kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Baccalario Pierdomenico - 06. Pierwszy Klucz - (Ulysses Moore)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Baccalario Pierdomenico - 06. Pierwszy Klucz - (Ulysses Moore) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BACCALARIO PIERDOMENICO Cykl: Ulysses Moore
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 25 stron)

Spis treści Okładka Karta przedtytułowa Karta tytułowa Karta redakcyjna Nota od Redakcji Telegram Zeszyt szósty 1. Ostatnia świeczka 2. Schody 3. Dzwony u św. Jakuba 4. Dagobert od Dachołazów 5. Czarna Kłódka 6. Archiwum dyrektora Marrieta 7. Mistrz pochodni 8. Spowiedź 9. Grzmiące Laboratorium 10. Kamienny pokój 11. Cela dla czworga 12. Pamiętne Wakacje w Kilmore Cove 13. Pod parkiem 14. Fosa z karpiami 15. Przerwa w opowieści 16. Obcy 17. Strażnicy i złodzieje 18. Ciąg dalszy opowieści 19. Ojcowie i córki 20. Pan Podziemi 21. Łąka pełna świetlików 22. W poszukiwaniu wiecznej młodości

23. Poranek 24. Zbiorowa fotografia 25. Ostatni dziennik 26. Urlop w Wenecji Nota od Redakcji List (1) List (2) Wejście do Willi Argo Ulysses Moore

Ulysses Moore Pierwszy Klucz

Tytuł oryginału: Ulysses Moore. La Prima Chiave Projekt graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo Bruno Autor: Pierdomenico Baccalario Tłumaczenie z języka włoskiego: Bożena Fabiani Przygotowanie wydania polskiego: Krzysztof Wiśniewski © 2011 Edizioni Piemme S.p.A., via Galeotto del Carretto 10 15033 Casale Monferrato (AL) – Italia © 2012 for the Polish edition by Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. Wydawnictwo Olesiejuk, an imprint of Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. Międzynarodowe prawa © Atlantyca S.p.A. – via Leopardi 8, 20123 Mediolan, Włochy foreignrights@atlantyca.it www.battelloavapore.it ISBN 978-83-274-0161-8 Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. 05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91 wydawnictwo@olesiejuk.pl wydawnictwoolesiejuk.pl Dystrybucja: olesiejuk.pl DTP: ThoT Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

Nota od Redakcji W końcu, po niepokojącym trwającym ponad miesiąc milczeniu, Pierdomenico Baccalario dał znak życia. Najpierw otrzymaliśmy telegram, a kilka dni później nadeszło tłumaczenie szóstego zeszytu Ulyssesa Moore’a. Jak sobie z pewnością wyobrażacie, zawiera zdumiewające fakty... Przyjemnej lektury! Redakcja Parostatku P.S. Jeżeli chcecie odkryć, gdzie Pierdomenico przebywa, przyjrzyjcie się uważnie znaczkowi...

B yła jasna, lśniąca od gwiazd noc. Nad bezmiernym, płaskowyżem zamkniętym z jednej strony postrzępionymi szczytami gór, rozpostarło się niebo ogromne i milczące. Tam właśnie, w górach, niewidoczny dla tego, kto nie znał drogi, wznosił się Ogród księdza Gianni: potężny kasztel usytuowany na skale wraz z cytadelą. Blankowe mury, łuki, schody i studnie cisnące się do siebie jak przestraszone dzieci. Przez okna z drobnych szybek oprawionych w ołów wpadał do zamku wiatr i hulał po pustych długich korytarzach. Wydawało się, że zamek cichutko drży. Przez kraty w ziemi pobłyskiwała świetliście woda. W rozpalonych kominkach żarzyły się drwa. Z kominów leniwie unosiły się smugi dymu. Pawie z wielkiego parku przycupnęły przed bramą swego pana jak jakieś wyrośnięte nad miarę barwne motyle. Z odległego okna zamku przenikało silne światło, wskazujące na wielką komnatę oświetloną wieloma świecami. Jakiś mężczyzna stojący przy parapecie spoglądał w zadumie na ciąg arkad wybiegający poza dziedziniec. Tarmosząc brodę, ponownie odczytał wiadomość przesłaną mu na długim kawałku materiału, rozwiniętym, aż do jego stóp. Było to doprawdy coś bardzo dziwnego, jakby rodzaj dywanu, który miał pełnić funkcję telegramu, znanego dopiero tysiąc lat później. Tekst brzmiał: Cześć starY! Odwiedzą cię teraz niechci? ni goście z Willi ArgO. Stop. Każ spr? wdzić wrot? cz? asu. Stop. I zatrzym? j Obliwię r? z n? z? wsze. Twój serdeczny przyj? ciel. Peter Świece w komnacie zadrżały, sygnalizując, że ktoś otworzył jedyne drzwi. Mężczyzna rozpoznał płaską twarz swojej chińskiej asystentki. Skłonili się sobie wzajemnie. – Twoje ostrzeżenie się potwierdziło – odezwała się kobieta. – Żołnierze zatrzymali dwoje intruzów. – Dwoje? – szepnął w zamyśleniu mężczyzna. Pociągnął długi zwój materiału do kominka i wrzucił go do ognia. Materiał ściemniał i czarny dym uniósł się w górę. – Musimy zatem oboje wyruszyć, moja przyjaciółko. I obawiam się, że będzie to długa podróż. Jego głos zabrzmiał gorzko, jakby od jakichś niemiłych wspomnień, nie nadających się do ujawnienia. Ogień na kominku strzelał złocistymi językami. – Spakuję swoje rzeczy – chińska asystentka lekko się skłoniła. Mężczyzna zaczekał, aż znowu zostanie sam, po czym zgasił świece, zostawiając tylko jedną. Przesunął na ścianie arras, wsunął ostrożnie rękę w niszę tak, aby nie dotknąć żadnej z pułapek tu zastawionych i wyciągnął drewniane pudełko ozdobnie intarsjowane. Otworzył emaliowany zamek. W środku było dużo kluczy, wszystkie z główką w kształcie zwierząt. Ale brakowało czterech: z aligatorem, dzięciołem, żabą i jeżozwierzem. Zdziwił się. – Jak to możliwe? – spytał sam siebie, sprawdzając raz jeszcze pudełko.

Nie umiał sobie odpowiedzieć. Zgasił ostatnią świeczkę i zniknął w ciemności.

J ason zatrzymał nagle siostrę przejmującym syknięciem: – Pssst! Julia przystanęła w połowie schodów. – Co się dzieje? – Ale uścisk ręki brata powstrzymał ją przed stawianiem dalszych pytań. Schody, na które weszli, tonęły w ciemności. Ściany były tu wąskie, a sufit ginął w mroku. U szczytu schodów migotało światło jedynej pochodni, zaczepionej przy wielkich zamkniętych drzwiach, spoza których dochodził jakiś metaliczny odgłos: ktoś w pośpiechu odsuwał zasuwę. Dzieci rozejrzały się szybko dokoła. Schody, które już miały za sobą, nie dawały żadnej możliwości schronienia, a te, które im jeszcze pozostały, ciągnęły się zbyt wysoko, żeby dotrzeć do drzwi i ukryć się za framugą. Jedyną możliwą kryjówką były dwie nisze po bokach schodów, w których stały dwie wybrzuszone donice pełne roślin. Jason pokazał siostrze pierwszą niszę, a sam wybrał drugą. Julia wpełzła w swoją, kryjąc się w ciasnej przestrzeni między donicą a ścianą. Jason natomiast przeskoczył donicę, gniotąc rośliny i spadając po drugiej stronie z głuchym łoskotem. Chociaż musiał się przy tym boleśnie uderzyć, nawet nie jęknął. Wielkie drzwi na szczycie schodów rozwarły się teatralnie z głośnym skrzypieniem. – Cicho, Zan- Zan! – zawołał jakiś mężczyzna karcącym głosem. – Chcesz obudzić cały kasztel? Na schody spłynęła fala światła, rzucając złote błyski, które musnęły lekko dwie nisze. Julia spostrzegła, że jeden but Jasona znalazł się przed jej wazą, ale nie zdołała już brata o tym uprzedzić. Na szczycie schodów pojawiła się sylwetka potężnego mężczyzny, który zaczął schodzić po dwa stopnie na raz. Dziewczynka wcisnęła się w głąb swej kryjówki, modląc się, by jej nie zauważył. Widziała, jak skarcona przed chwilą kobieta przeszła przez drzwi, nie zamykając ich i dołączyła do swego towarzysza. – Zabrałaś wszystko? – spytał mężczyzna, nie czekając na odpowiedź. Zan-Zan dźwigała na plecach wielki worek z niebieskiego jedwabiu, związany grubymi linkami podróżnymi. – A założyliśmy pułapki? – dopytywał się mężczyzna. Kobieta i tym razem nie odpowiedziała. – Czaple? Przeciągi? A króliki? Hmm... Tak. Laboratorium jest bezpieczne. Przeszli obok doniczek. Światło pochodni zafalowało i po raz pierwszy odezwała się kobieta: – Chwileczkę... – mruknęła i przystanęła. Julia zamknęła oczy i zakryła twarz zaciśniętymi pięściami. – Spraw, żeby nas nie zobaczyli... spraw, żeby nas nie zobaczyli... – zaczęła się modlić najgorliwiej jak tylko mogła. Zan-Zan podeszła do donicy, za którą ukrywał się Jason i zza której wystawał jego sportowy but. – Spraw, żeby go nie zobaczyli... spraw, żeby go nie zobaczyli... – błagała Julia. Zan-Zan to była bardzo drobna Chineczka, w śmiesznym okrągłym kapelusiku i w błękitnym płaszczu zapiętym pod szyją, a rozszerzającym się ku dołowi jak dzwon. Mężczyzna natomiast miał rysy europejskie. Był dobrze zbudowany, nie za wysoki, z ciemną brodą. Nosił długi zakonny habit i buty zdecydowanie do tego nie pasujące. Julia przyglądała się im z uwagą, pewna, że zmyliło ją migocące światło pochodni, ale w końcu przekonała się, że dobrze widzi: mężczyzna miał na nogach parę znoszonych sportowych butów firmy Nike?! Zan-Zan wsunęła rękę do donicy, powodując szelest bujnej zieleni i zerwała garść rumianku. – Nie jestem pewna, czy wystarczy – powiedziała. Jej towarzysz z pochodnią w ręce, kiwnął głową. – Wystarczy, ale ruszajmy się, nie mamy

za wiele czasu. I zaczęli schodzić po schodach. Julia wychyliła się na ile tylko mogła, by się im przyjrzeć. Mnich w tych swoich sportowych znoszonych butach dźwigał na plecach wielki i zniszczony plecak powiązany mnóstwem rzemyków. I miał twarz, która wydała się jej znajoma. Gdzieś go już widziała. Kiedy światło pochodni znikło, dziewczynka wyślizgnęła się z niszy i zawołała do brata. – Poszli sobie! – i podeszła do niszy z Jasonem. – Uuuu! – jęknął Jason, mając na myśli Chinkę. – Ale ropucha! – Lepiej wychodź – poradziła mu Julia. – Łatwo ci mówić... – mruknął, usiłując się przecisnąć to jedną, to drugą stroną. Ciemność, a także wybrzuszenie donicy nie pozwoliły Julii zrozumieć, jak Jason mógł się tam wcisnąć do środka, ale z częstotliwości jego jęków wywnioskowała, że wydobycie się musiało być dosyć skomplikowane. W końcu Jason wydostał się lewą stroną, odzyskał but, który mu się nie wiadomo jak i kiedy zsunął z nogi, i trafił aż na drugą stronę, oczyścił włosy z drobnych liści i pajęczyn. – Ta nisza to istna pułapka – stwierdził. Po krótkiej naradzie, czy warto pójść za tym dwojgiem, Jason i Julia zdecydowali, że to byłoby zbyt niebezpieczne. Chcieli przede wszystkim poznać lepiej miejsce, do którego trafili. Podeszli więc w górę po schodach do wielkich drzwi na samym szczycie. – Ci dwoje mówili coś o jakimś laboratorium – odezwała się Julia na ostatnim już stopniu. – Słyszałem. – I o pułapkach. – I o czaplach, przeciągach i królikach – dodał Jason. – Pamiętam. – Co by to miało znaczyć? – Pojęcia nie mam. – Jason przyglądał się drzwiom trzy razy wyższym od niego i spróbował je poruszyć. – Ale my przecież mamy inne zadanie. Musimy odnaleźć Blacka Wulkana najszybciej jak tylko się da. I wrócić do Willi Argo, zanim mama z tatą zauważą nasze zniknięcie. A więc tak, wiemy, że Black schronił się w tym miejscu po zabraniu wszystkich kluczy z Kilmore Cove... – Razem z Pierwszym Kluczem – przerwała mu Julia. – I musimy odnaleźć Ricka – dodała z przejęciem. – Spokojnie. Nic mu nie jest, zobaczysz. – Ale... – Nie martw się o Ricka. Kiedy wrócimy do Kilmore Cove, okaże się, że tam na ciebie czeka i będzie cmok cmok... – i Jason wydął śmiesznie usta jak do pocałunku. – Głupi – ofuknęła go Julia. Brat chwycił mocno rękami za krawędź drzwi i pociągnął je ku sobie. – Nie zamknęli porządnie – powiedział i uchylił drzwi na tyle, że oboje prześlizgnęli się przez nie. Julia zagryzła wargę. – Jason, a zauważyłeś jego buty? Mhh... – mruknął chłopiec, myśląc całkiem o czymś innym. Kiedy przeszli przez drzwi, znaleźli się na wielkim tarasie otoczonym murem z blankami, w środku którego żarzyło się jeszcze ognisko. Po lewej stronie było przejście biegnące zygzakami

wzdłuż murów ufortyfikowanej cytadeli. Plamy światła rozjaśniały dalsze tarasy, rozstawione w regularnych odstępach od siebie. Jedno spojrzenie wystarczyło, by Jason naliczył ich chyba ze dwadzieścia. Noc była sucha i wcale nie zimna. Z nieba, oświetlonego wschodzącym właśnie na horyzoncie księżycem w pełni, padały perłowe blaski. – Słuchasz mnie? – Oczywiście – odparł Jason siostrze, podchodząc do parapetu przy blankowym murze i spoglądając uważnie na dół. I nagle, w mgnieniu oka, chłopiec odskoczył. – O, kurczę! Julia podbiegła do niego. I poczuła, jak jej zabrakło tchu z wrażenia. Taras wisiał nad przepastnym urwiskiem bez dna. Przed sobą i pod sobą nie widzieli zupełnie nic, jedynie ciemność. Całe metry pionowych ciemności wibrujących w powietrzu. – Do licha... – mruknął Jason. – Ale wysoko, nie? W przeciwieństwie do brata Julia zdołała pokonać lęk wysokości i lepiej poznać topografię miejsca, w którym stali. Cytadela i zamek na szczycie urwiska przypominały potężnego, uśpionego węża, wylegującego się na samej górze. Poza murami była przepaść na głębokość kilkuset metrów, a dalej dolina. U stóp urwiska błyszczały dalekie światełka, stłoczone jedne nad drugimi jak w mrowisku. Pochodziły z małego miasteczka usytuowanego na skałach. – Jasonie, coś ci jest? Twarz chłopca, blada jak ściana mimo ciepłego światła ogniska, wyglądała niepokojąco. – Wszystko w porządku? – dopytywała się Julia. – Jasne – skłamał Jason, nadrabiając miną. – Czemu pytasz? – Masz lęk wysokości? – nalegała siostra. Jason przyłożył ręce do piersi i kpiąco spytał: – Ja? Chyba żartujesz. – Ale widziałeś, jaka przepaść? Jesteśmy ze sto albo dwieście metrów nad ziemią. Około dwóch czy trzech razy wyżej niż Willa Argo... – Julio, proszę cię... – odezwał się błagalnie Jason, blednąc jeszcze bardziej. – Nie wydaje mi się, żebym... czuł się... zbyt dobrze. Julia go podtrzymała. – Kręci ci się w głowie? – Trochę. I jeszcze... żołądek. – Lęk wysokości. – Niemożliwe! Nie mam lęku wysokości! Nigdy mi się coś podobnego nie zdarzyło... – Może to tylko chwilowe. Albo może po tym upadku... – Może... – Nogi zaczęły mu gwałtownie drżeć i siostra odprowadziła go do wewnętrznej ściany murów. – Usiądź i oprzyj się tu. Oddychaj głęboko. Wszystko będzie dobrze. Popatrz, jaki solidny jest ten kamień, nic się nie może wydarzyć. A poza tym to nie jest prawdziwa przepaść, to taki tylko mały... uskok. – Julio... – wyjąkał Jason i wskazał coś przed sobą. – Co takiego? – spytała – O, kurczę! – krzyknęła, podskakując z wrażenia i zasłaniając dłonią usta. Kilka kroków od nich leżał ktoś wyglądający jak nieżywy. Był ubrany jak średniowieczny żołnierz oparty o mur komina. Głowa mu krzywo opadła na ramię, nogi miał wyciągnięte na ziemi, ręce zaciśnięte wokół halabardy.

– To strażnik? – wyjąkał Jason. – Zabili go ci dwoje! – spróbowała zgadnąć Julia. – Może to byli mordercy... – Którzy zbierają rumianek? Dziwne. – Mężczyzna miał sportowe buty. – Tak. I komórkę. – Nie żartuję! Były takie same jak twoje stare buty firmy Nike! Jason westchnął, a jego twarz nabrała trochę koloru. – Julio, czy ty się rozejrzałaś dokoła? Nie widzisz, jak ten człowiek jest ubrany? Jesteśmy w średniowieczu! – Mówię ci, że... Chłopiec się dźwignął i podszedł do żołnierza. – Spójrz, tunika, płaszcz, kolczuga i oszczep. – To się nazywa halabarda – uściśliła Julia. – Co ty robisz? – Sprawdzam, czy żyje. – Jason położył dłoń na piersi mężczyzny. Po chwili zniecierpliwiony tym, że nic nie czuje, chwycił go za rękę i zbadał puls. Uwolnił go jednocześnie od halabardy, która oparła się o mur między dwiema blankami i tak zawisła. Potrząsnął ramieniem strażnika i stwierdził: – Nie umarł. Żyje. Słyszę bicie serca. – Pochylił się, by wyczuć oddech. Pachniał rumiankiem. – Śpi i tyle. – Proponuję odejść stąd, zanim się zbudzi. Jason się z tym zgodził. – Dobry pomysł. Ale dokąd? Siostra wskazała mu komin. – Jeżeli nie chcemy wracać na krużganek, myślę, że to jest jedyny dobry kierunek. – Dobrze. – Chłopiec odsunął się od żołnierza, ale jakoś niezręcznie i potrącił przy tym halabardę. – Jasonie, uważaj! Broń się przechyliła i zaczęła się zsuwać po murze. – O, nie! – wrzasnął Jason i przyskoczył, próbując ją jeszcze pochwycić. Ale jak tylko spojrzał na zewnątrz, dopadł go kolejny atak lęku wysokości. Cofnął się gwałtownie i aż przysiadł na ziemi. Uchwycił się siostry i próbował podnieść. – Wyślizgnęła mi się... – szepnął. – Nie szkodzi. Nic się nie stało. – Tak. Nic się nie stało – powtórzył machinalnie. – Już dobrze. Daj mi chwilkę odetchnąć i możemy ruszać.

G wendalina Mainoff siedziała w swoim słodkim aucie-cukiereczku niezdolna oderwać rąk od kierownicy. Samochód stał, silnik był wyłączony i chodziły tylko wycieraczki, regularnie co pięć sekund czyszcząc przednią szybę. Nie padało. Gwendalina siedziała tak z oczami utkwionymi w pustkę i z półprzymkniętymi ustami. – Czy popełniłam błąd? – zadawała sobie pytanie, nie wiadomo który to już raz. – Czy zrobiłam coś złego? Nie umiała na to pytanie odpowiedzieć. Pani Covenant była bardzo uprzejma, a Obliwia zdecydowanie niegrzeczna. Zlekceważyła ją, ot co. Potraktowała jak małolatę. – Mam trzydzieści dwa lata! – powiedziała Gwendalina do swego odbicia w przedniej szybie. Nachyliła osłonę przeciwsłoneczną, ale z powrotem ją odgięła, bo nie znalazła na niej lusterka. Chwyciła za lusterko wsteczne i ustawiła je tak, by mogła sobie spojrzeć prosto w oczy. „Jestem dorosła, ładna i miła” – pomyślała, jak zawsze, kiedy się oglądała w lusterku. Potem spróbowała się głębiej zastanowić nad tym wszystkim, co się wydarzyło. – Powiedzieli mi, że muszą wejść do domu tylko na moment. Że Manfred chce obejrzeć jakieś drzwi do swojej kolekcji... – Kobieta rozluźniła palce i zaczęła ich używać do wyliczania. – Więc tak: on przyjechał ze mną, potem Obliwia go zawołała, kiedy ja kończyłam nakładać farbę pani Covenant. Odszedł i już nie wrócił. Pani Covenant spytała mnie, gdzie się podział mój pomocnik, a ja musiałam jej skłamać, że poszedł pieszo do miasta. Chociaż nie mam bladego pojęcia, dokąd poszedł. Tu w zakładzie go nie ma. Więc? Naliczyła osiem punktów. Przy dwóch palcach, jakie jej jeszcze pozostały, Gwendalina zrozumiała, że coś tu nie gra. Że była naiwna ufając Obliwii. „Głupia” – powiedziałaby jej matka, gdyby się tylko o tym wszystkim dowiedziała. – Głupia – powtórzyła do swego odbicia w lusterku wstecznym. Była prawie pora kolacji. Na zewnątrz w Kilmore Cove brzęczały już włączone na ulicy lampy i zalatywało smażeniną: pani Fisher po drugiej stronie ulicy wrzucała na gorący olej jak zwykle stos frytek, mając nadzieję, że zapełni tym brzuchy swoich siedmiorga dzieci. W oddali ujadał jakiś pies, czekając na swego pana. – A jeśli coś ukradli? – Gwendalina wypowiedziała na głos swą myśl. – Kiedy ja unieruchomiłam panią Covenant, mogli myszkować swobodnie po całym domu i... Uderzona tą nową myślą, zaczęła ze zdenerwowania gryźć kłykcie palców aż do bólu. Spojrzała na odcisk swoich zębów na wskazującym i środkowym palcu lewej dłoni i pokręciła głową. – Nie chcę, żeby sobie pomyśleli, że jestem złodziejką! – zawołała. Walnęła w kierownicę, aż się odezwał klakson. – Zdrajca! Dlaczego mnie postawił w takiej sytuacji, co? Powodem jej złości był naturalnie Manfred. Mężczyzna z blizną, którego ocaliła na plaży Whales Call, którego zaprowadziła do swego domu, ułożyła na tapczanie, kurowała i rozpieszczała. Mężczyzna, który ją oczarował swoimi majakami w gorączce o podróży do Wenecji, Egiptu i w inne egzotyczne miejsca. Oczarował i... oszukał. Gwendalina czuła, jak narasta w niej złość. Znowu chwyciła za kierownicę, jakby to kółko w błękitnym sztucznym futerku mogło przynieść rozwiązanie jej wszystkich problemów. A przecież, co się stało, już się nie odstanie. Faktem jest, że pojechali do Willi Argo we trójkę, a wróciła sama. Jakiekolwiek były intencje panny Obliwii i Manfreda, teraz już było za późno, żeby cokolwiek

zmienić. Teraz w domu nad urwiskiem paliły się światła. Należało tylko przeprosić. I mieć pewność, że to nie przyniosło większych szkód. – Bądź rozsądna, Gwendalino... – nakazała sobie młoda fryzjerka. Odczekała sześć ruchów wycieraczki po szybie, po czym powiedziała do siebie: a gdybym to opowiedziała matce... – I nie kończąc nawet myśli, przeszła do rozpatrzenia innej możliwości. – Gdybym zadzwoniła teraz do państwa Covenant albo wróciła do nich... stracę klientkę, to pewne jak w banku. A gdyby uprzedzić policjanta Smithersa? To była jedyna możliwość załatwienia tej sprawy. Ale jak to zrobić? Przez telefon? Smithers od razu by ją rozpoznał. Musiałaby mu przekazać wiadomość anonimowo, zrobić tak: litery wycięte z gazety i naklejone. Ale klej na palcach to była jedna z tych rzeczy, których Gwendalina nie znosiła. Więc co? Odpowiedź nadeszła z nieba. Ściślej mówiąc – dotarła do niej przez uszy: uderzenie dzwonu w kościele św. Jakuba. – Ojciec Feniks! – zakrzyknęła fryzjerka i rozpromieniła się. Włączyła silnik, zatrzymała sapiącą wycieraczkę, włączyła kierunkowskaz i wykonała na jezdni obrót w kształcie litery U, omijając o włos jednego z kotów Miss Biggles, który natychmiast umknął na szczyt latarni. Gwendalina od lat się nie spowiadała, ale im dłużej nad tym myślała, tym bardziej myśl o odpuszczeniu jej popełnionego czy domniemanego przewinienia wydawała się bez wątpienia najlepszym rozwiązaniem. Chciała wyjść z tego oczyszczona. A poza tym ojciec Feniks nie był plotkarzem, mało tego, był to człowiek surowy i prawy, ksiądz o nieskalanej opinii. I nikomu nic nie powie. Kiedy zaparkowała na placyku samochód, ruszyła w stronę zakrystii, gdzie paliło się jeszcze światło i spróbowała przypomnieć sobie zasady spowiedzi. Spojrzała w górę. Na dachu przy rynnie, gdzie jeszcze ocalało ciepło dnia, zbite w gromadę gołębie gruchały sobie radośnie. – Czy wystarczy wyspowiadać się z jednego tylko grzechu? – zapytywała samą siebie na głos, stukając do drzwi ojca Feniksa. – Bo może wypadałoby wymyślić jeszcze jakiś grzech, żeby to lepiej wypadło?

Jeżeli chcecie wejść do Willi Argo i odkryć wszystkie jej tajemnice, zapraszamy na stronę internetową: www.ulyssesmoore.pl

Pełną wersję tej książki znajdziesz w sklepie internetowym ksiazki.pl pod adresem: http://ksiazki.pl/index.php?eID=evo_data&action=redirect&code=8e705c71892