kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Babits Mihály - Kalif Bocian

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :728.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Babits Mihály - Kalif Bocian .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BABITS MIHÁLY
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 79 stron)

MIHÁLY BABITS KALIF BOCIAN TYTUŁ ORYGINAŁU: A GÓLYAKALIFA PRZEKŁAD: SZCZEPAN WORONOWICZ WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW-WROCŁAW 1983

1. (Autobiografia Eleméra Táboryego) Pragnę zestawić akta swojego życia. Kto wie, ile mam jeszcze czasu? Może krok, na który się zdecydowałem, będzie już krokiem tragicznym. Noc mija powoli, nieubłaganie. W pewnej chwili, jak jakiś morderca, podejdzie na palcach czarny Sen i bezszelestnie stanie za moimi plecami. Nagle położy mi dłonie na oczach. I wówczas nie będę już sobą. Wówczas już wszystko może się ze mną zdarzyć. Pragnę zestawić akta swojego życia, zanim jeszcze raz zasnę. O wszystkim mam dokładne notatki. Moje życie było jak sen, a sny takie jak życie; och, żebym tak żył w nieszczęściu i sny miałbym piękne! ... Zaczęło się, kiedy miałem szesnaście lat. Dziwne rzeczy zdarzały się już wcześniej. Ale nie zwracały na siebie uwagi — można było je uznać za wybryki dziecięcej fantazji. Na przykład ze stolarzem. Codziennie rano, idąc do szkoły, mijałem zakład stolarski. Często zatrzymywałem się przed wąskim oknem. Powoli ten z pozoru ciemny warsztat stał się w mojej fantazji czymś zagadkowym. Nie wiadomo dla- czego, wydawało mi się, że pod pozorem zacnego stolarstwa grasują tam jacyś wielcy złoczy- ńcy, fałszerze pieniędzy, może nawet mordercy, lub też torturują niewinnych chłopców... takich jak ja. Co więcej, udało mi się nawet przekonać o tym kilku moich kolegów, tak więc dla wyjaśnienia zagadki założyliśmy tajne Towarzystwo Doktora Holmesa. Towarzystwo, podobnie zresztą jak tajemnica, rozwiązało się samoistnie, lecz mną nadal — zawsze, kiedy przez okno warsztatu stolarskiego czułem woń kleju — wstrząsał dziwny dreszcz, jakbym znał ten zapach, jakbym sam długo żył i cierpiał w takim warsztacie. A byłem przecież wytwornym, bogatym młodym chłopcem i najlepszym uczniem w gimnazjum. Miałem dwóch kolegów szkolnych, z którymi łączyły mnie bardzo dziwne uczucia. Zawsze miałem dużą przewagę nad innymi. Wszyscy mnie lubili i podziwiali, ponieważ byłem pięknym i zręcznym chłopcem, mądrzejszym i silniejszym od nich, a także dlatego, że chodziłem ładnie ubrany, że zawsze miałem kieszonkowe, a przede wszystkim dlatego, że w ogóle się nimi nie przejmowałem i wcale nie ceniłem ich przyjaźni. Byłem prawdziwym Sonntagskind *; rozpieszczano mnie, cieszył się każdy, na kogo spojrzałem, ktokolwiek popa- trzył na mnie, był zachwycony — a ja, od najmłodszych lat opływając w miłości, w ogóle nie znałem jej wartości, byłem dla wszystkich miły, ale o nikim nie myślałem zbyt wiele. Tym więcej myślano o mnie — z zazdrością chwytano mnie za rękę i na przykład cichy, zgarbiony Iván Horváth był we mnie dosłownie zakochany. Jego nawet tolerowałem, bo był starszy i był mądrym chłopcem, rozmawiałem z nim o filozofii, pożyczałem mu francuskie książki i niekiedy dopytywałem się: — Czy znów przeczytałeś tylko piętnaście stron? Wiedziałem, że uczy się francuskiego tylko po to, żeby się przede mną nie wstydzić. — Tobie to łatwo — użalał się. — Już jako malec mogłeś się uczyć od bony. — Czegóż można się nauczyć od bony? Trzeba przeczytać ze słownikiem co najmniej kilka książek. Bardzo lubiłem książki. Chciałem wszystko rozumieć, wszystko wiedzieć, móc wszy- stko zgłębić. I gardziłem tymi, którzy mieli podobne pragnienia. Rozumiałem ich zachwyt, * szczęśliwe dziecko (niem.)

traktowałem go jak coś naturalnego, lecz jednocześnie był on dla mnie ciężarem. Czułem, że sprawiam ból komuś, wobec kogo jestem obojętnym, komu nie nagradzam okazywanych mi uczuć; stałem się tym bardziej wesół i wyniosły. Nie miałem złej woli i nawet stać mnie było na czułość i miłość, ale byłem silny i moja czułość nie chciała zostać siostrą słabości. A jednak wśród moich kolegów było dwóch, wobec których czułem się słaby. Obaj byli głupcami i zupełnymi prostakami. Karcsi Hódi śmiał się zawsze szeroko, ja zaś wpadałem w zakłopotanie i wydawało mi się, że to ze mnie się śmieje. W żaden sposób nie potrafiłem opanować, a tym bardziej wytłumaczyć sobie tego przykrego uczucia. Ale przecież każdy człowiek może zauważyć u siebie podobne rzeczy, lecz u nikogo nie nabierają one takiego znaczenia jak u mnie. Drugi to był Fazakas. Ten rubaszny, pozbawiony wdzięku chłopak był na stancji u pewnej karczmarzowej, czesał się jak fryzjerczyk, nosił brudne i obwisłe czarne ubranie i był wiecznie blady. Zawsze kiedy na niego spojrzałem, ogarniały mnie jakieś ponure przeczucia. Jakby mi przypominał coś złego. Wiele rzeczy wskazywało na to, że gdzieś na dnie mojej pamięci jest coś strasznego — coś, co zrazu ukazałoby mi świat w innym świetle — tylko nie wiedziałem co. Ale i ja byłem uczniem, jednakowo szczęśliwym na boisku, w szkole tańca i wśród książek — jeszcze wesołe, bawiące się dziecko i jednocześnie już mały filozof. Lubiłem matematykę, wszystko, co trudne i surowe, wszystko, co utwierdzało mnie w błyskotliwości mojego umysłu. Nauczyciele cenili moje uzdolnienia, a nawet obchodzili się ze mną trochę tak jak moi koledzy. Wszyscy właśnie w moich oczach chcieli się przedstawić od jak najle- pszej strony, przede mną wstydzili się swoich słabości czy braku wiedzy, byli nieomal za- zdrośni o to, kogo spośród nich bardziej lubię i szanuję. Co więcej, byłem dla nich autoryte- tem — Michałek Ułamek wywoływał mnie do odpowiedzi, jeśli sam nie był czegoś pewien. — Tak mijały lata. I kiedy miałem szesnaście lat... Skończyłem szóstą klasę, urządzaliśmy właśnie majówkę. Wstałem wcześnie, pobie- głem zobaczyć jaką będziemy mieć pogodę. Doskonale pamiętam ten poranek. Opiszę go — opiszę cały dzień — aby czytelnik wiedział po czym: po jakim życiu runął na mnie koszmar. Świeciło złociste słońce i poprzez szklane ściany wielkiej werandy widziałem wspaniały wiosenny świat. Srebrne iskry, delikatne igiełki na sośnie, wirujące kwiaty kaliny. Pamiętam każdy kwiat. Jak mocno pachniał bez! Był tam także krzew, którego drobne owoce my, dzie- ci, nazywaliśmy po prostu kuleczkami, które rozdeptywaliśmy obcasami. Krzew ten wypu- szczał różowe kwiaty ułożone w drobne kiście i był ze wszystkich stron oblegany przez roje pszczół — cały huczał jak kościelne organy. Przez kilka otwartych okien werandy słyszałem wszystko. Pszczoły i osy, jak nagle wy- strzeliwały z krzewu kuleczek niczym struna z końca zwoju i ponad żelaznym ogrodzeniem śmiałym, dźwięcznym łukiem wylatywały na ulicę, zwabione miodową wonią kwiatu akacji. Słyszałem też ptaki, ich świergoty i trele, wszystko dokoła żyło i śpiewało. A najweselsze były drozdy! Raz po raz wykrzykiwały i wrzeszczały jak jakieś zuchy w karczmie, a ja, jak to dziecko, nie wytrzymałem i począłem krzyczeć razem z nimi: — Ile piór! Ile piór! Cały ten zielony świat rozbrzmiewał śmiechem. Gwizdanie, świergotanie i dźwięczny śmiech. Chwiejne plamy promieni słońca pośród gęstych liści były jak dołeczki na uśmie- chniętej twarzy. A ja śmiałem się szczęśliwy, że na majówce będziemy mieli taką piękną pogodę. W otwartym oknie usiadł śliczny gołąb i ja skradałem się, alby go schwycić. Ale odleciał, sfrunął na podwórko, i zginając szyję miarowo stąpał po ziemi. Weszła Mariska, przyniosła śniadanie. Poczułem przyjemny zapach świeżo palonej kawy. Mariska miała na głowie chustkę związaną z tyłu, po panieńsku; uśmiechała się pogo- dnie.

— Panicz się spóźni. Nawet nie jest jeszcze ubrany. Wbiegłem do pokoju, nie musiałem szukać swojego nowego ubrania, czekało już przy- gotowane. Jak to dobrze mieć własny pokój. Jaka cudowna jest zimna woda tak nagle, z rana! Jaki wspaniały jest chłodny dotyk czystej bielizny! Jak to dobrze, że tak o mnie dbają! Ciekawe, czy na majówce będzie „tłuczenie garnuszków” *? Nagle otworzyły się drzwi i zajrzała moja mama, a ja siedząc na łóżku i chcąc akurat włożyć czystą koszulę, czułem, że robię taki ruch jak przestraszona sarenka. Moja matka była tak piękną, młodą i elegancką kobietą, że wstydziłem się przy niej ubierać. A przed służącą się nie wstydziłem. Ale kiedy zobaczyłem tę piękną i szlachetną twarz, do której, jak mówią, moja jest bardzo podobna, całą tę szlachetną postać w przepięknym szlafroku — począłem chować się w pościeli jak ślimak w muszli. Pochyliła się, chciała mnie pocałować w czoło, a ja przestraszony starałem się skryć głowę pod kołdrą. — Któż to widział takie dziecko? Wstydzi się swojej mamy. Kiedy wyszła, ubrałem się szybko, otworzyłem drzwi, poczułem zapach kawy, a za stołem przykrytym białym obrusem stała ciocia i rozlewała śmietankę. Spośród wszystkich ludzkich istot chyba ją kochałem najbardziej. Była najstarszą sio- strą taty; nigdy nie wyszła za mąż i mieszkała razem z nami. Zawsze wydawało się, że jest ze srebra. Włosy na jej małej głowie do złudzenia przypominały srebro; delikatne rysy i biel twa- rzy, światło jej łagodnego uśmiechu, wszystko to było jak srebrny filigran; a blask jej uśmie- chu był blaskiem srebra i nigdy nie słyszałem czystszego dźwięczenia srebra niż jej głos. Ale najczystsze srebro nosiła w głębi duszy, jej głos był jego dźwięczeniem, uśmiech jego bla- skiem. Wydaje mi się nawet, że sama myśl o jej imieniu, które wymawialiśmy na co dzień, wywołuje skojarzenie cichego brzęku i delikatnego blasku srebra. Nigdy nie myślałem, że przyczyną jej siwych włosów jest wiek, była młoda, subtelna i czarująca; może się już urodzi- ła taka srebrzysta, niczym boginka; nie wyobrażałem też sobie boginek, które by się od niej czymkolwiek różniły, kiedy stoi tak nad czystym obrusem i świeżą bitą śmietaną w blasku srebrzystych łyżek w porannym słońcu. Dziewczynki spacerowały już w ogrodzie, moja młodsza siostra, dziesięcioletnia Bözsike i druga Bözsike, moja siostra cioteczna, która przyjechała do nas w goście, siedemna- stoletnia, ładna i wesoła dziewczynka. Ojciec jeszcze spał; ale obiecał, że i on przyjdzie na majówkę, nauczyciele liczyli też na niego, jako na jedną ze znakomitości naszego miasta. Ja, duma rodziców, musiałem ładnie wyglądać i być czysty, mama jeszcze na schodach dokonała fachowej lustracji mojego stroju, za mną stała Mariska ze szczotką do ubrania w ręku, a także niania Vivi, o której opowiem później. Ciocia zaś powiedziała: — Dziewczynki, zerwijcie różę i przypnijcie Elemérowi, żeby ładnie wyglądał. Różę przypięła mi starsza Bözsike, a ja, stojąc bardzo blisko, patrzyłem na jej śliczną twarz, po czym, chcąc podziękować, jednym tanecznym krokiem sprytnie posunąłem się do przodu i niespodziewanie pocałowałem ją w policzek — podobało się to jej, chociaż z oburze- niem poprawiała później włosy. Ja zaś śmiałem się zdrowym i szelmowskim dziecięcym śmiechem. Taki był tamten poranek pełen słońca i brzęczenia pszczół. Cezar, mój kochany piesek, tak na mnie skakał, że ledwo mogłem ocalić moje ładne ubranie. Wszyscy odprowadzali mnie do bramy i patrzyli za mną, a ja dumny, czysty i z różą w klapie szedłem na majówkę. Tak wszystko zapamiętałem — tak mógłbym opisać cały dzień. Zbiórkę na szkolnym podwórku, pełen nadziei gwar, który podniecał moją wyobraźnię jak szmer na widowni przed podniesieniem kurtyny albo książka pachnąca świeżą farbą drukarską. Moich kolegów, którzy * „tłuczenie garnuszków” (węg. bögretörés) — dziecięca gra towarzyska, polegająca na trafieniu kamie- niem w jeden z glinianych garnuszków ustawionych rzędem w dużej odległości od rzucającego (przyp. tłum.).

byli sztywni i jacyś dziwni, umyci i wystrojeni w nowe ubrania wyglądali tak, jakby ich ktoś obrał ze skóry i zapakował, widać było, że na jeden dzień wychodzą ze szkoły do ludzi; jak foki, kiedy wyjdą z wody. Pamiętałem nauczycieli, Michałka Ułamka, który stał wśród nas z całym ciężarem swojej śmiertelnej powagi, profesora Ernö Kruga, który organizował majó- wkę; była ona najczulszym punktem jego próżności, najważniejszym wydarzeniem w jego życiu — przez pierwsze pół roku czynił do niej przygotowania, a przez drugie pół opływał w chwale. Sztandar, który podarowała szkole moja mama: była chrzestną matką sztandaru. I chwilę, kiedy wyruszyliśmy — jakież to wspaniałe! Iść przez pola! Pali nas boskie słońce, pot chłodzi nasze czoła, Cyganie grają, jutro mamy wolne, któż myśli o lekcjach z łaciny? Idziemy. — To jest doskonały las! —krzyknął Pista Révi, który czytał jeszcze powieści Verne'a i mówił wciąż o ośmiornicach i kesonach. — W takich lasach kryją się kowboje. Opisałbym całą majówkę, wszystkie gry i zabawy — było i „tłuczenie garnuszków”! I przeciąganie liny! I bieg w workach! Jaki niezręczny był Krausz! A później przez pół godziny próbował to naprawić. Nawet sam profesor Ignaś Kákay, który jako pedagog wyznawał zasadę „uczestniczenia w zabawach dzieci”, też rozbił jeden garnuszek. Ja we wszystkim okazałem się zręczny, byłem szczęśliwy, byłem drobną cząstką wielkiego szczęścia — moja otwarta dusza niemalże tonęła w rozbawionym gwarze tłumu. Dzieciom często się zdarza, że nie czują siebie. Niekiedy, siedząc w ławce wśród swoich kolegów, zastanawiałem się, dla- czego spośród tak wielu ja to jestem ja? Jaka tajemnica łączy wszystkie moje myśli właśnie z tym zgrabnym ciałem? Dlaczego nie z ciałem sąsiada? — Ale teraz, nie myśląc o niczym, moja dusza z zachwytem łączyła się z duszą tłumu. Szczęśliwy, szczęśliwy to był dzień. I tego dnia musiałem dowiedzieć się wszystkiego! Dlaczego we wszystkich grach chciałem demonstracyjnie wyprzedzić Karcsiego Hódi i Fazekasa? Jakbym sam sobie chciał udowodnić, że jestem od nich lepszy. A przecież i bez tego o tym wiedziałem. Co mi zrobili? Dlaczego mimo woli ich nienawidziłem? Ich twarze były w moich oczach dwoma ordynarnymi znakami przestrogi, jak dwa punkty na pięknym obrazie, w których odpadła farba ukazując nagie płótno. Tego dnia musiałem dowiedzieć się wszystkiego. Siedzieliśmy przy obiedzie, stłoczeni na długich ławkach, upał łagodził przyjemny wiatr, falował ażurowy złoty dywan, do talerzy wpadały nam pojedyncze liście akacji. Kiedy już zjedliśmy zupę, ktoś zawołał: — Niech żyje pan profesor Krug! — Niech żyje — wyrwało się jednocześnie z czterystu chłopięcych gardeł, jak uwięzio- ny ptak z klatki, jak stado ptaków poderwane nagle do wysokiego lotu. Było to nie kończące się, ogłuszające „niech żyje”; co wrażliwsi krzyczeli zatkawszy sobie uszy, aż drżały gałęzie drzew, nauczyciele śmiali się i gniewali na przemian. Krug przechadzał się wśród nas doglądając obiadu. — No proszę, jaki jestem popularny! — powiedział ze śmiechem do Darvasa; jednak cieszył się z wyróżnienia. Lecz głos nie słabł, wyrywał się falami, po każdym kolejnym daniu wymienialiśmy inne nazwisko. — Niech żyje pan profesor Darvas! — Niech żyje pan profesor Cserey! — Niech żyje pan profesor Kákay! Nie pominęliśmy nikogo. Niektórym zgotowali owację nieśmiałą i skromną, innym zaś szyderczo burzliwą. Kiedy przyszła kolej na Kákayego, zahuczało w całym lesie. — Ciszej chłopcy, ciszej! — machał ręką Ignaś. Ale my nie przestawaliśmy. Dyrektor przypatrywał się nam niespokojnie z werandy go-

spody. Stary salonowiec próbował podnieść swój chwiejny autorytet w oczach kilkorga gości, którzy jako rodzice, miejscowi notable i przyjaciele szkoły przybyli na obiad. Zobaczyłem tam także mojego ojca. Sędzia powiatowy Licskó, który popijał tu już od rana, opowiadał właśnie jakąś niezrozumiałą anegdotę myśliwską i aby przekrzyczeć wiwatowanie, wrze- szczał ochryple i coraz głośniej. — Słuchaj — powiedział mii na ucho mój sąsiad, Pista Révi. — Spójrz na tego człowieka, który siedzi obok Licskó. Trzeci punkt! — uderzyło mnie, kiedy spojrzałem. Był to silny, wysoki mężczyzna. Ciemna, nastroszona broda à la Kossuth, dziwnie drga- jące, stalowoszare oczy. Miał na sobie płócienne spodnie i kurtkę; był bez kamizelki, zamiast niej owinął wokół talii szeroki miękki jedwabny pas. Pod szeroko wyłożonym kołnierzykiem koszuli widniał ciemny, ozdobiony frędzelkami krawat. — Wiesz, że to jankes? — wyjaśniał Pista Révi podekscytowany. — Był długo w Ameryce, mówi po angielsku, był tam inżynierem; nazywa się Kincses. Dopiero niedawno wrócił do kraju; był w Mieście Wielkiego Słonego Jeziora, w Great Salt Lake City. — Grelit Solt Laik Siti — poprawiłem wymowę. Nareszcie ucichła wrzawa, Kriegler, prymus z ósmej klasy, stanął przed werandą i rozpoczął jakieś nieporadne przemówienie. Patrzyłem, wciąż patrzyłem na inżyniera z Ameryki. Nie mogłem od niego oczu ode- rwać. Czy już wówczas przeczuwałem, że coś się zaczyna? — męczarnia mająca trwać przez całe życie? Raczej nie. Ale ta twarz... Czy ją już gdzieś widziałem? Dobrze pamiętałem tę twarz. Od najmłodszych lat twarze wywierały na mnie bardzo silne wrażenie. Dziś także wydaje mi się, że widzę w nich dusze; w moich oczach człowiek i jego twarz to jedno. Ale żadna ludzka twarz nie podziałała na mnie tak silnie jak ta (z wyjątkiem twojej, piękna Etelko; ale czy można twoją twarz wspominać razem z tą?). Te doskonale znane mi ciemno- niebieskie oczy mężczyzny... Zadrżałem, kiedy spojrzał w moją stronę jakby był moim nau- czycielem, a ja robiłbym coś zakazanego. I jakby z ciemności wynurzało się tysiące ponurych wspomnień, jakby wydobywając się z głębi ciągnęły do tych oczu, jak gdyby te oczy je przywoływały i przyciągały, jak gdyby one wyprowadzały na światło dzienne te szeregi, które niosły z sobą tyle goryczy... Człowiek ten tworzył jakiś ogromny i wspaniały obraz rzeczywistości. Światło padające ze szczytu werandy ostrą linią odcinało mu z boku nogę na wysokości kolana; głowę skrył w cieniu. W ogóle nie był elegancki — miał na sobie brudne i wymięte ubranie. Spod niedbale rozpiętej koszuli niekiedy widać mu było piersi. W jego twarzy dostrzegłem dzikość, jakąś chropowatość rzemieślnika. W jego spojrzeniu było coś, co nakazywało czujność. Kiedy pa- trzyłem na niego, cała majówka wydawała mi się upojeniem i przyjemnym snem. Na niczym nie mogłem się skupić. Dzieci rozmawiały. Kriegler prawił kazanie. Dyrektor mówił coś w odpowiedzi. Nie słyszałem. Otrząsnąłem się. Trzykrotny wiwat! Cyganie grali tusz. Czy znam kogoś, kto jest podobny do tego człowieka? Nie, nie, właśnie jego znam. Co za nonsens! Skąd? Dopiero co wrócił z Ameryki — znad Wielkiego Słonego Jezio- ra. Cisza! Mówił właśnie mój ojciec. W imieniu gości wzniósł ładny i miły toast. Z kim- kolwiek rozmawia, zawsze ma w głosie jakąś pobłażliwość, nie jest to jednak ani rażące, ani przykre; wyraża raczej szacunek. Prawdziwie wielkopański wygląd; promienne spojrzenie, ładna broda okalająca całą twarz, eleganckie ubranie świadczące o dobrym smaku. Mądry, opanowany, doskonały znawca ludzi. Zawsze wydawał mi się ideałem. A teraz — nagle zdało mi się prawdziwym cudem, że jest on moim ojcem. Jakbym śnił, że jestem synem takiego wykształconego, przystojnego i wytwornego człowieka.

I zaczęły mi opadać powieki. Czy to od piwa? Czy od obfitego jadła? Od długiego siedzenia w miejscu? Nareszcie ruszyliśmy się. Ojciec skinieniem przywołał mnie do siebie: — Jak się bawisz? — Dobrze. I już uciekałem — uciekałem z werandy. Bałem się, naprawdę się bałem tamtego czło- wieka. Zbliżało się moje pół godziny przy kasie; z Pistą Révim spieszyliśmy do ciemnej alei, gdzie już wieszano lampiony. — Słuchaj — powiedział Pista Révi. — Czy wiesz, że Miasto Wielkiego Słonego Jezio- ra nazywają inaczej Nowym Jeruzalem? Nic nie odpowiedziałem, na co Pista począł tłumaczyć: — Żyją tam mormoni. Wiesz, że trzej arcykapłani mają razem osiemdziesiąt dwie żony? Wciąż milczałem. Ale on nie przestawał, póki nie powiedział wszystkiego, co wiedział o mormonach. — Wiesz, że mormoni walczyli z Indianami? Chociaż uważają Indian za swoich kre- wnych. Kontynuował w zamyśleniu: — Ciekawe, czy inżynier Kincses widział Indian? — Przecież Indianie już niemal wymarli — wtrąciłem. — Ale w tamtych stronach jest ich jeszcze sporo — upierał się Pista, po czym podjął nowy temat: — Ciekaw jestem, ile razy musiał regulować zegarek inżynier Kincses podczas podróży stamtąd tu. Tam jest rano wtedy, kiedy u nas jest wieczór. — To mógłbym obliczyć — odpowiedziałem. — Oczywiście, żeby obliczenia były precyzyjne, należałoby znać długość i szerokość geograficzną. Dlaczego wszystkie słowa, wszystkie obrazy tego dnia żyją we mnie z taką wyrazisto- ścią? Nasze pół godziny przy kasie... Łuk triumfalny chwiał się na wietrze, z godła państwo- wego ułożonego z gałęzi opadły liście. Gałązki, kokardki, liście i podium! Mały stolik kaso- wy chwiał się na nierównej ziemi; piramidki z monet przewracały się z brzękiem. — No, jak tam sprawy? — przyszedł dowiedzieć się profesor Krug. Májer, elegancki blondynek, który dzisiejszej nocy ułożył na swoich wyprasowanych spodniach wszystkie grecko-łacińskie słowniki, z widocznym zainteresowaniem przypatrywał się Sárközym — Elli Sárközy. Ale nadchodzili wciąż nowi goście. Zajechała bryczka z hajdu- kiem: żupan Simonffy, jego żona, nerwowa i egzaltowana dama, i mała Alice z rozpuszczo- nymi włosami, z niebieskimi kokardkami przy uszach, w białych pantofelkach, w pończo- szkach. — Twoi rodzice już są, prawda? — zapytała mnie pani Simonffy. Teraz — teraz nie mam czasu myśleć o czymkolwiek — powiedziałem do siebie. — Niebawem, jak tylko będę mógł — wszystko przemyślę. Nadeszła Dżizi, ogorzała Gizi, „włoska piękność”, czternastoletnia, dobrze rozwinięta dziewczynka, która uwodziła wszystkich gimnazjalistów. I Szanderowie z nieśmiałą mądrą Nelli... A później tańce w udekorowanej girlandami stodole, popołudniowe tańce dzieci. Tań- czyły małe dzieci, chłopcy z dziwnym zmieszaniem albo uśmiechając się do siebie figlarnie. Najpierw mali tancerze przeszli przez salę w takt muzyki; chłopcy z dużym wdziękiem pro- wadzili małe damy. Parę dziewczynek, którym rozpadły się fryzury nagle zostawiało tancerzy i uciekało do mam. Nellike pisnęła, we włosy wplątała się jej osa. Zręcznym ruchem uwo- lniłem małą bestię. Nellike uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością. Bez słowa przetańczy- liśmy jeszcze kilka razy dookoła. Lubiłem tańczyć, ale nawiasem mówiąc nie przepadałem za małymi dziewczynkami. Niektórym tak się pociły dłonie! A poza tym można było rozmawiać z nimi tylko o błahostkach. Bardziej lubiłem dorosłe dziewczęta, za którymi wodziłem tęsknym spojrzeniem.

Odprowadziwszy Nellike do mamy wymknąłem się ze stodoły. Ze strachem przesze- dłem przed spowitą w tytoniowy dym werandą. Zaszedłem daleko w las, byłem zupełnie sam. Znalazłem się na polanie, zobaczyłem mały strumień z przerzuconą kładką; usiadłem na pieńku. Być samemu! Myśleć! Kincses... Skąd ja znam Kincsesa? Jakie złe wspomnienie zastygło w tej twarzy? Czyżby we śnie...? Dlaczego, dlaczego wydaje mi się taki ważny? Cóż on może mnie obchodzić? Chyba nie interesuję się nim w związku z Ameryką, talk jak Pista Révi? Boję się — boję się go... Jakieś przeczucie? Och, cóż za niedorzeczność. Oto widzę te zielone wzgórza w ich aksamitnej krasie, mądre i zawsze spokojne jak szacowni starcy. Niczego się nie boją. Niczego nie żałują, nikomu nie wadzą; czy coś je krzy- wdzi? A tu, u ich stóp — pomyślałem — mały człowiek, dziecko ze swoimi zmyśleniami. Wydaje mu się, że jest pępkiem świata. Wszystko je drażni, wszystko się z nim łączy. We wczesnym dzieciństwie, kiedy widziałem odbite światło lamp ślizgające się po szybach, my- ślałem, że to Mikołaj przechadza się tam w górze i patrzy, czy jestem grzeczny. Jeśli w nocy otworzyłem oczy i na wieszaku wisiała jakaś biała szata, wydawało mi się, że to duch, który mi się przypatruje. Pamiętam, przez jakiś czas mieszkaliśmy w Budapeszcie, na ulicy Stáció, na parterze pewnego starego jednopiętrowego domu; na piętrze mieszkała bogata wdowa, kuchnia była w suterenie; jedzenie dostarczano jej windą. Winda przechodziła przez nasz po- kój dziecięcy, szyb był w czworokątnym wypuście w ścianie. W porze posiłków dochodziły stamtąd dziwne odgłosy, słychać było, jak coś się osuwa. Słuchałem tego oniemiały i nie miałem odwagi zapytać, co to jest. Myślałem, że jest to jakaś wstydliwa, tajemnicza i straszna rzecz, o której nie wolno mówić. Wciąż ulegałem takim złudzeniom, podobnie jak z warsztatem stolarskim. Zawsze odczuwałem w sobie jakąś dwoistość, wesołe i miłe dziecko śledziło jakieś inne, niepostrze- żenie szło za mną i kiedy spoglądałem w lustro, szeptało mi do ucha: — Nie wierz temu ładnemu chłopcu. To nie jesteś ty, on cię przesłania. Szukaj siebie za nim, szukaj mnie! I niekiedy, podczas najwspanialszych zabaw i swawoli, szeptało mi na ucho: — Nie wierz im! To tylko sen! Cały świat był dla mnie obrazem, wspaniałym obrazem i często myślałem, że może to wszystko jest tylko snem i moje dzieciństwo, które przeminęło tak lekko i zwiewnie w niczym nie zmąconym szczęściu, było rzeczywiście jak sen. Instynktownie zawsze bałem się trochę chwili przebudzenia. Niekiedy, gdy widziałem coś bardzo brzydkiego czy złego, wydawało mi się, że teraz, teraz obudzę się z tego pięknego snu. Często zdarzało mi się, że jakiś nastrój, jakaś sytuacja nagle wydawała mi się znana, jak gdybym ją już przeżył we śnie lub w jakimś życiu jeszcze przed urodzeniem. Ale powiadają, że takie odczucia miewa każdy. Ech, tam, cała ta niedorzeczność ma z pewnością jakąś naturalną przyczynę — pomy- ślałem ziewając — może kiedyś w dzieciństwie widziałem majstra, lub kogo, kto był podobny do Kincsesa, i może jako małe dziecko bardzo się go bałem i to głębokie przeżycie teraz znów odżyło. Nawet nie zauważyłem, że o Kincsesu myślałem wciąż jako o majstrze; nie miałem pojęcia, dlaczego właśnie to słowo od razu do niego pasowało. „I to głębokie przeżycie teraz znów odżyło” — powtórzyłem mechanicznie w duchu i niemal bezwiednie położyłem się na trawie, powieki zaczęły mi ciążyć. Niebo zasnuło się chmurami, było duszno. „I to głębokie przeżycie teraz znów odżyło” — kołatało mi po głowie jak zlepek bez- sensownych słów. Zamknąłem oczy, powoli robiło mi się bardzo gorąco, i wtedy wydarzyła się pierwsza dziwna rzecz, którą wówczas oczywiście nie przejąłem się zbytnio, gdyż myśla- łem, że to tylko sen.

Ktoś mnie kopnął. I to bosą stopą, czułem to, a co najdziwniejsze, nie znalazłem w tym niczego osobliwe- go. Otworzyłem oczy: było zupełnie ciemno, i to również wydało mi się czymś zupełnie naturalnym. Wszystko to trwało tylko chwilę. Poczułem na twarzy kroplę deszczu, skoczyłem na równe nogi. — Oho, będzie padać, uciekam. 2. Kiedy dobiegłem do stodoły, lunął deszcz. Organizatorzy rzucili się na drzewa, żeby pozdejmować lampiony. Kelnerzy w pośpiechu chowali obrusy. Ziemia w mgnieniu oka pokryła się bulgoczącymi kałużami; niebiański rysownik gęstymi strunami deszczu zarysował horyzont, tak jak na ilustracjach w mojej biblii, gdzie niebo było zacieniowane gęstymi, równoległymi liniami. Publika stłoczyła się w stodole i na werandzie ramię przy ramieniu, z braku miejsca zaprzestano tańczyć, był taki ścisk, że nawet szpilki nie można było wsadzić. Woń potu i deszczu mieszała się z zapachem alkoholu i dymem tytoniowym, cygańska muzyka z muzyką deszczu. Wszyscy patrzyli, patrzyli na sięgające do nieba cienkie nitki. — Zaraz przestanie — powiedział Krug ze znawstwem. I rzeczywiście zaraz przestało padać. Znów zaczęły się tańce. Ja też prosiłem dziewczy- nki do tańca, jedną za drugą, od czasu do czasu jakąś starszą, która akurat nie miała partnera. Zręcznie, z fantazją; dorośli spoglądali na mnie z uśmiechem, dziewczynki wpatrywały się we mnie mimo woli, Dżizi potajemnie ściskała mi dłoń, żartowałem, zalecałem się, szczęśliwy pośród ruchu i zgiełku, otoczony ładnymi, zdrowymi, wesołymi dziewczętami. Zapomniałem o wszystkim. No proszę, Májer też był szczęśliwy, gdyż przyszli także państwo Sárközy; uśmiechnąłem się do nich, gdy w tańcu minęli mnie z Ellą bez słowa. Kochałem wszystkich, cieszyłem się, że żyję na tym pięknym świecie. Przyszła także mama z moją młodszą siostrą. Przeszedłem z małą przez salę. Nasza mama patrzyła na nas z zachwytem. Potem rozeszliśmy się pomiędzy tańczących. Dudniła drewniana podłoga, chwiały się girlandy podwieszone na ścianach. Powoli nad- szedł wieczór. Mali tancerze wysypywali się ze stodoły i zbierali wokół dużej polany czeka- jąc na fajerwerki. Mama w towarzystwie żupana i jego rodziny; ja na przodzie z małą Alice Simonffy pod rękę. Wyszedł też porucznik Martonek, gdyż zalecał się do dużej Bözsiki. Mała Bözsike towarzyszyła im trzymając rękę kuzynki. Na tarasie Licskó po raz pięćdziesiąty opowiadał swoją myśliwską przygodę. Dziś nie musiał się obawiać, że żona przyśle po niego służącą. Pijany wrzeszczał: — Stanął przede mną na drodze! Wyobraź sobie, miał odwagę stanąć przede mną! Mówię mu: „Słuchaj, zajączku! czy ty wiesz, kim ja jestem? Czy wiesz, kto to jest Janos Licskó?” Zagłuszył go hałas. Nikt nie słuchał jego opowieści; rozmawiano o polityce. Ktoś doniosłym głosem przewidywał przyszłość trójprzymierza: — Francuzi, te barany... Zszedł mój ojciec w towarzystwie żupana, a kiedy mnie dostrzegli, przyłączył się do nich także dyrektor szkoły z wiecznym, wymuszonym uśmiechem na twarzy. Alice chichotała bez przerwy, niemal wciąż potykała się w ciemności, bała się żab, na wszystko mówiła „Ojej” i nerwowo mrugała na swoją guwernantkę. Doszliśmy do dużej polany. Krajobraz rysował się

ostrymi, jak gdyby wyciętymi konturami. Sylwety te naklejone były na niebie, niczym na jakimś niebieskim papierze, gwiazdy były niemal niewidoczne. Oczywiście księżyc już wschodził i podglądał nas zza gór. Publika czekała i hałasowała jeszcze w ciemności. Chło- pcy potajemnie palili w krzakach papierosy. Znajomi stracili się nawzajem z oczu; nie było widać niczego poza ruchomymi zarysami postaci. Guwernantka nie wiedziała, gdzie jesteśmy. Zamieniliśmy się z Alice kwiatkami. Pomarańczowy księżyc powoli, rosnąc wznosił się i świecił coraz jaśniej. A potem przygasł... ubywało go... Alice nie zwracała na to uwagi, cze- kała na rakiety. Na przeciwległym skraju polany Krug i ogniomistrz coś majstrowali. Słychać było trzask rakiet. Wzleciały w górę ogniste łuki, padał deszcz iskier. Niebo jaśniało. Światło księżyca rozlało się i wsiąkło we wszechmiar jak mleko z wielkiego żółtego orzecha kokoso- wego. Alice grymasiła, marzła. Sztuczne ognie pękały, wybuchały snopami iskier. Nad gło- wami unosiły się wciąż nowe pomruki zachwytu. Alice pisnęła. Księżyc był już w pełni, biały i ostro zarysowany, białe było też niebo i gałęzie drzew. — Alice, Alice! Guwernantka podała Alice płaszcz. Publika tłoczyła się na kolację. Zostawiłem Alice i guwernantkę. W ogólnym ścisku zostałem zepchnięty ku jakiemuś mężczyźnie. Jego postać wydawała mi się znana... Naraz odwrócił się. Był to majster. Kiedy wróciliśmy, park był już zupełnie odmieniony. Nisko, pośród gałęzi drzew wisia- ły żarzące się duże niebieskie i czerwone lampiony. Do stołów pobiegł tłum głodnych dzieci niczym stado młodych wilczków. Nauczyciele chcieli za wszelką cenę utrzymać spokój. Panie przeszły do restauracji; dziewczynki zabrano do domu. Widziałem, jak Ella Sárközy błagała swoją mamę, żeby jeszcze zostały. Jakieś małe dziecko o odstających uszach, któremu zbierało się na wymioty, zataczając się szło do ciemnego parku. Po kolacji i nas ustawiono w rzędy. Teraz mieli tańczyć dorośli; mogli zostać tylko uczniowie z siódmej i ósmej klasy. Byli wychowankowie instytutu, ci którzy w zeszłym roku zdali maturę, paląc, spacerowali z laseczkami w dłoniach i z uśmiechem patrzyli jak ustawiają w rzędy ich następców niczym szeregowców. Ja co prawda otrzymałem pozwolenie dyrektora i mogłem zostać dłużej z moimi rodzicami. Ale mój tatuś nie chciał, żeby jego syn był wyjątkiem. A poza tym uważał, że lepiej jeśli dzieci pójdą wcześniej spać. Małą Bözsi też już wysłano do domu pod opieką piastunki Vivi. Tak więc i ja stanąłem w szeregu i głośno śpiewając ruszyliśmy pod przewodnictwem pana profesora Kákayego. Wszystko było w porządku, dopóki szliśmy oświetloną parkową aleją. Ale w ciemnym polu zarzuciliśmy porządek. Utworzyły się pięcio-, sześcioosobowe grupy i z indiańskimi okrzykami popędziły w różnych kierunkach. Kákay na próżno wołał, żeby pozostać w rzędach. Chłopcy odszczekiwali mu się naśladując ujadanie psów. Jedna z grup zaśpiewała szkolną piosenkę: Kosinus iks, tangens pi, Michaś Kichaś mocno śpij I nie pytaj!... Profesor zaczął nas błagać: — Rozumiem, chłopcy, że dobrze się bawicie... można od czasu do czasu... tak szcze- rze... Nikt go nie słuchał. Na skraju miasta wszystkie grupy, jedna po drugiej, nie żegnając się dawały nogę, rozsypując się swawolnie po ulicach przedmieścia... chłopcy byli nawet na lekkim rauszu... Tylko w kilku zostaliśmy jeszcze przy Nácim. A on ze złością kazał nam się rozejść i zawrócił w stronę fabryczki papieru. Ja już byłem w domu. Czułem się zmęczony i senny. Zastukałem w okno służbówki. Mari miała wychodne; piastunka Vivi siedziała sama za lipo-

wym stołem, pochylona nad swoją dużą starą książką do nabożeństwa, ozdobioną ołowianym krzyżem. Jej starym, skrytym za okularami oczom przyświecała lampa naftowa. Kiedy niania była sama, nigdy nie miała odwagi zapalić światła elektrycznego. — To nie dla mnie — mawiała. Była tchórzliwą starą kobietą. Drgnęła usłyszawszy moje pukanie, najpierw upewniła się, że to ja, a dopiero potem otworzyła drzwi. Bözsike spała już głęboko, ślicznie. Ja też pospieszyłem do swojego pokoju. Odczuwa- łem cudowny strach, co jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło. Sprawiało mi przyjemność, że nia- nia Vivi odprowadza mnie do pokoju, kiedy indziej gniewałbym się za to na nią. W napięciu przekręciłem kontakt, niemal czekając, że ujrzę coś... sam nie wiem co. Nie, w pokoju nie dostrzegłem niczego niezwykłego. Za niedługo leżałem w łóżku, ale nie miałem odwagi zgasić światła. Ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie, tym bardziej osobliwe, że byłem krańcowo wyczerpany. Nie chciałem, nie miałem odwagi zasypiać. Wydawało mi się, że jeśli zasnę, stanę się zupełnie bezbronny, sam nie wiedziałem, wobec czego. Nie miałem odwagi wypuścić z rąk cugli swojego życia. Nawiedzały mnie mgliste, niejasne wspomnienia nastrojów i dawno śnionych snów. Zawsze miewałem złe sny i nigdy ich nie pamiętałem. Kto wie jakie, jakie cierpienia czekają na mnie tej nocy. I kiedy tak miotałem się na poduszkach (na próżno próbowałem czytać) — naraz ogarnęło mnie nowe, jeszcze bardziej podniecające uczucie. Zdało mi się, że śnię i nie chcę się przebudzić. W głowie kłębiły mi się dziwne obrazy. Świetlista weranda, mroczne i puste korytarze szkoły, majster, blada twarz Nelliki... jej czarne oczy... okrzyki na wiwat... sztandar... księżyc... petardy... ojciec... majster... majster... — Ale przecież to niemożliwe... To nie tak... To nie jestem ja... — A niech go grom zapali, tego zasrańca, to bydlak, znowu nie może wstać! Słońce patrzy na ten twój brzuch, ty głodomorze, ty świnio! Już biały dzień, a to wala się jeszcze jak świnia! Czułem, wiedziałem, że to jest głos majstra. Od razu zrozumiałem sprawę nocnego kopnięcia. Wiedziałem wszystko. Och, jakie to było straszne! Kurczowo starałem się trzymać oczy zamknięte, moja głowa spoczywała na podartej poduszce, z której zwisały całe strzępy, ocierały mi skórę na twarzy, nerwowo, ze strachem poruszałem głową w rytmie słów, które godziły mnie niczym uderzenia młotem. Wszystko na próżno, już się przebudziłem, nawet przez zamknięte powieki czułem promienie słońca, słyszałem rechot czeladników, którzy naśmiewali się ze mnie. Naraz jakaś wielka dłoń chwyciła mnie za długą czuprynę i poderwała mi głowę z poduszki. Wtedy otworzyłem zaropiałe oczy i zobaczyłem nad sobą szeroką twarz majstra, jego mętne, stalowoniebieskie oczy i otwarte usta, z których zionął odór wypitej na śniadanie wódki. Podczas gdy lewą ręką szarpał mnie za włosy, prawą bił mnie mocno po twarzy, raz z lewej, raz z prawej, zaś usta rzucały przekleństwa w przerwach pomiędzy jednym chlaśnię- ciem a drugim. — Do diabła, ty świnio!... Już ja ci pokażę... Patrzcie go, a to świnia... Spać to możesz, co? A masz, ja ci dam spać!... Ale pracować to ci się już nie chce, ty bydlaku! A po co żyjesz, ty świnio?... Czy nie żyjesz na łaskawym chlebie, ty nędzny pędraku! Po każdym zdaniu następowało kolejne uderzenie. Ja zaś, zrozpaczony, poprzez lawinę wrzasków i razów spoglądałem w stronę małego okna, poprzez które, poprzez powieszone w nim brudne kawałki obrusa z czerwonymi szlaczkami i frędzlami rzeczywiście przebijały się już promienie słońca i padały na czeladników, których na widok złości majstra aż skręcało ze śmiechu. Najstarszy z nich stał przy oknie w koszuli i namydlał twarz, by się ogolić, przed nim, na parapecie, stało małe, skośnie oparte lusterko w drewnianej ramce. Drugi, nagi do pasa, oblewał się wodą z małej miednicy. Trzeci stał bezczynnie i patrzył na ustawione rzędem brudne buty, to znów mrużąc oczy spoglądał na mnie ciesząc się z mojej niedoli.

— A teraz raz-dwa, wyskakuj z łóżka i za minutę buty mają być wyczyszczone, ty pędraku! Bo jak zaraz nie będą gotowe, to tak ci dam w kość jak nigdy. Po czym jednym kopnięciem otworzył drzwi prowadzące do kuchni. Dochodził stamtąd płacz dziecka i kobiecy lament. Czeladnicy rechotali chórem, kiedy ja dopiero teraz, już po wszystkim, zacząłem głośno płakać i z niechęcią stawiałem gołe, chude nogi na pełną drzazg podłogę. — No, temu to się dostało. Teraz to dali mu popalić! Ja w samej koszuli ukucnąłem na progu do kuchni i zacząłem czyścić buty szuwaksem. Oczy miałem jeszcze przymknięte, we włosach pełno pierza, które wyszło ze starej wsypy. Moje łzy wciąż spływały na buty, rozcierałem je szczotką. Pociągając nosem gniewnie mru- czałem do czeladników: — To pan jest wszystkiemu winien — powiedziałem z desperacką odwagą najmłodsze- mu, który spał ze mną w jednym łóżku. Znieruchomiał słysząc tę bezczelną zaczepkę. — Ja? — zapytał. — Czyś ty oszalał? — Tak, to pan — wymamrotałem z przekorą. — Mógłby mnie pan obudzić... kiedy pan wstał... Ale nie zrobił pan tego... żebym dostał... — Ty gnido! Nie dość cię szarpałem? Sam diabeł by cię nie dobudził. Śpi jak zabity i jeszcze pyskuje. Gówniarz! Dwaj pozostali śmiali się do rozpuku. Ten który się mył, klepał się dłonią po gołym brzuchu. A ten który się golił, nagle rzucił brzytwę na parapet, twarz miał jeszcze w połowie namydloną, przyskoczył do mnie i uderzył mnie w twarz: — Ty chamie! Przez ciebie się zaciąłem. Pucowałem buty połykając w milczeniu słone łzy. Chodził mi po głowie mglisty obraz pięknej werandy — myślałem o połyskujących srebrnych łyżeczkach, sam nie wiem czemu, i o ślicznej dziewczynie, której twarzy w żaden sposób nie mogłem sobie wyobrazić, ale wiedziałem, że ma błękitne kokardy przy uszach. Och, jak dobrze jest spać i śnić różne rzeczy. Tylko żebym dobrze pamiętał to, o czym śnię. — Bu — buu — zawodziłem znów na myśl, że wszystko to było tylko snem i nie- prawdą i że jestem tu. Ogarnęła mnie bezsilna wściekłość, tłukłem szczotką buty, jakby to one mi w czymś zawiniły. Nagle otworzyły się drzwi od kuchni, ale tak niespodziewanie, że upadłem do przodu niemal uderzając nosem w puszkę z szuwaksem. Za mną stał majster. W milczeniu, drżąc podałem mu oczyszczone buty. — Masz szczęście — mruknął i wycofał się chwiejnie. Dwaj starsi czeladnicy też zrzu- cili kapcie, włożyli swoje lśniące od moich łez obuwie i ze spokojnym sumieniem, pogwi- zdując ruszyli do warsztatu. Najstarszy był szczególnie elegancki, jak zawsze gładko ogolony, swoje długie blond włosy układał w fantazyjną fryzurę. Był on dla mnie uosobieniem ele- ganta, dandysa, pewności siebie; nienawidziłem go i jednocześnie chciałem być taki jak on. Nie znałem nikogo, kto bardziej niż on dbałby o swój wygląd. W szufladce pod małym lusterkiem w drewnianej ramce miał cały komplet przyborów toaletowych: fiksatuar, bindę do wąsów, grzebień, szczotkę, pomadę (nawet teraz czuję jej zapach), boraks, plaster, pęknięte lusterko kieszonkowe, nożyczki i pilnik do paznokci. Zawsze nosił przy sobie inne lusterko kieszonkowe, wraz ze szczotką do wąsów, przyrządem do czyszczenia paznokci i małym grzebieniem. Teraz byłem zajęty butami najmłodszego czeladnika. A on już czekał i bardzo się niecierpliwił. — Będę cię ciągnął za te twoje kudły, aż nie skończysz, ty zgniłku. I stojąc nade mną chwycił mnie za włosy. Szybko skończyłem. Wybiegłem do studni i

przyniosłem mu wody do mycia. Drzwi małego, niskiego pokoju wychodziły bezpośrednio na podwórze. Naciągnąłem spodnie i kapcie, to była cała moja toaleta. Nie myłem się, spieszy- łem się raczej, żeby jak najprędzej stąd uciec. Przez podwórko pobiegłem do warsztatu. Było to najlepsze schronienie; wiedziałem, że gospodarz jeszcze przez jakiś czas tam nie przyjdzie. O tej porze siedzi w domu, zajada słoni- nę i awanturuje się; wcześniejsze przyjście nie licowałoby z jego godnością. Starszy czeladnik siedział na wysokim stole, drugi naprzeciw niego na parapecie okiennym; obaj zajadali i rozmawiali o zmaganiach zapaśników w cyrku. Poczułem zapach świeżych desek. W warsztacie było ciemno; światło wpadało przez wysoko umieszczone okna, zatrzy- mywało się nie tylko na plecach czeladnika, ale także na różnych przedmiotach rzuconych bez ładu na parapety. Była tam czarna flaszka z odtrąconą szyjką, dziurawy brązowy słomko- wy kapelusz, trochę szmat, kilka bloczków cenników z czerwonym nadrukiem, duża puszka z farbą i wiele kawałków miękkiego drewna o zagadkowych kształtach. Wszystko dokładnie widziałem i znałem. — Masz — powiedział starszy czeladnik, kiedy wszedłem — ty też coś zrób; naostrz strug. I eleganckim ruchem podał mi strug. Przypomniało mi się jak cierpiałem, kiedy po raz pierwszy podano mi strug, a ja nie wiedziałem, co mam z nim począć. I nie miałem odwagi powiedzieć, że nie wiem, jak się to robi, i oberwałem. Wyjąłem ostrze i z nosem na kwintę ruszyłem z powrotem. Na podwórzu spotkałem ubranego już trzeciego czeladnika, szedł naprzeciw pogwizdując. Musiałem przejść przed ku- chnią wzdłuż niskiego parterowego domu, żeby dostać się do szopy, gdzie był brus. Starałem się ominąć kuchnię, chociaż mogłem dostać tam kawałek chleba. Wstydzę się powiedzieć, dlaczego; z powodu czekających tam na mnie brudnych robót, naczyń wystawianych wkoło niczym jakiś szyld na wyboistym ceglanym chodniku przed drzwiami kuchni. Chętnie zapo- minałem o wynoszeniu tych brudów nawet do południa, a zdarzało się, że jeśli mnie gdzieś wysłano, to podczas mojej nieobecności żona majstra sama załatwiała tę sprawę. Ale nie czyniła tego zawsze, gdyż nie była przewrażliwiona na punkcie porządku i czystości. Teraz akurat była w kuchni i tłukła swoje dziecko. Był to trzyletni mały drań, który wciąż wrzeszczał i rozrabiał. Zwykle stał przed drzwiami do kuchni i kiedy przechodziłem tamtędy, odwracał się tyłem i wypinał się bezwstydnie. Matka wciąż go biła, ale tylko dlate- go, że plątał się jej pod nogami. Już się cieszyłem, że tak zajęta nie zauważy mnie. Ale w tej samej chwili wyszedł majster i spojrzał prosto na mnie: — A ty gdzie leziesz? Zrobiłeś już wszystko wokół domu? — Pan czeladnik wysłał mnie, żebym naostrzył strug — odpowiedziałem zmieszamy. — Pan czeladnik... pan czeladnik... Zapamiętaj sobie, że gospodarz jest ważniejszy od czeladnika! Nie sprzeciwiaj się tutaj! Usłyszawszy hałas wyjrzała także żona majstra. — Jeszcze ciągle tu są? — powiedziała piskliwym głosem, wyglądając przed drzwi. — Człowiek musi wszystko robić sam, a ten dzieciak mało do grobu mnie nie wpędzi. Latam z wywieszonym językiem, gonię już naprawdę resztką sił. Bez słowa wyniosłem naczynia za dom. Dostałem kawałek chleba, poszedłem do szopy, usiadłem przy małym brusie. Kiedy tak siedziałem nad toczydłem, od czasu do czasu przerywałem ostrzenie, gryzłem kęs chleba i roniłem ciche, ciepłe łzy, które czarne od brudu spłukiwanego z mojej twarzy kapały na chleb. Wszystko było jak w koszmarnym śnie. Czułem, że powinienem teraz o czymś pomyśleć, coś sobie przypomnieć, jakąś czystą i piękną rzecz, która od razu by mnie pocieszyła. Ale byłem taki tępy! Taki głupi! Mój umysł... i moja dusza... były tak zniewolone. Wydawało mi się, że wszystko już zamknęło się nade mną, że zaległa ciemność i zakryła

wszystko, co jeszcze przed chwilą było szerokim spojrzeniem i daleką perspektywą. Śnię, może śnię? Och, biada mi, przecież to nie może być sen! Od wczesnego dzieciństwa wciąż tylko śnię? Całego siebie śniłem? Och, biada mi, przecież to nie może być sen... co sprawia taki ból... Ale to drugie, ogromne, pełne blasku nie wiadomo co, też nie może być snem... Niekiedy czułem się jak nieszczęśliwy zaczarowany książę. — Ty ladaco, ty to nazywasz pracą? No, mogę sobie poczekać, popatrzcie no, ten bękart mazgai się i zajada i nie pracuje. Wyszedł za mną pan czeladnik; przerażony docisnąłem ostrze do okrągłego grubego, wilgotnego kamienia. Krrr... krrr... Kamień nabierał na siebie wodę i łzy póki nie wręczyłem ostrza panu czeladnikowi, który czekał stojąc z godnie podniesioną głową i rękami w kiesze- niach. Ho-ho pan czeladnik! Jemu to dobrze! Wychodzi za mną, żeby chociaż przez chwilą nie pracować i żeby po drodze uszczypnąć pokojówkę państwa mieszkających od ulicy. Jak wstrętnie szczerzy do niego zęby! Żeby ich pokręciło! — A teraz idź, przynieś papierosy! — powiedział potem pan czeladnik. A ja cieszyłem się z tego — oznaczało to trochę wolności. Jaka to wspaniała rzecz chodzić po ulicach, oglą- dać różne różności. Ale pan czeladnik krzyknął za mną na odchodne: — Ale wracaj natych- miast, słyszysz! Nie włócz się tak jak ostatnio. Pobiegłem do sklepu; do dziś stoi mi on przed oczami. Pójście tam było dla mnie jedy- nym wytchnieniem, jedyną rozrywką i odprężeniem. Już same zapachy, które uderzały mnie po przekroczeniu progu, jakaś zatęchła woń, zawsze wyzwalały we mnie bardzo przyjemne uczucia. Mogłem je wdychać godzinami; ale dane mi było cieszyć się nimi tylko przez kilka minut. Przed sklepem był dziwny, drewniany ganek w starym stylu, z drewnianymi kolumien- kami i drewnianymi sklepieniami, cały spróchniały; dla mnie jednak był wejściem do zamku z bajki. Ile ciekawych rzeczy można było oglądać w tym sklepie. Przed kontuarem, w wie- lkich drewnianych przegrodach kukurydza, niemielony mak, siemię konopi, w którego chło- dną sypkość często zanurzałem swoją brudną dłoń, jeśli nikt nie patrzył! Niekiedy nawet cho- wałem do kieszeni garść nasion. I wielkie klosze ze szkła i z drucianej siatki z żółtym serem, brązowe szufladki z napisami, butelki z rumem i głowy cukru! Kątem oka patrzyłem na lizaki i strąki chleba świętojańskiego; ale były w bezpiecznym miejscu. Wielki nóż do krajania, lejki do nafty i dziura w kontuarze, przez którą grajcary wpadały do szuflady, każda z tych rzeczy była jak zaczarowana. A szczególnie szklana klatka z brakującymi szybkami, w której królo- wała gruba żona sklepikarza, albo brudne naczynie napełnione żółtą cieczą na muchy. Ale największym cudem był stojący na stole wypchany żbik. Mogłem nań patrzeć bez końca — miał zielone oczy i mocno liniał. Cieszyłem się, jeśli w sklepie było dużo ludzi i trzeba było czekać; ale kiedy zastałem już obsłużony, nie miałem odwagi stać tam dłużej. Wychodziłem ze sklepu i jeśli spotykałem pewnego mojego dawnego, szczęśliwego kolegę szkolnego (gdyż chodziłem dwa lata do pierwszej klasy szkoły wydziałowej i za drugim razem zdałem tylko z religii), to miałem ochotę kupić scyzoryk i go zarżnąć. Ale poszedłem nad strumień, który płynął po drugiej stronie naszej ulicy w szerokim jarze i właściwie co roku unosił duże ilości ziemi. Na próżno próbowano go regulować, zasy- pywać, obsadzać akacjami i żywopłotem czy murować boki jaru cegłami. Zwykle prawie nie było w nim wody; środkiem sączyła się wąska stróżka, zakrywały ją drzewa i krzewy, w paru miejscach praczki nabierały tę brunatną wodę, do której wśród dzikiej zieleni gąszczu prowa- dziły zejścia i schody. Ale podczas burzy woda pędziła tam dziko, z szaloną szybkością wypełniała po brzegi cały jar, porywała gałęzie, pnie drzew, tworzyły się na niej szare wiry i przepastne leje, huczała jak Niagara. Był to wspaniały i przejmujący widok, bardzo lubiłem wpatrywać się w rwący prąd! A jeśli była ładna pogoda i mogłem się wymknąć na jakiś czas, schodziłem w łożysko strumienia. Tu byłem wolny — taplałem się w błocie, robiłem tamy, przycinałem kije, zasłaniały mnie liście. Jakież szczęśliwe były inne dzieci, które całymi

popołudniami mogły się wałęsać po dnie jaru i wspaniale bawić się w robinsonadę. Ja musiałem zaraz wracać, gdyż za każde nawet najkrótsze wyjście — jakkolwiek próbowałbym się wyłgać — dostawałem lanie. Teraz nawet nie śmiałem zejść do jaru; przeszedłem tylko po ceglanej krawędzi dużego mostu, igrając ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, że wpadnę do głębokiego strumienia. I znów byłem w domu w warsztacie. Pierwszy pomocnik i tak uważał, że zbyt długo musiał czekać na papierosy, wyzwał mnie od szubrawców. A najmłodszy, który był niewiele starszy ode mnie i który wciąż drażnił się ze mną i wyśmiewał mnie, śmiejąc się szeroko po- łożył przede mną biały marmurowy blat. Oznaczało to, że muszę tłuc farbę. Dziś już stolarze nie mielą i nie mieszają farb, tylko kupują je gotowe; to, co powiem, zdarzyło się gdzie indziej, gdzieś. Ja mełłem i mieszałem farbę. Na marmurowy blat wysypywałem z puszki zielone grudki, zalałem je niewielką ilością oleju i ubijakiem o pękatym końcu zaczynałem rozcierać. Olej spływał z marmurowego blatu w różnych kierunkach, a ja musiałem lewą ręką wciąż nagarniać ciecz z powrotem na blat. Była to syzyfowa praca. Po niedługim czasie mia- łem już zupełnie zieloną dłoń. I wówczas rozpoczęły się prawdziwe męczarnie. Zaczął mnie strasznie swędzieć czubek nosa. Przełożyłem ubijak z prawej do lewej ręki (od czego oczywiście rękojeść ubijaka też została umazana na zielono) i prawą ręką podrapałem się w nos. Ale w tym czasie zielona masa doszła już niemal do prawej krawędzi marmurowego blatu. Przerażony, w pośpiechu sięgnąłem prawą ręką, by zatrzymać rozlewającą się maź (dopiero bym oberwał, gdyby pocie- kła na deski!), i oczywiście prawą rękę też miałem umazaną na zielono. I wówczas usiadła mi na uchu jakaś mucha. Zapominając o wszystkim sięgnąłem do ucha, tak więc ucho też miałem zielone. Najmłodszy czeladnik zaśmiał się w głos. Pozostali zawtórowali mu. Ja zaś czułem, że się czerwienię i przyrzekłem sobie, że niech się dzieje co chce, ale już nie dotknę twarzy. I wówczas dopiero zaczęło się prawdziwe swędzenie. Odnosiłem wrażenie, że w pewien punkt twarzy ktoś wbija mi igłę. W kąciku oka drażnił mnie jakiś paproch. Nos, w którym zwykłem dłubać, swędział mnie od wewnątrz. Tortury piekielne na pewno nie były gorsze od tego, co przeżywałem. Naraz zaczęło mi lecieć z nosa i spływać do farby. Czeladnicy bawili się setnie, widząc, jak nieporadnie próbowałem wytrzeć nos w rękaw. W efekcie umorusałem sobie oczywiście całą twarz. Na szczęście wybiła dwunasta: pora obiadu. Umyłem się trochę przy studni i ruszyłem do kuchni, ale zielona farba nie zmyła się. Kuchnia była bardzo duża i służyła także za jadalnię, trzej czeladnicy jedli przy jednym stole z gospodarzem. Troje spośród dzieci, dwie dziewczynki, nieznośne, pyszałkowate gówniary, które wróciły właśnie ze szkoły, i trzyletni mały drań, o którym już wspomniałem, zasiadło przy tym samym stole. Ale było jeszcze je- dno maleństwo leżące w kołysce, musiałem się nim zajmować podczas obiadu, a jeśli płakało, to karcono mnie. Jednocześnie kazano mi robić to to, to tamto. — Przynieś no miskę z kuchni! — Podaj bliżej chleb! Nie możesz szybciej, fajtłapo? — Znów nie ma wody w dzbanie. Musiałem pobiec do studni, a tymczasem to małe diabelskie nasienie darło się w koły- sce. Trzyletni mały drań był niegrzeczny przy stole. Oblewał się zupą albo chciał ściągnąć brudny obrus, przechylając się do tyłu wraz z krzesłem. Majstrowa oczywiście trącała pod stołem pierwszego czeladnika, czego nie widzieli tylko ci, którzy siedzieli wokół niej. Dopiero kiedy już zjedli, mogłem usiąść przy oknie i zjeść trochę resztek rozgotowane- go grochu (był tam także kawałek kości, z której rozpaczliwie próbowałem ogryźć trochę żył), drugą ręką zaś bujałem kołyskę. Okno (którego nigdy nie otwierano, gdyż wówczas należałoby zdjąć wszystko z parapetu służącego tu podobnie jak w warsztacie za składowisko rupieci) pokrywały tysiące much różnego gatunku, koloru i wielkości. Jedząc gapiłem się na

nie bezmyślnie. Buczały, huczały, parły do światła za oknem. Później przysiadywały na stole, na szafie, na jedzeniu. Trzeba było nie lada zręczności, żeby nie zjeść którejś z nich. Ta kuchnia była prawdziwym rajem dla much. Nigdzie jeszcze nie widziałem ich w takich ilościach. Jedna była zielona z tęczowym pobłyskiem, druga znów wielka, czarna i włochata. Jedna z rozkoszą pocierała o siebie dwie tylne nóżki. Inna podnosiła jedną z prze- dnich nóżek do głowy, którą pochylała z wdziękiem. A potem, przytulone do siebie, odfruwa- ły. Po chwili zanurzały swoje ssawki w małej kałuży kawy ze śniadania. Wzorzyście wycięte paski papieru zdobiące półki w szafie były pełne małych czarnych punkcików. Szyby w oknie straciły już prawie zupełnie przejrzystość, światło wpadało tylko przez drzwi; były one za- wsze otwarte. Dobrze byłoby tu jeszcze przesiadywać pośród much, szczególnie po obiedzie, kiedy nie było majstra i jego rodziny. Ale trzeba było wracać do warsztatu. Podłogę pokrywał już kobierzec wiórów i sterty trocin, czuć było przenikliwy zapach kleju. Dostałem deskę, by ją przeciąć na dwie części wzdłuż narysowanej linii. Zawsze dostawałem tego rodzaju prace, ale nawet tego nie potrafiłem dobrze zrobić, nikt mi niczego nie pokazywał, nie mówił jak się do tego zabrać, nie było — jak gdzie indziej — czeladnika, który zajmowałby się trochę termina- torem. Śmiali się tylko ze mnie jeśli niezdarnie trzymałem piłę, a później wymyślali mi, jeśli cięcie nie było proste. Tym razem był tam także majster i dostałem po twarzy. — Żadnego pożytku z tego leniwego bydlaka. Myślisz, że kradnę deski, ty gówniarzu? Zasypiasz z piłą w ręku, ty zasrańcu! Nigdy nie widziałem jeszcze tak tępego, bachora! Właściwie był wciąż zły na czeladników, ale nie miał odwagi zachowywać się wobec nich po grubiańsku, gdyż bał się, że odejdą. Tak więc wyładowywał złość na mnie, a czela- dników przeklinał tylko za ich plecami. Chociaż nie zasługiwali na to. Bo wprawdzie byli wygodni i mieli wielkie wymagania, ale wszystko, co wychodziło z tego warsztatu, było ich dziełem. Gospodarz nie robił nic. Teraz też, ledwo co zajrzał do warsztatu, już poszedł spać. Popołudniami wraz z całą rodziną chrapał do późna. — Idź, popilnuj dzieci — zwrócił się do mnie. — Przynajmniej tyle będę miał z ciebie pożytku, ty zapyziały ryju! Teraz już płakałem — o tej porze bywałem już zupełnie zrezygnowany — pełen rozpa- czy i złości wyniosłem kołyskę na podwórko, gdzie bawił się mały trzyletni drań. Na szczę- ście był bardzo zajęty. W szopie za domem ługowano bieliznę, woda z ługiem spływała po całym podwórku, a mały budował strumieniom różne rowki i tamy, strasznie brudząc sobie przy tym ręce i ubranie. Mówił przy tym brzydkie słowa swoim śpiewnym cienkim głosem. Małe dziecko zaś, leżąc w kołysce wciąż płakało, a ja je uciszałem i patrzyłem na podwórko, na wierzbę nad ogrodem, niżej posiniałe cegły, nędzne akacje, zagonek pelargonii i dużą mo- rwę, pod którą ziemia była czarna od rozdeptanych owoców. Było to brudne, duże wiejskie podwórko. I patrzyłem na szopę, z jej dużych, kwadratowych pobielanych słupów odpadało wapno, ukazując nagi słomiany podkład, patrzyłem na oparte o ścianę sanie, na magiel z wielkimi kamieniami, na pieńki do rąbania drewna, na kuchnię do grzania wody do prania i na wielkie kadzie. Było gorąco. Malec powoli zasnął, głowa zaczęła mi ciążyć, może nawet zasnąłem. Ach, jak było przyjemnie. Przez chwilę wydawało mi się, że drzemałem we wspaniałym, miękkim łóżku pełnym poduszek, w ciepłym, słodkim i czystym łóżku, którego już samo do- tknięcie sprawiało przyjemność. Z rozkoszą lgnąłem do gładkiej pościeli. Było tak przyjemnie ciepło! Ogarnęło mnie cudowne uczucie. Otworzyłem oczy, ogarniała mnie ciemność, cóż to? Czyżbym znowu śnił? Miałem jakiś zły sen? Nagle ktoś zaczął szarpać mnie za rękę, ciemność zamieniła się w czerwień, która prze- palała mi powieki, dziecięcy głos z wrzaskiem wołał moje imię, otworzyłem oczy, siedziałem w pełnym słońcu na niewygodnej, twardej ławce z żółtych listew. Szarpała mnie za ramię jakaś mała, zabłocona rączka, mały trzyletni drań wrzeszczał:

— Poskalze na ciebie, ze nie chces sie obudzić, ty leniuchu! Poskalze na ciebie, ze nie chces sie ze mną bawić. Poskalze na ciebie, ze spis. I uderzył mnie tą swoją wstrętną łapką. — Ty leniwy bydlaku! Ogarnął mnie straszliwy gniew. Nie myślałem o niczym, z niczym się nie liczyłem. Przebudziłem się właśnie ze słodkiego, ciepłego snu, mignęła mi na chwilę scena z dzisiejsze- go ranka, słyszałem głos majstra, ale. przed sobą nie miałem jego wielkiej postaci, budzącej postrach twarzy, stalowych oczu; stał przede mną wstrętny karzeł, nie musiałem patrzeć do góry, lecz na dół. Uderzyła mi do głowy silna fala krwi i gorąca, zawładnęła mną chęć zemsty; tchórzliwie pomyślałem przez chwilę, że jednym szarpnięciem mógłbym skręcić kark temu wstrętnemu gadowi, wydawało mi się, że jest on uosobieniem wszystkich tych, którzy zatruwali mi życie, gospodarza, jego żony, czeladników, i że to odrażające stworzenie zdane jest teraz na moją łaskę. Z rozpaczliwą i desperacką odwagą — jak żołnierz, który przeczuwa swoją śmierć i w swojej złości morduje matki i dzieci — zacząłem prać małego drania gdzie popadło. Chodziła mi po głowie myśl, żeby go zabić, ale biłem go tylko bez litości, z największą rozkoszą. Przeżywam najwspanialszą chwilę mojego życia — pomyślałem — nie będzie ona dłu- go trwać, i jak szalony ściskałem malca za ramię i biłem go w głowę, w plecy, jak popadło, biłem, biłem. W głębi serca czułem, że to, co czynię, jest podłością, i tym bardziej narastała we mnie złość, że muszę to robić, i czułem tym większą rozkosz. Mały pędrak zaczął okropnie wrzeszczeć, naraz wpił mi się paznokciami w lewą rękę, którą ściskałem mu ramię, i uszczypnął mnie tak boleśnie, że go puściłem. Wyrwał się z piskiem, z płaczem pobiegł w stronę domu. Słysząc hałas, maluch śpiący w kołysce obudził się i też zaczął wrzeszczeć. A ja opadłem na poręcz ławki i począłem głośno, serdecznie płakać. Ale żona majstra wychodziła już z domu. Wyrwana ze snu, z czerwoną twarzą, z włosami w nieładzie i w halce wyglądała jak furia. — Kto cię skrzywdził, złotko? Kto cię skrzywdził, malutki? A żeby go pokręciło, tego wstrętnego bękarta! Już ja ci oczy wydrapię, ty gnoju! Masz czelność podnieść rękę na moje dziecko? Poczekaj no, niech no tylko przyjdzie gospodarz, to ci pokaże! Wzięła dziecko na ręce. — Gdzie cię boli? Co cię boli? Mocno uderzył? Poczekaj, już my mu pokażemy, temu wstrętnemu bachorowi! Od razu widać, czyim jest dzieckiem. Umie tylko żreć. No nie bój się malutki, on już dostanie za swoje! Dostanie za swoje! Jeszcze pożałuje. Tata go zatłucze na śmierć, na śmierć! A ja wciąż tylko płakałem, nawet nie podniosłem głowy, rękaw zupełnie mi już prze- mókł od ciepłych łez. Moje milczenie najwidoczniej jeszcze bardziej denerwowało majstrową. Z dzieckiem na ręku weszła do domu i przez otwarte okno słyszałem, jak skarży się mężowi: — Ile razy już mówiłam, żebyś odesłał tego wstrętnego bachora z powrotem do tej ladacznicy. Bo przecież zakatuje to niewinne małe stworzenie. A kim to ja jestem, żeby takie ladaco miało czelność podnieść rękę na moje dziecko? Czym na to zasłużyłam? Czy ja jestem pierwsza lepsza? Mówiła dalej głosem załamującym się od płaczu: — Jeśli jeszcze choć przez chwilę będziesz go tu tolerował, to nie pozostanie mi nic innego jak wziąć to maleństwo i ruszyć w świat. Małe niewiniątko zaś siedząc u matki na rękach silnie wierzgało nogami. Zapomniało już o wszystkim i chciało się znów bawić. Przypatrywałem się tej scenie z zapartym tchem. Nawet zapomniałem płakać. Dopiero teraz pomyślałem, że moja zemsta może mieć

jakieś konsekwencje. Na moment pojawił się przede mną obraz mojej matki. Wiedziałem, że byłem dla niej ciężarem i cieszyła się, kiedy uwolniła się ode mnie. Co teraz ze mną będzie? Ale nie może być gorzej niż do tej pory. 3. Bardzo dokładnie pamiętam wszystkie zdarzenia tego dnia aż do tego momentu, ale nie bardzo wiem, co się ze mną stało później. Była jeszcze przede mną znaczna część popołudnia; noc spędziłem jeszcze w tym domu. Nie wyrzucono mnie od razu, bo przecież nie mieli tak od zaraz służącego, który by na wszystkich pracował, zamiatał warsztat, na razie gospodarz zbił mnie tylko grubym kijem (pamiętam, jak mnie bolały plecy, i to, jak krzyczałem, ale tylko dlatego, że wypadało, bez przekonania, bo byłem tak otępiały, że nie byłem w stanie odczuć fizycznego bólu). I kiedy z powodu przyjścia klienta zostawił mnie wreszcie, z największym spokojem usiadłem z powrotem na ławce, jak gdybym nigdy nie musiał z niej wstawać. Słuchałem, jak gospodarz targował się na podwórku z klientem, jak przemądrzale i pyszałkowato rozprawiał o psychice i całym świecie, skarżył się na wysokie ceny drewna, na czeladników, co więcej, wspominał także o mojej nikczemności. Przysłuchiwałem się temu wszystkiemu jakbym był z kamienia i ani drgnąłem. A nie miałem pojęcia, co będzie ze mną jutro. Pozwolono mi tam siedzieć bardzo długo. Wieczorem też nie byłem nikomu potrzebny. Nawet nie jadłem kolacji. Poza tym wieczór pamiętam mgliście. Pamiętam, jak zamiatam cie- mny warsztat, sprzątam wióry i trociny. Narzędzia, stoły stolarskie i nie gotowe jeszcze meble wydawały mi się jakimiś zaczarowanymi olbrzymimi stworami. Wtedy wydawało mi się, że nigdy nie mógłbym się nauczyć fachu. Czułem się najbardziej niezręcznym nicponiem. Wyszedłem z warsztatu dopiero wtedy, kiedy ktoś po mnie przyszedł, żebym już szedł pościelić łóżka. Gospodarz już więcej na mnie nie spojrzał. Czeladnicy idąc do łóżek śmiali się z moich przejść i długo nie zasypiali. Byli w bardzo dobrych nastrojach, najstarszy grał nawet na kawałku grzebienia i papierowej serwetce. Ja znosiłem wszystko i nie mówiłem ani słowa. Najmłodszy czeladnik, z którym spałem w jednym łóżku, nie dawał mi zasnąć, śmiał się mi do ucha. Nienawidziłem jego zapachu, jego ciepła, jego gładkiego w dotyku ciała i odsuwałem się od niego na brzeg łóżka, do zimnej ściany, z której po trochu zdrapywałem wapno. I chociaż w ten sposób niemal całe łóżko należało do pana czeladnika, to jednak często się zdarzało, że kopał mnie przez sen. Wreszcie zasnął. Ale ja nie mogłem spać, gdyż głośno chrapał. Poza tym dwaj pozostali leżący w sąsiednich łóżkach rozmawiali o dziewczętach, opowiadali różne świństwa. Chociaż kiedy indziej słysząc to budziłem się z jakimś słodkim... z jakimś słodkim... uczuciem... Budzić się — wcale się nie zdziwiłem, że przyszło mi do głowy to słowo, chociaż ani przez chwilę nie pomyślałem, że wszystko złe, co zdarzyło mi się, byłoby tylko snem, i pamiętałem, że kiedy rano budziłem się słysząc głos majstra, to też było przebudzenie i jak bardzo bałem się tego przebudzenia. I teraz, teraz przeczuwałem, że już niebawem wszystko stanie się jasne. — Jaka miękka ta poduszka — powiedziałem do siebie, wciskając mocno głowę w poduszkę, i pamiętałem, że kiedy indziej też tak się zaczynało: poduszka stawała się miękka, bardzo miękka. Chrapania... i rozmowy już nie słyszałem; wtedy poczułem, że jest już jasno. Odwróciłem się na drugi bok. Przez jedwabne firanki sączyło się światło poranka, a na szafce przy łóżku paliła się

jeszcze lampa. Jednocześnie odniosłem wrażenie, że rozjaśniała także moja dusza, ogarnęło mnie poczucie wolności i wielka radość. Czułem się jak ktoś, kto uwolnił się nareszcie z objęć nawiedzającej go co dzień zmory. Ze strachem i wstrętem zgasiłem lampę, płonące wspomnienie strasznej nocy. Co się stało? Zasnąłem przy zapalonej lampie i śniłem dalej dawne koszmary. Tak, tak, to jest mój powtarzający się sen, niezmienny od najwcześniejszego dzieciństwa, jak tylko sięgam pamięcią. To jest to, co wciąż mnie męczy i dręczy całymi nocami, rankiem pierzcha, znika we mgle i mgła ta osiada wciąż w głębi mojego życia jak resztki kawy na dnie nie umytej filiżanki i zatruwa swoją goryczą każdą moją radość. Dlatego stawałem na ulicy przed małymi mrocznymi oknami warsztatów stolarskich i długo patrzyłem w ich głąb, nie wiedząc, jakie wspomnienia mnie do tego zmuszają. Dlatego tak często uderzał mnie jakiś ohydny widok, jakiś ordynarny głos, wydawało mi się, że już to skądś znam, że mam z tym coś wspólnego. Dlatego dziwna, odrażająca twarz inżyniera Kincsesa, jego bezlitosne spojrzenie przypominające majstra było takie straszne i przytłaczające. Tak, tak, właśnie dlatego całe moje piękne życie wydawało mi się snem. Och, teraz mam! Tym razem wszystko pamiętam! I wówczas przez moment przemknęła mi już straszna myśl: — Kto mi udowodni, że właśnie to piękne życie to rzeczywistość — a nie to drugie? Ale dobrze wiem, że przemknęło mi to przez głowę jako ot taka sobie filozoficzna teza, tym bardziej że często zwykłem filozofować z jakimś dziecięcym pesymizmem. Ani przez chwilę nie traktowałem tego poważnie. Jakże mogło być snem wszystko to, co z taką ostro- ścią widzę wokół siebie jako rzeczywistość? To, czego mogę nawet dotknąć? Z drugiej jednak strony swoim nocnym przeżyciom nie mogłem odmówić posmaku realności. Teraz, kiedy wreszcie to przemyślałem i nie pozwoliłem, by uleciało, próbowałem przypomnieć sobie możliwie wszystko, słowem pogrążyłem się w tym bez reszty. I zaskoczy- ło mnie bogactwo szczegółów, o które w miarę jak myślałem o tym coraz więcej, sen posze- rzał się i urastał niczym lawina. W którąkolwiek część bym się nie zagłębiał, wszędzie znajdowałem bezgraniczne niemal bogactwo szczegółów, podobnie jak we wspomnieniach o rzeczywistości. Już wówczas wydobywałem ze swoich snów tyle, ile tylko mogłem, i nawet zapisywałem swoje spostrzeżenia, żeby znów nie zapomnieć. Lepiej by było, gdybym tego nie robił! Ale nikomu nic nie powiedziałem. W domu zauważono, że przebudziłem się tak późno, myśleli oczywiście, że to z powodu majówki, chociaż wróciłem wczoraj dosyć wcześnie. Kiedy wyszedłem na werandę, wszyscy siedzieli już przy śniadaniu, a ojciec zapytał mnie z uśmiechem: — No, co ci się śniło? — Nic — odpowiedziałem i czułem, że nikomu nie opowiedziałbym swojego snu za żadne skarby świata, jakby było to coś wstydliwego. Przed południem poszliśmy z ciocią na cmentarz. Jeśli dobrze pamiętam, była to rocznica śmierci mojego dziadka. Podczas kiedy ciocia klęczała przy żelaznej kracie krypty, przed dużym obeliskiem z czarnego marmuru, ja wodziłem oczami po jej ciemnej postaci, po stojących w słońcu krzyżach, po trawie i rosnących w niej chwastach, po pokrytych mchem kamiennych płytach, po wyschniętych, szeleszczących wieńcach i po kurze dozorcy cmenta- rza, która zabłądziwszy wśród pochylonych krzyży dziobała jakieś ziele przy pokrytych blu- szczem mogiłach. I miałem dość czasu, aby doszukiwać się sensu mojego snu. Zrozumiałem wówczas, że wspomnienie ostatniej nocy zawiera także mgliste wspomnienia wielu moich wcześniejszych snów. Ale nie tak, jakbym je teraz sobie przypomniał, lecz powoli kojarzyło mi się, z jak wielu rzeczy składała się moja pamięć podczas snu. Oczywiście wówczas nie uważałem się za eleganckiego panicza, lecz za terminatora u

stolarza i moje wspomnienia były wspomnieniami terminatora. Jasne jest, że we śnie wszy- stko to, co działo się ze mną na jawie, pamiętałem niedokładnie, jak jakiś sen, o wiele mgli- ściej niż wspomniany teraz zły sen. Natomiast dzieciństwo terminatora pamiętałem także i teraz, jak gdybym je przeżył tak samo jak... jak... własne dzieciństwo. Z początku odkrycie to było dla mnie wielkim zaskoczeniem. Przecież to w istocie oznacza, że mam dwa życia, dwie przeszłości. Ale szybko się uspokoiłem. Przecież moja druga przeszłość nie jest niczym więcej niż złym snem, który może już nigdy mi się nie przy- śni, który zdołam z siebie wyrzucić. To, że jest taki silny, wynika z mojej wybujałej fantazji. Ale dlaczegóż miałbym się uskarżać, że i tego posmakowałem? Wciąż narzekałem raczej na to, że moje życie biegnie aż nadto jednostajnie, gładko i dobrze; tylko w książkach mogłem znaleźć trochę cienia, odrobinę urozmaicenia. Zwyciężyło we mnie żądne przygód dziecko: cieszyłem się z rzucającego cień snu. I jak ze wszystkiego, z każdego przeżycia, z dziecięcą zachłannością pragnąłem także i z tego wydobyć jak najwięcej. Chciałem się zagłębić w swoją ciemną przeszłość i przypo- mnieć sobie swoją matkę i ojca ze snu. Nie przychodziło mi to łatwo. Najpierw zdołałem sobie przypomnieć tylko brudną kuchnię, gdzie czarnooka dorastająca dziewczynka, siedząc na jakiejś skrzyni i machając nogami, żuła chyba kukurydzę. To wspomnienie do dziś jest dla mnie zagadką. Nie wiem dlaczego, ale jak mi się zdaje, przyszło mi na myśl, gdy patrzyłem na kurę dozorcy cmentarza. Później przypomniała mi się jakby jakaś smutna ulica z rzędem żółtych domów, żelazny słup gazowej latarni i brudny strumień w rynsztoku przy chodniku; jakbym był bity przez starsze dzieci, jak gdyby moja matka spała w pomieszczeniu o niskim oknie zasłoniętym firanką z falbankami... A potem... Jakbym wiele razy widział swoją matkę, w majtkach czy w koszuli lub nawet zupełnie nago i jakby myśl o tym była dla mnie strasznie krępująca i męcząca. Tak... przecież mnie nie kochała, biła mnie nawet kiedy byłem małym dzieckiem i często mawiała: — Dlaczego cię nie ukatrupiłam? A potem... Ale jaka była jej twarz, twarz? Tego nie mogłem sobie przypomnieć. A potem... Tak, tak, przecież chodziłem także do szkoły, nigdy nie rozumiałem, co mówił nauczyciel... Kiedyś miałem dać przykład na bezokolicznik i napisałem: Ptak fruwa. Oto jak dokładnie pamiętam ten drobiazg bez znaczenia. Jak mnie wyśmiewano... a ja nie wiedziałem dlaczego. Zawsze mnie wyśmiewano. A potem... W tej chwili ciocia powiedziała: — Elemér, omińmy to. Zorientowałem się, że już wracamy do domu, ciocia też się zamyśliła idąc obok mnie. Bryczka czekała na nas przy głównej bramie cmentarza. Ale najpierw musieliśmy przejść drogą wzdłuż rowu, gdyż idąc tu szliśmy inną trasą, weszliśmy boczną bramą, a woźnica przez ten czas okrążył z zewnątrz cmentarz. — Elemér, omińmy to — powiedziała ciocia. Na brzegu rowu leżał zdechły kot. Już śmierdział, oblepiały go roje much i całe zastępy robactwa. Odwróciwszy twarze przeszliśmy możliwie jak najdalej od ścierwa. Niemal ścisnę- ła mnie za serce myśl, że ciocia, ta delikatna, srebrzysta ciocia też musi patrzeć na coś takie- go. Jaki obojętny jest świat! I w tej chwili przypomniało mi się, że we śnie... właściwie ... nie miałem ojca. Wspo- mnienie tego wyzwoliło we mnie falę wstydu i czułem się zbrukany, czułem ciężar lekcewa- żenia i poniżenia. Jak bardzo, jak bardzo cierpiałem z tego powodu... jak mi dokuczali... strasznie... lepiej o tym nie myśleć. Cóż za tchórzostwo! A właśnie że będę o tym myślał! Nie będę się chyba bał jakiegoś tam snu.

Ale jednak czułem, że teraz na pewno nie opowiedziałbym nikomu swojego snu. Wsiedliśmy do powozu, prąd powietrza pozwolił mi zapomnieć na chwilę o tych mgli- stych wspomnieniach: przez pewien czas byłem znów szczęśliwym dzieckiem. Skandowałem głośno wiersze w rytm uderzeń końskich kopyt, także wiersze łacińskie, Owidiusza, podświa- domie rozkoszowałem się swoją wspaniałą pamięcią i poczuciem rytmu. Świeciło słońce, a ciocia uśmiechała się patrząc na mnie z zachwytem. Po powrocie do domu próbowałem czytać, ale moje myśli wędrowały w kierunku snu. Postanowiłem, że wszystkiemu odważnie stawię czoła, i koślawymi szkolnymi literami noto- wałem każdy nowy szczegół, który przyszedł mi do głowy. Wprawdzie umiałem także kali- grafować, ale tym razem odnosiłem wrażenie, że nawet litery ustawiają się w rzędy jakby nie- chętnie i ze wstydem. A przecież już sobie wmówiłem, że niczego się nie wstydzę. Przecież śniło mi się co najwyżej, że jestem terminatorem u stolarza i nieślubnym dzieckiem. — Cóż w tym wstydliwego? — zapytałem siebie samego z wielką tolerancją, której dzięki swojej dziecięcej wspaniałomyślności tak szybko nauczyłem się z książek — (w życiu nie miałem raczej okazji zetknąć się z podobnymi problemami, chociaż znałem sposób my- ślenia ojca). Niemniej jednak wszystko to w odniesieniu do mnie bardzo mnie dotknęło. Ale przed samym sobą przyznałem się jedynie do tego, że bardzo mi wstyd z powodu brutalnego potraktowania synka majstra; myśl, że — wprawdzie tylko we śnie — byłem do tego zdolny, upokorzyła mnie do głębi. — Jeśli ten sen będzie miał jeszcze kiedyś dalszy ciąg — powiedziałem sobie — wszy- stko jakoś... naprawię... Po czym roześmiałem się, że mam plany w związku ze snem, jak gdyby była to rzeczy- wistość. Przecież teraz, kiedy już go sobie uświadomiłem, przypuszczalnie nigdy już nie będzie miał dalszego ciągu. Czy dotychczas układał się w tak regularny ciąg jak to sobie wyobrażam? Proszę bardzo, inżyniera Kincsesa widziałem wczoraj pierwszy raz w życiu, zaś majster pojawił się, w moim życiu już chyba dawno. Czy możliwe jest, żeby sen aż do tego stopnia uprzedził rzeczywistość? Powiadają, że człowiekowi niekiedy przez jedną noc śnią się całe lata. Ale jest to jednak bardzo dziwne. Przypomniała mi się pewna scena, która, jak mi się zdaje, rozegrała się już dawno — jak gdyby moja matka usilnie błagała o coś majstra. Czy może chodziło o mnie? Ileż tajemnic zawiera taki sen! Postanowiłem, że będę czytał naukowe rozprawy o snach, i niemal się cieszyłem, że znalazłem w sobie tak dobry materiał obserwa- cyjny. Teraz przypomniał mi się także okres, kiedy we śnie chodziłem do szkoły wydziałowej. Ile dostałem luf! Przez wszystkie lekcje czułem cykor. Jakie to dziwne, że ja w ten sposób poznawałem także odczucia złego ucznia. To jest oczywiście... rzecz naturalna, że mam takie sny. Pamiętałem, jak nauczyciel otworzywszy swój notes powiedział oschle: — Dość. I wielki drewniany cyrkiel stuknął o stół. Zaległa śmiertelna cisza. Przekartkował w notesie parę stron do przodu: ci których nazwiska zaczynały się na jakieś wcześniejsze litery, odetchnęli z ulgą. Kartkując cofnął się znowu... Jakie też miałem nazwisko? Tego nie mogłem sobie przypomnieć. Nazwisko mojej matki?... Nauczyciel rysunków (którego nazywaliśmy panem profesorem, chociaż był tylko nauczycielem szkoły wydziałowej) nosił sygnet z herbem, kiedy bił nas po twarzy, obracał sygnet oczkiem do wnętrza dłoni. W przerwach moi koledzy drażnili się ze mną, nabierali mnie w najróżniejsze sposoby. Nigdy nie miałem pieniędzy na rogaliki. Był tam pewien zezo- waty chłopak o czerwonej twarzy, któremu na znacznej części głowy nie rosły włosy. Skąd się brały te postacie? Ich modele z pewnością można by znaleźć wśród moich znajomych... Tak jak Kincses? Z płaczem błagałem swoją matkę, żeby mnie stamtąd wypisała.

— Dlaczego cię nie ukatrupiłam? — odpowiedziała. Ech, więcej nie będę o niej myślał. Wyszedłem: akurat był u nas lekarz domowy. Delikatny, elegancki człowiek, biała kamizelka, czarny żakiet, laska ze srebrną rączką, złote binokle ze złotym łańcuszkiem, gładko ogolona twarz, mówił cicho z przesadną grzecznością, tworzył wokół siebie jakąś perfumowaną lekarską atmosferę. Robił on na mnie wrażenie człowieka ugotowanego na parze, jego jasna różowa skóra zaś przypominała mi zbyt długo moczone, delikatne mięso, przesiąknięte różnymi leczniczymi oparami. Widać było, że każdą część ciała pielęgnuje według najnowszych wymogów higieny. Umiarkowana dieta, jak gdy- by obawiał się obecnych zawsze i wszędzie chorób. Dawało mu to pewną dozę szlachetności, był starym kawalerem i zawsze zachowywał pewien dystans wobec wszystkiego i wszystkich. Nawet jeśli opukiwał plecy chorego czy przykładał ucho do jego klatki piersiowej, czy też oglądał język, odnosiło się wrażenie, że pochyla głowę z jakąś delikatną powściągliwością, że swoje ładne dłonie, z których jedną zdobił sygnet, wyciąga w stronę człowieka z bardzo daleka. — Wielmożna pani wygląda znakomicie, jak zawsze. Moja matka z uśmiechem zwróciła w jego stronę swoją piękną głowę, z instynktownym i radosnym zadowoleniem, jak zawsze, kiedy czuła, że się komuś podoba. Ale ten piękny gest, który kiedy indziej bardzo lubiłem, teraz wywarł na mnie jakieś niemiłe, niemal przy- gnębiające wrażenie — sam nie wiedziałem dlacze4 go- — Elemér też jest zdrów, jak widzę — powiedział lekarz i usiadł, ostrożnie podciągając uprasowane w kant spodnie. — Panie doktorze, niech mu pan powie, żeby nie czytał tyle — powiedziała moja mama. — Wciąż czyta, niech pan sobie wyobrazi, panie doktorze, nawet kiedy jesteśmy u kogoś z wizytą, on patrzy tylko, czy są w pokoju jakieś książki, i częstokroć kartkuje je zamiast uczestniczyć w konwersacji. — Tak? A jakie książki interesują go przede wszystkim? — Chciałbym — powiedziałem nieśmiało, chcąc wykorzystać nadarzającą się okazję — chciałbym przeczytać jakąś naukową książkę o snach. Czy nie byłby pan tak uprzejmy pole- cić mi jakiejś? Lekarz zaskoczony wyjął z kieszeni śnieżnobiały kwadrat chusteczki i przetarł binokle, które upadły na zielony pluszowy obrus dużego stołu w jadalni. Tak niewinnie mrużył oczy bez binokli, które pozostawiły mu u nasady nosa dwie czerwone plamki. — Ukazała się teraz o tym modna książka, napisał ją pewien wiedeński lekarz, ale to nie dla dzieci. — A poza tym, z naukowego punktu widzenia nie jest to jakaś znacząca pozycja — dodał. Ale nie potrafił polecić mi niczego innego. Obiad zjedliśmy późno, z wielką powagą, a nawet uroczyście, jak zwykle, kiedy obecny był także mój ojciec. Kuchnią zajmowała się ciocia pod nadzorem babci, o której jeszcze nie wspomniałem. Babcia miała na pieczy przede wszystkim to, żeby wszystkiego było w bród. Kiedy jeszcze żył jej mąż (był gdzieś sędzią), wydawała na kuchnię cały majątek, a teraz u nas miała okazję dawać upust tej pasji, gdyż mój ojciec lubił wystawną, patriarchalnie ciężką kuchnię węgierską. Podczas obiadu najwięcej mówiła babcia, lubiła mówić, tym bardziej że bez tuby już niczego nie słyszała; i tylko przy takich okazjach, przy stole, mogła mówić do woli: zawsze opowiadała o swoich panieńskich latach; i potrafiła po tysiąc razy opowiadać tę samą historię — mała Bözsi była niekiedy wobec niej wprost niegrzeczna; tylko mój ojciec nie pokazywał po sobie, że te nudne opowieści są mu ciężarem. Po obiedzie graliśmy w tenisa. Mieliśmy na podwórzu skryty w cieniu kort. Graliśmy w singla z dużą Bözsike, która miała piękne ruchy. Patrzyłem na nią z przyjemnością. Ale w grze miałem przewagę — byłem silny i zwinny. Wreszcie zmęczeni i spoceni — usiedliśmy

na ławce przy małej Bözsi, która wkładała właśnie nową kokardę na szyję kotka. — Bözsi, czy miewasz sny? — zapytałem w zamyśleniu. — Ależ oczywiście — i puściła kotka na trawę. — Czy miewasz także złe sny? — Od czasu do czasu. — O czym? — No, no, jak cię nagle zainteresowały moje sny. — Powiedz tylko, co ci się śni. — No więc na przykład, że na skwerze gonią mnie wilki. — Co jeszcze? — I jeszcze ... że fruwam w jakiejś klatce schodowej. — I nic więcej? — Coś jeszcze, ale już nie pamiętam. I uciekła. Później przyszedł porucznik Martonek. Podwieczorek podano w parku, obok kortu teni- sowego. Zauważyłem, że porucznik Martonek zajmował się nie tyle Bözsike, co moją mamą. Ten Martonek był naprawdę nieznośny z tymi swoimi ufryzowanymi jasnymi włosami i egzaltowanym usłużnym sposobem bycia. A poza tym ... bardzo mi kogoś przypominał. Ojciec też go nie lubił, tak jak każdego oficera, i dobrze wiedziałem, że mama też nigdy nie darzyła go sympatią. Moja biedna, piękna matko, wybacz mi, że napisałem to, co teraz nastąpi. Jaka byłaś wtedy piękna, jaka byłaś świetlista w swojej urodzie i wesołości, z jaką niewinnością i dziecięcą dumą cieszyłaś się z tego, że podobasz się ludziom. Zawsze była w tobie jakaś dziecięca duma i frywolne poczucie wyższości, które i ja tak często odczuwałem. Twoje spojrzenie, głębokie spojrzenie twoich niebieskich oczu — kiedy z uśmiechem pa- trzysz na Martoneka — wydawało mi się mówić to samo, co tym samym uśmiechem zwykłaś mi mówić, kiedy jako dziecko coś przeskrobałem: — No co, ty mały nicponiu? I może tym samym spojrzeniem chciałaś powiedzieć to samo, co dawałaś do zrozumie- nia Bözsike. Może tylko tyle: — Widzisz, jaki z niego łobuziak? Wszystko to odczytałem z twojego tak wiele mówiącego spojrzenia (takie wieloznaczne były wszystkie twoje spojrzenia) już wówczas. Ale... kiedy nagle odwracałaś głowę w stronę porucznika, uśmiechając się tak jak to ty potrafisz, przez chwilę i ja wyraźnie odczytałem twoją radość, naturalną radość pięknej kobiety, która się podoba. Rozpoznałem uczyniony przez ciebie gest, kiedy podczas wizyty lekarza sprawił mi taką przykrość. Naraz zrozumia- łem dlaczego. I była to jedna z najstraszniejszych chwil mojego życia. Dlatego że w tym ruchu rozpoznałem nagle tę... tę, którą w snach musiałem nazywać swoją matką. I wówczas — kiedy siedząc ogłuszony wśród nie wiadomo dlaczego uśmiechniętych twarzy, słuchałem wesołych śmiechów dochodzących do mnie ponad gęsto tkanym adama- szkowym obrusem — naraz przestraszyłem się tej myśli, zadrżałem całą duszą, jak gdyby Bóg wie skąd prysnął na nią jakiś wstrętny brudny szlam. Wydawało mi się, że zostałem tą myślą zbrukany nieodwracalnie, na zawsze, zbrukany na całe życie, że już nigdy nie będę mógł jej zmyć. I oto ja, czyste i szlachetne dziecko, któremu wydawało się, że wszystko, co je otacza, jest szlachetne i niepokalane, nagle odkryłem, że w nieznanych zakamarkach mojej duszy cała ta lśniąca biel, nawet najbardziej lśniąca i najczystsza, jest w tajemniczy sposób zmieszana z jakimś ukrytym wstrętnym brudem. Było to tak okropne, że nie potrafiłem skupić swojej uwagi i myśli na niczym innym. Nagle stałem się rozkojarzony i zdenerwowany. Nie słyszałem ani śmiechów, ani żartów, nie widziałem już pogodnych twarzy. Stałem się milczący i ponury.

I zauważano to, zauważyła to ciocia. Przecież wciąż jeszcze patrzyła na mnie jak na maleńkie dziecko. Słyszałem, jak szeptem mówiła do mojej mamy: — Patrz, jak zbladł. — Czy coś ci dolega? — zapytała mnie cicho mama. Kiedy indziej wobec tak licznego towarzystwa za żadne skarby świata nie przyznałbym się do jakiejkolwiek słabości, ale teraz, z jakąś niezrozumiałą przekorą odpowiedziałem: — Boli mnie głowa. 4. Poszedłem do pokoju, położyłem się na kanapie i rozpłakałem się. Ciocia niebawem przybiegła za mną, z przerażeniem spostrzegła, że ocieram łzy, położyła mi na czole swoją delikatną dłoń. — Masz gorączkę — powiedziała. — Powinieneś się położyć. Piastunka pościeli ci łóżko. Przez chwilę chciałem jej wszystko opowiedzieć — chciałem się wypłakać i wyznać, co mnie męczy. Ale czułem, że to jednak niemożliwe. Nadeszła piastunka Vivi i posłała mi łóżko, chciała mi zaparzyć zioła, które według niej są lekarstwem na wszystko, na każdą chorobę, niezależnie od pory roku, mówiła do mnie z tym samym opiekuńczym niepokojem w głosie, jakim zapewne uspokajała moją mamę, kiedy była jeszcze jej piastunką. Och, tak bardzo chciałem, żeby ze mną została i opowiadała mi bajki, jak zwykła to czynić, kiedy byłem małym dzieckiem, te stare bajki, które pozwalały mi zapomnieć o wszystkich moich zmartwieniach; słysząc je przerywałem nawet najbardziej rozpaczliwy płacz, nie pozwalający mi myśleć o czymkolwiek i przez kilka godzin zasnąć. Ale wstydziłem się ją prosić — a poza tym cóż by mi teraz mogły pomóc bajki! I poszła sobie, ja zaś rozebrałem się bezwiednie myśląc wciąż o tym, że nie powinienem się kłaść, że powinienem zasnąć jak najpóźniej, że powinienem jak najpóźniej się obudzić, by zacząć to straszne życie. A jednak coś mnie ciągnęło do łóżka, coś mnie zmuszało do pójścia spać, nie mogłem opanować senności i co dziwniejsze, wydawało mi się, że muszę się wcze- śniej położyć — bo przecież terminator postanowił, że dziś wstanie wcześniej! I ledwo zamknąłem oczy, już czułem, że poduszka drapie mnie po twarzy, czułem, że jestem w łóżku terminatora. Leżący obok mnie czeladnik sapał równomiernie, z drugiego łóżka dochodziło mnie chrapanie najstarszego. Byłem cały mokry od potu leżąc w ciepłym łóżku, w szyję gryzła mnie pchła, ale niezależnie od tego w porannej ciszy ogarniało mnie jakieś rozkoszne uczucie; miękko, z przyjemnością przeciągałem się w przepoconej pościeli, oczy miałem zamknięte, w głowie unosiła mi się przyjemna mgła, nie myślałem o niczym, tylko o tym, że dobrze jest tak leżeć w ciemności, w ciszy i w cieple. Nagle jednak wszystko mi się przypomniało, szybko wstałem, przetarłem zaropiałe oczy, jednym krokiem przeszedłem nad moim współtowarzyszem, pospiesznie naciągnąłem spodnie, włożyłem kapcie i powoli, żeby nie obudzić czeladników, otworzyłem skrzypiące drzwi, wytaszczyłem na dwór przygotowane już buty i począłem je czyścić. Świtało, pano- wała cisza, na podwórku było jeszcze zupełnie chłodno, niemal marzłem siedząc w samej koszuli, szybciej machałem więc szczotką, w płowiejącej trawie lśniła rosa, był poranek, szary poranek i moje sny, moje świetliste sny lśniły pośród tej szarości niczym krople rosy. Nie pamiętałem ich dokładnie, nigdy nie pamiętałem ich dokładnie, ale niektóre obrazy oży- wały we mnie raz po raz, wiedziałem, że jest w nich piękny, elegancki ogród, alejki wysypane

żółtym żwirem, pięknie ubrane uśmiechnięte damy, nawet teraz słyszę ich śmiech. Przypo- mniały mi się wystawne meble, ładne wyściełane krzesła, na których mogłem siadać, wspa- niały biały wiklinowy fotel z czerwoną poduszką. Uświadomiłem sobie nagle, że w moich snach byłem gimnazjalistą i dobrym uczniem, miałem dużo i ładne książki, w których były także obrazki, a ja umiałem czytać i rozumiałem, co było w nich napisane. Ale już nie pamię- tam, o czym mówiły. Czułem tylko, że wewnętrznie jestem znacznie bogatszy, niż można by sądzić po tym, co tu daję światu; tylko że jest to głęboko ukryte, a ja nie potrafię się otwo- rzyć; czułem, że gdzieś w jakiejś ciemnej szufladzie mam ukryte skarby i że nie powinienem być tutaj, że dzieje się mi wielka krzywda, że jestem lepszy ponad to, czym jestem, że wiem więcej niż wiem. Jak gdyby rozległy widok na piękny krajobraz przesłaniała jakaś straszna mgła i ciemność. Już dawno przestałem szczotkować buty, siedząc w kucki przed drzwiami cicho opłaki- wałem samego siebie. Lecz nagle powziąłem decyzję. Rzuciłem szczotkę i buty, ostrożnie otworzyłem drzwi. Skrzypnęły, zamarłem, nasłuchiwałem. Najstarszy czeladnik odwrócił się na drugi bok i wymamrotał jakieś niezrozumiałe przekleństwo. A potem znów zaległa cisza. Z drucianego wieszaka ostrożnie zdjąłem swój nędzny słomkowy kapelusz. A potem otworzy- łem dolną szufladę w komodzie, w której było moje jedyne ubranie. Nie przyszło mi to łatwo: trzeba było pociągać za miedziane uchwyty to z lewej, to z prawej, nie można było od razu wyszarpnąć szuflady, żeby nie zapiszczała. Nawet nie otworzyłem całkowicie, lecz kiedy już mogłem, sięgnąłem do jej wnętrza, do zbitych, zjedzonych przez mole szmat i rozgrzebawszy je, połowę z nich wyrzuciłem na podłogę, na koniec wyszarpnąłem swój płaszcz z dziurą na rękawie i kiedy narzuciłem go na siebie, byłem już na podwórku, zostawiając po sobie na podłodze rozrzucone w bezładzie szmaty, wysuniętą szufladę i otwarte drzwi, żeby kogoś nie obudzić. Jacy oni będą wściekli! Wielka, pomalowana na zielono drewniana brama z kratami była jeszcze zamknięta, wszedłem na nią, była taka wysoka jak dom, dałem susa w dół i opadłem na ulicę. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem biec! Biec wzdłuż brzegu strumienia, minąwszy drewniany ganek sklepu. Zwolniłem dopiero wtedy, kiedy zniknęły już drewniana brama i dom, w którym tyle przecierpiałem. — Ruszę do miasta — pomyślałem. Miasto, wielkie miasto było niedaleko, wiedziałem, że tramwajem można tam dojechać przez trzy kwadranse. Ze środka wielkiego targowiska ruszał już pierwszy tramwaj, przekupki dźwigały właśnie swoje wielkie kosze i sadowiły się szerokimi, okrytymi sztywnymi spódni- cami biodrami na siedziskach. Na plecach, w brudnych białych tobołach ciążyły im ogromne bańki z mlekiem, toboły były z przodu wiązane w węzeł, który utrzymywał wielki kosz. One to mają pieniądze na tramwaj — pomyślałem i wściekły szedłem powoli środkiem placu po wąskim asfaltowym chodniku, mając pod nogami porozrzucane łupiny arbuzów i liście kapusty. O tym, żeby pójść do matki, nawet nie myślałem; chciałem raczej zostawić za sobą wszystko, wszystko co znałem, bo wszystko było złe. Ożywały właśnie stragany przekupniów. Dwóch młodych chłopców od szewca niosło na długim drągu kilkanaście par butów z cholewami niczym Żydzi kiście kanaańskich wino- gron. Dzwony kościelne biły na pierwszą mszę. Jakiś wóz wznosił tumany kurzu. Szedłem wzdłuż szyn tramwajowych, zaczynało mi być gorąco. Tutaj wieś nie była już wsią. Wokół rozciągały się wielkie magazyny i duże warsztaty, których właściciele byli dostawcami dla miasta. Magazyny mebli, sklepy z artykułami żela- znymi. Stolarze, małe warsztaty, ogromne składowiska. Dalej widać było rząd fabryk. Za dzi- wnymi dużymi oknami z małych, gdzieniegdzie powybijanych szybek w ołowianych ramkach pędzące z szelestem pasy transmisyjne, stalowe koła wypolerowane do lustrzanego połysku. Od czasu do czasu zatrzymywałem się, aby się w nie wpatrywać, i jakoś zawsze przypominał