kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Bacigalupi Paolo - 02. Zatopione miasta - (Złomiarz)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bacigalupi Paolo - 02. Zatopione miasta - (Złomiarz) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BACIGALUPI PAOLO Cykl: Złomiarz
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 450 stron)

Wydawnictwo Literackie Kraków 2012 2

Spis treści Karta redakcyjna …....................................................................5 Dedykacja …..............................................................................6 CZĘŚĆ PIERWSZA, ŚCIERWA WOJNY.................................7 1............................................................................................8 2..........................................................................................14 3..........................................................................................28 4..........................................................................................47 5..........................................................................................67 6..........................................................................................83 7..........................................................................................92 8........................................................................................103 9........................................................................................116 10......................................................................................119 11......................................................................................132 12......................................................................................145 13......................................................................................153 14......................................................................................156 15......................................................................................169 16......................................................................................178 17......................................................................................187 18......................................................................................191 19......................................................................................201 20......................................................................................206 21......................................................................................211 22......................................................................................219 23......................................................................................230 24......................................................................................239 25......................................................................................252 3

CZĘŚĆ DRUGA, ZATOPIONE MIASTA............................260 26......................................................................................261 27......................................................................................272 28......................................................................................278 29......................................................................................286 30......................................................................................294 31......................................................................................308 32......................................................................................321 33......................................................................................334 34......................................................................................344 35......................................................................................352 36......................................................................................365 37......................................................................................374 38......................................................................................381 39......................................................................................390 40......................................................................................395 41......................................................................................401 42......................................................................................413 43......................................................................................419 44......................................................................................433 45......................................................................................439 46......................................................................................445 PODZIĘKOWANIA …........................................................450 4

Tytuł oryginału: DROWNED CITIES Opieka redakcyjna: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Redakcja: ALEKSANDRA SZCZEPAN Korekta: ANNA DOBOSZ, EWA KOCHANOWICZ, MAŁGORZATA WÓJCIK Projekt okładki: NEIL SWAAB Ilustracje wykorzystane na okładce: © Getty Images, © Shutterstock Komputerowe opracowanie okładki na podstawie oryginału: ROBERT KLEEMANN Redaktor techniczny: BOŻENA KORBUT Skład i łamanie: Infomarket Copyright © 2012 by Paolo Bacigalupi All rights reserved © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2012 ISBN 978-83-08-05017-0 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 430 00 96 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c. 5

Mojemu ojcu 6

CZĘŚĆ PIERWSZA ŚCIERWA WOJNY 7

1 Łańcuchy brzęczały w ciemnościach cel. Fetor moczu z latryn, wzmocniony wyziewami zmęczenia i strachu, splatał się ze słodkawym smrodem gnijącej słomy. Woda ściekała po starożytnych marmurach, zaczerniając ich piękno mchem i glonami. Wilgoć i ciepło. Powiew morza — daleki, okrutny, dręczący zapach, który dawał więźniom do zrozumienia, że już nigdy nie zasmakują wolności. Od czasu do czasu któryś z nich, chrześcijanin z Głębin albo wyznawca Świętego Rdzy, wykrzykiwał słowa modlitwy, lecz większość czekała w milczeniu. Oszczędzali siły. Usłyszeli grzechot dolatujący od strony zewnętrznych bram. Ktoś się zbliżał. Ciężkie stąpanie wielu stóp. Część więźniów uniosła głowy, zaskoczona. W górze nie dało się słyszeć zgiełku ani krzyków żołnierzy podekscytowanych krwawą rozrywką. Mimo to ktoś otwierał bramy więzienia. Zagadka. Czekali w nadziei, że jej rozwiązanie nie będzie kosztować ich życia. Że przetrwają kolejny dzień. Strażnicy przyszli całą grupą, jakby chcieli dodać sobie otuchy. Popędzali i popychali jeden drugiego ciasnym korytarzem, w stronę ostatniej zardzewiałej celi. Kilku było uzbrojonych w pistolety, a jeden ściskał w dłoni trzeszczący, strzelający iskrami paralizator — narzędzie tresera, choć mężczyźnie brakowało jego finezji i umiejętności. Ciągnął się za nimi odór przerażenia. 8

Klucznik zajrzał do celi przez kraty. Mroczna, duszna klitka, taka jak wszystkie pozostałe, wymoszczona słomą i zapleśniała. Lecz w odległym kącie leżało coś jeszcze — potężna, rozlazła masa cienia. — Wstawaj, psiryju — rzucił klucznik.—Jesteś potrzebny. Góra cienia nie kwapiła się jednak do odpowiedzi. — Wstawaj! Wciąż cisza. W celi obok ktoś zaniósł się mokrym, ciężkim od gruźlicy kaszlem. — Zdechł, nareszcie. W końcu musiał — wymamrotał jeden ze strażników. — Nie. Te ścierwa nigdy nie zdychają.— Klucznik wyciągnął pałkę i zastukał nią o żelazne pręty. — Wstawaj po dobroci albo pożałujesz. Potraktujemy cię prądem. Ciekawe, jak to ci się spodoba. Nie wydawało się, żeby postać w kącie cokolwiek słyszała. Żadnych oznak życia. Strażnicy czekali. Mijały minuty. Długie, coraz dłuższe minuty. W końcu jeden z nich powiedział: — Nie oddycha. Nic a nic. — Trafił go szlag — zgodził się inny. — Pantery załatwiły sprawę. — Trochę to trwało. — Straciłem przez to ścierwo sto czerwonych chińczyków. Jak pułkownik powiedział, że go wystawią przeciwko sześciu bagiennym panterom... — Mężczyzna pokręcił zrezygnowany głową. — A mogłem przytulić łatwą kasę. — Chyba nigdy nie widziałeś, jak te potwory 9

walczą na północy, przy granicy. — Gdybym widział, postawiłbym na psiryja. Wszyscy wpatrywali się w martwą górę ciała. — Teraz to już naprawdę tylko ścierwo dla robaków — stwierdził pierwszy strażnik. — Pułkownik nie będzie zadowolony. Dajcie mi klucze. — Nie — wychrypiał klucznik. — Ja nie wierzę. Te psy to diabelski pomiot. Znak nadchodzącego oczyszczenia. Święty Olmos to przewidział, zginą dopiero w ostatniej powodzi. — Po prostu oddaj mi klucze, staruszku. — Nie zbliżaj się do niego. Strażnik zgromił klucznika pogardliwym wzrokiem. — To żaden demon, tylko mięso i kości — takie samo jak my, nawet jeśli ulepszone. Posiekasz go, zastrzelisz, to zdechnie. Nie jest ani trochę bardziej nieśmiertelny od smarków, które walczą dla Armii Boga. Ściągnijcie tu Żniwiarzy i zapytajcie, czy chcą jego organy. W najgorszym razie sprzedamy krew. Ulepszeni mają czystą krew. Mężczyzna wsadził klucz do zamka. Wzmocniona stal zapiszczała, gdy odsuwał kratę zaprojektowaną specjalnie dla uwięzionego za nią potwora. Następnie zajął się drugim zestawem zamków w oryginalnych drzwiach z zardzewiałych prętów, które poskromiłyby wysiłki każdego człowieka, ale nie tego przerażającego wytworu nauki i wojny. Drzwi zaszurały, przesuwając się po posadzce. Strażnik spojrzał na ciało. Wbrew sobie poczuł, jak 10

przechodzą go ciarki. Nawet martwa, istota ta wzbudzała dojmujący strach. Widział na własne oczy, jak jej potężne pięści zamieniają ludzką czaszkę w miazgę krwi i fragmentów kości; widział, jak wybija się w powietrze i przeskakuje dwadzieścia stóp, by zatopić kły w szyi pantery. Po śmierci skuliła się w sobie, wciąż jednak była wielka; za życia była olbrzymia i górowała nad wszystkimi, lecz to nie rozmiary czyniły ją tak zabójczą. To krew wielu drapieżników wtłoczona w jej żyły, koktajl DNA zabójców: tygrysa, psa, hieny — i Losy wiedzą, czego jeszcze. Istota doskonała, zaprojektowana od podstaw, by polować, walczyć i zabijać. Choć poruszała się jak człowiek, gdy obnażała zęby, ukazywała kły tygrysa. Gdy nasłuchiwała, robiła to niczym szakal, a gdy węszyła, zapachy przesiewał nos psa myśliwskiego. Żołnierze wystarczająco wiele razy widzieli, jak walczyła na ringu, i woleliby stawić czoło dziesiątce mężczyzn z maczetami niż tej chodzącej masakrze. Strażnik długą chwilę stał nad ciałem, nie odrywając od niego wzroku. Żadnych oznak życia, choćby pojedynczego oddechu. Tam, gdzie do niedawna drzemała siła, witalność i zabójcza skuteczność, teraz zostało już tylko mięso dla Żniwiarzy. Potwór wyzionął ducha. Strażnik uklęknął i przeciągnął dłonią po jego krótkiej sierści. — Szkoda, byłeś żyłą złota. Chętnie zobaczyłbym, jak bijesz się z wilkojotem, którego już dla ciebie 11

szykowaliśmy. Byłaby niezła walka. W ciemnościach rozbłysło złote oko lśniące wrogością. — W istocie, wielka szkoda — warknął potwór. — Wyłazić! — krzyknął klucznik, ale było już za późno. Cień w jednej chwili poderwał się do skoku. Strażnik uderzył o ścianę i padł na podłogę bezwładnie jak worek błota. — Zamknijcie bramę! Gdy zatrzaśnięto kraty, rozległ się ryk. Klucznik próbował zamknąć celę, ale odskoczył, widząc, jak potwór z obnażonymi kłami rzuca się na pręty. Żelazo wygięło się od siły uderzenia. Strażnicy wyszarpywali zza pasków elektryczne ościenie. W powietrze strzelały fontanny błękitnych iskier, gdy uderzali w potwora i pręty, próbując odgonić kreaturę od klucznika, który desperacko usiłował zabezpieczyć drugą, wzmocnioną kratę. Sięgali drżącymi rękami po pistolety — wystarczyło jedno warknięcie bestii, by zaprawieni w swym fachu mordercy przemienili się w bandę bełkoczących tchórzy. Potwór po raz drugi uderzył w pręty, a zardzewiałe żelazo zatrzeszczało i wygięło się mocniej. — Nie wytrzyma! Spieprzamy! Klucznik trwał jednak uparcie przy kracie i gmerał przy zamkach wzmocnionej klatki. — Już prawie mam! Nagle potwór wyrwał jeden z prętów z podstawy i zamachnął się nim przez otwór. Żelazo trafiło klucznika 12

w czaszkę. Mężczyzna runął na ziemię, a pozostali strażnicy rzucili się korytarzem do ucieczki, wołając o pomoc. Potwór metodycznie wyrywał kolejne pręty. Więźniowie w innych celach krzyczeli i błagali o litość. Ich płacz odbijał się echem od ścian więzienia niczym świergot zniewolonych ptaków. Pierwszy rząd prętów ustąpił, otwierając potworowi drogę do drugiego. Sprawdził kratę. Zamknięta. Warknął i przysiadł, by przecisnąć wielką pięść między prętami, po czym wyciągnął rękę w kierunku stopy klucznika. Przyciągnął mężczyznę do siebie. Chwilę później trzymał klucz w ręce i wkładał go do zamka. Przekręcił go, a mechanizm kliknął. Krata odsunęła się na bok. Uzbrojony w żelazny pręt z własnej celi, potwór o imieniu Tool pokuśtykał przez blok więzienny do schodów i wspiął się w stronę światła. 13

2 Tool przemierzał długie mile. Został do tego stworzony i nawet ranny poruszał się z prędkością, która człowiekowi odebrałaby cały zapas sił w ciągu kilku minut. Brodził w kanałach zarośniętych algami, chwiejnym krokiem pokonywał pola fasoli i nawodnione pola ryżowe. Mijał farmerów w szerokich kapeluszach, którzy odrywali się od katorżniczej pracy i w przerażeniu rzucali się do ucieczki. Krążył i kluczył po własnych śladach przez ruiny zbombardowanych zabudowań, by zmylić trop, i chociaż oddalał się od Zatopionych Miast, żołnierze cały czas deptali mu po piętach. Z początku sądził, że pogoń da za wygraną. Pułkownik Glenn Stern i jego patriotyczna armia mieli wystarczająco wielu wrogów, by znaleźć sobie ciekawsze zajęcie. W Zatopionych Miastach wprost roiło się od zwaśnionych ugrupowań, które wiecznie skakały sobie do gardeł. Jeden zbiegły ulepszony mógł nie być wart uwagi pułkownika. Kiedy jednak dogoniły go pantery, Tool zrozumiał, że pułkownik nie pozwoli swojej utytułowanej maszynie do zabijania wymknąć się tak łatwo. Ból rozdzierał jego ciało, ale Tool starał się go ignorować. Co z tego, że wyrwał rękę ze stawu, gdy rzucił się wściekle na kraty? Co z tego, że tropiące go pantery zostawiły na jego plecach głębokie, krwawe bruzdy? Co z tego, że widział tylko na jedno oko? Wciąż mógł się poruszać i był wolny, a przecież uczono go, jak znosić ból. 14

Cierpienie nie budziło w nim strachu. Jeśli nawet nie było jego przyjacielem, to należało do rodziny; dorastał z nim, ucząc się je szanować, lecz nigdy mu nie ulegać. Ból stanowił jedynie sygnał, których członków wciąż może używać do rozszarpywania wrogów, jak daleko uniosą go nogi i jakie ma szanse w kolejnej potyczce. Za nim ujadały mastify. Podchwyciły trop. Tool warknął poirytowany i nieświadomie obnażył zęby, gdy usłyszał w wyciu psich kuzynów żądzę krwi. Psy były doskonałymi zabójcami, zupełnie tak jak on. Ponawiały bezmyślnie ataki, póki przeciwnik nie rozgniótł ich pod swą podeszwą. Zdychały szczęśliwe, że spełniły wolę panów. Psia natura Toola, wpleciona w geny zgodnie z naukowym wzorcem, znała ich czworonożne potrzeby. Wiedział, że nie spoczną, póki nie wydadzą z siebie ostatniego tchnienia. Albo one, albo on. Nie miał do nich żalu. On też był kiedyś wierny i posłuszny. Dotarł do gęstwiny nowej dżungli i zagłębił się w cienie, rozrywając splątane pnącza. Przedzierał się przez roślinność z gracją słonia, każdy jego krok rodził trzask i łomot. Zdawał sobie sprawę, że zostawia za sobą wyraźny trop, który odczytają nawet głupi ludzie, ale nie miał innego wyjścia, jeśli nie chciał się zatrzymywać. Najedzony, z całkowicie sprawnymi kończynami, mógłby dniami i nocami wodzić za nos te żałosne psy i ich panów, od czasu do czasu zawracając i eliminując w dżungli jednego po drugim. Zamieniłby tych ludzi i ich zwierzęta w przerażone plemię skupione wokół płomieni 15

samotnego ogniska. W obecnej sytuacji wątpił jednak, czy udałoby mu się pozbyć więcej niż kilku. Co gorsza, po ostatniej zasadzce, którą na nich zastawił, poznali się na jego metodach. Już rozumieli — teraz — jak łatwo pękają ich kości. Zatrzymał się zdyszany, z wywieszonym językiem. Jego pierś unosiła się i opadała ciężko. Wciągnął w nozdrza wilgotne powietrze. Słona bryza. Morze. Gdzieś na północy znajdowała się zatoka. Gdyby zdołał dotrzeć do morza, być może wymknąłby się pogoni, zanurkował w oceanie i zjednoczył z morskim światem. Potrafił pływać. Wiedział, że nie obejdzie się bez bólu, ale dałby radę. Odwrócił się na północny wschód, pchany wyłącznie siłą woli. Za nim pędziły psy. Tool prawie się roześmiał. To były dobre psy i właśnie dlatego wiele z nich musiało zginąć. Za to on był bardzo, bardzo złym psem. Jego właściciele często to powtarzali, kiedy go bili, szkolili i kształtowali jego wolę na podobieństwo własnej. Zrobili z niego mordercę, by następnie uczynić go trybem zabójczej maszyny, którą stanowiła jego sfora. Pluton egzekucyjny. Przez jakiś czas był dobrym, posłusznym psem. Pluton. Sfora. Kompania. Batalion. Tool przypomniał sobie Czerwony Sztandar generała Caroi, powiewający na wietrze ponad obozem w Delcie Kalkuty, kiedy uderzyła na nich Tygrysia Straż. Zły pies. 16

Tool zachowywał się jak zły pies, bo wciąż żył — a powinien był zginąć na grząskich, błotnych równinach pod Kalkutą, gdzie wody Gangesu spotykały się z ciepłym bezmiarem Oceanu Indyjskiego, gdzie krew i ciała unosiły się na słonych falach równie czerwonych co flaga generała Caroi. Powinien był zginąć w wojnach o obce wybrzeża, i to jakieś tysiąc razy. A mimo to zawsze wychodził z potyczek cało, by dalej walczyć. Przystanął, sapiąc ciężko, i rozejrzał się po leśnej gęstwinie. Motyle mieniące się barwami tęczy przefruwały przez snopy czerwieniejącego wieczornego światła. Wraz z nadejściem zmierzchu leśny okap stawał się coraz ciemniejszy, szmaragdowe liście przybierały brudną barwę. Czarne tropiki — tak niektórzy zwali to miejsce, właśnie z powodu zimowych ciemności; duszne, upalne, wilgotne otoczenie, gdzie pytony, pantery i wilkojoty grasowały nieskrępowane. Niewybredni zabójcy. Toola irytowała świadomość, że tym razem to on był zwierzyną, w dodatku z każdą chwilą coraz słabszą. Strażnicy głodzili go od tygodni, a z nieleczonych ran sączyła się ropa. Tylko dzięki sprawnemu systemowi immunologicznemu trzymał się jeszcze na nogach. Każda inna istota już dawno uległaby superbakterii toczącej rany i krążącej w żyłach, lecz nawet jego czas powoli dobiegał końca. Gdyby był dobrym psem, gdyby był psem należącym do kogoś i wiernym, jego właściciele opatrzyliby go i wyleczyli. Generał Caroa wiele by zrobił, żeby chronić wojenną inwestycję, i zapewniłby mu każdy rodzaj opieki, by Tool na powrót mógł się stać apoteozą 17

rzezi. Dobre psy miały panów, a panowie trzymali dobre psy przy boku. Z tyłu znów zawyła pogoń. Bliżej. Tool parł naprzód. Liczył każdy krok, dopóki się nie przewrócił. Wiedział, że już nie ucieknie. Mimo to wstał, po raz ostatni. Jeszcze tylko jedna bitwa. Przynajmniej będzie mógł powiedzieć, że walczył. Gdy spotka się ze swymi braćmi i siostrami po drugiej stronie, powie im, że nie złożył broni. Być może zdradził wszystko, do czego został wyhodowany, ale nigdy się nie ugiął... Nagle roztoczyły się przed nim słone bagna. Wszedł do wody. Wielkie węże czmychały, ślizgając się brzuchami po zmarszczkach na powierzchni; pytony i mokasyny błotne, które zrozumiały, że nie chcą wchodzić w drogę komuś takiemu jak on, odpływały w pośpiechu. Tool zrobił kolejny krok i natrafił stopą na niespodziewaną, nęcącą głębinę. Bagno było głębokie na wiele metrów. Miła niespodzianka. Ta okolica kryła wypełnione wodą leje zapadliskowe. Westchnąwszy z ulgą, Tool zanurzył się w bagnie. Otoczyły go bąbelki powietrza. W dół. Płatki jego nozdrzy odcięły dopływ powietrza, a tęczówkę zdrowego oka zasnuła przezroczysta powłoczka, by chronić wzrok, gdy nurkował w głębiny, wśród raków i korzeni namorzyńca. Niech teraz spróbują mnie upolować. W górze zbliżał się łomot żołnierzy. Głosy dorosłych mężczyzn i innych, młodszych. Niektórzy byli 18

tak mali, że Tool bez trudu mógłby zjadać jednego dziennie. Wszyscy dzierżyli jednak broń, wszyscy ekscytowali się polowaniem. Krzyczeli i nawoływali, a ich głosy, splecione ze szczekaniem i tumultem psów, dolatywały przefiltrowane przez wodę do uszu Toola. Plusk na płyciznach; płynące psy, łapy młócące wodę. Zwierzęta ujadały zdezorientowane, próbując podchwycić trop. Tool widział je tam, widział ich wściekle pracujące kończyny. Mógłby podpłynąć i wciągać je pod wodę jednego po drugim... Stłumił instynkt łowcy. — Do diabła, gdzie on się podział? — Ciii! Słyszycie coś? — Clay, powiedz tym kundlom, żeby zamknęły mordy! Zapadła cisza — choć tylko taka, na jaką stać było żałosnych ludzi i sforę psów. Nawet przez wodę Tool słyszał ich próby bezdźwięcznego oddychania. Mimo to na swój dziecinny sposób starali się polować. — Zgubiliśmy trop — wymamrotał jeden z nich, stąpając cicho po trawie. — Przekażcie porucznikowi, że nie mamy tropu. Tool mógł sobie wyobrazić, jak stoją na skraju bagien i wpatrują się w czarne wody. Nasłuchują pulsu i drapania owadów, odległego ryku dzikiej pantery. Byli łowcami, lecz teraz, gdy zapadała noc, a bagna stawały się coraz ciemniejsze, coraz gorętsze i coraz bliższe, przejmowali rolę zwierzyny. Po raz drugi zdusił w sobie chęć polowania. Musiał myśleć jak potencjalna ofiara i wykorzystać każdy 19

ich błąd. Spowolniwszy puls i ruchy masywnego ciała, aby zminimalizować zapotrzebowanie na tlen, mógł leżeć pod wodą nawet dwadzieścia minut. Gdyby całkowicie wyeliminował wysiłek, wytrzymałby dłużej, ale te dwadzieścia minut było pewne jak to, że nie zmęczy go pięciomilowy bieg stromymi zboczami Tybetu ani trzydniowa wędrówka po piaskach Sahary. Odliczał powoli. Psy krążyły w wodzie, wymachując łapami, a żołnierze zastanawiali się, co robić. — Myślicie, że znowu zawrócił? — Możliwe. Cwana z niego bestia. Niech Ocho zabierze swój oddział... — Ocho jest cały poharatany. — No to Van i Soa! Wracajcie ścieżką. I rozdzielcie się. — W ciemnościach? — Kwestionujesz moje rozkazy, Gutty? — Niech to szlag, gdzie się podział porucznik? Szmery i bulgot bagien dolatywały do nastrojonych uszu Toola. Pozwolił, by rozciągnęły się jak wachlarze obejmujące wodę. Nasłuchiwał. Szelest małego szczupaka, dreptanie raków; stłumiony niczym w macicy plusk i szum słonej wody, która mieszała się z bratnimi wodami wybrzeża. Mokradła i spienione fale uderzały o siebie, by razem wspinać się na jeszcze wyższe poziomy. — Będzie szedł w stronę oceanu — stwierdził jeden z żołnierzy. — Powinniśmy wystawić jeden oddział 20

po północnej stronie. — O nie, ukryje się tutaj, na bagnach. Nigdzie się stąd nie ruszy. Tu jest bezpiecznie. — Może dopadnie go jakiś wilkojot. — Mało prawdopodobne. Sam widziałeś, co zrobił z tymi panterami. — Ale tu jest dużo więcej wilkojotów. W głębinach poruszyło się coś ciemnego i głodnego. Tool wzdrygnął się, po czym zamarł. Przez wodę niczym cień śmierci sunął wielki, milczący potwór. Tool zdławił warknięcie, kiedy bestia przemknęła tuż obok. Robił wszystko, co w jego mocy, by utrzymać powolny rytm serca i oszczędzać cenny tlen. Minęły go długie metry zrogowaciałej skóry, wspaniały król pośród gadów, zwierzę większe od najpotężniejszych waranów z Komodo żyjących na równiku; olbrzymi i przerażający aligator bez wysiłku poruszający ogonem i nogami, które z drapieżną gracją nadawały mu pęd w ciemniejących wodach. Krążył, przyciągnięty przez rozgorączkowane zwierzęta i ich bezmyślną szamotaninę. Pierwszy z psów zszedł pod wodę, zanim z jego gardła wyrwał się skowyt, drugi dołączył do niego równie szybko. Krew zmieszała się z wodą. Żołnierze podnieśli krzyk, błysnęły strzały. Broń automatyczna — śrutówki. Cień przerażenia przemknął przez ich twarze, kiedy dziurawili wodę pociskami. — Załatwcie go! Załatwcie! Uderzenie. W ramieniu Toola eksplodował ostry 21

ból. Zadrżał, przeklinając swojego pecha, ale pozostał w miejscu. Nie pierwszy raz go postrzelono, a to na pewno nie była najgorsza rana. Śrut utknął w mięsie, Tool wiedział, że przeżyje. — To nie psiryj, to aligator! — Żołnierze oddali w trzęsawisko kolejną serię wściekłych strzałów. Przywoływali psy gwizdami. — Do nogi! Smugi krwi unosiły się z ramienia Toola. Przycisnął pięść do rany, żeby powstrzymać krwotok. Na szczęście woda była już wystarczająco czerwona, by jego przeciwnicy nie wzięli krwi za wskazówkę, ale zaczynał śmierdzieć słabością zranionej zwierzyny. Żołnierze wciąż stali na krawędzi bajora. Strzelali do wszystkiego, co się rusza, i przeklinali wielkiego drapieżnika. Aligator krążył w wodzie i dojadał resztki psów, nic sobie nie robiąc z górujących nad nim bezsilnych ludzi. Tool przypatrywał się zwierzęciu jak kolejnej zmiennej w równaniu przetrwania. Nie czuł z tą bestią żadnych braterskich więzi. Jeśli nawet w jego żyłach płynęła domieszka krwi gada, to ten pierwiastek jego istoty ukryto głęboko w helisie DNA. W tym potworze widział tylko wroga. Tymczasem w górze wreszcie cichły głosy żołnierzy, którzy ruszyli na łowy w inne zakątki bagien. Uwięziony w mrocznych głębinach, Tool obserwował aligatora. Wiedział, że gdy tylko się poruszy, bestia natychmiast go wyczuje. Na domiar złego jego pierś zaczynała drżeć, domagając się powietrza. Zacisnął zęby. Czekał w nadziei, że aligator 22

odpłynie. Zamiast tego nasycony gad opadł na dno zbiornika. Tool podejrzewał, że zdąży wydostać się z wody na czas, jeśli się pospieszy, ale szybkość odgrywała kluczową rolę. Zdawał sobie sprawę, że powietrza wystarczy mu już tylko na dwieście uderzeń serca — później będzie zbyt słaby, by walczyć. Krew dudniła mu w uszach, odliczała sekundy do śmierci. Owszem, mógł zwolnić pracę serca, ale nie mógł jej zatrzymać. Uniósł rękę i złapał za korzeń namorzyńca, żeby się podciągnąć. Aligator zakręcił się gwałtownie. Tool miał już wyskoczyć ponad wodę, wiedział jednak, że jeśli teraz pojawi się na powierzchni, będzie łatwym celem. Aligator zerwał się w jego stronę, rozdziawiwszy najeżoną zębami nienasyconą paszczę. Tool pomógł sobie korzeniami namorzyńca, by zrobić unik. Szczęki trzasnęły, ale chybiły. Potężny gad obrócił się, jego ogon cisnął półczłowiekiem o korzenie. Oko zaszło Toolowi krwią. Aligator znów zaszarżował, a Tool sięgnął po broń. Szarpnął jeden z korzeni, ale drewno pękło i w ręce pozostał mu tylko krótki kikut. Paszcza aligatora rozwarła się, głęboka jak otchłań zapomnienia. Tool dopadł potwora, uzbrojony w wystrzępiony kawałek drewna. Ze stłumionym rykiem wepchnął pięść prosto w gardziel bestii. Jej szczęki zatrzasnęły się, zęby zmiażdżyły ramię półczłowieka, rozszarpały ciało. Ból 23

uderzył jak piorun. Potwór zanurkował, ciągnąc Toola za sobą. Wiedział instynktownie, że wystarczy pozbawić go dostępu do powietrza. Został stworzony do tej walki; przez dziesiątki lat swego życia zawsze wychodził z niej zwycięsko. Zamierzał utopić przeciwnika, tak jak wiele razy topił nieświadome zwierzęta, by potem najeść się do syta. Tool walczył. Podważał paszczę aligatora, ale nawet jego nadludzka siła nie mogła się równać z ugryzieniem bestii. Szczęka trzymała jak imadło. Aligator znów się przekręcił. Uderzył Toolem w błoto i przyparł go ciałem do podłoża. Toola ogarnęło przerażenie. Tonął. Z trudem tłumił odruch, by wciągnąć w płuca powietrze. Jeszcze raz spróbował podważyć paszczę gada. Nie brał pod uwagę kapitulacji, choć wiedział, że jego wysiłki są daremne. Ten gad nie jest dla ciebie przeciwnikiem. To tylko zwierzę. Jesteś od niego lepszy. Przez głowę przemknęła mu zbłąkana, absurdalna myśl i niewielkie pocieszenie — zostanie pozbawiony życia przez zwierzę z mózgiem wielkości orzeszka. Wyszczerzył zęby w grymasie pogardy, kiedy aligator przeciągał go przez wodorosty i błoto. Nie traktuj tej głupiej bestii jak przeciwnika. Tool nie był brutalną istotą zdolną myśleć wyłącznie w dwóch kategoriach: walki i ucieczki. Był czymś znacznie więcej. Nie przetrwałby tak długo, gdyby rozumował jak zwierzę. Zagrażali mu tylko dwaj wrogowie: panika i bezmyślność. Jak zawsze. Nie kule, 24

nie zęby, nie maczety i nie pazury. Nie bomby, nie bicze i nie drut kolczasty. I nie ten głupi gad. Panika i bezmyślność. Nie miał najmniejszych szans na uwolnienie ręki ze szczęk aligatora — idealnej pułapki, która wyewoluowała w taki sposób, by chwytać i nigdy nie puszczać. Nikt nie był w stanie wyrwać się z paszczy tego gada, nawet ktoś tak silny jak Tool. Po co więc dłużej próbować? Zamiast tego otoczył drugą ręką łeb aligatora i zacisnął niczym wnyki. Potężny chwyt wbił zęby gada głębiej w jego ramię. Jeszcze więcej krwi zasnuło wodę. Być może w mrocznych zakamarkach swojego umysłu aligator z zadowoleniem przyjął fakt, że jego zęby mocniej złapały ofiarę. Tool odzyskał jednak swobodę ruchów ręki, która tkwiła w paszczy, i znów mógł nią pracować — nie na zewnątrz, a w środku. Odwrócił pęknięty fragment korzenia namorzyńca i zaczął metodycznie wbijać go w podniebienie potwora. Wdzierał się w ciało raz za razem, coraz mocniej. Czując w środku szarpanie, aligator zrozumiał, że coś jest nie w porządku, i próbował otworzyć paszczę, ale Tool, zamiast go puścić, zacieśnił chwyt. Nie uciekaj, pomyślał. Teraz mam cię dokładnie tam gdzie trzeba. Smugi krwi sączyły się z ramienia półczłowieka, ale wzmocniła go wściekłość walki. Zdobył przewagę. Mimo że Toolowi kończyło się powietrze i czas, pradawny gad był już martwy. W ugryzieniach aligatora drzemała zabójcza moc, lecz nawet ten drapieżnik miał słabe 25