycieczka nawet na sekundę nie zagościły w mojej
głowie, bo zafascynowały mnie reflektory i wielka arena. Usiadłam w pierwszym rzędzie i
pogrążyłam się w oczekiwaniu, pocierając spoconymi dłońmi o spodnie.
Rozbłysły światła, a na arenę wyskoczyli klauni, potykając się i ochlapując wodą z butonierek.
Widownia klaskała w dłonie i reagowała salwami śmiechu. Zauważyłam mojego nowego znajomego
i serce podskoczyło mi z radości. Czułam, że mam oczy rozmiaru kół młyńskich, a moje usta
otwarły się w niemym zachwycie. Każdą komórką ciała chłonęłam
widok, jaki się przede mną roztaczał. Kolorowe, wyszywane cekinami stroje mieniły się feerią barw.
Ze zdumieniem patrzyłam na udekorowane konie, tresowane foki, słonie i małpy. Ze strachem
oglądałam występ na linie, a także numer z wężem boa, który wił się wokół swojej treserki.
Poczułam się dokładnie tak, jakby ktoś przeniósł mnie w świat baśni. Moje marzenie chociaż na
chwilę się spełniło. Zalała mnie fala szczęścia.
Po występie pobiegłam od razu na tył namiotu, gdzie znajdowały się wozy cyrkowe. Nie miałam
żadnego planu działania, ale wiedziałam, że na pewno nie wrócę na noc do pensjonatu. Nagle
dostrzegłam młodego mężczyznę, który stał obok jednego z wozów i wyjadał coś z miski.
Wydawało mi się, że nie był zaskoczony moim widokiem.
- Cześć, mała. Fajnie, że wpadłaś. - Poznałam go po głosie. To był mój klaun! Uśmiechnął się do
mnie i wcisnął mi w ręce miskę z zupą.
Usiedliśmy na ziemi.
- To twoja praca? - zapytałam, bo nie chciałam, żeby od razu zaczął dochodzić, dlaczego jestem tu
sama.
- Hm, może raczej pasja, albo hobby. Skończyłem szkołę i wykorzystuję okazję, żeby trochę
popodróżować. To kapitalny sposób, polecam. - Mówiąc to, znów spojrzał mi w oczy. - A ty?
Dowiem się, co cię tak trapi?
- Zerwałam się ze szkolnej wycieczki. Koleżanka nasikała mi do łóżka i ją pobiłam. - Te słowa
bardzo gładko wyszły mi z ust i nawet nie brzmiały aż tak źle. Klaun nie wydawał się ani oburzony,
ani zły.
- Dają ci w kość, co?
- Dają - przyznałam.
- Słuchaj, nie masz czym się przejmować. Za parę lat przejmiesz kontrolę nad swoim
życiem i już nie będziesz zależna od bandy idiotów. Sama wybierzesz to, co uznasz za najlepsze dla
siebie.
- Skąd ty o tym wszystkim wiesz? - Byłam naprawdę zdziwiona, jak łatwo odgadł moje myśli.
- My, klauni, widzimy i czujemy więcej. - Roześmiał się na te słowa. To był przyjemny śmiech,
więc mu zawtórowałam, choć nie miałam pojęcia, o czym mówi. - Jak cię zobaczyłem na tym
rynku, to miałem wrażenie, jakbym spotkał chodzące nieszczęście. Chyba jesteś za mała na to, żeby
się tak dołować, co?
- Na chodzenie do szkoły nie jestem za mała, a to właśnie tam mnie tak dołują - odpaliłam.
Klaun zamilkł na chwilę, wpatrując się we mnie badawczo.
- Masz kogoś, kto cię wspiera?
Zaczerwieniłam się. Zupełnie jakbym była na prześwietleniu.
- Tak. Pani bibliotekarka mi pomaga. Jakoś ogarniam.
- To dobrze. Trzymaj się jej i pamiętaj, że jesteś o wiele więcej warta od tych wszystkich
gówniarzy razem wziętych. - Zamilkł ponownie, patrząc w przestrzeń. Wokół kręcili się cyrkowcy,
ale wieczór był cudownie spokojny. Poczułam się bardzo bezpieczna i to uczucie spodobało mi się,
jak żadne inne.
- Opowiedz mi o swoich podróżach - poprosiłam, bo bardzo chciałam pozostać w tym bezpiecznym
kokonie spowitym miłą rozmową i atmosferą zrozumienia.
Klaun opowiadał więc różne anegdoty, mówiąc przyciszonym głosem, skierowanym jedynie do
Danuta Awolusi Na wysokim niebie. Piotrowi Jędrzejczykowi i wszystkim paniom bibliotekarkom, które tak wiele zrobiły. Część pierwsza. Chmurne niebo. Rozdział 1 Niemalże przez całą podstawówkę cuchnęłam. Trudno mi dzisiaj powiedzieć, dlaczego. Regularne sięganie po mydło i wodę stanowiło dla mnie czynność poniekąd zbędną. W naszym przytłaczającym, szarym domu, gdzie atmosfera wydawała się zawsze gęsta i mało przyjazna, dbanie o higienę, dbanie o samego siebie było zajęciem męczącym. Wiele można zwalić na biedę, stałą lokatorkę czterech ścian, w których spędziłam całe dzieciństwo i wiek dojrzewania. Bieda była wgryziona w moją skórę jak ten brud, który stał się moim drugim ja. Dziecko grube i śmierdzące nie powinno się w ogóle rodzić. Nie będzie w stanie przetrwać lat młodzieńczych. Tak jak mały żółw, który ginie, zanim dotrze do brzegu oceanu. Po prostu jego szanse są znikome i w sumie nikt mu nie współczuje. A nawet kiedy miną najgorsze czasy, w głowie człowieka już na zawsze pozostanie echo dawnych dni. Zapach szkolnych korytarzy i smak upokorzenia. Skąd się biorą frustraci, samobójcy, może nawet mordercy? To najpewniej właśnie otyłe dzieci z podstawówki, które już na zawsze w niej pozostaną. Życie nie jest łatwe, powiadają filozofowie bez dyplomu. Cóż, tą prawdą wybrukowana jest droga przez mękę. Jednak ludzki organizm i umysł potrafi znieść wiele. Granice stale się przesuwają, co tylko pogłębia poczucie nienawiści do samego siebie. Kiedy już myślisz, że dłużej nie wytrzymasz i może w końcu będziesz miał siłę, aby ze sobą skończyć, okazuje się, że jednak możesz iść dalej. Łykasz to, co podsuwa ci los, i po prostu brniesz przez bagno, aż do kolejnej bramy postojowej, przez którą i tak przejdziesz. Jeśli sięgnąć pamięcią do zacnej literatury, przypomina się stwierdzenie o syzyfowej pracy. W pewnym sensie zawsze byłam Syzyfem, wtaczałam swój głaz na górę cierpienia, by za chwilę znów spaść na samo dno. I tak w kółko. Jako dziecko nie miałam aż tak głębokich przemyśleń. Byłam sam na sam z moimi demonami, które objawiały się i w szkole, i w domu. Nie można stwierdzić jednoznacznie, gdzie było gorzej. Szkoła zupełnie mnie przytłaczała, odzierała z godności, a dom nie dawał poczucia schronienia, nie był wymarzonym azylem. Czy to już dramat? Patologia? A może użalanie się nad sobą…? Przecież każde dziecko w szkole
miało ciężko i musiało się zmierzyć z rówieśnikami. Bzdura. Co za cholerna bzdura! Tak mówi tylko ktoś, kto zaliczał się do klasowych gwiazd. Tych pięknych, pożądanych dziewcząt, które mogły wybierać, z kim chcą siedzieć w ławce i z kim będą bawić się na przerwie. Tacy jak ja byli dla nich po prostu niewidzialni. Dziewczyny podziwiane i wpływowe nie zniżały się do tego, aby komuś dopiec, im wystarczało wszechobecne uwielbienie ze strony kolegów i nauczycieli. Aura ignorancji i pogardy, jaką roztaczały wokół siebie, była i tak przytłaczająca. Kiedy dzisiaj analizuję tamtą sytuację, dochodzę do wniosku, że mogło być gorzej. Mimo wszystko. Przecież wtedy nie było Facebooka, telefonów komórkowych i komputerów. W naszej małej mieścinie, liczącej sobie raptem cztery tysiące mieszkańców, elektronika ograniczała się póki co jedynie do telefonów stacjonarnych. Rodzice planowali kupno komputerów, ale dopiero w gimnazjum. Pojęcie Internetu było zaledwie zasłyszanym hasłem, które dla większości uczniów szkoły nic nie znaczyło. Zdarzały się za to konfrontacje twarzą w twarz, w obrębie pewnej grupy osób. A do tego można się było nawet przyzwyczaić, jeżeli znało się odpowiednie techniki, szlifowane przez długie lata. Dzieci. Nikt nie potrafi nienawidzić tak paskudnie, jak dzieci. Młodość daje pewne przywileje - żadnego zakłamania i obłudy. Wszystkie demony są na wierzchu, odkryte aż do momentu, kiedy pojawia się przekonanie, że warto założyć maskę. Cała naturalność dzieci opiera się jedynie na tym, że potrafią wprost ubliżać i bez cienia wstydu upokarzać innych. Czy zdają sobie sprawę, że zadają ból? Śmiem twierdzić, że tak, ale to nie ma znaczenia. Piętno i tak pozostanie, czasem uśpione, a czasem żywe i widoczne gołym okiem. Niekiedy znaczące całe dorosłe życie… Moje piekło jako cuchnącego obywatela klasy B dopiero się rozpoczynało. Początkowo rówieśnicy nie bardzo wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać. Siedziałam sobie samotnie w ostatniej ławce, ze zgarbionymi ramionami i twarzą zakrytą zeszytem w linie. Nauczycielka już pierwszego dnia podeszła do mnie, prosząc, aby rodzic przyszedł do szkoły. No tak, chciała wyjaśnić, dlaczego śmierdzę i nie mam skompletowanych podręczników. Klasa spoglądała na mnie jak na egzotyczne zwierzę, z mieszanką obrzydzenia i ciekawości. Mama nigdy się nie pojawiła u wychowawczyni, a ta postanowiła ignorować mój stan. W szkole byłam każdego dnia, więc nie mogła mi zarzucić niczego złego. Oczywiście poza smrodem i brakiem przyborów szkolnych. Istniałam, czy tego chciano, czy nie, więc moja obecność stała się czymś normalnym, choć równocześnie bardzo uciążliwym. Przynajmniej dla ciała pedagogicznego. I tak trwałam, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Przepychana i popychana, dotarłam z trudem do piątej klasy szkoły podstawowej, mając już wówczas wyrobiony system na to, aby przetrwać. Przeczołgać się jakoś i móc egzystować, doznając możliwie jak najmniejszego uszczerbku. Nie jeździłam na żadne wycieczki szkolne, nie dokładałam się do prezentu na dzień nauczyciela, nie kupowałam upominku na mikołajki. Nie miałam pieniędzy i było to sprawą oczywistą. Tak więc pewnego dnia nie zdziwiłam się aż tak bardzo, kiedy nasza wychowawczyni, pani Koźmińska, wezwała mnie po lekcji do siebie. Przy jej biurku stał niejaki Robert Mikulski z poważną, nieco
zatroskaną miną. Nogi się pode mną ugięły, bo wiedziałam, że nie wróży to nic dobrego. - Aniu - powiedziała nieco gniewnie - Robert mówi, że z plecaka zniknęło mu siedem złotych. Podobno widział, jak je bierzesz. Czy to prawda…? Stanęłam ze spuszczoną głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie byłam złodziejką, choć nieraz mnie bardzo kusiło, by nią zostać. - To nie ja, proszę pani - wybąkałam. A mówiłam wtedy nieskładnie, jąkałam się w stresujących sytuacjach. Moja dykcja wołała o pomstę do nieba. - Ja widziałem! - odezwał się Robert, patrząc wprost na mnie. Nastąpiła chwila krępującej ciszy. W końcu przemówiła wychowawczyni: - W takim razie sprawa poczeka do jutra, bo ja muszę teraz iść na dyżur. Aniu, przemyśl wszystko. Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. - Po tych słowach pani Koźmińska wyszła z klasy, a za nią podążył Robert, by opowiedzieć kolegom, na jaki fajny pomysł wpadł przed chwilą. Udałam się do domu, a w głowie brzmiały mi słowa: „Będzie lepiej, jeżeli się przyznasz”. A więc wyrok już zapadł, pozostawało przejść swoją drogę krzyżową, prosto na Golgotę. Rozdział 2 Jako uczennica szkoły podstawowej żyjąca na tak zwanym marginesie nie miałam bladego pojęcia o wartości pieniądza. Nawet w piątej klasie, do której wówczas uczęszczałam, kwota siedmiu złotych wydawała mi się horrendalna. Nie wiedziałam, ile rzeczy można za to kupić, ale byłam pewna, że dużo. Inaczej chyba nie byłoby z tego takiej sprawy…? To wydarzenie miało miejsce w czasie, kiedy większość dzieci otrzymywała już kieszonkowe od rodziców na drobne wydatki. Owe pieniądze każdego dnia były radośnie wydawane na chipsy, batoniki i oranżadę w butelkach. Dawało to poczucie słodkiej niezależności. Ja, rzecz jasna, nie miałam pieniędzy. Jedzenie zabierałam z domu i ono musiało wystarczać. Oczywiście, że zazdrościłam innym, ale z dumą godziłam się na wszystko, co przynosił mi los. Szkoda, że Robert Mikulski postanowił zburzyć mój spokój. Warto poświęcić Robertowi kilka słów, bo to postać, która w kolejnych latach odegrała w moim życiu znaczącą rolę. Dzieci w szkole można podzielić na różne kategorie, czasem przenikające się wzajemnie. Istniały więc grupy bogatych i biednych. Bogaci najczęściej byli wpływowi. Funkcjonowały grupy chorowitych i nieśmiałych, a także przywódców stada. Samce alfa mogły być niebezpieczne. Na końcu ustawiała się grupa przeciętniaków - tych nie pamięta się zazwyczaj za dobrze, bo w ciągu wielu lat nie zdołali niczym się wyróżnić. Niby bezpieczni, niby neutralni - ostatecznie wpadają w otchłań niepamięci…
Robert Mikulski był równocześnie bogaty, wpływowy i wyrastał na przywódcę, który przecierał szlaki oraz wyznaczał trasę dla swojej watahy. Za nim podążali wszyscy chłopcy w klasie, dając mu mocne oparcie. Od pierwszej klasy szkoły podstawowej Robert był również moim katem. Najpierw jedynie słownym, ale z roku na rok jego działania stawały się coraz śmielsze i bardziej odczuwalne, także na moim ciele. Nie ma to jak popchnąć raz czy dwa klasowego śmierdziela. A już najlepiej, jeżeli przez przypadek się potknie lub wpadnie na ścianę. To jak rzut za trzy: powód do dumy i namacalny dowód, że jest się samcem alfa. Robert nie przebierał w środkach. Był agresywny, ale lubił także błyszczeć. To z jego żartów śmiała się cała klasa, to on był najlepiej ubrany, to on był najlepszym sportowcem, to on… mógł chyba wszystko. Kto mu się nie podporządkował, musiał liczyć się z karą. Kto popełnił błąd, musiał za niego zapłacić. System szkolny ma strukturę mafii, dosyć rozbudowaną, ale opartą na prawach krwi, szacunku i ściśle określonego kodeksu postępowania. Robert, jako najprawdziwszy herszt, był także przebiegły, potrafił planować i przewidywać. To czyniło z niego wybitnego łowcę, który zawsze dosięgał swej zwierzyny. Tak się składało, że to ja stanowiłam jego ulubiony cel. Wiele razy bawił się ze mną, pozwalając mi uciekać, biec przed siebie, by ostatecznie mnie dopaść i osaczyć. Nie, nie byłam jak gazela, wystarczająco zwinna i szybka, aby umknąć. Byłam ciężka i niezgrabna, jak byk na arenie, który miota się, krwawiąc, aż w końcu pada, zupełnie osłabiony. Kiedy więc zostałam oskarżona o kradzież, zrozumiałam, że polowanie weszło na wyższy poziom. Wataha znudziła się zwykłym przedstawieniem, potrzebowała lepszego widowiska, w które można zaangażować także nauczycieli - niczego nieświadomych i jak zawsze zamkniętych na oczywisty problem. Następnego dnia po rozmowie z Koźmińską, w trakcie tak zwanej godziny wychowawczej, nauczycielka poprosiła mnie, szanownego Roberta oraz trójkę klasową na korytarz. Przewodniczący, zastępca przewodniczącego i skarbnik wbili we mnie spojrzenia, przysłuchując się wywodowi wychowawczyni. - Aniu, będzie lepiej, jeżeli się przyznasz. Dlaczego ukradłaś te pieniądze? Powiedz teraz - zaczęła niecierpliwym tonem, bo chciała tę sprawę jak najszybciej zamknąć. - To nie ja - odpowiedziałam, nie patrząc na nią, ale na posadzkę. W ustach miałam sucho. Nie potrafiłam podnieść głowy i spojrzeć nikomu w oczy. Pani Koźmińska nie była złą nauczycielką, ale za to fatalnym pedagogiem. Nie miała pojęcia o psychologii dziecka, dlatego nic jej nie powstrzymało przed stosowaniem obranej taktyki. - Aniu - podjęła z cieniem groźby w głosie - jeżeli się nie przyznasz, będę zmuszona wezwać policję - oznajmiła. Policję?! Poczułam, jak nogi wrastają mi w ziemię. W wyobraźni widziałam już błysk policyjnego koguta oraz salę sądową. Słyszałam w uszach wyrok i śmiech Roberta. Ta wizja przetoczyła się przez moją głowę z szybkością rozpędzonego pociągu. W tym momencie korytarzem przeszła pani od techniki. Nie za bardzo ją lubiłam.
- A co to za zgromadzenie? - wyskrzeczała. - Ania ukradła koledze siedem złotych. Właśnie mam zamiar wezwać policję - odpowiedziała poważnym tonem wychowawczyni, a ja poczułam falę gorąca, uderzającą mi do głowy. Koźmińska podeszła na chwilę do koleżanki, zostawiając mnie samą w asyście rówieśników. Zapadła krępująca cisza, którą przerwał przewodniczący. - Ty, słuchaj, ty się lepiej przyznaj, bo jak cię wsadzą, to nawet szkoły nie skończysz. - Ale ja… - Nawet jak nie ukradłaś, to się przyznaj. Mówię ci. Gorączkowo myślałam nad jego słowami. Miał rację. Mogli mnie wsadzić, a przecież nikt nie będzie mi wierzył. Robert miał zamiar zeznawać przeciwko mnie, a on ładnie pachniał i miał markowe ubrania. Decyzja mogła więc być tylko jedna. Kiedy Koźmińska podeszła do nas ponownie, wiedziałam już, co muszę zrobić. - Więc jak, Aniu, przyznasz się w końcu? - Tak - wyszeptałam, a z oczu natychmiast popłynęły mi łzy. - A dlaczego to zrobiłaś? - Koźmińska była niewzruszona. - Bo… - Szukałam w głowie pomysłu. To był początek grudnia, więc szybko znalazłam rozwiązanie. - Bo chciałam coś mamie kupić na święta. - Aniu, tak się nie robi. Niech się mama stawi jutro w szkole. Koniecznie! A teraz marsz do klasy. - Wychowawczyni otworzyła drzwi i tym samym zakończyła swoje genialne wystąpienie, zwieńczone niewątpliwie sukcesem. Od tego momentu stałam się klasową złodziejką. Za plecami słyszałam wyzwiska jeszcze gorsze od tych, którymi raczono mnie wcześniej. W szkolnej szatni z kieszeni kurtek znikały drobniaki i inne drobiazgi. Tak więc udręka nie miała końca, choć tym razem nikt nie zgłosił oficjalnie mojej kandydatury do zaszczytnego miana złodzieja z szatni. Moja mama oczywiście nie zjawiła się w szkole. Nauczycielka z kolei szybko zrezygnowała z kolejnych prób zresocjalizowania mnie, każąc mi jednak oddać pieniądze. Nieco inną drogę wybrał Robert Mikulski, którego podłość i bezczelność nie znały granic. Pewnego dnia, kiedy próbowałam w domu odrabiać lekcje (nigdy nie udała mi się ta sztuka), usłyszałam dzwonek. W drzwiach stał nie kto inny jak właśnie Robert wraz z klasową koleżanką Żanetą, która żywiła do mnie wyjątkowo zajadłą nienawiść. Słowem: dwie jaśniejące gwiazdy szkoły w moich skromnych progach. - Kiedy oddasz mi kasę? - zapytał buntowniczo, unosząc wysoko głowę.
- Na razie nie mam. Odwal się ode mnie. - Bardzo się starałam, aby moje słowa zabrzmiały dziarsko. - Tak? A mamusia już wie? - uniósł drwiąco głos. - Hej! Psze paaaaani! Pani córka ukradła mi kasę, kiedy odda?! - wrzasnął w przestrzeń pogrążonego w mroku korytarza. - Ania, co tam się dzieje? - usłyszałam stłumiony głos matki. - Spierdalaj stąd i nie wracaj! - warknęłam i zamknęłam tej przedziwnej parze drzwi przed nosem. Dyszałam ciężko, bo tak poważne naruszenie mojej „prywatności” było dla mnie szokiem. Zrozumiałam wtedy, że szkolne prześladowania mogą sięgnąć o wiele dalej, niż początkowo myślałam. Mogły zburzyć nawet tajemny świat, który pieczołowicie zbudowałam we własnej głowie. Rozdział 3 Moja matka była otyłą kobietą, o słabym sercu, po dwóch zawałach. Otrzymywała żenująco małą rentę. Żyła trochę we własnym świecie. Nawet nie trochę: bardzo. Pewne rzeczy robiła mechanicznie. Jej uwaga skupiała się na moich dwóch braciach, którzy chodzili do przedszkola. Musiała ich tam zaprowadzić, odebrać, dać im coś do jedzenia. Wszystkie te czynności wykonywała z pewnym ociąganiem, zaniedbując większą część obowiązków domowych. Mnie natomiast zostawiała zupełnie wolną rękę. Mogłam się nie myć (co też czyniłam), nie chodzić do szkoły, a może nawet wpaść w złe towarzystwo. Sama musiałam trzymać się w ryzach, choć wychodziło mi to kiepsko. Matka poza wykonywaniem podstawowych czynności spędzała większość czasu, gapiąc się w nasz stary, okropny telewizor, który nie miał nawet pilota. Kanały trzeba było zmieniać ręcznie. Cud, że w ogóle działał. Kiedy stałam się dorosłą kobietą, świadomą swojej przeszłości, zapragnęłam dowiedzieć się czegoś więcej na temat matki, która - tak jak cała moja rodzina - pozostawała dla mnie raczej obcym człowiekiem. Dopytywałam, gdzie mogłam, ale i tak są to raczej strzępki informacji. Matka pochodziła z ubogiej rodziny - myślę, że bardzo podobnej do naszej. Babcia, której nie znałam, była osobą dosyć chłodną, zdystansowaną. Znalazła pracę w sklepie spożywczym za marną pensję. Dziadek z kolei pracował ciężko w fabryce, na linii produkcyjnej, nie mam jednak pojęcia, co konkretnie robił. Co ciekawe - był po studiach. Ukończył bodajże filozofię, ale w małym miasteczku po takim kierunku nie miał szans na żadne sensowne zatrudnienie i ostatecznie zajął się pracą fizyczną. To zapewne stało się przyczyną silnej frustracji, która zaowocowała późniejszymi wydarzeniami. Moją matkę od samego początku cechowała chorobliwa nieśmiałość. Problem potęgował fakt, że nie była ani ładna, ani zgrabna, więc domyślam się, że w szkole doświadczała takich samych problemów, jak ja. W każdym razie jako dziewczynka mało się odzywała, była apatyczna, miała problemy z nauką. Jedyną osobą, której udawało się wyrwać ją z tego dziwacznego letargu, był jej własny ojciec. Przy nim matka potrafiła się uśmiechnąć i na czymś skupić przez dłuższą chwilę. Jego poczucie humoru i energia sprawiały, że na jakiś czas wychodziła ze swej skorupy.
Zastanawiam się czasem ze zdumieniem, jak wiele czynników z przeszłości kształtuje pośrednio nasz los. Gdyby moja matka przebywała ze swoim ojcem często i chłonęła jego osobowość, być może i ja miałabym inne dzieciństwo. Albo w ogóle by mnie nie było…? W każdym razie los chciał inaczej. Dziadek był prostym człowiekiem, ale wyróżniającym się z tłumu. W końcu odszedł do innej kobiety. Po ślubie z nią wyjechał za granicę i stracił kontakt z byłą żoną i córką. To bardzo wiele zmieniło. Babcia, wówczas kobieta w kwiecie wieku, z chłodnej i zdystansowanej stała się zgorzkniała i pełna niechęci. Swoje dziecko, ślamazarne i oderwane od rzeczywistości, traktowała zazwyczaj z góry. To był idealny obiekt na wyładowanie frustracji i gniewu, który wylewał się z tej kobiety falami. Czasem potrafiła zbić moją matkę na kwaśne jabłko, rzucać w nią przedmiotami czy po prostu wrzeszczeć, ile sił w płucach, że ma jej zejść z oczu. W ich domu panowała bieda. Porzucona żona i średnio dobra matka stała się na dodatek osobą bezrobotną, a jedynym źródłem utrzymania były alimenty, przysyłane regularnie przez dziadka. Te niewielkie pieniądze ledwo starczały na chleb. Kiedy więc mama ukończyła szkołę podstawową, musiała iść do pracy. Pomagała w sklepie, zaraz po lekcjach w zawodówce. Nie była dobrym pracownikiem. Wszystko musiano jej dwa razy powtarzać, często coś wypadało jej z rąk, a czasem po prostu odpływała myślami tak daleko, że kierownik sklepu kilka razy z rzędu przywoływał ją do porządku. Ciekawi mnie, jak psycholog zdiagnozowałby jej przypadłość. Ludzie uważali, że jest opóźniona umysłowo. Tak mówili wszyscy, którzy mieli nad nią władzę. Myślę, że moja matka była osobą straconą dla świata, chronicznie pogrążoną w depresji, której nikt nigdy nawet nie chciał leczyć. Babcia była ogniwem zapalnym, miała wyniszczający wpływ na życie córki. Matka nie potrafiła jednak zrobić nic, aby odmienić swój los. Okazała się na to po prostu za słaba. Właściwie jedynym samodzielnym krokiem, jaki podjęła, był ślub z moim ojcem. Wiem, że poznali się właśnie w sklepie, gdzie on także dorabiał. Dla mamy ślub oznaczał wyprowadzkę z domu, dla taty również, i to musiało ich zmotywować do podjęcia decyzji. Nie dostrzegam w tym akcie ani cienia romantyzmu. Myślę, że po prostu byli ludźmi, którzy spotkali się i postanowili związać swe losy, aby uciec od problemów. Na ich miejsce weszły inne, ale to naturalna kolej rzeczy. Mama szybko zaszła w ciążę. I tak się zaczęło życie, w którym pojawiłam się ja. Po urodzeniu mnie matka praktycznie nie wychodziła z domu, podupadła na zdrowiu. Wykonywała mechanicznie różne czynności, z trudem łapiąc kontakt z rzeczywistością. Kilka miesięcy po urodzeniu młodszego z moich braci przeszła zawał. Jak się okazało - od zawsze miała problemy z sercem. Była otyłą kobietą, która zamykała się w czterech ścianach, więc choroba w końcu stała się realną groźbą. Po tym zdarzeniu przyznano jej niewielką rentę, przedłużaną co jakiś czas. Stanowiła ona jedyny regularny dochód w naszej rodzinie. Mój ojciec z kolei był wysokim, chudym facetem, wiecznie z papierosem w ustach. Nie miał stałej pracy, imał się przeróżnych robót dorywczych, przynosząc do domu psie pieniądze. Doprawdy, nigdy nie było nas na nic stać. Ubrania, kupowane na wagę w lumpeksach, musiały
wystarczać na dosyć długo. Rzadko jadaliśmy mięso, o wiele częściej podroby, mielonkę i wszelkie inne substytuty prawdziwego, smacznego jedzenia. Mimo to nie chodziliśmy głodni. Jedzenie zawsze było dostępne, co z tego, że podłe. Zresztą, nie myślę o tym aspekcie w negatywny sposób. Są ludzie, którzy nie mają nawet suchej kromki chleba. Dlaczego więc miałabym gardzić mielonką tyrolską z musztardą? Życie uczy pokory, uczy doceniać rzeczy małe, ale kluczowe. Ojciec bywał agresywny. Jeżeli czymś go rozjuszyliśmy, dostawaliśmy baty, ale nie powtarzało się to zbyt często. Poza tym po powrocie ze swoich zajęć siedział z matką i oglądał teleturnieje. Trzeba jednak przyznać, że on także nie miał za sobą łatwej przeszłości. Dziadek pił na umór, więc w domu nie było spokoju. Królowała za to bieda, wieczne problemy i awantury. Kiepski wzorzec dla młodego chłopaka. Beznadziejność wyzierała z każdego kąta domu. Zapewne to sprawiło, że mój ojciec nie potrafił uporządkować pewnych spraw. Nie skończył szkoły zawodowej, nie był zdolny do tego, aby choć uczęszczać na lekcje. Pracy także nie potrafił znaleźć. Jeżeli się gdzieś zatrudniał - zazwyczaj na czarno - zajęcie albo szybko tracił, albo rzucał. W gronie kolegów bywał mocny w gębie. Dużo gadał, mało robił. Początkowo mieszkał z moją matką w dosyć obskurnym mieszkaniu, wynajętym za marne grosze, ale tak się złożyło, że jego rodzice zmarli dosyć wcześnie. Dziadek w końcu się zapił - jego wątroba nie wytrzymała. Babcia z kolei chorowała na nowotwór i zmarła niedługo po mężu. Nie wiem, jak tata przyjął ich odejście, ale na pewno zyskał dzięki temu dom. Śledząc losy tych ludzi, tragiczne, beznadziejne i w sumie z góry skazujące ich na porażkę, myślę sobie, że i tak mogłam gorzej skończyć. We wspomnieniach, po latach, nie winię rodziców za dom, jakiego nie stworzyli. Nikt ich tego nie nauczył, więc skąd mieli wziąć wzorce i siłę do działania? Tak to interpretuję i mogę pogodzić się z wieloma rzeczami. Dzięki temu mam świadomość, że ich obojętność nie wynikała z nienawiści. Była czymś, co wypływało z ich przeszłości, z ich własnych rodzinnych gniazd, które były ułomne i pozbawione uczuć. Jak wspominałam, mieszkaliśmy w domu po dziadkach, ojciec się w nim wychował. Budynek był dosyć duży, co miało swoje plusy i minusy. Plusem było to, że na piętrze miałam swój pokój, w którym mogłam się zaszyć. Dom nie dawał mi poczucia bezpieczeństwa, ale przynajmniej stanowił miejsce odosobnienia. Minus stanowił fakt, że wydawał się wiecznie brudny (ciężko było posprzątać dokładnie parter i piętro), a w zimie panowała w nim szokująco niska temperatura, bo na węgiel zawsze brakowało pieniędzy. Być może dlatego chodziłam regularnie do szkoły: przynajmniej nie marzłam na kość. W domu nigdy nie panowała serdeczna atmosfera. Matka żyła w swoim świecie, ojciec tylko coś burczał, moi bracia robili, co chcieli. To było miejsce raczej przygnębiające, choć może powinnam się cieszyć, że w ogóle istniało… Cztery ściany, w których uwiłam swoje własne gniazdo, aby móc z niego wyskoczyć i szybować po wysokim niebie. Budynek, który przygarniał mnie na noc, gdzie mogłam się skulić, odpłynąć, udać, że mnie nie ma dla świata. Powierzchnia kilkuset metrów kwadratowych, w której żyłam, obok nieznanych mi ludzi. A jednak po latach wciąż nazywam ją domem, domem rodzinnym.
W dzieciństwie najbardziej na świecie ceniłam wszystko to, co było za darmo. Prawdziwym objawieniem dla mnie stała się więc biblioteka. Wspaniałe miejsce, do którego uciekałam kilka razy w tygodniu, starając się nie nadużywać gościnności pań bibliotekarek. Dwie pracujące tam kobiety miały co do mnie mieszane uczucia. Na pewno nie podobał im się mój zapach. Z drugiej strony, zdumiewał je mój niespożyty apetyt na czytanie. Pochłaniałam lektury całymi stosami. Musiały nawet zwiększyć limit książek na moim koncie, bo trzy zdecydowanie nie wystarczały mi na dłuższe weekendy. Lubiłam chodzić do biblioteki z jeszcze jednego powodu. Dyrektorka, pani Sabina, była chyba jedyną osobą na ziemi, które odnosiła się do mnie ze szczerą sympatią. Mój smród i stare ubrania zdawały się jej nie przeszkadzać. Zawsze, kiedy akurat miała dyżur, zapraszała mnie na herbatę owocową i rozmawiała o przeczytanych książkach, szkole i różnych życiowych sprawach. Uwielbiałam te nasze pogawędki. Czułam się ważna, wiedziałam też, że mogę zapytać o wszystko. To właśnie pani Sabina pomogła mi później uporać się z pierwszą miesiączką i innymi problemami, na które moja matka nie była w stanie mnie przygotować. Pani Sabina podsuwała mi ciekawe książki. Kazała przeczytać Chatę wuja Toma, Pollyannę i Anię z Zielonego Wzgórza. Każda z poleconych przez nią książek zabierała mnie w całkiem nowy świat. Czasem cudowny, czasem przerażający, ale zawsze zupełnie inny od mojego. Dyrektorka biblioteki zdawała sobie sprawę, że fatalnie się uczę i że nauczyciele z trudem przepychają mnie z klasy do klasy, jak zgniłe jajo, które nie może zawadzać dłużej, niż to konieczne. Nie starała się mnie na siłę zmieniać, a jedynie wskazywała kolejne lektury, kształtując we mnie najprawdziwszą miłość do literatury. Wiedziała, że wcześniej czy później wyda to plon, że wystarczy odrobina cierpliwości, której jej nie brakowało. Do domu znosiłam tony książek, nie tylko młodzieżowych. Ponieważ telewizor był dla mnie praktycznie niedostępny, zamykałam się w pokoju na długie godziny i całkowicie zatracałam w fantastycznych krainach, pełnych magii i czarów. To był mój sprawdzony sposób na przetrwanie. Żaden psycholog ani pedagog nie zdołał zapewnić mi tak szczelnej ochrony, jak postacie z książek, towarzyszące mi w każdej chwili. Umiejętność czytania, która była przecież darmowa, uważałam za najdoskonalszy wynalazek na świecie. Książki stały się czymś o wiele lepszym niż filmy. Zupełnie odcinały mnie od rzeczywistości. Pamiętam, jak wielkim odkryciem był dla mnie Harry Potter. Świat wykreowany przez autorkę, odtworzony z tak wielką pieczołowitością, dawał mi złudną wiarę, że gdzieś tam istnieje może inny wymiar, w którym ja również mogłabym być kimś innym. Marzyłam w snach, że także do moich drzwi zapuka olbrzym i oświadczy, że jednak należę do szkoły magii i czarodziejstwa, do której powinnam się niezwłocznie udać. Chciałam mieć wiernych przyjaciół i móc dokonywać cudów za pomocą różdżki. Książki były moim jedynym azylem już od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Niestety, wiedza wyniesiona z setek przeczytanych powieści nie przekładała się w żadnym stopniu na oceny w szkole. Zaniedbywałam naukę totalnie, brzydziłam się nią, bo ona w żaden sposób nie pozwalała mi oderwać umysłu od przyziemnych spraw. Nużyły mnie przedmioty ścisłe i głupia historia, ja pragnęłam wyrazistych bohaterów i wspaniałej akcji. Tylko na to miałam miejsce w głowie i nie
mogłam zaprzepaścić tej ostatniej deski ratunku, pozwalającej mi uchronić się przed apatią. Rozdział 4 Kiedy zamknęłam drzwi za Robertem i Żanetą, minęłam wynędzniały salon, gdzie siedzieli rodzice, i udałam się do pokoju z mocnym postanowieniem, że szybko zniknę w świecie o wiele przyjemniejszym niż ten, w którym musiałam przebywać na co dzień. Moje przygnębienie potęgowała myśl, że mieliśmy dopiero początek grudnia, a więc chłodnego okresu, podczas którego nie mogłam do końca cieszyć się wolnością. Niełatwo było tak po prostu spędzać czas na zewnątrz, kiedy temperatura spadała poniżej zera. A czasem lubiłam wyrwać się z czterech ścian i poczytać w miejscach, które udało mi się wynaleźć w pobliskim parku. To były specjalne zakątki, bardzo rzadko uczęszczane, gdzie otaczał mnie błogi spokój. W wakacje potrafiłam spędzić tam cały dzień, zapominając zupełnie o upływie czasu. Dopiero głód przypominał mi o powrocie do domu, w którym raczej nikt nie martwił się moją nieobecnością. Moim ulubionym miejscem była wnęka pod starym drzewem, tworząca coś w rodzaju przytulnej nory. W lecie nie docierały tam upalne promienie słoneczne, zaś na wiosnę miejsce było osłonięte od wiatru. Niestety - w grudniu nie mogłam pozwolić sobie na wycieczkę w ukochane miejsce. Wchodząc po schodach na górę, martwiłam się również zbliżającymi się świętami. Szczerze nie znosiłam tego okresu, w którym wszyscy wydawali się podekscytowani i szczęśliwi. W naszym domu była to prawdziwa katorga. Matka, wyrwana ze swego letargu, usiłowała przyrządzić wigilię. Ponieważ gmina wiedziała, że należymy do najuboższych, otrzymywaliśmy zawsze trochę żywności i bonów. Dwudziestego czwartego grudnia mama podejmowała więc próbę ugotowania czegoś, co składa się z kilku dań, jest świeże i gorące. Nie było to dla niej łatwe. W kuchni panował chaos, ona sama miała na twarzy wyraz paniki i nie wiedziała, za co się zabrać. Kończyło się zazwyczaj tym, że na stole pojawiał się barszcz z kartonu, suche ziemniaki, ryba nieoczyszczona z łusek i opłatek. Opłatek wydawał się czymś surrealistycznym i pozostawał zawsze nietknięty aż do samego końca wieczerzy. Wigilię zapamiętałam jako jedyny wieczór w ciągu roku, kiedy wspólnie zasiadaliśmy do stołu. Telewizor głośno grał, co było nam wszystkim na rękę, bo nie musieliśmy słuchać upiornej ciszy, jaka panowała pomiędzy nami. Mama wracała wtedy „do siebie”, bracia wrzeszczeli i przerzucali się wyzwiskami, a ojciec jadł, nie odrywając wzroku od ekranu. Ja sama starałam się skończyć kolację jak najszybciej, a później ulotnić się do swojego pokoju. O kolędach i prezentach w ogóle nie było mowy. Nie bolało mnie to. Nie można tęsknić za czymś, czego w zasadzie się nie zna. Na tym kończyła się atmosfera świąt w moim domu. Pozostałe dwa dni spędzaliśmy jak zawsze osobno, pogrążeni we własnym świecie. Moi bracia rozrabiali w salonie, rodzice oglądali telewizję, a ja czytałam na górze. Jedynym plusem był fakt, że w lodówce znajdowały się produkty inne od tych, które jadałam w ciągu roku. Czasem dzięki bonom trafiała się szynka w puszce, sery, a także słodycze. Brałam, ile mogłam, i cieszyłam się samotnością. Takie były moje prywatne święta, które urządzałam sobie samej najlepiej, jak mogłam.
W tym roku miało nie być inaczej, dodatkowo musiałam jeszcze oddać pieniądze, których nie ukradłam. Ta myśl doprowadzała mnie do furii i napełniała nienawiścią. Wiedziałam z książek, że niesprawiedliwość istnieje, ale nie sądziłam, że ma aż tak gorzki smak. Dowlokłam się więc do pokoju i wróciłam do lektury kolejnego tomu Ani z Zielonego Wzgórza, której zazdrościłam jak nikomu innemu na świecie. Tymczasem w szkole zbliżały się upiorne mikołajki i jak zawsze pojawiał się problem, który nieszczęśnik wylosuje moje nazwisko i będzie musiał kupić mi prezent. W zeszłym roku starałam się przekonać ojca, że potrzebuję chociaż kilka złotych, ale nie udało się i klasowy kolega został bez podarunku, co oznaczało dla niego wielkie rozczarowanie. W zasadzie rozpłakał się na oczach wszystkich, patrząc na ich wspaniałe upominki. Ja za to dostałam trochę słodyczy i kubek. Było to nawet miłe, w końcu prezentów w zasadzie nie otrzymywałam. W tym roku sprawa została rozwiązana nieco inaczej. Wychowawczyni wzięła mój los, a mnie powiedziała (wcale nie na stronie), że nic nie muszę jej kupować. Cóż, kamień z serca! Pozostała perspektywa objedzenia się słodyczami w dniu klasowej wigilii i odebrania upominku, który choćby był najbrzydszy na świecie, mnie i tak się spodoba. Taki właśnie jest urok kupowania czegoś biednym dzieciom - satysfakcja gwarantowana. Zaraz po lekcjach miałam zamiar pójść do biblioteki i spędzić w niej kilka godzin. Zależało mi tym bardziej, że pani Sabina wybierała się na przedświąteczny urlop i miałam ją zobaczyć dopiero po Nowym Roku. Po nudnej lekcji geografii w końcu udało mi się opuścić szkołę. No, prawie. Drogę na boisku zagrodziła mi grupa chłopaków wraz z Robertem na czele, który miał wyjątkowo znudzoną minę. - Ej, ty, śmierdzielko, żarłaś kiedyś żółty śnieg? - wrzasnął i natychmiast cisnął we mnie śnieżką, skutecznie trafiając do celu. Musiałam jakoś ich ominąć, ale wiedziałam, że i tak nie uniknę najgorszego. - Cuchnąca beka, dokąd lecisz? Śnieg to zamrożona woda, może się umyjesz? W tym momencie zerwałam się do biegu, ale było już za późno. Zostałam powalona na ziemię, a największy dryblas zaczął brutalnie wcierać mi śnieg w twarz. Siłą udało mu się rozchylić moje usta, do których natychmiast wsypał się biały puch, mrożąc mi język, zęby i podniebienie. Kiedy już moja twarz płonęła czerwienią, a pod kurtką znajdowała się odpowiednia warstwa lodu, zostawili mnie w spokoju. Trudno było mi wstać, chłód przeniknął ciało do szpiku kości. Ale przecież to nie był pierwszy raz, otrzepałam się więc i ruszyłam przed siebie, do biblioteki. Tam czekała na mnie gorąca herbata i ciepły kaloryfer. Na mój widok pani Sabina tylko zacisnęła usta. Wiedziała, co się stało, ale wiedziała równie dobrze, że nic się nie da z tym zrobić. Tacy już byli chłopcy - zachowywali się jak oprawcy. Niektórzy z nich mieli nigdy z tego nie wyrosnąć. - Jak w szkole? - zapytała i łypnęła na mnie okiem. Czegoś musiała się dowiedzieć.
- Wszystko OK. Jakoś tam leci. - Spróbowałam zataić prawdę, ale wobec pani Sabiny mimo wszystko chciałam być szczera. - Oskarżono mnie o kradzież siedmiu złotych, muszę oddać koledze. Pani Sabina nie zapytała, czy to zrobiłam. Wiedziała, że nie, dobrze mnie znała, choć tak wiele rzeczy przed nią ukrywałam. Po chwili już poiła mnie ciepłą herbatą i zachęcała do rozmowy o ostatnio przeczytanych książkach. Razem czekałyśmy na kolejny tom Pottera, więc opowiedziała mi najnowsze plotki dotyczące fabuły. Miał to być Harry Potter i Zakon Feniksa. Data premiery jeszcze nie została ustalona. Byłam tym bardzo podekscytowana, bo czułam się trochę tak, jakbym miała pojechać w odwiedziny do ukochanego przyjaciela. Pani Sabina zawsze mnie pierwszej pozwalała wypożyczyć najnowszy tom przygód małego czarodzieja, a później, kiedy ludzie już się nim znudzili, mogłam cieszyć się książką, jak długo chciałam. Marzyłam, że kiedyś kupię sobie całą serię na własność i będę trzymała ją w domu, na półce, rozkoszując się tym widokiem. Czas mijał szybko i zostało już tylko kilkadziesiąt minut do zamknięcia biblioteki. Często wychodziłam razem z panią Sabiną, która podwoziła mnie do domu i jechała do siebie. Mieszkała w sąsiedniej miejscowości. Siedziałam z kubkiem gorącej herbaty w ręce, kiedy usłyszałam: - Aniu, mam coś dla ciebie, ale musisz mi coś obiecać - oświadczyła Pani Sabina uroczyście, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu. - Dla mnie…? Ale jak to…? - To, co ci dam, masz otworzyć dopiero w wieczór wigilijny, nie wcześniej. To jak, zgadzasz się na taki układ? Ja, grube, śmierdzące i biedne dziecko, pokiwałam żarliwie głową, a moje życie nabrało nagle wielkiego sensu. Miałam na co czekać! Świetlisty cel wyłonił się z mroku i pędził ku mnie jak rozpędzony pociąg. Bardzo chciałam się z nim zderzyć. Dzisiaj widzę, jak wiele ten gest mówił o pani Sabinie. Nie chodziło o sam fakt kupienia prezentu, ale o to, że odmówiła sobie przyjemności oglądania mojej twarzy, kiedy otwieram podarunek. A zapewne byłaby to dla niej wspaniała nagroda. Trzeba tutaj dodać, że pani Sabina miała u mnie wyjątkowe względy. Była jedyną osobą na świecie, od której przyjęłam tak niespodziewany upominek. Poza tym broniłam się przed takimi sytuacjami, mając palące poczucie upokorzenia i otrzymywania zapomogi. Tak zostało mi praktycznie do dzisiaj… Dyrektorka wyjęła spod biurka dość dużych rozmiarów paczkę. Zaparło mi dech. To było coś wyjątkowo ciężkiego. Prezent został opakowany w papier przedstawiający Mikołaja i elfy. Kolorowy, cudowny, sprawił, że otworzyłam usta w niemym zachwycie. Do tego czerwona kokarda, lśniąca niczym rubin. Cała dygotałam z emocji. Nie mogłam uwierzyć, że coś takiego się wydarzyło. Pani Sabina włożyła prezent do reklamówki, żebym łatwiej mogła go nieść. Kiedy weszłam do
domu, nakryłam ją kurtką. Moi bracia nie mogli tego zobaczyć! Jeszcze nigdy tak szybko nie biegłam na górę. W pierwszym momencie chciałam zerwać papier i dowiedzieć się, co może skrywać ta ciężka paczka, ale jakimś cudem się powstrzymałam. Złożona obietnica miała swoją wagę, poza tym perspektywa słodkiego wyczekiwania była tak piękna, że niemal odbierała mi zmysły. Tej nocy nie mogłam zasnąć. Prezent, schowany głęboko w szafie, pod stosem śmierdzących ubrań, czekał. Zdawał się rozjaśniać pokój, moje myśli i całą nadchodzącą przyszłość. W ten oto sposób święta stały się dla mnie niesamowicie ważnym wydarzeniem. Chodziłam z uśmiechem na twarzy. Wyzwiska i obelgi, a także kolejne natarcie śniegiem nie robiły na mnie wrażenia. Dni stały się nieznośnie długie, a ja nie mogłam się skupić nawet na czytaniu. Całe wieczory upływały mi na rozmyślaniach, co takiego mogła kupić dla mnie pani Sabina. Pewnie książkę. Ale jaką? Czy mogła być aż tak gruba i ciężka…? Wydawało się to niemożliwe. A może jakieś ubranie? Wtedy jednak paczka nie byłaby tak twarda. Miliony możliwości sprawiały, że do samych świąt nie myślałam o niczym innym. Czasem zastanawiam się, czy przypadkiem nie to było najlepszym prezentem… Rozdział 5 Dzień wigilii w tamtym roku był wyjątkowy. Pomagałam matce w kuchni, aż zaczęła na mnie zerkać ze zdziwieniem. Szybciej, szybciej, powtarzałam sobie i marzyłam już o tej jednej, jedynej chwili. Wieczerza wigilijna, jak zawsze, odbyła się przy telewizorze, gdzie puszczano kolędy. Na Jedynce emitowano właśnie koncert gwiazd. Ryszard Rynkowski śpiewał Cichą noc, a ja pomyślałam, że tak właśnie, ta noc będzie święta, jak żadna inna. Kiedy tylko udało mi się dokończyć okropną rybę, wyjęłam spod stołu papierową torbę. To był prezent od Koźmińskiej. Słodycze i pachnące mydło. Podałam je chłopakom, którzy zamilkli, by za chwilę krzyczeć na cały głos z euforii. Pomyślałam, że skoro ja otwierać będę tak cudowny prezent, to oni też coś muszą dostać. Upominek wychowawczyni oddawałam bez żalu. W końcu nadeszła wielka chwila. Stanęłam przed szafą i nagle zapragnęłam przeciągnąć ten moment. Drżącymi palcami rozdarłam papier. Było go bardzo dużo, bym nie mogła wyczuć konturów przedmiotu. Wreszcie jednak Mikołaj i jego elfy odsłonili swoją tajemnicę, tak pilnie strzeżoną przez wiele dni. Moim oczom ukazał się widok cudowny, oszałamiający. Dwie grube księgi w twardej oprawie, ciężkie i pachnące nowością. Na obydwu widniał duży napis Opowieści z Narnii. Z oczyma jak spodki, niemalże bez oddechu obejrzałam pierwszy tom. Okładka składała się z dwóch ilustracji. Na pierwszej był lew, który bawił się z dwiema dziewczynkami. Jedna ze śmiechem oplatała go wieńcem z kwiatów. W tle wznosił się piękny zamek, obiecujący historię, o jakiej mogłam jedynie marzyć. Druga ilustracja przedstawiała las nocą, przez który mknął jeździec na koniu. Po chwili dostrzegłam, że za drzewem kryły się dwa krasnale, które spoglądały na niego jakby z lękiem. Z trudem oderwałam oczy od tego widoku, by obejrzeć kolejny tom. Jego okładka również
zawierała dwa obrazki. Pierwszy przedstawiał skrzydlatego konia i jeźdźca w chmurach, a drugi kobietę z dziećmi, przechodzącą przez tajemniczy, nieco zniszczony zamek. Spoglądałam z zachwytem na obydwie księgi, chłonąc każdy detal. C. S. Lewis - to nazwisko gdzieś słyszałam, może w szkole, może w bibliotece… Pod palcami wyczuwałam cudownie gładką fakturę książek. W końcu otwarłam na pierwszej stronie i mój wzrok padł na nazwisko Andrzeja Polkowskiego. Tego samego, który tłumaczył Harry’ego Pottera. Zalała mnie fala szczęścia. Wiedziałam, że te księgi, z których tom pierwszy liczył sobie pięćset dwadzieścia siedem, a drugi sześćset osiemdziesiąt sześć stron, zabiorą mnie do krainy niezwykłej i cudownej, tak jak postacie na okładkach. Dopiero kiedy nieco ochłonęłam, zauważyłam, że w papierze znajduje się coś jeszcze. Była to kartka z życzeniami. Moja pierwsza w życiu. Mam ją do dzisiaj, stanowi pamiątkę tych chyba najważniejszych świąt. Otworzyłam ją i dostrzegłam, że naklejono w niej małą kopertę. A w tej kopercie znalazłam dwie monety z cyframi „dwa” i „pięć”. Siedem złotych. Zacisnęłam je w dłoni, czując, jak ogarnia mnie wielkie, oczyszczające poczucie ulgi. Niemal zakrztusiłam się wolnością. Jej smak jest jedyny w swoim rodzaju i działa uzależniająco. Tamte święta wprawiły mnie w zupełnie nowy nastrój. Miałam przeczucie, że kolejny rok pozwoli mi przeżyć coś nowego, czego dotąd nie znałam. Moje życie było wówczas jednym wielkim czekaniem na coś lepszego. Czasem był to sprecyzowany cel, a czasem po prostu nadzieja, że coś się wydarzy. W sylwestra czytałam już drugi tom Opowieści z Narnii i nie istniałam dla świata. O wiele bardziej wolałam być przy Aslanie i podróżować w czasie. Pani Sabina znała mnie dobrze. Wiedziała, że ta historia całkowicie mnie oczaruje i pozwoli spędzić koniec roku w najcudowniejszy z możliwych sposobów. O północy ocknęłam się na moment, widząc za oknem fajerwerki. Cóż, jedni wchodzili w Nowy Rok z pompą, inni zaledwie na moment wysuwali nosy ze swojego wyimaginowanego świata, by stwierdzić, że na razie żadnych przełomów na horyzoncie po prostu nie widać. Rozdział 6 Powrót do szkoły był trudny. Wyrwana ze swojego pokoju, znów musiałam wtopić się w upiornie szarą rzeczywistość i zmierzyć z kolejnymi wyzwaniami. A tych los nie miał zamiaru mi oszczędzać. Robert Mikulski otrzymał swoje pieniądze pierwszego dnia. Chciałam mu je podrzucić na ławkę, ale mnie przyłapał i od razu rozdmuchał sprawę. - O! Nareszcie! Rodzice już myśleli, żeby cię na policję zawieźć. Jak mi coś znowu ukradniesz, zaraz tam pójdziemy - oświadczył triumfalnie, a w tle chichotała cała klasa. Nie skomentowałam tego, ale zauważyłam wtedy, że ma niezadowoloną minę. Dzisiaj już wiem,
dlaczego. Myślał, że nie oddam tej kwoty, a on będzie miał dłużej uciechę. Jak trudno jest zaspokoić żądzę niektórych ludzi… Zaraz w pierwszych dniach stycznia, na lekcji wychowawczej pani Koźmińska oświadczyła, że w maju pojedziemy na wycieczkę do Krakowa. Dwudniową, z noclegiem. Nie obeszła mnie ta wiadomość, więc nie podzielałam ożywienia całej klasy. Sytuacja zmieniła się, kiedy Koźmińska poprosiła, abym została po lekcji. A więc teraz usłyszę pewnie kazanie, że mam więcej nie kraść i takie tam. Plan był jednak inny. - Aniu, zapewne nie masz pieniążków, by z nami pojechać, prawda? - Tak, proszę pani - wybąkałam. Dobrze, że od razu na to wpadła. Ona jednak uśmiechnęła się promiennie i oświadczyła: - W takim razie pewnie będziesz zadowolona: komitet rodzicielski zafunduje ci ten wyjazd. Cieszysz się? Nie!!! Wcale się nie cieszę! Mam spędzić noc z bandą ludzi, którzy szczerze mnie nienawidzą i zamieniają moje życie w piekło? - Tak, proszę pani. - Moja krótka odpowiedź ją chyba zawiodła, ale klamka zapadła i Koźmińska kazała mi odejść. Powlokłam się do biblioteki, ogarnięta złymi przeczuciami. Wycieczka? Spędzić tyle czasu z klasą? Na pewno oskarżą mnie o kradzież, naplują do jedzenia albo zrobią coś jeszcze gorszego. A może się z tego jakoś wykręcę…? Odrzuciłam jednak na moment zły humor, kiedy dziękowałam pani Sabinie za prezent. - Książki są cudne! Najbardziej lubię Aslana, on jest taki dobry i mądry - opowiadałam, a pani Sabina tylko patrzyła z iskrami w oczach. Radość dziecka to najlepszy dar, stara prawda. A mnie tak łatwo było ucieszyć, chociaż podarunek bibliotekarki był dosyć kosztowny. Wiem to dzisiaj, wtedy nawet się nad tym nie zastanawiałam. Biblioteka publiczna w naszej miejscowości ściśle współpracowała ze szkołą. Wspólnie organizowano lekcje, spotkania, konkursy, a także ferie zimowe. Właśnie z tego tytułu pani Sabina wiedziała dosłownie o wszystkim, co działo się w szkole, a także o tym, co dotyczyło mnie. - Słyszałam o waszej wycieczce. Co o niej myślisz? - zapytała szczerze, jakbym była dorosłą osobą i miała wybór. - Nie chcę jechać. Będą z tego kłopoty… - A może pokażesz im, że może być inaczej? - zagadnęła z powagą. Widać zastanawiała się nad tym dosyć długo. - Oni wszyscy na pewno tak właśnie myślą. Obstawiają, że nie pojedziesz, bo się boisz.
Jak miałam jej powiedzieć, że mają rację? Że będzie lepiej, jeżeli pozostanę bezpieczna w swojej norze, nie rozjuszając ich? Kto będzie chciał dzielić pokój ze śmierdzielem? Zapewne już teraz, marszcząc nosy, zakładają się o to, kto mnie wylosuje. A przecież końcówka roku była taka miła. Czy to nie mogło trwać dłużej, chociaż przez chwilę? - Muszę spróbować. Nie będę się bała - odrzekłam więc, kryjąc obawy. Nie chciałam dokładać pani Sabinie zmartwień, nie zasłużyła sobie na to. Poza tym, może rzeczywiście nie warto było dawać im tej satysfakcji…? Rozdział 7 Dziecko zaczyna odczuwać biedę, kiedy idzie do szkoły. Wcześniej niczego mu nie brakuje. Wystarczy kromka chleba i lalka do zabawy, a resztę wypełnia wyobraźnia. I jeszcze jedno - brak wiedzy o świecie. Kiedy rozpoczyna się edukacja, już w przedszkolu właściwie, nagle okazuje się, że trzeba bez przerwy przynosić pieniądze. Począwszy od Dnia Nauczyciela, poprzez komitet rodzicielski, święta, urodziny wychowawczyni, wycieczki, walentynki, aż po zakończenie roku. Nagle człowiek dostrzega, czego nie ma. Modne ubrania, kieszonkowe, słodycze… Do tego jeszcze wieczny problem z przyborami szkolnymi. Kartki w bloku technicznym kończą się szybko, podobnie jak klej, taśma klejąca czy bibuła. Być może właśnie dlatego jednym z moich znienawidzonych przedmiotów stała się technika. Kto w ogóle wymyślił takie zajęcia? Pani Rogacka była tuż przed emeryturą. Krótkie, rude włosy i niechętne spojrzenie zza okularów na pewno nie czyniły jej sympatyczną. Do tego skrzekliwy głos, który potrafił ucznia sprowadzić na ziemię. Zawsze miała coś do powiedzenia. Pamiętam, jak kiedyś mieliśmy za zadanie zrobić wazon. Każdy musiał przynieść butelkę po śmietanie kremówce oraz plastelinę do ozdobienia tego dzieła sztuki. W domu nie znalazłam ani jednego, ani drugiego. Wiedziałam, że będą kłopoty, więc zabrałam słoik po musztardzie oraz znaleziony w piwnicy kit do okien. Od biedy dało się go jakoś przylepić do szkła. W czasie lekcji Rogacka zaczęła marszczyć nos. - Co to za zapach? - Jej spojrzenie powędrowało w moją stronę. - Ania, co ty tam masz? Pokaż to, zaraz! Kiedy podeszłam, było już za późno na wyjaśnienia. - Czyś ty zwariowała? Kit do okien? Chcesz nas potruć?! Niech ktoś jej w tej chwili pożyczy plasteliny, bo to przecież z tego nic nie będzie. - Skrzekliwy głos roznosił się echem po całej klasie, a uczniowie bawili się doskonale. Rogacka często miała do mnie uwagi, które wygłaszała głośno. - Kiedy matka przyjdzie do szkoły? Co ty mi tu przynosisz? I powiedz mi - zmieniła temat, lustrując mnie wzorkiem - czy ty musisz mieć taką dziurę w tych spodniach? Trzeba dbać o siebie, a nie chodzić w podartych łachach. Weź no się tym zajmij, jak wrócisz ze szkoły. Wiecznie nieprzygotowana, bezczelna i do tego w podartych spodniach, kto to widział, na Boga!
Czułam, że uszy mi płoną, ale w sumie nie było to jakieś szczególnie wstrząsające doświadczenie. Przyzwyczaiłam się, że Rogacka, ku uciesze moich koleżanek i kolegów, zawsze daje mi popalić. Myślę, że jej się w głowie nie mieściło, iż dziecko może w domu czegoś nie mieć, a charakter miała po prostu nieznośny. Wracając do tematu - byłam przyzwyczajona do tego, że nie ma pieniędzy na dokupowanie czegokolwiek w ciągu roku szkolnego, a tym samym na żadne wyjazdy klasowe. Tyczyło się to szczególne kina. Kino… Nie znałam go. Nie widziałam. Tylko czytałam o nim czasem, ale nie docierało do mnie, jak duży może być ekran i co się wtedy dzieje. Zazwyczaj nie żałowałam tego, co mnie omijało. Wolałam swój własny świat w otoczeniu książek, nie potrzebowałam wyjazdów z grupą żądnych uciech dzieciaków. Zdecydowanie najgorsze było to, że taki wyjazd zawsze wiązał się z wizytą w McDonaldzie. Kiedyś, podczas darmowego wyjścia do teatru, miałam okazję tego doświadczyć. - Idziemy do McDonalda!!! - darły się dzieci w autokarze. - Ja chcę hamburgera i zabawkę! - wtórował ktoś z tyłu. Po drodze wstąpiliśmy więc do tej świątyni frytek i coli. Od wejścia uderzył mnie zapach jedzenia. Bardzo intensywny. Musiałam szybko usiąść, żeby nie zacząć wpatrywać się w kolorowe zdjęcia fast foodów. Miałam kanapki z marmoladą, które jadłam powoli, wmawiając sobie, że na pewno nie są mniej smaczne od tego, co zamawiali koledzy. Tymczasem rozwrzeszczana grupa ruszyła do kas. Sprzedawcy wyraźnie spięli mięśnie i uruchomili pełną gotowość bojową. Fala uderzeniowa nadchodziła. Nieunikniona. W końcu natarła. - Ja chcę Happy Meal! - A ja duże frytki i colę! - Duży zestaw i zabawkę! - Lody z posypką i ciastko! Każde dziecko stało przy kasie długie minuty, dobierając dla siebie składniki, licząc pieniądze, szturchając wszystkich wokół i głośno przy tym pokrzykując. Kasjerom pot spływał po czołach, ale nikogo nie upominali. Pewnie etyka zawodowa. Kiedy w końcu banda rozsiadła się na krzesłach, zaczęło się wielkie grzebanie w jedzeniu, a także rzucanie frytkami. Również w moją stronę poleciało kilka sztuk, ale niewiele, bo to w sumie marnotrawstwo dobrego jedzenia. Wszędzie panoszył się roztarty ketchup oraz wygrzebane z hamburgerów ogórki kiszone. Panował chaos, a przecież za nami wchodziły kolejne wycieczki. W autokarze królowały shaki i niedopita cola. Każdy zostawił przy kasie kilkanaście złotych, ale za to trofeum w postaci zabawki zostało zdobyte…
Bardzo rzadko jednak bywałam świadkiem takich sytuacji. I dobrze. Zmieniłam zdanie, kiedy w połowie stycznia dyrektor ogłosił, że jedziemy do kina na pierwszą część Harry`ego Pottera. Jak to? Film? Na podstawie książki? Nie wiedziałam, że ktoś taki nakręcił! I pierwszy raz poczułam ukłucie żalu i zazdrości. Chociaż Hogwart żył w mojej głowie, bardzo chciałam zobaczyć, jak widzą go inni. Musiałam przełknąć gorzką pigułkę. Mimo że nie miałam wtedy wielkiego doświadczenia życiowego, wiedziałam, że nie warto się dzielić z innymi żalami. Podobne zwierzenia zawsze kończyły się kpiną albo aktem litości, a to było najgorsze na świecie. Siedząc w bibliotece u pani Sabiny, starałam się więc o tym nie myśleć. - Masz coś na jutro zadane? Może ci pomogę? - Pytała, wiedząc, że to czas wystawiania ocen, a ja miałam kilka zagrożeń. - Nie, jutro mam zajęcia z inną klasą, więc nie muszę odrabiać lekcji. - Z inną klasą? Jest jakaś wycieczka? - Tak, jadą do kina na film o Harrym Potterze. - Bardzo się starałam, aby nie zdradzić głosem, że jest mi przykro. Wiedziałam, że pani Sabina natychmiast wyłapuje takie niuanse. - Ach tak, no właśnie słyszałam, że wszedł do kin… - Zawiesiła głos, jakby chciała coś dopowiedzieć, ale ostatecznie nie ciągnęłyśmy tego tematu. Pani Sabina była dla mnie prawdziwym słońcem, uwielbiałam przebywać w jej towarzystwie. Nie zastanawiałam się wtedy, ile ma lat, nie dopytywałam o życie prywatne. Dla mnie była częścią biblioteki, jej nieodłącznym elementem i nie wyobrażałam sobie, że może istnieć coś poza tym. Mimo wszystko, paru rzeczy się dowiedziałam. Była młodą kobietą, dobiegała trzydziestki. W bibliotece pracowała już od momentu podjęcia studiów, więc stał się to w pewnym sensie jej dom. Mieszkała w sąsiedniej miejscowości, raptem kilkanaście minut jazdy samochodem. Nie była mężatką i chyba nikogo wtedy nie miała, a przynajmniej o nikim nie wspominała. Bił od niej entuzjazm, który zawsze mi się udzielał, nawet kiedy byłam smutna. Pani Sabina nigdy nie mówiła mi, co mam robić, nie poprawiała mnie, nie ganiła. Była moją przyjaciółką, jedyną, jaką miałam. Zastanawiam się, dlaczego tyle dla mnie robiła. Co widziała w grubiej, brzydko pachnącej dziewczynce, która bardzo często zabierała jej czas? Czy byłam dla niej misją? Potrzebą serca? Czy po prostu rzeczywiście bratnią duszą? Nie wyczuwałam w niej nawet krzty fałszu. Jej serdeczność była autentyczna - kto jak kto, ale dziecko to wie. Kiedy w piątek przyszłam do biblioteki, okazało się, że pani Sabina po raz kolejny ma zamiar osłodzić mi życie. Gdy o tym myślę, mam łzy w oczach, bo przecież prosty gest może tyle znaczyć… - Aniu! Mam dla ciebie niespodziankę! - wykrzyknęła rozpromieniona. Nawet sala zdawała się jaśnieć. - Czy masz jutro czas?
Czy ja miałam czas? Aż nadto. W soboty raczej zajmowałam się sama sobą. - A co się stało? - Chciałabym cię zabrać do kina na Harry`ego Pottera - oznajmiła beztrosko. Zakręciło mi się w głowie i musiałam usiąść. Za dużo szczęścia naraz! Ja? Kino? Sobota? Język mi się plątał na samą myśl. - Zaniemówiłaś chyba, ale zgadzasz się? - zapytała pani Sabina, a ja tylko kiwałam głową. Policzki paliły mnie żywym ogniem z emocji. Czekała mnie długa, bezsenna noc. To wydarzenie było jedną z rzeczy, które zaczęły mnie realnie zmieniać. Wyjście do kina mogłabym porównać z wyjściem na galę rozdania Oscarów. Pierwszy raz przyszło mi do głowy, żeby spojrzeć na siebie w lustrze i powąchać ubrania. Nie spodobało mi się to, co zobaczyłam i poczułam. Wiadro zimnej wody i mydło poszły w ruch. Uprałam spodnie i bluzę, a nawet bieliznę. Wieczorem weszłam do wanny. Kąpiel odpadała. Mój ojciec nigdy nie grzał wody na tyle, aby zimą można się było dobrze umyć. Zawsze miała około trzydziestu stopni i kontakt z nią nie należał do przyjemnych. Jednak tym razem chciałam się wyszorować i niezwłocznie to uczyniłam, czyniąc użytek z prysznica. W końcu, czysta i wymarznięta, zaszyłam się w pokoju, oczekując na wielki dzień. Wyjście do kina może się wydać wydarzeniem trywialnym, niewartym uwagi. Przecież to chyba naturalne, że od czasu do czasu korzysta się z tego rodzaju rozrywki, powszechnie dostępnej. Dla mnie jednak było to raczej przekroczenie magicznego progu świata wyobraźni, który mnie onieśmielał i równocześnie przyciągał. Pani Sabina przyjechała po mnie o godzinie piętnastej. Ja już od dwudziestu minut stałam przed domem, w pełnej gotowości. - Aniu… - powiedziała lekko zdziwiona. - Masz ułożone włosy! Bardzo ładnie. - Uśmiechnęła się. Rzeczywiście, przylizałam nieco moje włosy, które zazwyczaj spinałam w koński ogon. Nie były zbyt długie, ale kręciły się lekko, więc wyglądały na wiecznie zaniedbane. Po wczorajszej kuracji znalezioną resztką szamponu udało mi się je jakoś ujarzmić. Miałam też na sobie wilgotną bluzę i spodnie, które nie doschły na letnich zaledwie kaloryferach. Ale to nie miało znaczenia. Pani Sabinie nie udało się ukryć zaskoczenia, lecz była zadowolona. Czy wiedziała wtedy, jakie to wszystko jest dla mnie ważne? Myślę, że tak, ale nie chciała robić z tego sprawy. Wszystkie przemyślenia zachowywała dla siebie i za to kochałam ją najbardziej. Żadnego gadania, kazań i wynurzeń. Tego nigdy nie mogłam znieść, a gabinet pani psycholog dostarczał mi wrażeń w wystarczającym stopniu. Kino - niewielkie, kameralne - znajdowało się w sąsiedniej miejscowości. Przekraczając jego próg, natychmiast poczułam się oszołomiona. Po pierwsze: zapach. Prażona kukurydza. Rzadko ją jadałam, chociaż nie była towarem luksusowym. Po drugie: plakaty filmowe. Kolorowe, krzykliwe,
obiecujące. Niektóre większe ode mnie. Wśród nich kartonowy chłopiec w okrągłych okularach, z blizną na czole. Harry Potter. Sala kinowa także zaparła mi dech w piersiach. Duża przestrzeń, w której wydawało mi się, że głosy są stłumione przez ściany. No i ekran. Olbrzymi. Trudno mi było uwierzyć, że można na takim oglądać film. Potrafię z łatwością przywołać emocje, jakie towarzyszyły mi na początku filmu. Chciało mi się płakać, bo miałam dziwne wrażenie, że projekcje z mojej głowy ktoś przeniósł na obraz i pozwolił oglądać wielu osobom. Przez cały seans nie poruszyłam się ani razu, choć widziałam, że pani Sabina spogląda na mnie co jakiś czas. Byłam pod wpływem silnego uroku. Ja w wielkiej sali, siedząca naprzeciw ekranu, który absorbował mój umysł całkowicie. Inny świat. Dom, szkoła, zmartwienia, wszystko zostało gdzieś za drzwiami, nie istniało. Chyba nigdy nie byłam w stanie aż tak bardzo oderwać się od rzeczywistości. Odkryłam wspaniałe uczucie, towarzyszące mi do dzisiaj. Kino to terapia, której nic nie umie mi zastąpić. Nawet książki. Kiedy wróciłam do domu, długo nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia. Po raz kolejny spotkało mnie coś tak wspaniałego. Miałam następne cenne wspomnienie do kolekcji. Musiało starczyć na kolejne miesiące, a już na pewno na ciężką przeprawę, jaką miała być wycieczka. Rozdział 8 Na dwa dni przed wyjazdem znów odbyła się moja ulubiona lekcja wychowawcza. Chyba nic nie mogło mnie przygotować na to, co się na niej wydarzyło. Siedziałam sobie spokojnie, jak zawsze ze wzrokiem wbitym w ławkę. Klasa przekrzykiwała się w opowieściach, kto co ze sobą zabierze i co będą robić w Krakowie, mieście Smoka Wawelskiego. - Cisza! Proszę o ciszę! - zawołała Koźmińska, stukając kluczem w blat biurka. - Przypominam wam, byście wzięli ze sobą ręczniki i inne przybory toaletowe, bo na miejscu tego nie ma. Kto zapomni, ten będzie miał problem! A właśnie, Aniu - zwróciła się do mnie, a wraz z nią oczy całej klasy - ty także powinnaś o siebie zadbać. - Podeszła do mojej ławki i wyciągnęła rękę. - Masz tu dwadzieścia złotych. Kup sobie mydełko, ręczniczek i co tam będziesz potrzebować. Tylko nie zapomnij. - Uśmiechnęła się. W klasie zapadła cisza. Wszyscy gapili się to na mnie, to na dwadzieścia złotych, to na Koźmińską. Poczułam, jak robię się purpurowa ze wstydu. Ogarnęło mnie pragnienie, by uciec i już nie wracać. Miałam przyjąć jałmużnę i zlikwidować swój smród, taki był podtekst tego gestu. A klasa była świadkiem, że dostałam szansę na „lepsze” życie. W końcu więc wyciągnęłam dłoń i szybkim ruchem włożyłam pieniądze do kieszeni. Czułam, jak mnie parzą. Chciałam się ich pozbyć NATYCHMIAST. Po lekcjach pobiegłam do domu, a banknot schowałam w szufladzie, wsuwając go w stary zeszyt. Po raz pierwszy poczułam, jak ogarnia mnie autentyczny gniew. Jak wielka różnica była pomiędzy czynem Koźmińskiej a pani Sabiny! Trudno uwierzyć w to, jak bardzo można upokorzyć człowieka, mając teoretycznie dobre intencje… Dwudziestu złotych wychowawczyni nigdy nie wykorzystałam. Leżały w mojej szufladzie, aż pewnego dnia znalazł je mój brat i bardzo się ucieszył. Dobrze, że dla niego miały one zupełnie inne znaczenie niż dla mnie.
Czułam narastającą złość. W klasie pytano mnie, czy już sobie kupiłam „mydełko i ręczniczek”. Miałam coraz większą ochotę komuś wlać. To było zupełnie nowe doznanie, bo przecież wcześniej marzyłam tylko o tym, żeby się schować. Nie wróżyło nic dobrego… Dzień przed wycieczką zrobiłam inspekcję w domu. Znalazłam kawałek mydła oraz niewielki ręcznik. Spakowałam szczoteczkę do zębów i pastę, wyciśniętą wcześniej do słoika po musztardzie. Nie chciałam już przelewać szamponu do włosów, więc uznałam, że nie będę ich myła. W końcu to tylko jedna noc. Mój plecak był lekki, nie potrzebowałam wiele. Tym bardziej zdziwiły mnie torby podróżne koleżanek, ciężkie jak kamienie. No tak - musiały zabrać zawartość wszystkich szaf, kosmetyczek i barków ze słodyczami. Do tego portfele wypchane kieszonkowym na „drobne wydatki”. Ja miałam ze sobą dwie książki i nadzieję, że dany mi będzie spokój. Jasne, marzenia ściętej głowy. Rozdział 9 Do Krakowa nie było daleko, około trzech godzin jazdy. W autokarze posadzono mnie obok anglistki, która nie zwracała na mnie za bardzo uwagi. Klasa wrzeszczała, śpiewała i przerzucała się papierkami po słodyczach. Pomiędzy siedzeniami wędrowały różne smakołyki, ale mnie skrupulatnie omijały. Nie wzruszało mnie to, bułki z pasztetem w zupełności mi wystarczały. Podróż mogłam więc uznać za w miarę udaną. W końcu dotarliśmy do czegoś w rodzaju pensjonatu. Pokoje były trzyosobowe. Koźmińska przydzieliła mnie do jednego z Żanetą i Anetą - a to było wyjątkowo kiepskie posunięcie. Aneta mnie nie lubiła, ale też nie zaczepiała. Za to Żaneta ociekała czystą nienawiścią i bez wątpienia miała jakiś plan. Pierwszy dzień przebiegał w miarę spokojnie. O dwunastej rozpoczęło się zwiedzanie, potem był obiad, a następnie czas wolny. Zostałam więc sama, choć wychowawczyni kazała nam chodzić w grupach. Krakowski rynek okazał się bardzo ładny. Czytałam o nim w kilku książkach. Przytłaczała mnie jednak jego przestrzeń. Ogromna, z tłumem ludzi. To na pewno nie było moje miejsce, choć jak słyszałam, mieszkało tam wielu sławnych pisarzy. Ja wolałam mieć oparcie w miejscach bardziej kameralnych, bezpiecznych. Błądziłam więc bez celu, usiłując znaleźć punkt zaczepienia. - O, dziewczynko! - usłyszałam nagle gdzieś z góry. Zdezorientowana podniosłam wzrok, by ujrzeć nad sobą klauna na szczudłach. - A co panienka taka smutna, hm? - Uśmiechnął się i lekko nachylił w moją stronę. - Ja… właśnie myślę sobie, że… eeee, za dużo tu ludzi - odpowiedziałam bardzo zaskoczona, że ktoś zwrócił na mnie uwagę. Taki ktoś…
Nagle klaun nachylił się jeszcze bliżej i zajrzał mi w oczy. Staliśmy tak chwilę, a ja poczułam się zafascynowana. On patrzył na mnie tak jak pani Sabina - ze szczerą sympatią, bez obrzydzenia. Miałam wrażenie, że wie, kim jestem i co mnie trapi. Dziwne to było spotkanie, a jednak niosło w sobie coś krzepiącego. W mgnieniu oka poczułam się bezpiecznie. Tłum ludzi nagle zniknął, a na mnie spoglądał ktoś jakby żywcem wycięty z kart książki. Postać tak dobra, że aż nierealna. - Wyciągnij rękę - powiedział już normalnym tonem, ale wciąż z ciepłym uśmiechem. Na mojej dłoni pojawiła się garść cukierków i jakiś bilet. - Zapraszamy cię o 21.00 na nasz występ cyrkowy. Może namówisz kogoś dorosłego, by cię zabrał? - Mrugnął przy tym okiem i zanim się obejrzałam, odszedł, by zabawiać inne dzieci. Stałam przez chwilę oszołomiona. Cukierki mieniły się różnymi kolorami, a bilet wyglądał jak zaczarowany. Nigdy nie byłam w cyrku, choć wielokrotnie gościł on w naszej miejscowości. „Szkoda, że nie zobaczę go i tym razem” - pomyślałam ze smutkiem, ale bilet ostrożnie wsunęłam do plecaka. Powlokłam się niechętnie na miejsce zbiórki. Kiedy doszliśmy do pensjonatu, zauważyłam ze zdumieniem wychylający się zza drzew dach namiotu cyrkowego. A więc był tak blisko. Westchnęłam zrezygnowana. Wieczór nastał w moim odczuciu zbyt szybko, a ja nie miałam innego wyjścia, jak iść się umyć. U nas w domu woda była zazwyczaj zimna lub letnia, co jeszcze bardziej zniechęcało mnie do kąpieli. Tutaj mogłam wziąć gorący prysznic, więc chcąc nie chcąc, zmyłam z siebie ten dziwny dzień. Ubrałam się jednak w zwyczajne ciuchy - nie chciałam, by widziano mnie w piżamie. - O matko! Ona się umyła! - zapiszczała koleżanka z klasy, a zawtórował jej przy tym śmiech pozostałych dziewczyn. Minęłam je najszybciej, jak mogłam. Myślałam tylko o tym, żeby położyć się w łóżku i może odrobinę poczytać. W pokoju Żaneta i Aneta o czymś rozmawiały, było dziwnie spokojnie. Czekałam chwilę na jakąś zaczepkę, oskarżenie lub jakąkolwiek reakcję, ale nic takiego się nie zdarzyło. Myślałam o klaunie. Czy z każdym rozmawiał tak samo? A może rzeczywiście znał moje myśli? Byłam skłonna w to uwierzyć. W końcu, bądź co bądź, był postacią na szczudłach, kimś bajkowym. Pochodził z innego świata, w którym ja także chciałam się znaleźć. Z tą myślą położyłam się na łóżku, sięgając po pierwszą część Harry’ego Pottera. Chciałam mieć przy sobie starego przyjaciela, który pomógłby mi przetrwać ewentualne trudności. Nagle poczułam dziwną woń i wilgoć przenikającą przez moje spodnie. Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona i szybkim ruchem zerwałam kołdrę. Z sąsiednich łóżek dobiegł mnie ryk śmiechu. - Zlała się! Ona się zlała do łóżka! - wrzeszczała Żaneta z triumfalną miną. Do pokoju szybko zbiegło się kilka osób, chichocząc dziko i pokazując sobie plamę na materacu. Poczułam, jak gniew kumulowany od jakiegoś czasu zaczyna mrowić moje palce i zęby. Zacisnęłam szczękę i próbowałam oddychać, ale wiedziałam, że tym razem miarka się przebrała. Tama pękła, jednak moje ruchy nie były wcale niekontrolowane.
Ze spokojem wsunęłam Pottera do plecaka, a potem jednym kocim ruchem skoczyłam na Żanetę. Nikt się tego nie spodziewał, moja tusza niemal przeczyła temu, że jestem do tego zdolna. Za to na pewno uważano mnie za silną. I tak było w rzeczywistości. Moja pięść opadła na twarz wykrzywioną zaskoczeniem i nienawiścią. Przygwoździłam Żanetę do łóżka i okładałam raz po raz z taką szybkością, że nikt nie był w stanie zareagować. Z jej nosa popłynęła krew. To był dla mnie alarm, więc zerwałam się, chwyciłam plecak i wybiegłam z pokoju. Minęłam Koźmińską, która coś do mnie mówiła, ale wrzask Żanety o wiele bardziej przykuł jej uwagę. Dosłownie chwilę później zniknęłam w mroku. Wiedziałam dobrze, dokąd pójść. Rozdział 10 W miasteczku cyrkowym było cudownie. Dużo świateł, kolorów, uśmiechających się ludzi. Jak wyczytałam na plakacie, w ciągu dnia grano przedstawienie wiele razy, więc zastanowiło mnie, dlaczego klaun dał mi zaproszenie na tak późną godzinę. Ale wtedy miałam już pewność, że on po prostu przewidział moją sytuację i wiedział, że bilet uratuje mi życie. Przy wejściu do namiotu kłębiło się sporo ludzi. Pan sprawdzający bilety przyjrzał mi się uważnie. - A dorośli gdzie? Na moment się zawahałam, ale już po chwili wykrzyknęłam: - Mamo! - Jakaś kobieta odwróciła się zdziwiona, a bramkarz machnął zniecierpliwiony ręką. Poczułam falę triumfu. Udało się. Byłam w środku, by po raz pierwszy w życiu poczuć smak przygody na własnej skórze. Żaneta i szkolna wycieczka nawet na sekundę nie zagościły w mojej głowie, bo zafascynowały mnie reflektory i wielka arena. Usiadłam w pierwszym rzędzie i pogrążyłam się w oczekiwaniu, pocierając spoconymi dłońmi o spodnie. Rozbłysły światła, a na arenę wyskoczyli klauni, potykając się i ochlapując wodą z butonierek. Widownia klaskała w dłonie i reagowała salwami śmiechu. Zauważyłam mojego nowego znajomego i serce podskoczyło mi z radości. Czułam, że mam oczy rozmiaru kół młyńskich, a moje usta otwarły się w niemym zachwycie. Każdą komórką ciała chłonęłam widok, jaki się przede mną roztaczał. Kolorowe, wyszywane cekinami stroje mieniły się feerią barw. Ze zdumieniem patrzyłam na udekorowane konie, tresowane foki, słonie i małpy. Ze strachem oglądałam występ na linie, a także numer z wężem boa, który wił się wokół swojej treserki. Poczułam się dokładnie tak, jakby ktoś przeniósł mnie w świat baśni. Moje marzenie chociaż na chwilę się spełniło. Zalała mnie fala szczęścia. Po występie pobiegłam od razu na tył namiotu, gdzie znajdowały się wozy cyrkowe. Nie miałam żadnego planu działania, ale wiedziałam, że na pewno nie wrócę na noc do pensjonatu. Nagle dostrzegłam młodego mężczyznę, który stał obok jednego z wozów i wyjadał coś z miski. Wydawało mi się, że nie był zaskoczony moim widokiem. - Cześć, mała. Fajnie, że wpadłaś. - Poznałam go po głosie. To był mój klaun! Uśmiechnął się do mnie i wcisnął mi w ręce miskę z zupą.
Usiedliśmy na ziemi. - To twoja praca? - zapytałam, bo nie chciałam, żeby od razu zaczął dochodzić, dlaczego jestem tu sama. - Hm, może raczej pasja, albo hobby. Skończyłem szkołę i wykorzystuję okazję, żeby trochę popodróżować. To kapitalny sposób, polecam. - Mówiąc to, znów spojrzał mi w oczy. - A ty? Dowiem się, co cię tak trapi? - Zerwałam się ze szkolnej wycieczki. Koleżanka nasikała mi do łóżka i ją pobiłam. - Te słowa bardzo gładko wyszły mi z ust i nawet nie brzmiały aż tak źle. Klaun nie wydawał się ani oburzony, ani zły. - Dają ci w kość, co? - Dają - przyznałam. - Słuchaj, nie masz czym się przejmować. Za parę lat przejmiesz kontrolę nad swoim życiem i już nie będziesz zależna od bandy idiotów. Sama wybierzesz to, co uznasz za najlepsze dla siebie. - Skąd ty o tym wszystkim wiesz? - Byłam naprawdę zdziwiona, jak łatwo odgadł moje myśli. - My, klauni, widzimy i czujemy więcej. - Roześmiał się na te słowa. To był przyjemny śmiech, więc mu zawtórowałam, choć nie miałam pojęcia, o czym mówi. - Jak cię zobaczyłem na tym rynku, to miałem wrażenie, jakbym spotkał chodzące nieszczęście. Chyba jesteś za mała na to, żeby się tak dołować, co? - Na chodzenie do szkoły nie jestem za mała, a to właśnie tam mnie tak dołują - odpaliłam. Klaun zamilkł na chwilę, wpatrując się we mnie badawczo. - Masz kogoś, kto cię wspiera? Zaczerwieniłam się. Zupełnie jakbym była na prześwietleniu. - Tak. Pani bibliotekarka mi pomaga. Jakoś ogarniam. - To dobrze. Trzymaj się jej i pamiętaj, że jesteś o wiele więcej warta od tych wszystkich gówniarzy razem wziętych. - Zamilkł ponownie, patrząc w przestrzeń. Wokół kręcili się cyrkowcy, ale wieczór był cudownie spokojny. Poczułam się bardzo bezpieczna i to uczucie spodobało mi się, jak żadne inne. - Opowiedz mi o swoich podróżach - poprosiłam, bo bardzo chciałam pozostać w tym bezpiecznym kokonie spowitym miłą rozmową i atmosferą zrozumienia. Klaun opowiadał więc różne anegdoty, mówiąc przyciszonym głosem, skierowanym jedynie do