Nieważne, jak daleko jest miasto,
za nim zawsze jest kolejne.
— PRZYSŁOWIE FULANÓW
Szłam po ostrzach noży,
aby tu dotrzeć, i teraz
moje stopy przypominają mapy.
— JENN MCCREARY
WYCZEKIWANIE
Jeżeli wybierasz się w podróż,
niech będzie to podróż długa.
ZBIGNIEW HERBERT*
* Zbigniew Herbert, Podróż, [w:] Elegia na odejście, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997, s. 24 (wszystkie przypisy
pochodzą od tłumacza).
Dało się ich słyszeć z daleka. „Tprrr! tprrr!” „Dżet, dżet, dżet!” „Dżot, dżot, dżot!” „Aj, szt, szt,
oj, trrrrrr, uh, uh!” Z wirtuozerią powtarzali zawołania, za pomocą których ich przodkowie od
zarania dziejów porozumiewali się ze swoimi stadami. Jakby nie podróżowali tylko
w przestrzeni, lecz także w czasie, pokonując ery i przeganiając przez pobrużdżone
prehistorycznymi ścieżkami ziemie całe bydło, które kiedykolwiek zostawiło tutaj swoje ślady.
Niemal dało się ich wszystkich rozpoznać w wirującym nisko tumanie laterytowego pyłu –
pasterzy prawdziwych i widmowych prowadzących prawdziwe i widmowe stada w niemającej
końca tułaczce.
Fulanie szli skrajem wybielonej słońcem sawanny. Niestrudzeni wędrowcy o wystających
żebrach lawirowali między tak samo wychudłymi powolnymi zwierzętami. Nomadzi goniący
deszcz na oceanicznych traktach Sahelu*. Mieli na sobie poplamione niebieskie szaty,
wydymające się na wietrze niczym żagle, ich chód był płynny i pewny. Każdy krok odbijał się
cyzelowanym przez tysiąclecia dźwiękiem smutku, nadziei, straty i pragnienia. Dźwiękiem
wędrówki.
Gwizdali, śmiali się i ukradkiem maczugowatymi kijami poszturchiwali krowy, które szły
niezdecydowanie albo rozkojarzone wypadały z szyku. Wołali do nich: „Szt, dziewczynko!”
i „Zdychaj, kurwo!” – ale nigdy w gniewie. Wypełniali krajobraz stukaniem racic i kijów na
łupkowej zwietrzelinie, jazgotem i zawodzeniem, bezustannymi żartami na temat rogacizny
i kobiet, perorami na temat Boga i przechwałkami o minionych przegonach. Z komórek
dyndających na smyczach na ich szyjach dobiegało metaliczne chrypienie pirackich nagrań.
Niektórzy mieli przypięte do piersi boomboksy ozdobione lusterkami niczym dyskotekowe kule.
Ich muzyka mówiła: naprzód, naprzód, naprzód, naprzód, naprzód. Powtarzała jambiczny rytm
pieśni tuareskich wielbłądników na Saharze, turkmeńskich pasterzy kóz w Chorasanie, jeźdźców
z kazachskiego stepu. To była muzyka stworzona, by słuchać jej podczas wędrówki, do wtóru
krowich dzwonków. Muzyka stworzona z wędrówki i krowich dzwonków.
Stada łączyły się i rozchodziły, ale Fulanie zawsze wiedzieli, do kogo należą które z tysięcy
zwierzęcych głów. Ostrymi niczym sierpy żelaznymi prętami wypalali na ich zadach linie proste,
kropki i krzyżyki, ale te hieroglify nie miały dla nich większego znaczenia. Rozróżniali
zwierzęta po ich ząbkowanych sylwetkach, po tym, jak kurz kłębił się po ich przejściu, po
charakterystycznym chodzie. Uczyli się tego w sobie wiadomy sposób.
– To krowy Afo, papo.
– Nie.
– Skąd wiesz?
– Wiem.
– Ale skąd?
– Gdy widzę bydło, wiem.
Umaru Diakajate** spojrzał z ukosa na procesję bydła i zaganiaczy, która pojawiła się na drodze
wraz ze wschodem słońca. Niebieskim, rześkim przedświtem wstał z szerokiej trzcinowej
pryczy, którą dzielił z żoną, Fantą, ich najmłodszymi synem i córką oraz dwojgiem wnucząt,
umył się wodą z plastikowego czajniczka i odmówił modlitwę. Większość obozu wciąż była
pogrążona we śnie. Ze skromnością charakterystyczną dla jego pokolenia turban w kolorze
indygo zawinął wokół głowy trzy razy, raz pod siwym, kilkudniowym zarostem na spiczastej
brodzie i raz tak, aby materiał zakrył jego wąskie usta, w których pozostało jeszcze kilka zębów.
Następnie wyciągnął z chłodnego cienia chaty matę wyplecioną ze źdźbeł prosa i słomy.
W końcu Sahel obudził się w ptasim crescendo. Kogut zapiał i chmary małych wróblowatych
wnet rozpoczęły szalone trele. Szpaki zaczęły wykrzykiwać najstarszą piosenkę świata: żyjemy,
żyjemy, żyjemy, żyjemy. Rozświergotały się zimorodki. Czerwone, elipsoidalne słońce
wychynęło zza znaczących horyzont kęp krzaków i pomknęło do góry, zahaczając o zielony
baldachim niskich koron akacji, po czym zwolniło i znieruchomiało rozjarzone na oślepiającym
afrykańskim niebie.
W skąpo sączącym się świetle lipcowego poranka Umaru sam przypominał ptaka, który
przycupnął na gałęzi. Wychudły i smukły, z kolanami przyciągniętymi do piersi, od ramion po
palce stóp opatulił się polarowym kocem w niebieską kratkę. W cichym skupieniu obserwował
kolejne stada. Nim słońce wzeszło na wysokość dłoni nad linią drzew, jego rodzina zdążyła już
zwinąć maty, spakować niezniszczoną słomę i sznurek wykorzystane podczas budowy chat,
załadować kalebasy oraz jutowe worki z kocami i ubraniami na wozy zaprzężone w osły
i dołączyć do innych pielgrzymów opuszczających najbardziej pożądane pastwisko Sahelu, aby
teraz tą ziemią mogli zająć się rolnicy.
W porze suchej Umaru wypasa bydło na pastwiskach w środkowym Mali, na terenie żyznych
sezonowych mokradeł w zakolu Nigru. Fulanie nazywają ten region burgu. Burgu to
Echinochloa stagnina, słodki gatunek wieloletniej ziemno-wodnej chwastnicy. Pojawia ona się
na równinach późnym latem i zostaje tam do końca zimy, kiedy wielokorytowa rzeka Bani
zalewa wewnętrzną deltę Nigru. Z bagnisk wyrastają długie na trzy metry gąbczaste trawy. Ich
kłącza unoszą się na wodzie. Dryfują – tak jak Fulanie. Bydło za nimi przepada.
Rodzina Diakajate zjawiła się tutaj w styczniu, po zbiorach ryżu. Umaru, jego synowie
i synowe oraz wnuki jego brata rozbili obóz na skrawku suchej ziemi obok trzęsawiska tak
głębokiego, że bydło musiało je przepłynąć, wracając do obozu z popasu. Sześć krytych strzechą
kopulastych chat stanęło w nierównej linii pod kilkoma powyginanymi kolczastymi drzewami.
Lekki zefir przeczesywał ich miękkie liście w kolorze groszku.
W lipcu zadeptana przez zwierzęta wyspa była już ledwie widoczna na rozległym pustym
płaskowyżu. Trzęsawisko zamieniło się w odrażający rozczłonkowany ściek sięgający kostek.
Najstarsza płyta kontynentalna na świecie leżała obnażona, jej krucha rdzawa skóra wysuszona
przez lutowe harmattany oraz okrutną wiosenną spiekotę pod kopytami bydła zamieniła się
w czerwony pył. Trzy drzewa w pobliżu chaty Umaru straciły wszystkie liście, na pokrytych
pyłem nagich gałęziach pomarańczowogłowe agamy przewracały oczami i energicznie unosiły
się i opadały na przednie łapki w wyczerpującym triasowym tańcu godowym. Na północnym
wschodzie pola prosa uprawiane w systemie żarowym bieliły się na tle ciemnoszarych chmur,
które nie chciały uwolnić tworzących je kropelek wody. Deszcz się spóźniał.
Umaru nie słyszał ogólnoświatowej metahistorii o ostatnim globalnym ociepleniu. W ogóle
nie słyszał za wiele o naszej planecie. Nawet o Afryce. Nie umiał czytać, nie słuchał radia.
Kierował się innymi koordynatami, skalibrowanymi w inny sposób, powołanymi do istnienia
miliardy lat przed powstaniem Ziemi. Szukał wskazówek na nocnym niebie.
Przez stulecia Fulanie zestrajali swoje coroczne wędrówki z pastwisk wykorzystywanych
w porze deszczowej na pastwiska wykorzystywane w porze suchej i z powrotem z rytmem
wyznaczanym przez pojawianie się kolejnych gwiazdozbiorów. Każda konstelacja oznaczała co
innego: nadejście miesięcy pełnych wiatrów, tygodni mżawki lub dni ulew, początek
bezlitosnych upałów albo wilgotnych nocy należących do niosących malarię bezwzględnych
komarów. Ale już od dekad panuje chaos – pogoda nie słucha się gwiazd. Pora deszczowa
przychodzi zbyt wcześnie albo zbyt późno, czasem wcale jej nie ma. Umaru wypatrywał słanej
przez miliony lat świetlnych obietnicy deszczu.
W tej części Sahelu pierwszy tydzień czerwca to osobna krótka pora roku nazywana przez
Fulanów Wyczekiwaniem – spogląda się wówczas w niebo, z niecierpliwością licząc na deszcz.
Tego roku Wyczekiwanie rozciągnęło się na dwa, potem trzy, w końcu cztery nieznośne
tygodnie. Zebu Umaru, których sflaczałe garby zwisały smętnie, dawały mało mleka. A mleko
stanowiło podstawowy element diety mężczyzny. Było mu niedobrze z głodu.
– Trzy rzeczy sprawiają, że człowiek ma długie i zdrowe życie – powtarzał Umaru podczas
kolejnych rozczarowujących posiłków złożonych z mdłego jaglanego kleiku okraszonego sosem
z rozdrobnionych ości. – Mleko, miód i mięso krowy, która nigdy nie chorowała.
Miód jest w buszu rzadkim delikatesem. Jeśli chodzi o wołowinę, to było to tylko
przypuszczenie, teoria. Fulanie bardzo rzadko jedzą mięso, a jeśli już, to zwykle koźlinę albo
jagnięcinę. Żaden Fulanin nigdy nie zarżnąłby zdrowej krowy.
Umaru uwolnił ramię spod koca i zmierzył odległość do słońca za pomocą szczupłej dłoni. Pół
szerokości. Gromadka ptaków poderwała się z niskiego krzewu, zaświergotała, pokrążyła chwilę
i znów się uspokoiła. Spokojny horyzont drżał poruszany ptasimi pieśniami, mlaskaniem
języków jaszczurek, pobekiwaniem kóz, uderzeniami racic i muczeniem bydła. Wiecznymi
dźwiękami. Ulotnymi dźwiękami. Jeszcze trzy palce i stado zniknie. Czas się pakować.
Umaru spojrzał na Fantę, żonę i towarzyszkę wędrówki, która stała przy nim, również
wsłuchując się w dal.
– Gotowa? – zapytał.
* Sahil (arab.) – skraj, wybrzeże. Sahel w Afryce, tak zwany Sahel Tropikalny, rozciąga się między strefą pustyń a strefą sawann
od Atlantyku na zachodzie po sudańskie wybrzeże Morza Czerwonego na wschodzie. To suchy step długi na mniej więcej sześć
tysięcy kilometrów i szeroki na trzysta kilometrów. Roczna suma opadów wynosi tutaj średnio dwieście milimetrów (dla
porównania w Polsce – około sześciuset milimetrów).
** Na potrzeby polskiego wydania dokonano spolszczenia nazw geograficznych, a także imion i nazwisk, które stanowią często
mieszankę francuskiego, arabskiego oraz lokalnych języków afrykańskich, między innymi é zamieniono na e, ou na u, ay na aj, jj
na dż. Nie spolszczano imion i nazwisk rodowitych Francuzów, tytułów gazet oraz nazw geograficznych spoza regionu (na
przykład Chichén Itzá).
Potrzeba wędrówki, którą odczuwał Umaru, pojawiła się w okresie neolitu, kiedy człowiek po
raz pierwszy zagonił krowę na pastwisko.
Była to ogromna brunatna krowa – w kłębie mierzyła sto osiemdziesiąt centymetrów i miała
parę skierowanych do przodu krętych rogów, którymi później w rzymskich amfiteatrach
rozrywała tygrysy i niedźwiedzie. Ostatnia samica tura należąca do dzikiego stada padła
z powodu choroby, starości, głodu lub samotności w Puszczy Jaktorowskiej w Polsce w 1627
roku. Dziesięć tysięcy lat przed naszą erą ludzie zaczęli udomawiać Bos primigenius. W jaki
sposób? Może zwabili te ogromne przeżuwacze za pomocą soli – tak postępuje się
z zamieszkującymi wzgórza Asamu gaurami i z żyjącymi w tundrze reniferami. A może,
podobnie jak rodzina Diakajate podczas zaganiania, po prostu namówili tury, aby z nimi zostały?
„Aj, aj, dziewczynko!” Tak czy owak, gdzieś na początku holocenu olbrzymia prakrowa zaczęła
ufać otaczającym ją ludziom na tyle, że pozwoliła im się doić. Okazało się, że dojenie jest jak
chodzenie – konieczne, wrodzone. To dlatego Bóg dał człowiekowi przeciwstawne kciuki.
W Afryce pasterze pojawili się jakieś trzy tysiące lat wcześniej niż rolnicy. W Azji najpierw
rozwinęło się rolnictwo, potem hodowla zwierząt. Antropolodzy wciąż spierają się, czy
udomowienie bydła na tych dwóch kontynentach zachodziło niezależnie od siebie, czy jednak to
azjatyccy kupcy sprowadzili krowę do Afryki, ale badania DNA wskazują, iż całe bydło
domowe pochodzi od osiemdziesięciu samic tura. Nieważne. Rzecz w tym, że podczas rewolucji
rolnej Kain i Abel rozstali się i od tego czasu „nomadyczna alternatywa” – jak to określił pisarz
i podróżnik Bruce Chatwin – rozwijała się równolegle do kultury osiadłej i jednocześnie
w symbiozie z nią.
Prehistoryczne stada pasły się na bujnych pastwiskach Afryki Wschodniej. Około 8000 roku
przed naszą erą ludzie w Nabta Playa, międzylodowcowej oazie na Pustyni Zachodniej,
zaśmiecali swoje pierwotne paleniska wyrobami ceramicznymi oraz kośćmi owiec, kóz i bydła.
Za dziesięć tysięcy lat archeolodzy z przyszłości będą wyskrobywać takie same odpadki z serca
obozu Umaru – bydlęce kości, kozie czaszki i popękane miski, a dodatkowo szklane fiolki po
przemysłowo produkowanym środku przeciw pasożytom.
Około 6000 roku przed naszą erą grupy nomadów ruszyły w drogę. Być może, gdy osiadli
rolnicy przekształcali dotychczasowe pastwiska w pola prosa i sorgo, zabrakło im ziemi.
Koczownicy pędzili przed sobą lirorogie zebu – znacznie mniejsze od tura, potrzebujące mniej
wody, będące w stanie przetrwać wysokie temperatury, uległe i w dużej mierze odporne na
księgosusz. Nie byli uczuleni na laktozę, żywili się głównie mlekiem. Białko sprawiło, że mieli
długie kończyny. Ich kości były wystarczająco mocne, by ścigać chmury. Podążali na zachód
niczym hollywoodzcy kowboje.
Niepiśmienni Fulanie z burgu twierdzą, że pierwszy krok rozpoczynający ich nieustającą
wędrówkę uczyniono w Etiopii – kolebce ludzkości. Nie wiem, skąd to wiedzą. Zachodni
antropolodzy, lingwiści i etnografowie przez ponad sto lat próbowali ustalić pochodzenie
Fulanów, mierząc ich czaszki, rozmyślając nad intonacją ich języka. Ale gdy zapytać pasterza
w Mali, skąd pochodzą jego ludzie, bez zastanowienia odpowie: „Z Etiopii”.
Nomadzi gonili swoje bydło przez neolityczną Saharę. Ziemia była pokryta bujną roślinnością,
rozmokła po pluwiałach, które wystąpiły po ostatnim zlodowaceniu. Stada hipopotamów, żyraf,
strusiów i zebr pasły się wzdłuż potężnych rzek. Wody obfitowały w ryby. Z kosmosu nawet
dziś widać ich wyschłe koryta. Tak daleko trzeba się cofnąć, by zyskać dostęp do pamięci
kontynentu.
Około cztery tysiące lat przed naszą erą pasterze zatrzymali się w paleozoicznym
obeliskowym lesie Tasili n-Azdżar, na Płaskowyżu Rzek, oazie wędrowców na terenie
dzisiejszej Algierii. Tam malowali na piaskowcu i ryli w nim swoje ody do bydła. W drodze.
Podczas popasu. Z garbami. Bez garbów. Długorogiego. Srokatego. Jedno z malowideł ukazuje
człowieka dojącego krowę i stojące obok cielę. Jego obecność prawdopodobnie miała zachęcić
samicę, by dała mleko. Ktoś uwiecznił w skale krowę roniącą kamienne łzy. Co tak bolało
artystę? Piękne kamienie Tasili n-Azdżar milczą na ten temat.
Dwa tysiące lat przed naszą erą znów nastała wielka susza. Pustynia – w języku arabskim
sahra, Sahara – zepchnęła pasterzy na południe. Prawdopodobnie po raz pierwszy musieli oni
przystosować się do zmiany klimatu. Ruszyli w kierunku najbardziej wysuniętego na zachód
krańca regionu, któremu później arabscy handlarze i zdobywcy nadadzą nazwę sahel –
wybrzeże. Pas sawann rozciągał się od Oceanu Indyjskiego po Atlantyk i łączył Saharę oraz
tropiki mniej więcej wzdłuż trzynastego równoleżnika.
Znalazłszy się w potrzasku między lasami zamieszkiwanymi przez śmiercionośne muchy tse-
tse na południu oraz pustynią na północy, wędrowali przez półpustynie zachodniego Sahelu.
Zmierzali w stronę Atlantyku, pobrzeży dzisiejszych Senegalu, Gwinei, Wybrzeża Kości
Słoniowej i Ghany. Zaraz na południe od murów miejskich współczesnego Dżenne, jednego
z najstarszych znanych osiedli miejskich subsaharyjskiej Afryki, oddalonego o mniej niż jeden
dzień marszem z obozu, w którym rodzina Diakajate spędza porę suchą, z ziemi wyrastają
starożytne ruiny. Przeprowadzone tam prace wykopaliskowe odsłoniły kości udomowionych
zwierząt – bydła, kóz i owiec – datowane na początek I tysiąclecia naszej ery. Możliwe, że to
ślady przodków Umaru.
Fulanie ruszyli w głąb lądu w XII–XIII wieku. Wielu z nich wyznawało islam. „Ogólnie
rzecz biorąc, o niekonfliktowym charakterze” – napisał nigeryjski naukowiec Akin L.
Mabogunje w eseju zatytułowanym The Land and Peoples of West Africa*. Fulanie byli
doceniani „za naturalny nawóz, który ich bydło zostawiało na polach, i za mleko oraz masło,
które wymieniali na produkty rolne”. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Kiedy ich poznałam,
członkowie rodziny Diakajate żywili się prosem, ryżem i rybami, które żona Umaru dostawała
w ramach barteru za masło i maślankę. Rolnicy nie mieli nic przeciwko odchodom ich bydła na
swoich polach, byle nie w okresie siewu, pory deszczowej albo następujących zaraz po niej
żniw. I tak jak czynili to Fulanie od tysięcy lat, Diakajate raz po raz odnawiali starożytne szlaki
sezonowego przegonu, coraz mocniej rzeźbiąc ścieżki w kości kontynentu, napędzani
nieustannym poszukiwaniem pastwisk, swoim umiłowaniem bydła i wiarą, że Bóg stworzył
ziemię właśnie dla niego.
Na początku XIX wieku Usman dan Fodio, fulański uczony, imam i trójjęzyczny poeta,
rozpoczął jedną z najwcześniejszych świętych wojen Afryki Zachodniej. Mknąc na grzbietach
wielbłądów i koni, dan Fodio wraz ze swymi zwolennikami za pomocą ostrzy włóczni
i obosiecznych mieczy wprowadził sufizm w większej części animistycznej rolniczej sawanny.
Jeden z wiernych fulańskich uczniów dan Fodio, osierocony Ahmad bin Muhammad Bubu bin
Abi Bakr bin Sa’id al Fulani Lobbo, przewodził islamskiemu powstaniu na terenach
wewnętrznej delty Nigru i stworzył teokratyczne imperium Massiny. Fulanie z XXI wieku
pamiętają go i czczą pod jego kapłańskim przydomkiem: Seku Amadu – Szejk Ahmad.
Seku Amadu pierwszą stolicą imperium ustanowił Senossę, oazę pełną niskich domów
i palm dum górującą nad błotnistą niziną, która oddziela wieś od Dżenne. Potem zajął się
niemoralnymi – jego zdaniem – zwyczajami swoich poddanych. Zakazał palenia tytoniu
i spożywania alkoholu, wprowadził pardę**, ustanowił zasiłek socjalny dla wdów i sierot
i uregulował wykorzystanie ziemi, opracowując harmonogram rozdziału pastwisk i rzek wśród
rybaków Bozo, songhajskich kupców, rolników z ludów Mandinka i Bambara oraz fulańskich
pasterzy. Jako Fulanin faworyzował hodowców bydła, nomadzi prosperowali. Niemal dwieście
lat później Umaru wciąż przestrzegał cyklu wypasu, który Seku Amadu uporządkował w 1818
roku.
Szacuje się, że na początku XXI wieku trzydzieści–czterdzieści milionów nomadów wędruje po
świecie, wypasając bydło, jelenie, kozy, owce, jaki, wielbłądy i konie. Jakieś dwadzieścia
milionów z nich to Fulanie. Ich mnożące się stada, skrępowane granicami państw, strefami
wojny i rozrastającymi się na Sahel megalopolis, konkurują z rozwijającymi się gospodarstwami
rolnymi o coraz skromniejsze zasoby. Demografowie z Zachodu przewidują, że to właśnie ich
dotknie kolejna wielka zagłada. Że w ciągu stu lat wszyscy osiądą w miastach.
Kiedy powiedziałam o tym Umaru, zasmucił się. Przez ponad siedemdziesiąt lat, od
pierwszego roku, który pamiętał, spędzał każdą porę suchą na tej wąskiej wysepce pośrodku
porastającej bagna manny, godzinę spacerem na północny zachód od Senossy.
– Jak mamy trzymać krowy w mieście? – zapytał.
Nomada, , nomas: pasterz-koczownik.
Wniknąć w taką kulturę. Niezagrożoną wyginięciem, nie wyjątkowo oryginalną, ale mającą
całkowicie odmienny sposób na życie, inaczej postrzegającą świat. Czerpać garściami z jej
wiedzy, którą można zdobyć tylko dzięki bardzo, bardzo długiej wędrówce z ludźmi
wędrującymi od zawsze. Dołączyć do tułaczki ciągnącej się miesiące, lata, całą wieczność.
Zsynchronizować własne tempo z metrum udoskonalanym przez kolejne tysiąclecia. Długo
pragnęłam uczyć się w ten sposób: nieustannie się przemieszczając. W styczniu 2013 roku – to
rzecz bez znaczenia dla nomadów ignorujących wytyczone granice i wyznaczany czas –
przybyłam do Mali, aby towarzyszyć fulańskiej rodzinie podczas rocznego cyklu wypasu, a przy
okazji pobierać od niej lekcje adaptacji i przetrwania. Solvitur ambulando – obiecywał Diogenes
– chodzenie to lekarstwo na wszystko.
Długie spacery na otwartej przestrzeni to oddech udżdżaji*** dla umysłu. W ciągu tysiącleci
stopy człowieka przekształciły się tak, by odmierzać pewne kroki na gorącej, suchej, płaskiej
ziemi, a mózg ewoluował tak, by absorbować informacje na temat otaczającego go
geologicznego bezkresu z prędkością pięciu kilometrów na godzinę. Czyste powietrze wypełnia
krew, odległa linia horyzontu niczym poziomica wyznacza płaszczyznę spokoju. Bezmiar
uwalnia zawartą w nim przestrzeń.
* Ziemia i ludy Afryki Zachodniej (ang.).
** Praktyka polegająca na uniemożliwieniu obserwacji kobiety przez obcych mężczyzn, na przykład dzięki noszeniu przez nią
burki czy wznoszeniu wokół domu wysokiego muru.
*** „Zwycięski oddech”. Technika opanowania oddechu podczas wykonywania pozycji jogi, która polega na lekkim zwężeniu
krtani podczas wdechu i wydechu oraz kontroli powietrza napływającego przez nos i wypływającego z przepony. Pozwala
oczyścić zatoki, dotlenić mózg i zyskać spokój.
Aby dołączyć do nomadów, musiałam zostać wprowadzona, potrzebowałam błogosławieństwa,
zgody. Doradców. Szukałam ich na wiecznie zakurzonym placu targowym Dżenne.
Arcydzieło sudańsko-sahelskiej architektury dźgało wczesnowieczorne niebo. Tuż nad
trzema strzelistymi glinianymi minaretami Wielkiego Meczetu, wśród bladych gwiazd
migoczących w gasnącym świetle, krążyły jaskółki. Kurz mieszał się z aromatycznym zapachem
mocnej zielonej herbaty o ciasno zwiniętych liściach, którą po zagotowaniu gotuje się jeszcze raz
z cukrem, a czasem też z miętą, i dopiero potem, bulgoczącą, słodką i gęstą, nalewa z wysoka do
malutkich szklaneczek, lepkich po poprzednich wielogodzinnych ceremoniach picia herbaty.
Kobiety płynęły jedna za drugą, sprzeczając się, żartując, niosąc na głowach tace ze świeżymi
okoniami nilowymi, kalebasy z maślanką, plastikowe torby z orzeszkami ziemnymi, kosze
z wędzonymi sumami, słodzone cukrem romboidalne sezamki, bagietki, papaje, ostrą paprykę,
pranie, wodę, świat. Chłopiec na rowerze ciągnął za sobą osła na powrozie, zmuszając go do
galopu. Nastolatkowie z powagą na twarzach krążyli między sklepami z rozgrzanymi do
czerwoności koksownikami z węglem drzewnym. Podróżni z torbami z giemzy i krótkimi
mieczami w skórzanych pochwach z tłoczonymi wzorami wlekli się w chmurze gorącego kurzu.
Dwaj młodzi Fulanie z palcami ozdobionymi ogromnymi srebrnymi pierścieniami szli ramię
w ramię, plotkując. Szerokie ronda ich spiczastych burgundowych kapeluszy z wołowej skóry
i płótna stykały się, kiedy do siebie szeptali. Dziewczęta rimajbe, potomkinie niewolników,
którzy niegdyś hodowali dla fulańskich panów proso i ryż oraz uprawiali, przędli i tkali bawełnę,
zdjęły z głów wysokie stosy drewna na opał i wachlując się, czekały na klientów. Miały na sobie
bawełniane przepaski ozdobione oszałamiającymi wzorami ryb, ananasów i kwiatów, jakby
żywcem wziętych z prac Mauritsa Cornelisa Eschera, oraz sztuczne koszulki piłkarskie: Mali,
Manchester, Liverpool, Barcelona, Brazylia. Starsze osoby ubrane były w oszałamiająco
neonowe koronkowe bubu*. W monochromatycznym glinianym starożytnym mieście kolory
zdawały się krzyczeć jak w wywołanym upałem delirium. Trójnoga koza szarpała za sznur,
którym przywiązano ją do drzewa, zabeczała smętnie i spróbowała jeszcze raz.
Była niedziela. W telewizorach ustawionych na skrzynkach przed sklepami pokazywano
mecz Pucharu Narodów Afryki. Republika Południowej Afryki kontra Maroko. Wiadomości
w przerwie meczu meldowały o zabitych na północy Mali, gdzie dżihad przekształcał tradycyjne
szlaki nomadów we front globalnej wojny z terroryzmem. Fanatycy z Al-Kaidy odrąbywali ręce
w Gao i wysadzali stare muzułmańskie świątynie w Timbuktu. Francuskie oddziały przybyły do
Mali tydzień wcześniej i teraz z warkotem transporterów opancerzonych zmierzały w kierunku
Sahary. Pół wieku po odłączeniu się od Francji Malijczycy zbierali się na poboczach dróg, by
machać do francuskich żołnierzy niebiesko-biało-czerwonymi flagami.
Afo Bokum siedział pod krytą strzechą markizą na długiej ławce bez oparcia zabejcowanej
potem spoczywających na niej rok po roku przechodniów. Ojciec Afo porzucił wędrowne
pasterstwo i zatrudnił się u francuskich kolonistów jako tłumacz. Afo dorastał i mieszkał
w Dżenne. Ale osiadli Fulanie to Fulanie stęsknieni za domem. Aby zaspokoić swoje
nomadyczne ciągoty, Afo dwa razy dziennie jeździł motocyklem na pastwiska, gdzie wynajęci
pasterze opiekowali się kilkoma setkami jego krów. Opierał rower o drzewo i rozmawiał ze
swoim bydłem, podkarmiając je nasionami bawełny.
– Cattle – mówił, mieszając angielski z francuskim – c’est pas business, c’est l’amour**.
Jeśli był w domu i akurat nie było przerwy w dostawie prądu, oglądał kanały przyrodnicze
w języku francuskim. Discovery Channel France, National Geographic, Nat Geo Wild, Planète+.
Wyszukiwał programy poświęcone pasterzom.
– Teksas! Widziałem to w telewizji. Mają tam wielu pasterzy. Jeżdżą konno. I noszą
kapelusze jak Fulanie, tylko większe.
Afo był diawando, członkiem fulańskiej kasty mediatorów pośredniczących między
nomadami, którzy gardzą rządem we wszystkich jego niezrozumiałych dla nich wymiarach
i zarazem odczuwają przed nim lęk, a urzędnikami, którzy uważają, że nomadzi są aroganccy,
bogaci i zacofani, więc wykorzystują ich analfabetyzm, oszukując ich bez skrupułów. W tym
świecie Bóg zdaje się sprzyjać Kainowi. Diawando doradza swoim klientom we wszystkich
sprawach – prawnych, urzędowych, weterynaryjnych, finansowych. Profesja przechodzi z ojca
na syna, zaufanie pasterzy do diawando jest więc bezgraniczne. Rodzina Diakajate, którą
opiekował się Afo, darzyła go prawdziwym uwielbieniem.
Afo podłubał zapałką w bolącym zębie, rozważając moją prośbę.
– Musisz kochać to, co robisz. Jeśli nie kochasz tego, co robisz, nie robisz tego dobrze.
Zamilkł. Późnostyczniowy skwar rozleniwiał, spowalniał krążenie, sprawiał, że wszystko
poruszało się ospale. Minął nas przygarbiony chłopiec. Bolał z powodu jakiejś obelgi albo
krzywdy, bo po jego nadąsanej buzi spływały łzy. Potem pod markizę przywędrował nastolatek
o błędnym spojrzeniu. Stał tam, śliniąc się i przesuwając palcami zielone paciorki sznura
modlitewnego. Zmierzch przytłumił kolory. Stary muezzin w zakurzonym niebieskim bubu
pokuśtykał na swój posterunek w południowo-wschodnim rogu meczetu, zatrzymał się,
odchrząknął sporą kulkę flegmy i przyłożył kościste ręce do uszu. Trzaski uruchomionego
głośnika przypominały odgłosy odległej wymiany ognia, w końcu muezzin rozpoczął
nawoływanie do wieczornej modlitwy. Ćwierćtony delikatnie odbijały się rykoszetem od
glinianych murów i rozlewały aż po niezmierzony, nienasycony horyzont.
Francuski podróżnik René-Auguste Caillié, pierwszy Europejczyk, który wrócił cało
z Timbuktu, zatrzymał się w Dżenne w 1828 roku. Masywny meczet zbudowany z gliny
i drewna w XII albo XIII wieku, podczas pierwszych, niepewnych lat islamu w delcie Nigru, był
wówczas w dużej mierze ruiną: Seku Amadu uznał, że budowla świadczy o zbyt wielkiej pysze,
i kazał ją zniszczyć, a przecznicę dalej postawił własną, mniejszą i skromniejszą świątynię.
Wielki Meczet, napisał Caillié, był „toporną, acz bardzo dużą konstrukcją. Opuszczony stał się
domem dla tysięcy jaskółek, które w jego murach wiją swoje gniazda”. Współczesny meczet,
największy na świecie budynek z suszonej cegły, to replika wzniesiona na polecenie francuskich
kolonistów w 1907 roku. Jaskółki pozostały.
Czekałam. Ptaki świergotały. W końcu Afo oznajmił:
– Bon!*** Twoja praca jest dobra. Jutro udamy się do buszu.
Na drugim krańcu placu zatrzymało mnie dwóch starszych mężczyzn. Baburu Koita, diawando
tak jak Afo, „urzędował” codziennie obok apteki. Podczas gdy on siedział na krześle z bambusa
i koziej skóry, zatrudnieni przez niego pasterze opiekowali się gigantycznymi krzyżówkami
bydła garbatego i holsztyńsko-fryzyjskiego. Na identycznym krześle obok Baburu siedział jego
najlepszy przyjaciel – Ali Griot.
Griot to bard, artysta sztuki muzyczno-słownej. Wędrowny szaleniec wypluwający z siebie
błogosławieństwa i przepowiednie. Wyrocznia, za pośrednictwem której przemawiają moce
kształtujące wszechświat i która budzi tak samo wielki lęk, jak kowal przemieniający metale.
Dziedziczny kronikarz ustnej historii regionu, który zna wszelkie sekretne niegodziwości i zalety
miejscowych szlachetnie urodzonych.
Grioci zdumiewali czternastowiecznego podróżnika Ibn Battutę. „Każdy z nich ma kostium
z piór, który sprawia, że przypomina drozda, oraz drewnianą ptasią głowę z czerwonym
dziobem. Stoją przed sułtanem w tym absurdalnym przebraniu i recytują poezje – napisał
w kronice swojej podróży po malijskim królestwie. – Powiedziano mi, że ich wiersze to rodzaj
kazania”. Ibn Battuta nie mógł zrozumieć, dlaczego słuchacze podporządkowywali się griotowi
i obawiali się jego osądów. Nie mógł zrozumieć, że to, w jaki sposób o nich mówił,
determinowało to, kim się stawali. Jego słowa potrafiły zmieniać przeznaczenie. Stał na straży
historii i mógł nią manipulować, karcił i pochlebiał – za sprawą przygan i pochwał nadawał
kształt proroctwom i dostarczał takie informacje i wskazówki, jakie uważał za stosowne, by
wzniecić albo rozwiązać konflikt, stworzyć albo zniszczyć unię, dać lub odebrać sławę.
„W Afryce umierający starzec jest jak płonąca biblioteka” – powiedział Amadu Hampate Ba,
najbardziej ceniony malijski pisarz. Kiedy umiera griot, historie całych rodzin i imperiów
przepadają bez śladu. Świat traci pamięć.
Współcześni grioci nie stroją się już w pióra. Są dworskimi błaznami wypuszczonymi na
wolność w nowym świecie, świecie bez królów. Niektórzy nagrywają płyty i występują przed
tłumami wielbicieli z Afryki, Europy i Ameryki. Większość dzieli się swoją mądrością podczas
ślubów, wieców politycznych, na placach. Są roninami. Ali był jednym z nich.
Wypalał dwie paczki papierosów dziennie i wyglądał jak mój dziadek, który zmarł, kiedy
byłam jeszcze dzieckiem. Powiedziałam mu o tym. Pokiwał głową i poinformował mnie, że jest
bez grosza. „No to jest nas dwoje” – odparłam. Zachichotał i znów pokiwał głową.
Powiedziałam mu, że mój dziadek był dyrygentem orkiestry, artystą sceny muzycznej i że jego
nazwisko – moje nazwisko, badchen – oznacza śpiewaka-prześmiewcę, improwizującego
podczas żydowskich wesel rymującego żartownisia. Powiedziałam, że pochodzę z rodziny
żydowskich griotów. Ale to nie wystarczyło. Ali zgasił dunhilla w kurzu i gestem poprosił
Baburu o następnego, po czym wyjaśnił mi, że aby wędrować po Sahelu, potrzebuję innego
nazwiska. Fulańskiego nazwiska.
Popatrzył na Baburu. Baburu spojrzał w niebo, zapewne szukając wskazówki.
– Ba! – powiedział. – Będziesz się nazywać Anna Ba.
Ali jeszcze raz pokiwał głową.
– To dobre nazwisko. Szlachetne. Jedno z najstarszych fulańskich nazwisk. – Złapał mnie za
rękę, uniósł ją wysoko i wyśpiewał mi historię mojej nowej starożytnej rodziny. Jej początki
sięgały niepamiętnych czasów, kiedy to z dalekiej pustyni na te ziemie przybyły cztery fulańskie
rodziny, duchowi przywódcy Diallo, zaopatrzeniowcy Sow, najwięksi hodowcy bydła Ba i ich
pomocnicy Barri. Historia kończyła się następująco: – Anna Ba, Ba, posiadaczka bydła, Ba,
posiadaczka białego bydła, biały to kolor mleka, Ba, posiadaczka koloru białego. Najpierw
przybyli Diallo, Sow, Ba, Barri. Ba posiada wiele zwierząt, Ba posiada masło, Ba pachnie
masłem, Ba, najsłodziej pachnący Fulanie. Ba. Ba. Ba. Ba. – Przez cały ten czas nie puszczał
mojej ręki.
Ceremonia nadania imienia miała się odbyć następnego dnia. Musiałam z tej okazji kupić
kozę ofiarną. Na ekranach telewizorów Republika Południowej Afryki zremisowała z Marokiem
dwa do dwóch.
Przyjaciel zorganizował uroczystość w swoim barze, betonowym brzydactwie na obrzeżach
miasta. Serwowano malijskie piwo i ciepławe bezalkoholowe drinki. Na dziedzińcu pod
przeciekającym daszkiem stał podest dla zespołu, wewnątrz oprócz niskich ławek
tapicerowanych sztuczną skórą znajdowały się lustrzana kula dyskotekowa i mały telewizor
pokazujący tancerki z Wybrzeża Kości Słoniowej i Senegalu, odziane w staniki bikini
i króciutkie szorty, uwodzicielsko kręcące biodrami w rytm jakiejś hiphopowej piosenki.
Właściciel baru, na którego wszyscy wołali Pigmej, był osiadłym fulańskim kombinatorem,
mocno się perfumował, mówił siedmioma czy ośmioma językami, w tym po francusku,
hiszpańsku i angielsku, i bał się krów. „Peul moderne – nazwał go Afo. – Nowoczesny Fulanin”.
Z szacunku dla muzułmańskiej wrażliwości starszych gości Pigmej wyłączył telewizor. Jego
przyjaciel, rzeźnik Allaje, upiekł kozę w mieście, wieczorem dostarczył ją do baru i pokroił na
dziedzińcu.
Moi „ojcowie chrzestni” – moi „trzej królowie” – przybyli, ubrani w zwiewne szaty, na
trzech motocyklach. Afo miał na sobie bubu białe niczym skrzydło czapli białej. Zjadł dwie
porcje pieczonej koźliny i oznajmił, że jest bardzo dobra. Baburu w wyszywanym złotą nitką,
ręcznie tkanym okryciu z czarnej i turkusowej wełny powiedział mi, że aby być stuprocentową
Fulanką potrzebuję mężczyzny będącego Fulaninem i że – gładko przeszedł do rzeczy – on
i starszyzna będą służyć mi pomocą w każdy możliwy sposób. Ali Griot obiecał, że moje nowe
nazwisko ochroni mnie przed złym.
– Anna Ba! Fulanka Ba! Général de Gaulle! Bienvenue, bienvenue****.
Toast wznieśliśmy pomarańczową fantą.
Wyszłam na płaski dach. Otoczył mnie pulsujący życiem zmierzch. W eukaliptusowym
zagajniku przysiadły białe perlice. Jedyny miejski agregat prądotwórczy warkotał. W delikatnym
niczym pajęcza sieć pomarańczowym świetle latarni pozbawione kątów prostych gliniane
budynki Dżenne tłoczyły się ciasne, asymetryczne, nierzeczywiste. Na rozciągającej się wokół
miasta równinie odbijały się fioletowy róż, błękit i szkarłat niknącego nieba. Dżenne zdawało się
wisieć w powietrzu. Dalej rozpościerał się już tylko kolczasty, płaski i dziki Sahel należący do
bydła i jego pasterzy. Rano miałam do nich dołączyć.
Agregat ucichł, światła zgasły, miasto zniknęło, a księżyc świecił w ciemności niczym
wielka żarówka.
* Długa obszerna wierzchnia suknia popularna w krajach Afryki Zachodniej i Północnej.
** Bydło to nie biznes, to miłość (ang., fr.).
*** Dobrze (fr.).
**** Witaj, witaj (fr.).
Następnego dnia wczesnym rankiem Afo, Pigmej i ja siedzieliśmy w poznaczonym plamkami
słońca cieniu powykręcanej przez wiatr akacji. Wraz z Umaru i Fantą Diakajate oraz ich
licznymi krewnymi obserwowaliśmy stado czapli białych, które spłynęło z nieba i opadło
w gąszcz falującego na wietrze burgu. Długie nogi ptaków rozdzieliły trawy i pomarszczyły
połyskującą powierzchnię trzęsawiska. Z hukiem silników nisko nad nami przeleciał samolot
wojskowy. Zmierzał na północ, gdzie w odległości zaledwie kilku dni marszu od obozu
francuskie oddziały bombardowały Saharę. Pasące się na moczarach bydło spłoszyło się,
poderwało do ucieczki, potykając się i porykując. Po drugiej stronie drzewa krowa, która właśnie
spokojnie się ocieliła, lizała młode, przyśpieszając akcję jego serca i poprawiając krążenie.
Rodzina koczowała tutaj już tydzień.
– To Anna Ba – przedstawił mnie Afo, na co Diakajate wybuchnęli śmiechem.
– Ba? Anna Ba? Fulanka? Dobre, dobre. Witaj, Anno Ba.
Umaru chciał wiedzieć, czy posiadam bydło, czy padało tam, skąd przybyłam, i czy
Ameryka jest we Francji. Afo wyjaśnił, że znajduje się aż za Mekką, a to znaczy, że bardzo
daleko. Jeden z bratanków Umaru zapytał:
– Czy w twoim kraju nie ma miasta, które kocha bydło? Nazywa się Kentucky?
Nie hoduję bydła. Ale tak samo jak oni regularnie wyruszam w dalekie podróże, tam i z
powrotem. Pasę się historiami, wyjaśniłam. Zaganiam słowa.
Rozweselony Umaru powiedział, że mogę do nich dołączyć na tak długo, jak zechcę.
Kobiety również się roześmiały i uprzedziły, że będę musiała pomagać im przy rozdrabnianiu
prosa. Swoje słowa zilustrowały odpowiednim ruchem rąk – i w dół! i w dół! i w dół! – gdybym
nie zrozumiała. Jedna z bratanic Umaru rzekła:
– Anno Ba, uczyć się można na trzy sposoby: za pomocą stóp, oczu i umysłu. Wiem, że
uczysz się za pomocą stóp, bo przyszłaś tu, żeby z nami żyć i wędrować.
Faktycznie, przybyłam tam, by się uczyć. Ale szukałam nie tylko wiedzy, lecz także
swoistego uzdrowienia. Nie postrzegałam tej wyprawy w kategoriach pielgrzymki – to by było
niedorzeczne, głupie. Jednak w głębi serca miałam nadzieję, że stare ścieżki moich gospodarzy
w jakiś sposób pomogą mi odnaleźć nieartykułowalną i niezbadaną ulgę, ponieważ zaledwie
cztery miesiące wcześniej, kiedy zimną jesienią szykowałam się do wyjazdu do Afryki
Zachodniej, opuścił mnie ukochany.
Podawaliśmy sobie z rąk do rąk kalebasę ze spienioną maślanką, którą Fanta tego ranka
oddzieliła od masła. Komunia, nomadzki toast. Z północnego wschodu harmattan nawiewał
miniaturowe cząsteczki Sahary. Ziarenka piasku. Maleńcy podróżnicy. Każda drobina to
kapsułka dostarczająca na Sahel echa suszy, wojny, przestrzeni rozległej, jałowej i bezlitosnej.
Krowa wylizała młode do sucha i zjadła łożysko, cielę próbowało ustać na rozjeżdżających się
nóżkach. Umaru wysłał jednego z wnuków brata, żeby sprawdził płeć. Samiec, zameldował
chłopiec. Pierwszy do sprzedania w razie potrzeby – samice ceni się za ich mleko. Umaru
powiedział, że nazwie cielę Anna Ba, na moją cześć, i znowu wszyscy się roześmiali.
Tylko Mama, jego przybrana córka, zdawała się zaniepokojona. Miała trzydzieści dwa lata
i kuliła się na macie złożona gorączką, migreną i ostrym zapaleniem zatok.
– Mówisz, że chcesz opowiedzieć naszą historię – powiedziała. – Ale my nie znamy jej
zakończenia. Poza tym – dodała – jak będziesz wędrować? Nie umiesz nosić wody na głowie.
Noszenie wody to obowiązek kobiety. Woda do prania, kąpieli i gotowania pochodziła głównie
z trójkątnego, porośniętego trawami bagniska na zachód od obozu, które każdego ranka
eksplodowało odbijającymi się w jego tafli odłamkami promieni słonecznych.
– Czy nie boicie się pić wody z bagniska?
– Och, nie. Pije z niego nasze bydło, więc wiemy, że woda jest dobra. A czy ty wiesz, kto
wlał wodę do twojej plastikowej butelki? Nie boisz się z niej pić?
Mimo to kobiety przyznawały, że woda ze studni faktycznie wydawała się mniej mętna.
Najbliższe ujęcie było oddalone o mniej więcej osiemset metrów. Dwa lub trzy razy dziennie
kobiety stawiały na głowach puste kanistry i plastikowe kubły i wolno klapały w japonkach
w tamtym kierunku.
Ścieżka do studni zmieniała się wraz z porami roku z trzęsawiska w brejowate błoto, po
wyschnięciu twarde, zbrylone, poorane koleinami równymi niczym sztruksowe prążki, jakby
o każdej porze roku wędrowcy wydobywali z zapomnienia ślady starożytnych. Łączyła
obozowisko Umaru z dwoma niemal równoległymi szlakami pooranymi koleinami
wyżłobionymi przez konne wozy, juczne osły, stopy bose i obute w sandały, wijące się ślady
skuterów i chybotliwych chińskich rowerów, które błądziły na północ, w głąb burgu, i na
południe, w stronę skąpanej w ściekach plątaniny wąskich glinianych alejek Dżenne.
Przy tej nienazwanej drodze zamieszkała osiadła społeczność. Najbliżej obozowiska
znajdowały się dwie wioski – Dundere i Dakabalal – każda oddalona o nie więcej niż osiemset
metrów.
Dundere, na południowy zachód od obozu, to skupisko niedużych tradycyjnie budowanych
chat stłoczonych na wzgórzu, na którym wznosi się maleńki strzelisty gliniany meczet. Tworzy
ją swoiste nagromadzenie warstw kulturowych, niezliczonych generacji domów z suszonej cegły
– stawianych, popadających w ruinę i stawianych na nowo. Wiadomo, że osada jest bardzo stara,
ale nikt nie umie powiedzieć, czy ma lat trzysta czy tysiąc: lata nie są ważne, nie liczy się ich
w tych stronach. Mieszkańcami Dundere są uprawiający ryż i proso rolnicy z ludu Bambara oraz
rimajbe, niegdysiejsi niewolnicy Fulanów, którzy traktują nomadów z szacunkiem i nieufnością
zarazem. Synowie Umaru i wystarczająco dorośli wnukowie jego brata czasami wybierali się do
Dundere na herbatę i plotki z innymi pasterzami albo aby za drobną opłatą naładować komórki
za pomocą akumulatora motocykla, który posiadała jedna z rodzin, albo by kupić papierosy,
zawinięte w papier kosteczki zielonej herbaty z Chin czy podrabiane lekarstwa. Zamężne kobiety
Diakajate omijały Dundere, nastolatki nieraz, po tym, jak ich rodzice zasnęli, wykradały się do
wioski, aby w gęstym papierosowym dymie poflirtować z młodymi pasterzami.
Dakabalal, na północny zachód, stanowi z kolei chaotyczną mozaikę domów, którą
wielopokoleniowe rodziny rybaków Bozo rozrzuciły po niewielkim wzniesieniu już za życia
Umaru. Lud ten wywodzi swoje pochodzenie od kapryśnych, żywiących się ludźmi wodnych
duchów i płazów. Podejrzewa się, że w wodach Nigru i Bani łowiono niewodem i z użyciem
pułapek już w epoce kamienia łupanego. Nazwę temu ludowi nadali Bambara – w ich języku bo-
so znaczy „bambusowa chata” i odnosi się do nadbrzeżnych siedzib, które rzeczni koczownicy
wznosili po przycumowaniu. Wielu członków tego ludu wciąż pozostaje w ruchu, pływając
w swoich sekwojowych pirogach. Oficjalnie wyznają islam, ale czczą rzekę, nie obmywają do
pochówku osób, które zginęły w wodzie, i uważają, że utopione zwierzęta są halal – dozwolone
do spożycia. W Dakabalalu nie ma meczetu. Raz widziałam tamtejsze dzieci bawiące się
z czaplą białą tak jak dzieci gdziekolwiek indziej bawiłyby się z kotem. Kobiety dzień i noc
przygotowują na ogromnych rusztach małe, ciche żółte psy i wędzone ryby, wokół nich
kilkulatki bawią się pozostawionym sprzętem rybackim. Kobiety są ociężałe od kolejnych
porodów i często siedzą przed rusztami niczym rzeczne boginie, nagie od pasa w górę,
z kolanami rozłożonymi pod kolorową przepaską i niemowlęciem przy piersi.
Cztery–pięć kilometrów na północ od Dakabalalu leży Somena, starannie zamieciony
przysiółek złożony z mniej więcej pięćdziesięciu schludnych glinianych chat. Osiadli fulańscy
hodowcy bydła wznieśli je pół wieku wcześniej na pozostałościach jakiejś wymarłej wioski
postawionej przez dawno już zapomnianych ludzi. Na południe, za Dundere, po drodze do
pierwszej stolicy Massiny w Senossie, strzeliste czupryniaste palmy dum i drzewa mango
oskrzydlają Werakę i Wono w geometrycznym rozkwicie brudnego różu. Obie wsie są większe
od Dundere. Za wysokimi murami z suszonej cegły mieszkają i uprawiają ziemię rimajbe oraz
członkowie ludów Bambara i Bozo. W porze suchej kobiety z rodziny Diakajate chodziły tam,
by wymienić maślankę na ziarno. Dalej, dwie godziny szybkim marszem na południe, leży
Dżenne ze swoim słynnym meczetem, mącącym w głowie, przytłaczającym poniedziałkowym
targiem, byle jakim szpitalem, jedynym w okręgu, drogimi aptekami, obojętnymi urzędnikami,
wymuszającą łapówki żandarmerią.
To południowy koniuszek burgu. Na zdjęciach satelitarnych przypomina odcisk palucha
skierowanej na południe płaskiej zielonej stopy, stopy nomady.
Przez większość zimy, aż do końca lutego, każda wioska stanowi wyspę. Wokół tworzą się
wypełnione stojącą wodą mokradła, w których garbią się małe czaple czarne, a wesołe drzewice
białolice skubią pozostałe po żniwach rozmokłe ziarno. W styczniu dziesiątki koczowniczych
rodzin zatrzymują się tu na niewysokich wzniesieniach, wystarczająco suchych, by dało się spać.
Każdy obóz wygląda tak samo: schludne kręgi mat, kurczaki, perlice, kozy, owce i bydło.
Kaniom czarnym, które w skupieniu bezgłośnie krążą nad mokradłami, muszą przypominać
ocalonych z rozbitej arki, ich drób jawi się pewnie jako coś, co można pochwycić i zjeść. Przez
stulecia podczas pory deszczowej handlarze niewolników pokonywali podmokłe tereny między
wioskami i obozowiskami w pirogach i porywali dzieci oraz młode kobiety, które opuściło
szczęście, a potem sprzedawali na targach w Dżenne, Segu czy Timbuktu. Niektóre ofiary
stawały się rimajbe, inne przechodziły z rąk do rąk, zmierzając ku atlantyckiemu wybrzeżu.
Wiele z nich kończyło, harując na plantacjach w Indiach Zachodnich albo na amerykańskim
Południu. Porwania w dużej mierze ustały, gdy Francuzi skolonizowali zachodni Sahel i jeden
rodzaj niewoli został zamieniony na drugi.
Ulubiona studnia kobiet z rodziny Diakajate znajdowała się w pobliżu Dakabalalu: stos
betonowych obręczy był ukryty za betonowym ogrodzeniem na planie prostokąta. Na głębokości
czterech metrów chlupotała żółta niczym mocz, zaprawiona gliną woda. W niektóre dni dało się
w niej dostrzec drżący niebieski dysk nieba.
Przed podejściem do studni kobiety zdejmowały klapki i zostawiały je na progu – jakby
wchodziły do chaty czy domu, domu wody. Przyciągały ręka za ręką wiadro z gumy lub koziej
skóry na żółtej linie z manili i piły z niego, pozwalając wodzie skapywać z brody. Z lubością,
nawet dekadencko. Potem napełniały pojemniki, czasem zrzucały też bubu i koszule i myły
barki, ramiona i piersi, i śmiały się, gdy woda spływała im wzdłuż kręgosłupa, łaskotała je pod
kretonowymi przepaskami, między chudymi nogami. I czasami, choć fulańskie kobiety uważały
swój lud za lepszy ze względu na jaśniejszy odcień skóry i niemal semicki profil, zniżały się do
żartów z praczkami Bozo w języku bozo albo bambara, aż wszystkie kobiety zaczynały się
śmiać, a odgłosy prania odbijały się od betonu wesołym echem.
Na koniec znów stawiały kubły i kanistry na głowach i jedna za drugą wracały do obozu.
Pojemniki pozostawały cały czas w statycznej równowadze, boleśnie uciskając kręgi szyjne.
Kobiety zawsze wracały do obozu spiesznie, bez ociągania się – by szybciej pozbyć się ładunku,
szybciej przelać wodę do ceramicznych dzbanów, które trzymały przy drzwiach chaty, i szybciej
się rozciągnąć. Wciąż żartowały, by odwrócić uwagę od ciężaru.
Mniej więcej w połowie drogi do obozu ścieżka okrążała mały zagajnik eukaliptusów
zasadzonych tam podczas jakiejś zamierzchłej kampanii ponownego zalesiania terenów. Nawet
w okresie pory deszczowej kępa drzew zawsze znajdowała się ponad linią zasięgu wód
przypływu. Twarda warstwa gleby kryła przynajmniej dwie nieoznaczone mogiły.
Jedna należała do pierworodnej córki Umaru – Dżamby – już zamężnej, gdy zmarła dawno
temu w wieku siedemnastu lat. W drugiej pochowano jedenastoletniego syna Umaru – Amadu.
To były jego dzieci z pierwszego małżeństwa z Hadżdżą, która odeszła trzydzieści lat wcześniej
podczas klęski głodu w trakcie sezonowego przegonu i miała swój grób daleko, na północ od
Nigru. Gałęzie akacji, które Umaru ułożył w miejscu ostatniego spoczynku Dżamby i Amadu,
aby odgnonić dzikie zwierzęta, zniknęły. Może wiatr je przemieścił. Może kobiety zebrały je na
podpałkę. Może zjadły je termity, a resztki z czasem po prostu uległy rozkładowi.
– Masz tylko jedno dziecko? – Bratanica Umaru zacmokała, odwróciła w moją stronę głowę
pokrytą rzędami długich siwych warkoczyków i zmarszczyła orli nos. Złote kółko, które zwisało
z jej przegrody nosowej, zadrżało. Szła energicznie, dziesięć litrów wody na jej głowie zgniatało
jej sześćdziesięcioletnie kości. – Och, och, och. Musisz mieć więcej. Przynajmniej pięcioro.
– A ile ty masz?
– Siedmioro wciąż żyje.
– A pozostałe?
– Urodziłam jeszcze troje. Zabrał je Bóg. Przenosimy się z miejsca na miejsce. Zmarły
w czasie wędrówki.
Diakajate nie rozmawiają wiele na temat grobów. Fulański kodeks honorowy jest surowy
i represyjny: kobieta, która opłakuje zmarłe dziecko, przytłacza je, nie pozwala dotrzeć jego
duszy do bram nieba, nie pozwala jej świadczyć w niebie w jej imieniu. Fulanie
podporządkowali się budzącej grozę i niezgłębionej wszechwiedzy Boga. Celebrują niestałość
tak, jak Japończycy obserwują wiosną kwiaty wiśni. Jak Tybetańczycy niszczą rozedrgany
wszechświat mandali w rzece. Suficcy nauczyciele twierdzą, że wolność leży w braku wyboru,
ale praktyki koczowników prawdopodobnie poprzedzają ich konwersję na islam. Stoicyzm to
zobojętnienie wobec cierpienia, a tego wymagają stałe sezonowe przegony. W II wieku przed
naszą erą grecki historyk Agatarchides z Knidos napisał o pasterskim subsaharyjskim ludzie
Troglodytów, którzy żywili się mlekiem i bydlęcą krwią i chowali swoich zmarłych przy wtórze
śmiechu. Rzymianie, ostatni europejscy nomadzi, przeżywali żałobę, tańcząc.
Na początku II tysiąclecia, mniej więcej w czasach, kiedy islam zaczął wkraczać na tereny
burgu, niosąc ze sobą przęśliki, domy budowane przy użyciu kątów prostych oraz mosiądz,
mieszkańcy porzucili pierwsze Dżenne. Czterdzieści hektarów upraw skrupulatnie rzeźbionych
w nieurodzajnym krajobrazie od III wieku przed naszą erą po prostu zniknęło usunięte w cień.
Dlaczego tak się stało? Przekazy ustne milczą na ten temat. Teraz, od środka lata do późnej
zimy, kiedy wadi wokół prehistorycznych terenów wypełniają się wodą, na reliktach przeszłości
suszą się rozłożone przez praczki jaskrawe przepaski.
Przetrwała inna historia. Tysiąc lat temu, mniej więcej w okresie tajemniczego upadku
pierwszego Dżenne, koczowniczy rybacy Bozo zaczęli osiedlać się w stałych nadbrzeżnych
wioskach wzdłuż Bani, dopływu Nigru. Na dużej wyspie wciśniętej w zakole meandrującej rzeki
Bozo złożyli w ofierze młodą dziewczynę Tapamę Kajanto, znaną później jako Tapama
Dżenepo*. Prosząc dżina, aby pobłogosławił ich nowej osadzie, którą nazwali Dżenne,
pogrzebali dziewczynę żywcem.
Z czasem miasto nabrało znaczenia. Stało się średniowiecznym zagłębiem handlu dla
podążających transsaharyjskim szlakiem karawan handlujących złotem, solą i niewolnikami.
„Błogosławione miasto”, tak nazwał Dżenne Abderrahman Es-Sadi, siedemnastowieczny uczony
z Timbuktu, w Tarikh es-Sudan**, najwcześniejszej zachowanej spisanej historii imperium
Songhaju, które na przestrzeni XV i XVI stulecia rozciągało się na ponad trzy tysiące dwieście
kilometrów, od Atlantyku po serce dzisiejszego Nigru. Wielbłądy i juczne osły stukotały
kopytami przy grobowcu Tapamy. Gromadki muzułmańskich studentów mijały go w drodze do
medres. Nawet purystyczni dżihadyści Seku Amadu nie naruszyli jego spokoju. W 1988 roku
Organizacja Narodów Zjednoczonych wpisała zabytkowe centrum Dżenne na Listę Światowego
Dziedzictwa Kulturowego UNESCO – jak majańską stolicę Chichén Itzá i indyjskie mauzoleum
Tadż Mahal – a ojcowie miasta postawili obok grobowca tablicę informacyjną, która głosiła:
TOMBE DE LA JEUNE FILLE TAPAMA DIENEPO SACRIFIEE POUR PROTEGER LA
VILLE CONTRE LES MAUVAIS ESPRITS***. W XXI wieku gliniany prostopadłościan wciąż
skłania się ku rzece na południowym skraju miasta, tuż obok cuchnących czarnych strumieni
ścieków. Ku nekropolii Sahelu, gdzie dziecięce groby czuwają nad żywymi.
Umaru pochował troje dzieci w dwóch obozach na szlaku swojej wędrówki. Każde miejsce
postoju było zarazem miejscem wiecznego spoczynku. Co roku stary pasterz odmierzał krok za
krokiem odległość dzielącą jedno martwe dziecko od drugiego.
Tysiąc dwieście pięćdziesiąt kroków na kilometr. Od dwudziestu do czterdziestu tysięcy
kroków na dzień. Od siedmiu do piętnastu milionów kroków na rok po niewyprawionej skórze
Ziemi – powtarzane dwa razy do roku przeciągające się wędrówki, a w przerwie powtarzane dwa
razy dziennie wędrówki na pastwisko i z powrotem i mogące trwać cały dzień wędrówki na
daleki targ albo do wodopoju. Każdy krok stanowi sedno stawania się idącego, meganarrację
niemającej końca hidżry*****, zapisywanego dużymi literami wspólnego dziennika podróży.
Każdy krok przybliża do następnego skrawka cienia, następnej studni, następnego miejsca
odpoczynku. Każdy krok to akt wiary, że na końcu szlaku znajdą się pastwisko i woda dla bydła,
odkupienie, przebaczenie, współczucie dla samego siebie.
Każdy krok skutkuje rozłąką. Ilekroć rodzina Diakajate przenosi obóz, zostawia za sobą
zniszczone chaty, tak skrzętnie wcześniej wznoszone, ukochanych, kochanków, groby.
Salimata mnie żałowała. Podeszwy jej stóp poznały bicie serca sawanny, wiedziała, że
ziemia przechowuje wszystkie wspomnienia, przeszłe i przyszłe, i odtwarza je w cyklach, które
trwają rok, dekadę, wieczność. Cyklach obfitości i niepewności, czekania i odpuszczania, życia
i śmierci, i nowego życia.
– Czy istnieje ziemia bez śmierci, Anno Ba? – zapytała. – Jesteśmy przyzwyczajeni do
zostawiania wszystkiego za sobą.
Do spędzania życia na odchodzeniu. Do pożegnań raz po raz, cały czas. Do zakotwiczania
serca w następnym obozie, a potem ruszania w drogę. Do łamania serca i nastawiania go, jakby
było złamaną kością.
Przez jakiś czas mój ukochany żył na pustyni. Gdy wszystko zamierało
w późnopopołudniowym skwarze i okotijo rzucały długie niebieskie cienie niczym gnomon na
tarczę zegara słonecznego, obserwowaliśmy wyładowania atmosferyczne niemal sto kilometrów
dalej. Ale on nie mógł swobodnie obdarzyć mnie swoją miłością i nie obdarzył mnie ją
szczodrze. Był krajobrazem pożądania, a ja tylko intruzem. Każde nasze pożegnanie było
ostatnim. Każde nasze spotkanie prowadziło do rozstania.
Nie wiesz tego, Mamo? Noszenie wody nie ma nic wspólnego z bólem.
* Połączenie wyrazów Dżenne i po – „męczennik”.
** Kronika Sudanu (arab.).
*** Grobowiec młodej dziewczyny Tapamy Dienepo (sic!) złożonej w ofierze dla ochrony wsi przez złymi duchami (fr.).
**** Emigracja, wywędrowanie, ucieczka (arab.). Obecnie najczęściej określa się tak ucieczkę proroka Mahometa i jego
zwolenników do Medyny w związku z wrogością wobec jego działalności religijnej w Mekce.
Nieważne, jak daleko jest miasto, za nim zawsze jest kolejne. — PRZYSŁOWIE FULANÓW Szłam po ostrzach noży, aby tu dotrzeć, i teraz moje stopy przypominają mapy. — JENN MCCREARY
WYCZEKIWANIE Jeżeli wybierasz się w podróż, niech będzie to podróż długa. ZBIGNIEW HERBERT*
* Zbigniew Herbert, Podróż, [w:] Elegia na odejście, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997, s. 24 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Dało się ich słyszeć z daleka. „Tprrr! tprrr!” „Dżet, dżet, dżet!” „Dżot, dżot, dżot!” „Aj, szt, szt, oj, trrrrrr, uh, uh!” Z wirtuozerią powtarzali zawołania, za pomocą których ich przodkowie od zarania dziejów porozumiewali się ze swoimi stadami. Jakby nie podróżowali tylko w przestrzeni, lecz także w czasie, pokonując ery i przeganiając przez pobrużdżone prehistorycznymi ścieżkami ziemie całe bydło, które kiedykolwiek zostawiło tutaj swoje ślady. Niemal dało się ich wszystkich rozpoznać w wirującym nisko tumanie laterytowego pyłu – pasterzy prawdziwych i widmowych prowadzących prawdziwe i widmowe stada w niemającej końca tułaczce. Fulanie szli skrajem wybielonej słońcem sawanny. Niestrudzeni wędrowcy o wystających żebrach lawirowali między tak samo wychudłymi powolnymi zwierzętami. Nomadzi goniący deszcz na oceanicznych traktach Sahelu*. Mieli na sobie poplamione niebieskie szaty, wydymające się na wietrze niczym żagle, ich chód był płynny i pewny. Każdy krok odbijał się cyzelowanym przez tysiąclecia dźwiękiem smutku, nadziei, straty i pragnienia. Dźwiękiem wędrówki. Gwizdali, śmiali się i ukradkiem maczugowatymi kijami poszturchiwali krowy, które szły niezdecydowanie albo rozkojarzone wypadały z szyku. Wołali do nich: „Szt, dziewczynko!” i „Zdychaj, kurwo!” – ale nigdy w gniewie. Wypełniali krajobraz stukaniem racic i kijów na łupkowej zwietrzelinie, jazgotem i zawodzeniem, bezustannymi żartami na temat rogacizny i kobiet, perorami na temat Boga i przechwałkami o minionych przegonach. Z komórek dyndających na smyczach na ich szyjach dobiegało metaliczne chrypienie pirackich nagrań. Niektórzy mieli przypięte do piersi boomboksy ozdobione lusterkami niczym dyskotekowe kule. Ich muzyka mówiła: naprzód, naprzód, naprzód, naprzód, naprzód. Powtarzała jambiczny rytm pieśni tuareskich wielbłądników na Saharze, turkmeńskich pasterzy kóz w Chorasanie, jeźdźców z kazachskiego stepu. To była muzyka stworzona, by słuchać jej podczas wędrówki, do wtóru krowich dzwonków. Muzyka stworzona z wędrówki i krowich dzwonków. Stada łączyły się i rozchodziły, ale Fulanie zawsze wiedzieli, do kogo należą które z tysięcy zwierzęcych głów. Ostrymi niczym sierpy żelaznymi prętami wypalali na ich zadach linie proste, kropki i krzyżyki, ale te hieroglify nie miały dla nich większego znaczenia. Rozróżniali zwierzęta po ich ząbkowanych sylwetkach, po tym, jak kurz kłębił się po ich przejściu, po charakterystycznym chodzie. Uczyli się tego w sobie wiadomy sposób. – To krowy Afo, papo. – Nie. – Skąd wiesz? – Wiem. – Ale skąd? – Gdy widzę bydło, wiem. Umaru Diakajate** spojrzał z ukosa na procesję bydła i zaganiaczy, która pojawiła się na drodze wraz ze wschodem słońca. Niebieskim, rześkim przedświtem wstał z szerokiej trzcinowej pryczy, którą dzielił z żoną, Fantą, ich najmłodszymi synem i córką oraz dwojgiem wnucząt, umył się wodą z plastikowego czajniczka i odmówił modlitwę. Większość obozu wciąż była pogrążona we śnie. Ze skromnością charakterystyczną dla jego pokolenia turban w kolorze
indygo zawinął wokół głowy trzy razy, raz pod siwym, kilkudniowym zarostem na spiczastej brodzie i raz tak, aby materiał zakrył jego wąskie usta, w których pozostało jeszcze kilka zębów. Następnie wyciągnął z chłodnego cienia chaty matę wyplecioną ze źdźbeł prosa i słomy. W końcu Sahel obudził się w ptasim crescendo. Kogut zapiał i chmary małych wróblowatych wnet rozpoczęły szalone trele. Szpaki zaczęły wykrzykiwać najstarszą piosenkę świata: żyjemy, żyjemy, żyjemy, żyjemy. Rozświergotały się zimorodki. Czerwone, elipsoidalne słońce wychynęło zza znaczących horyzont kęp krzaków i pomknęło do góry, zahaczając o zielony baldachim niskich koron akacji, po czym zwolniło i znieruchomiało rozjarzone na oślepiającym afrykańskim niebie. W skąpo sączącym się świetle lipcowego poranka Umaru sam przypominał ptaka, który przycupnął na gałęzi. Wychudły i smukły, z kolanami przyciągniętymi do piersi, od ramion po palce stóp opatulił się polarowym kocem w niebieską kratkę. W cichym skupieniu obserwował kolejne stada. Nim słońce wzeszło na wysokość dłoni nad linią drzew, jego rodzina zdążyła już zwinąć maty, spakować niezniszczoną słomę i sznurek wykorzystane podczas budowy chat, załadować kalebasy oraz jutowe worki z kocami i ubraniami na wozy zaprzężone w osły i dołączyć do innych pielgrzymów opuszczających najbardziej pożądane pastwisko Sahelu, aby teraz tą ziemią mogli zająć się rolnicy. W porze suchej Umaru wypasa bydło na pastwiskach w środkowym Mali, na terenie żyznych sezonowych mokradeł w zakolu Nigru. Fulanie nazywają ten region burgu. Burgu to Echinochloa stagnina, słodki gatunek wieloletniej ziemno-wodnej chwastnicy. Pojawia ona się na równinach późnym latem i zostaje tam do końca zimy, kiedy wielokorytowa rzeka Bani zalewa wewnętrzną deltę Nigru. Z bagnisk wyrastają długie na trzy metry gąbczaste trawy. Ich kłącza unoszą się na wodzie. Dryfują – tak jak Fulanie. Bydło za nimi przepada. Rodzina Diakajate zjawiła się tutaj w styczniu, po zbiorach ryżu. Umaru, jego synowie i synowe oraz wnuki jego brata rozbili obóz na skrawku suchej ziemi obok trzęsawiska tak głębokiego, że bydło musiało je przepłynąć, wracając do obozu z popasu. Sześć krytych strzechą kopulastych chat stanęło w nierównej linii pod kilkoma powyginanymi kolczastymi drzewami. Lekki zefir przeczesywał ich miękkie liście w kolorze groszku. W lipcu zadeptana przez zwierzęta wyspa była już ledwie widoczna na rozległym pustym płaskowyżu. Trzęsawisko zamieniło się w odrażający rozczłonkowany ściek sięgający kostek. Najstarsza płyta kontynentalna na świecie leżała obnażona, jej krucha rdzawa skóra wysuszona przez lutowe harmattany oraz okrutną wiosenną spiekotę pod kopytami bydła zamieniła się w czerwony pył. Trzy drzewa w pobliżu chaty Umaru straciły wszystkie liście, na pokrytych pyłem nagich gałęziach pomarańczowogłowe agamy przewracały oczami i energicznie unosiły się i opadały na przednie łapki w wyczerpującym triasowym tańcu godowym. Na północnym wschodzie pola prosa uprawiane w systemie żarowym bieliły się na tle ciemnoszarych chmur, które nie chciały uwolnić tworzących je kropelek wody. Deszcz się spóźniał. Umaru nie słyszał ogólnoświatowej metahistorii o ostatnim globalnym ociepleniu. W ogóle nie słyszał za wiele o naszej planecie. Nawet o Afryce. Nie umiał czytać, nie słuchał radia. Kierował się innymi koordynatami, skalibrowanymi w inny sposób, powołanymi do istnienia miliardy lat przed powstaniem Ziemi. Szukał wskazówek na nocnym niebie. Przez stulecia Fulanie zestrajali swoje coroczne wędrówki z pastwisk wykorzystywanych w porze deszczowej na pastwiska wykorzystywane w porze suchej i z powrotem z rytmem
wyznaczanym przez pojawianie się kolejnych gwiazdozbiorów. Każda konstelacja oznaczała co innego: nadejście miesięcy pełnych wiatrów, tygodni mżawki lub dni ulew, początek bezlitosnych upałów albo wilgotnych nocy należących do niosących malarię bezwzględnych komarów. Ale już od dekad panuje chaos – pogoda nie słucha się gwiazd. Pora deszczowa przychodzi zbyt wcześnie albo zbyt późno, czasem wcale jej nie ma. Umaru wypatrywał słanej przez miliony lat świetlnych obietnicy deszczu. W tej części Sahelu pierwszy tydzień czerwca to osobna krótka pora roku nazywana przez Fulanów Wyczekiwaniem – spogląda się wówczas w niebo, z niecierpliwością licząc na deszcz. Tego roku Wyczekiwanie rozciągnęło się na dwa, potem trzy, w końcu cztery nieznośne tygodnie. Zebu Umaru, których sflaczałe garby zwisały smętnie, dawały mało mleka. A mleko stanowiło podstawowy element diety mężczyzny. Było mu niedobrze z głodu. – Trzy rzeczy sprawiają, że człowiek ma długie i zdrowe życie – powtarzał Umaru podczas kolejnych rozczarowujących posiłków złożonych z mdłego jaglanego kleiku okraszonego sosem z rozdrobnionych ości. – Mleko, miód i mięso krowy, która nigdy nie chorowała. Miód jest w buszu rzadkim delikatesem. Jeśli chodzi o wołowinę, to było to tylko przypuszczenie, teoria. Fulanie bardzo rzadko jedzą mięso, a jeśli już, to zwykle koźlinę albo jagnięcinę. Żaden Fulanin nigdy nie zarżnąłby zdrowej krowy. Umaru uwolnił ramię spod koca i zmierzył odległość do słońca za pomocą szczupłej dłoni. Pół szerokości. Gromadka ptaków poderwała się z niskiego krzewu, zaświergotała, pokrążyła chwilę i znów się uspokoiła. Spokojny horyzont drżał poruszany ptasimi pieśniami, mlaskaniem języków jaszczurek, pobekiwaniem kóz, uderzeniami racic i muczeniem bydła. Wiecznymi dźwiękami. Ulotnymi dźwiękami. Jeszcze trzy palce i stado zniknie. Czas się pakować. Umaru spojrzał na Fantę, żonę i towarzyszkę wędrówki, która stała przy nim, również wsłuchując się w dal. – Gotowa? – zapytał. * Sahil (arab.) – skraj, wybrzeże. Sahel w Afryce, tak zwany Sahel Tropikalny, rozciąga się między strefą pustyń a strefą sawann od Atlantyku na zachodzie po sudańskie wybrzeże Morza Czerwonego na wschodzie. To suchy step długi na mniej więcej sześć tysięcy kilometrów i szeroki na trzysta kilometrów. Roczna suma opadów wynosi tutaj średnio dwieście milimetrów (dla porównania w Polsce – około sześciuset milimetrów). ** Na potrzeby polskiego wydania dokonano spolszczenia nazw geograficznych, a także imion i nazwisk, które stanowią często mieszankę francuskiego, arabskiego oraz lokalnych języków afrykańskich, między innymi é zamieniono na e, ou na u, ay na aj, jj na dż. Nie spolszczano imion i nazwisk rodowitych Francuzów, tytułów gazet oraz nazw geograficznych spoza regionu (na przykład Chichén Itzá).
Potrzeba wędrówki, którą odczuwał Umaru, pojawiła się w okresie neolitu, kiedy człowiek po raz pierwszy zagonił krowę na pastwisko. Była to ogromna brunatna krowa – w kłębie mierzyła sto osiemdziesiąt centymetrów i miała parę skierowanych do przodu krętych rogów, którymi później w rzymskich amfiteatrach rozrywała tygrysy i niedźwiedzie. Ostatnia samica tura należąca do dzikiego stada padła z powodu choroby, starości, głodu lub samotności w Puszczy Jaktorowskiej w Polsce w 1627 roku. Dziesięć tysięcy lat przed naszą erą ludzie zaczęli udomawiać Bos primigenius. W jaki sposób? Może zwabili te ogromne przeżuwacze za pomocą soli – tak postępuje się z zamieszkującymi wzgórza Asamu gaurami i z żyjącymi w tundrze reniferami. A może, podobnie jak rodzina Diakajate podczas zaganiania, po prostu namówili tury, aby z nimi zostały? „Aj, aj, dziewczynko!” Tak czy owak, gdzieś na początku holocenu olbrzymia prakrowa zaczęła ufać otaczającym ją ludziom na tyle, że pozwoliła im się doić. Okazało się, że dojenie jest jak chodzenie – konieczne, wrodzone. To dlatego Bóg dał człowiekowi przeciwstawne kciuki. W Afryce pasterze pojawili się jakieś trzy tysiące lat wcześniej niż rolnicy. W Azji najpierw rozwinęło się rolnictwo, potem hodowla zwierząt. Antropolodzy wciąż spierają się, czy udomowienie bydła na tych dwóch kontynentach zachodziło niezależnie od siebie, czy jednak to azjatyccy kupcy sprowadzili krowę do Afryki, ale badania DNA wskazują, iż całe bydło domowe pochodzi od osiemdziesięciu samic tura. Nieważne. Rzecz w tym, że podczas rewolucji rolnej Kain i Abel rozstali się i od tego czasu „nomadyczna alternatywa” – jak to określił pisarz i podróżnik Bruce Chatwin – rozwijała się równolegle do kultury osiadłej i jednocześnie w symbiozie z nią. Prehistoryczne stada pasły się na bujnych pastwiskach Afryki Wschodniej. Około 8000 roku przed naszą erą ludzie w Nabta Playa, międzylodowcowej oazie na Pustyni Zachodniej, zaśmiecali swoje pierwotne paleniska wyrobami ceramicznymi oraz kośćmi owiec, kóz i bydła. Za dziesięć tysięcy lat archeolodzy z przyszłości będą wyskrobywać takie same odpadki z serca obozu Umaru – bydlęce kości, kozie czaszki i popękane miski, a dodatkowo szklane fiolki po przemysłowo produkowanym środku przeciw pasożytom. Około 6000 roku przed naszą erą grupy nomadów ruszyły w drogę. Być może, gdy osiadli rolnicy przekształcali dotychczasowe pastwiska w pola prosa i sorgo, zabrakło im ziemi. Koczownicy pędzili przed sobą lirorogie zebu – znacznie mniejsze od tura, potrzebujące mniej wody, będące w stanie przetrwać wysokie temperatury, uległe i w dużej mierze odporne na księgosusz. Nie byli uczuleni na laktozę, żywili się głównie mlekiem. Białko sprawiło, że mieli długie kończyny. Ich kości były wystarczająco mocne, by ścigać chmury. Podążali na zachód niczym hollywoodzcy kowboje. Niepiśmienni Fulanie z burgu twierdzą, że pierwszy krok rozpoczynający ich nieustającą wędrówkę uczyniono w Etiopii – kolebce ludzkości. Nie wiem, skąd to wiedzą. Zachodni antropolodzy, lingwiści i etnografowie przez ponad sto lat próbowali ustalić pochodzenie Fulanów, mierząc ich czaszki, rozmyślając nad intonacją ich języka. Ale gdy zapytać pasterza w Mali, skąd pochodzą jego ludzie, bez zastanowienia odpowie: „Z Etiopii”.
Nomadzi gonili swoje bydło przez neolityczną Saharę. Ziemia była pokryta bujną roślinnością, rozmokła po pluwiałach, które wystąpiły po ostatnim zlodowaceniu. Stada hipopotamów, żyraf, strusiów i zebr pasły się wzdłuż potężnych rzek. Wody obfitowały w ryby. Z kosmosu nawet dziś widać ich wyschłe koryta. Tak daleko trzeba się cofnąć, by zyskać dostęp do pamięci kontynentu. Około cztery tysiące lat przed naszą erą pasterze zatrzymali się w paleozoicznym obeliskowym lesie Tasili n-Azdżar, na Płaskowyżu Rzek, oazie wędrowców na terenie dzisiejszej Algierii. Tam malowali na piaskowcu i ryli w nim swoje ody do bydła. W drodze. Podczas popasu. Z garbami. Bez garbów. Długorogiego. Srokatego. Jedno z malowideł ukazuje człowieka dojącego krowę i stojące obok cielę. Jego obecność prawdopodobnie miała zachęcić samicę, by dała mleko. Ktoś uwiecznił w skale krowę roniącą kamienne łzy. Co tak bolało artystę? Piękne kamienie Tasili n-Azdżar milczą na ten temat. Dwa tysiące lat przed naszą erą znów nastała wielka susza. Pustynia – w języku arabskim sahra, Sahara – zepchnęła pasterzy na południe. Prawdopodobnie po raz pierwszy musieli oni przystosować się do zmiany klimatu. Ruszyli w kierunku najbardziej wysuniętego na zachód krańca regionu, któremu później arabscy handlarze i zdobywcy nadadzą nazwę sahel – wybrzeże. Pas sawann rozciągał się od Oceanu Indyjskiego po Atlantyk i łączył Saharę oraz tropiki mniej więcej wzdłuż trzynastego równoleżnika. Znalazłszy się w potrzasku między lasami zamieszkiwanymi przez śmiercionośne muchy tse- tse na południu oraz pustynią na północy, wędrowali przez półpustynie zachodniego Sahelu. Zmierzali w stronę Atlantyku, pobrzeży dzisiejszych Senegalu, Gwinei, Wybrzeża Kości Słoniowej i Ghany. Zaraz na południe od murów miejskich współczesnego Dżenne, jednego z najstarszych znanych osiedli miejskich subsaharyjskiej Afryki, oddalonego o mniej niż jeden dzień marszem z obozu, w którym rodzina Diakajate spędza porę suchą, z ziemi wyrastają starożytne ruiny. Przeprowadzone tam prace wykopaliskowe odsłoniły kości udomowionych zwierząt – bydła, kóz i owiec – datowane na początek I tysiąclecia naszej ery. Możliwe, że to ślady przodków Umaru.
Fulanie ruszyli w głąb lądu w XII–XIII wieku. Wielu z nich wyznawało islam. „Ogólnie rzecz biorąc, o niekonfliktowym charakterze” – napisał nigeryjski naukowiec Akin L. Mabogunje w eseju zatytułowanym The Land and Peoples of West Africa*. Fulanie byli doceniani „za naturalny nawóz, który ich bydło zostawiało na polach, i za mleko oraz masło, które wymieniali na produkty rolne”. Od tego czasu nic się nie zmieniło. Kiedy ich poznałam, członkowie rodziny Diakajate żywili się prosem, ryżem i rybami, które żona Umaru dostawała w ramach barteru za masło i maślankę. Rolnicy nie mieli nic przeciwko odchodom ich bydła na swoich polach, byle nie w okresie siewu, pory deszczowej albo następujących zaraz po niej żniw. I tak jak czynili to Fulanie od tysięcy lat, Diakajate raz po raz odnawiali starożytne szlaki sezonowego przegonu, coraz mocniej rzeźbiąc ścieżki w kości kontynentu, napędzani nieustannym poszukiwaniem pastwisk, swoim umiłowaniem bydła i wiarą, że Bóg stworzył ziemię właśnie dla niego. Na początku XIX wieku Usman dan Fodio, fulański uczony, imam i trójjęzyczny poeta, rozpoczął jedną z najwcześniejszych świętych wojen Afryki Zachodniej. Mknąc na grzbietach wielbłądów i koni, dan Fodio wraz ze swymi zwolennikami za pomocą ostrzy włóczni i obosiecznych mieczy wprowadził sufizm w większej części animistycznej rolniczej sawanny. Jeden z wiernych fulańskich uczniów dan Fodio, osierocony Ahmad bin Muhammad Bubu bin Abi Bakr bin Sa’id al Fulani Lobbo, przewodził islamskiemu powstaniu na terenach wewnętrznej delty Nigru i stworzył teokratyczne imperium Massiny. Fulanie z XXI wieku pamiętają go i czczą pod jego kapłańskim przydomkiem: Seku Amadu – Szejk Ahmad. Seku Amadu pierwszą stolicą imperium ustanowił Senossę, oazę pełną niskich domów i palm dum górującą nad błotnistą niziną, która oddziela wieś od Dżenne. Potem zajął się niemoralnymi – jego zdaniem – zwyczajami swoich poddanych. Zakazał palenia tytoniu i spożywania alkoholu, wprowadził pardę**, ustanowił zasiłek socjalny dla wdów i sierot i uregulował wykorzystanie ziemi, opracowując harmonogram rozdziału pastwisk i rzek wśród rybaków Bozo, songhajskich kupców, rolników z ludów Mandinka i Bambara oraz fulańskich pasterzy. Jako Fulanin faworyzował hodowców bydła, nomadzi prosperowali. Niemal dwieście lat później Umaru wciąż przestrzegał cyklu wypasu, który Seku Amadu uporządkował w 1818 roku. Szacuje się, że na początku XXI wieku trzydzieści–czterdzieści milionów nomadów wędruje po świecie, wypasając bydło, jelenie, kozy, owce, jaki, wielbłądy i konie. Jakieś dwadzieścia milionów z nich to Fulanie. Ich mnożące się stada, skrępowane granicami państw, strefami wojny i rozrastającymi się na Sahel megalopolis, konkurują z rozwijającymi się gospodarstwami rolnymi o coraz skromniejsze zasoby. Demografowie z Zachodu przewidują, że to właśnie ich dotknie kolejna wielka zagłada. Że w ciągu stu lat wszyscy osiądą w miastach. Kiedy powiedziałam o tym Umaru, zasmucił się. Przez ponad siedemdziesiąt lat, od pierwszego roku, który pamiętał, spędzał każdą porę suchą na tej wąskiej wysepce pośrodku porastającej bagna manny, godzinę spacerem na północny zachód od Senossy. – Jak mamy trzymać krowy w mieście? – zapytał. Nomada, , nomas: pasterz-koczownik. Wniknąć w taką kulturę. Niezagrożoną wyginięciem, nie wyjątkowo oryginalną, ale mającą całkowicie odmienny sposób na życie, inaczej postrzegającą świat. Czerpać garściami z jej
wiedzy, którą można zdobyć tylko dzięki bardzo, bardzo długiej wędrówce z ludźmi wędrującymi od zawsze. Dołączyć do tułaczki ciągnącej się miesiące, lata, całą wieczność. Zsynchronizować własne tempo z metrum udoskonalanym przez kolejne tysiąclecia. Długo pragnęłam uczyć się w ten sposób: nieustannie się przemieszczając. W styczniu 2013 roku – to rzecz bez znaczenia dla nomadów ignorujących wytyczone granice i wyznaczany czas – przybyłam do Mali, aby towarzyszyć fulańskiej rodzinie podczas rocznego cyklu wypasu, a przy okazji pobierać od niej lekcje adaptacji i przetrwania. Solvitur ambulando – obiecywał Diogenes – chodzenie to lekarstwo na wszystko. Długie spacery na otwartej przestrzeni to oddech udżdżaji*** dla umysłu. W ciągu tysiącleci stopy człowieka przekształciły się tak, by odmierzać pewne kroki na gorącej, suchej, płaskiej ziemi, a mózg ewoluował tak, by absorbować informacje na temat otaczającego go geologicznego bezkresu z prędkością pięciu kilometrów na godzinę. Czyste powietrze wypełnia krew, odległa linia horyzontu niczym poziomica wyznacza płaszczyznę spokoju. Bezmiar uwalnia zawartą w nim przestrzeń. * Ziemia i ludy Afryki Zachodniej (ang.). ** Praktyka polegająca na uniemożliwieniu obserwacji kobiety przez obcych mężczyzn, na przykład dzięki noszeniu przez nią burki czy wznoszeniu wokół domu wysokiego muru. *** „Zwycięski oddech”. Technika opanowania oddechu podczas wykonywania pozycji jogi, która polega na lekkim zwężeniu krtani podczas wdechu i wydechu oraz kontroli powietrza napływającego przez nos i wypływającego z przepony. Pozwala oczyścić zatoki, dotlenić mózg i zyskać spokój.
Aby dołączyć do nomadów, musiałam zostać wprowadzona, potrzebowałam błogosławieństwa, zgody. Doradców. Szukałam ich na wiecznie zakurzonym placu targowym Dżenne. Arcydzieło sudańsko-sahelskiej architektury dźgało wczesnowieczorne niebo. Tuż nad trzema strzelistymi glinianymi minaretami Wielkiego Meczetu, wśród bladych gwiazd migoczących w gasnącym świetle, krążyły jaskółki. Kurz mieszał się z aromatycznym zapachem mocnej zielonej herbaty o ciasno zwiniętych liściach, którą po zagotowaniu gotuje się jeszcze raz z cukrem, a czasem też z miętą, i dopiero potem, bulgoczącą, słodką i gęstą, nalewa z wysoka do malutkich szklaneczek, lepkich po poprzednich wielogodzinnych ceremoniach picia herbaty. Kobiety płynęły jedna za drugą, sprzeczając się, żartując, niosąc na głowach tace ze świeżymi okoniami nilowymi, kalebasy z maślanką, plastikowe torby z orzeszkami ziemnymi, kosze z wędzonymi sumami, słodzone cukrem romboidalne sezamki, bagietki, papaje, ostrą paprykę, pranie, wodę, świat. Chłopiec na rowerze ciągnął za sobą osła na powrozie, zmuszając go do galopu. Nastolatkowie z powagą na twarzach krążyli między sklepami z rozgrzanymi do czerwoności koksownikami z węglem drzewnym. Podróżni z torbami z giemzy i krótkimi mieczami w skórzanych pochwach z tłoczonymi wzorami wlekli się w chmurze gorącego kurzu. Dwaj młodzi Fulanie z palcami ozdobionymi ogromnymi srebrnymi pierścieniami szli ramię w ramię, plotkując. Szerokie ronda ich spiczastych burgundowych kapeluszy z wołowej skóry i płótna stykały się, kiedy do siebie szeptali. Dziewczęta rimajbe, potomkinie niewolników, którzy niegdyś hodowali dla fulańskich panów proso i ryż oraz uprawiali, przędli i tkali bawełnę, zdjęły z głów wysokie stosy drewna na opał i wachlując się, czekały na klientów. Miały na sobie bawełniane przepaski ozdobione oszałamiającymi wzorami ryb, ananasów i kwiatów, jakby żywcem wziętych z prac Mauritsa Cornelisa Eschera, oraz sztuczne koszulki piłkarskie: Mali, Manchester, Liverpool, Barcelona, Brazylia. Starsze osoby ubrane były w oszałamiająco neonowe koronkowe bubu*. W monochromatycznym glinianym starożytnym mieście kolory zdawały się krzyczeć jak w wywołanym upałem delirium. Trójnoga koza szarpała za sznur, którym przywiązano ją do drzewa, zabeczała smętnie i spróbowała jeszcze raz.
Była niedziela. W telewizorach ustawionych na skrzynkach przed sklepami pokazywano mecz Pucharu Narodów Afryki. Republika Południowej Afryki kontra Maroko. Wiadomości w przerwie meczu meldowały o zabitych na północy Mali, gdzie dżihad przekształcał tradycyjne szlaki nomadów we front globalnej wojny z terroryzmem. Fanatycy z Al-Kaidy odrąbywali ręce w Gao i wysadzali stare muzułmańskie świątynie w Timbuktu. Francuskie oddziały przybyły do Mali tydzień wcześniej i teraz z warkotem transporterów opancerzonych zmierzały w kierunku Sahary. Pół wieku po odłączeniu się od Francji Malijczycy zbierali się na poboczach dróg, by machać do francuskich żołnierzy niebiesko-biało-czerwonymi flagami. Afo Bokum siedział pod krytą strzechą markizą na długiej ławce bez oparcia zabejcowanej potem spoczywających na niej rok po roku przechodniów. Ojciec Afo porzucił wędrowne pasterstwo i zatrudnił się u francuskich kolonistów jako tłumacz. Afo dorastał i mieszkał w Dżenne. Ale osiadli Fulanie to Fulanie stęsknieni za domem. Aby zaspokoić swoje nomadyczne ciągoty, Afo dwa razy dziennie jeździł motocyklem na pastwiska, gdzie wynajęci pasterze opiekowali się kilkoma setkami jego krów. Opierał rower o drzewo i rozmawiał ze swoim bydłem, podkarmiając je nasionami bawełny. – Cattle – mówił, mieszając angielski z francuskim – c’est pas business, c’est l’amour**. Jeśli był w domu i akurat nie było przerwy w dostawie prądu, oglądał kanały przyrodnicze w języku francuskim. Discovery Channel France, National Geographic, Nat Geo Wild, Planète+. Wyszukiwał programy poświęcone pasterzom. – Teksas! Widziałem to w telewizji. Mają tam wielu pasterzy. Jeżdżą konno. I noszą kapelusze jak Fulanie, tylko większe. Afo był diawando, członkiem fulańskiej kasty mediatorów pośredniczących między nomadami, którzy gardzą rządem we wszystkich jego niezrozumiałych dla nich wymiarach
i zarazem odczuwają przed nim lęk, a urzędnikami, którzy uważają, że nomadzi są aroganccy, bogaci i zacofani, więc wykorzystują ich analfabetyzm, oszukując ich bez skrupułów. W tym świecie Bóg zdaje się sprzyjać Kainowi. Diawando doradza swoim klientom we wszystkich sprawach – prawnych, urzędowych, weterynaryjnych, finansowych. Profesja przechodzi z ojca na syna, zaufanie pasterzy do diawando jest więc bezgraniczne. Rodzina Diakajate, którą opiekował się Afo, darzyła go prawdziwym uwielbieniem. Afo podłubał zapałką w bolącym zębie, rozważając moją prośbę. – Musisz kochać to, co robisz. Jeśli nie kochasz tego, co robisz, nie robisz tego dobrze. Zamilkł. Późnostyczniowy skwar rozleniwiał, spowalniał krążenie, sprawiał, że wszystko poruszało się ospale. Minął nas przygarbiony chłopiec. Bolał z powodu jakiejś obelgi albo krzywdy, bo po jego nadąsanej buzi spływały łzy. Potem pod markizę przywędrował nastolatek o błędnym spojrzeniu. Stał tam, śliniąc się i przesuwając palcami zielone paciorki sznura modlitewnego. Zmierzch przytłumił kolory. Stary muezzin w zakurzonym niebieskim bubu pokuśtykał na swój posterunek w południowo-wschodnim rogu meczetu, zatrzymał się, odchrząknął sporą kulkę flegmy i przyłożył kościste ręce do uszu. Trzaski uruchomionego głośnika przypominały odgłosy odległej wymiany ognia, w końcu muezzin rozpoczął nawoływanie do wieczornej modlitwy. Ćwierćtony delikatnie odbijały się rykoszetem od glinianych murów i rozlewały aż po niezmierzony, nienasycony horyzont. Francuski podróżnik René-Auguste Caillié, pierwszy Europejczyk, który wrócił cało z Timbuktu, zatrzymał się w Dżenne w 1828 roku. Masywny meczet zbudowany z gliny i drewna w XII albo XIII wieku, podczas pierwszych, niepewnych lat islamu w delcie Nigru, był wówczas w dużej mierze ruiną: Seku Amadu uznał, że budowla świadczy o zbyt wielkiej pysze, i kazał ją zniszczyć, a przecznicę dalej postawił własną, mniejszą i skromniejszą świątynię. Wielki Meczet, napisał Caillié, był „toporną, acz bardzo dużą konstrukcją. Opuszczony stał się domem dla tysięcy jaskółek, które w jego murach wiją swoje gniazda”. Współczesny meczet, największy na świecie budynek z suszonej cegły, to replika wzniesiona na polecenie francuskich kolonistów w 1907 roku. Jaskółki pozostały. Czekałam. Ptaki świergotały. W końcu Afo oznajmił: – Bon!*** Twoja praca jest dobra. Jutro udamy się do buszu. Na drugim krańcu placu zatrzymało mnie dwóch starszych mężczyzn. Baburu Koita, diawando tak jak Afo, „urzędował” codziennie obok apteki. Podczas gdy on siedział na krześle z bambusa i koziej skóry, zatrudnieni przez niego pasterze opiekowali się gigantycznymi krzyżówkami bydła garbatego i holsztyńsko-fryzyjskiego. Na identycznym krześle obok Baburu siedział jego najlepszy przyjaciel – Ali Griot. Griot to bard, artysta sztuki muzyczno-słownej. Wędrowny szaleniec wypluwający z siebie błogosławieństwa i przepowiednie. Wyrocznia, za pośrednictwem której przemawiają moce kształtujące wszechświat i która budzi tak samo wielki lęk, jak kowal przemieniający metale. Dziedziczny kronikarz ustnej historii regionu, który zna wszelkie sekretne niegodziwości i zalety miejscowych szlachetnie urodzonych. Grioci zdumiewali czternastowiecznego podróżnika Ibn Battutę. „Każdy z nich ma kostium z piór, który sprawia, że przypomina drozda, oraz drewnianą ptasią głowę z czerwonym dziobem. Stoją przed sułtanem w tym absurdalnym przebraniu i recytują poezje – napisał w kronice swojej podróży po malijskim królestwie. – Powiedziano mi, że ich wiersze to rodzaj
kazania”. Ibn Battuta nie mógł zrozumieć, dlaczego słuchacze podporządkowywali się griotowi i obawiali się jego osądów. Nie mógł zrozumieć, że to, w jaki sposób o nich mówił, determinowało to, kim się stawali. Jego słowa potrafiły zmieniać przeznaczenie. Stał na straży historii i mógł nią manipulować, karcił i pochlebiał – za sprawą przygan i pochwał nadawał kształt proroctwom i dostarczał takie informacje i wskazówki, jakie uważał za stosowne, by wzniecić albo rozwiązać konflikt, stworzyć albo zniszczyć unię, dać lub odebrać sławę. „W Afryce umierający starzec jest jak płonąca biblioteka” – powiedział Amadu Hampate Ba, najbardziej ceniony malijski pisarz. Kiedy umiera griot, historie całych rodzin i imperiów przepadają bez śladu. Świat traci pamięć. Współcześni grioci nie stroją się już w pióra. Są dworskimi błaznami wypuszczonymi na wolność w nowym świecie, świecie bez królów. Niektórzy nagrywają płyty i występują przed tłumami wielbicieli z Afryki, Europy i Ameryki. Większość dzieli się swoją mądrością podczas ślubów, wieców politycznych, na placach. Są roninami. Ali był jednym z nich. Wypalał dwie paczki papierosów dziennie i wyglądał jak mój dziadek, który zmarł, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Powiedziałam mu o tym. Pokiwał głową i poinformował mnie, że jest bez grosza. „No to jest nas dwoje” – odparłam. Zachichotał i znów pokiwał głową. Powiedziałam mu, że mój dziadek był dyrygentem orkiestry, artystą sceny muzycznej i że jego nazwisko – moje nazwisko, badchen – oznacza śpiewaka-prześmiewcę, improwizującego podczas żydowskich wesel rymującego żartownisia. Powiedziałam, że pochodzę z rodziny żydowskich griotów. Ale to nie wystarczyło. Ali zgasił dunhilla w kurzu i gestem poprosił Baburu o następnego, po czym wyjaśnił mi, że aby wędrować po Sahelu, potrzebuję innego nazwiska. Fulańskiego nazwiska. Popatrzył na Baburu. Baburu spojrzał w niebo, zapewne szukając wskazówki. – Ba! – powiedział. – Będziesz się nazywać Anna Ba. Ali jeszcze raz pokiwał głową. – To dobre nazwisko. Szlachetne. Jedno z najstarszych fulańskich nazwisk. – Złapał mnie za rękę, uniósł ją wysoko i wyśpiewał mi historię mojej nowej starożytnej rodziny. Jej początki sięgały niepamiętnych czasów, kiedy to z dalekiej pustyni na te ziemie przybyły cztery fulańskie rodziny, duchowi przywódcy Diallo, zaopatrzeniowcy Sow, najwięksi hodowcy bydła Ba i ich pomocnicy Barri. Historia kończyła się następująco: – Anna Ba, Ba, posiadaczka bydła, Ba, posiadaczka białego bydła, biały to kolor mleka, Ba, posiadaczka koloru białego. Najpierw przybyli Diallo, Sow, Ba, Barri. Ba posiada wiele zwierząt, Ba posiada masło, Ba pachnie masłem, Ba, najsłodziej pachnący Fulanie. Ba. Ba. Ba. Ba. – Przez cały ten czas nie puszczał mojej ręki. Ceremonia nadania imienia miała się odbyć następnego dnia. Musiałam z tej okazji kupić kozę ofiarną. Na ekranach telewizorów Republika Południowej Afryki zremisowała z Marokiem dwa do dwóch. Przyjaciel zorganizował uroczystość w swoim barze, betonowym brzydactwie na obrzeżach miasta. Serwowano malijskie piwo i ciepławe bezalkoholowe drinki. Na dziedzińcu pod przeciekającym daszkiem stał podest dla zespołu, wewnątrz oprócz niskich ławek tapicerowanych sztuczną skórą znajdowały się lustrzana kula dyskotekowa i mały telewizor pokazujący tancerki z Wybrzeża Kości Słoniowej i Senegalu, odziane w staniki bikini i króciutkie szorty, uwodzicielsko kręcące biodrami w rytm jakiejś hiphopowej piosenki.
Właściciel baru, na którego wszyscy wołali Pigmej, był osiadłym fulańskim kombinatorem, mocno się perfumował, mówił siedmioma czy ośmioma językami, w tym po francusku, hiszpańsku i angielsku, i bał się krów. „Peul moderne – nazwał go Afo. – Nowoczesny Fulanin”. Z szacunku dla muzułmańskiej wrażliwości starszych gości Pigmej wyłączył telewizor. Jego przyjaciel, rzeźnik Allaje, upiekł kozę w mieście, wieczorem dostarczył ją do baru i pokroił na dziedzińcu. Moi „ojcowie chrzestni” – moi „trzej królowie” – przybyli, ubrani w zwiewne szaty, na trzech motocyklach. Afo miał na sobie bubu białe niczym skrzydło czapli białej. Zjadł dwie porcje pieczonej koźliny i oznajmił, że jest bardzo dobra. Baburu w wyszywanym złotą nitką, ręcznie tkanym okryciu z czarnej i turkusowej wełny powiedział mi, że aby być stuprocentową Fulanką potrzebuję mężczyzny będącego Fulaninem i że – gładko przeszedł do rzeczy – on i starszyzna będą służyć mi pomocą w każdy możliwy sposób. Ali Griot obiecał, że moje nowe nazwisko ochroni mnie przed złym. – Anna Ba! Fulanka Ba! Général de Gaulle! Bienvenue, bienvenue****. Toast wznieśliśmy pomarańczową fantą. Wyszłam na płaski dach. Otoczył mnie pulsujący życiem zmierzch. W eukaliptusowym zagajniku przysiadły białe perlice. Jedyny miejski agregat prądotwórczy warkotał. W delikatnym niczym pajęcza sieć pomarańczowym świetle latarni pozbawione kątów prostych gliniane budynki Dżenne tłoczyły się ciasne, asymetryczne, nierzeczywiste. Na rozciągającej się wokół miasta równinie odbijały się fioletowy róż, błękit i szkarłat niknącego nieba. Dżenne zdawało się wisieć w powietrzu. Dalej rozpościerał się już tylko kolczasty, płaski i dziki Sahel należący do bydła i jego pasterzy. Rano miałam do nich dołączyć. Agregat ucichł, światła zgasły, miasto zniknęło, a księżyc świecił w ciemności niczym wielka żarówka. * Długa obszerna wierzchnia suknia popularna w krajach Afryki Zachodniej i Północnej. ** Bydło to nie biznes, to miłość (ang., fr.). *** Dobrze (fr.). **** Witaj, witaj (fr.).
Następnego dnia wczesnym rankiem Afo, Pigmej i ja siedzieliśmy w poznaczonym plamkami słońca cieniu powykręcanej przez wiatr akacji. Wraz z Umaru i Fantą Diakajate oraz ich licznymi krewnymi obserwowaliśmy stado czapli białych, które spłynęło z nieba i opadło w gąszcz falującego na wietrze burgu. Długie nogi ptaków rozdzieliły trawy i pomarszczyły połyskującą powierzchnię trzęsawiska. Z hukiem silników nisko nad nami przeleciał samolot wojskowy. Zmierzał na północ, gdzie w odległości zaledwie kilku dni marszu od obozu francuskie oddziały bombardowały Saharę. Pasące się na moczarach bydło spłoszyło się, poderwało do ucieczki, potykając się i porykując. Po drugiej stronie drzewa krowa, która właśnie spokojnie się ocieliła, lizała młode, przyśpieszając akcję jego serca i poprawiając krążenie. Rodzina koczowała tutaj już tydzień. – To Anna Ba – przedstawił mnie Afo, na co Diakajate wybuchnęli śmiechem. – Ba? Anna Ba? Fulanka? Dobre, dobre. Witaj, Anno Ba. Umaru chciał wiedzieć, czy posiadam bydło, czy padało tam, skąd przybyłam, i czy Ameryka jest we Francji. Afo wyjaśnił, że znajduje się aż za Mekką, a to znaczy, że bardzo daleko. Jeden z bratanków Umaru zapytał: – Czy w twoim kraju nie ma miasta, które kocha bydło? Nazywa się Kentucky? Nie hoduję bydła. Ale tak samo jak oni regularnie wyruszam w dalekie podróże, tam i z powrotem. Pasę się historiami, wyjaśniłam. Zaganiam słowa. Rozweselony Umaru powiedział, że mogę do nich dołączyć na tak długo, jak zechcę. Kobiety również się roześmiały i uprzedziły, że będę musiała pomagać im przy rozdrabnianiu prosa. Swoje słowa zilustrowały odpowiednim ruchem rąk – i w dół! i w dół! i w dół! – gdybym nie zrozumiała. Jedna z bratanic Umaru rzekła: – Anno Ba, uczyć się można na trzy sposoby: za pomocą stóp, oczu i umysłu. Wiem, że uczysz się za pomocą stóp, bo przyszłaś tu, żeby z nami żyć i wędrować. Faktycznie, przybyłam tam, by się uczyć. Ale szukałam nie tylko wiedzy, lecz także swoistego uzdrowienia. Nie postrzegałam tej wyprawy w kategoriach pielgrzymki – to by było niedorzeczne, głupie. Jednak w głębi serca miałam nadzieję, że stare ścieżki moich gospodarzy w jakiś sposób pomogą mi odnaleźć nieartykułowalną i niezbadaną ulgę, ponieważ zaledwie cztery miesiące wcześniej, kiedy zimną jesienią szykowałam się do wyjazdu do Afryki Zachodniej, opuścił mnie ukochany. Podawaliśmy sobie z rąk do rąk kalebasę ze spienioną maślanką, którą Fanta tego ranka oddzieliła od masła. Komunia, nomadzki toast. Z północnego wschodu harmattan nawiewał miniaturowe cząsteczki Sahary. Ziarenka piasku. Maleńcy podróżnicy. Każda drobina to kapsułka dostarczająca na Sahel echa suszy, wojny, przestrzeni rozległej, jałowej i bezlitosnej. Krowa wylizała młode do sucha i zjadła łożysko, cielę próbowało ustać na rozjeżdżających się nóżkach. Umaru wysłał jednego z wnuków brata, żeby sprawdził płeć. Samiec, zameldował chłopiec. Pierwszy do sprzedania w razie potrzeby – samice ceni się za ich mleko. Umaru powiedział, że nazwie cielę Anna Ba, na moją cześć, i znowu wszyscy się roześmiali. Tylko Mama, jego przybrana córka, zdawała się zaniepokojona. Miała trzydzieści dwa lata i kuliła się na macie złożona gorączką, migreną i ostrym zapaleniem zatok.
– Mówisz, że chcesz opowiedzieć naszą historię – powiedziała. – Ale my nie znamy jej zakończenia. Poza tym – dodała – jak będziesz wędrować? Nie umiesz nosić wody na głowie.
Noszenie wody to obowiązek kobiety. Woda do prania, kąpieli i gotowania pochodziła głównie z trójkątnego, porośniętego trawami bagniska na zachód od obozu, które każdego ranka eksplodowało odbijającymi się w jego tafli odłamkami promieni słonecznych. – Czy nie boicie się pić wody z bagniska? – Och, nie. Pije z niego nasze bydło, więc wiemy, że woda jest dobra. A czy ty wiesz, kto wlał wodę do twojej plastikowej butelki? Nie boisz się z niej pić? Mimo to kobiety przyznawały, że woda ze studni faktycznie wydawała się mniej mętna. Najbliższe ujęcie było oddalone o mniej więcej osiemset metrów. Dwa lub trzy razy dziennie kobiety stawiały na głowach puste kanistry i plastikowe kubły i wolno klapały w japonkach w tamtym kierunku. Ścieżka do studni zmieniała się wraz z porami roku z trzęsawiska w brejowate błoto, po wyschnięciu twarde, zbrylone, poorane koleinami równymi niczym sztruksowe prążki, jakby o każdej porze roku wędrowcy wydobywali z zapomnienia ślady starożytnych. Łączyła obozowisko Umaru z dwoma niemal równoległymi szlakami pooranymi koleinami wyżłobionymi przez konne wozy, juczne osły, stopy bose i obute w sandały, wijące się ślady skuterów i chybotliwych chińskich rowerów, które błądziły na północ, w głąb burgu, i na południe, w stronę skąpanej w ściekach plątaniny wąskich glinianych alejek Dżenne. Przy tej nienazwanej drodze zamieszkała osiadła społeczność. Najbliżej obozowiska znajdowały się dwie wioski – Dundere i Dakabalal – każda oddalona o nie więcej niż osiemset metrów. Dundere, na południowy zachód od obozu, to skupisko niedużych tradycyjnie budowanych chat stłoczonych na wzgórzu, na którym wznosi się maleńki strzelisty gliniany meczet. Tworzy ją swoiste nagromadzenie warstw kulturowych, niezliczonych generacji domów z suszonej cegły – stawianych, popadających w ruinę i stawianych na nowo. Wiadomo, że osada jest bardzo stara, ale nikt nie umie powiedzieć, czy ma lat trzysta czy tysiąc: lata nie są ważne, nie liczy się ich w tych stronach. Mieszkańcami Dundere są uprawiający ryż i proso rolnicy z ludu Bambara oraz rimajbe, niegdysiejsi niewolnicy Fulanów, którzy traktują nomadów z szacunkiem i nieufnością zarazem. Synowie Umaru i wystarczająco dorośli wnukowie jego brata czasami wybierali się do Dundere na herbatę i plotki z innymi pasterzami albo aby za drobną opłatą naładować komórki za pomocą akumulatora motocykla, który posiadała jedna z rodzin, albo by kupić papierosy, zawinięte w papier kosteczki zielonej herbaty z Chin czy podrabiane lekarstwa. Zamężne kobiety Diakajate omijały Dundere, nastolatki nieraz, po tym, jak ich rodzice zasnęli, wykradały się do wioski, aby w gęstym papierosowym dymie poflirtować z młodymi pasterzami. Dakabalal, na północny zachód, stanowi z kolei chaotyczną mozaikę domów, którą wielopokoleniowe rodziny rybaków Bozo rozrzuciły po niewielkim wzniesieniu już za życia Umaru. Lud ten wywodzi swoje pochodzenie od kapryśnych, żywiących się ludźmi wodnych duchów i płazów. Podejrzewa się, że w wodach Nigru i Bani łowiono niewodem i z użyciem pułapek już w epoce kamienia łupanego. Nazwę temu ludowi nadali Bambara – w ich języku bo- so znaczy „bambusowa chata” i odnosi się do nadbrzeżnych siedzib, które rzeczni koczownicy wznosili po przycumowaniu. Wielu członków tego ludu wciąż pozostaje w ruchu, pływając
w swoich sekwojowych pirogach. Oficjalnie wyznają islam, ale czczą rzekę, nie obmywają do pochówku osób, które zginęły w wodzie, i uważają, że utopione zwierzęta są halal – dozwolone do spożycia. W Dakabalalu nie ma meczetu. Raz widziałam tamtejsze dzieci bawiące się z czaplą białą tak jak dzieci gdziekolwiek indziej bawiłyby się z kotem. Kobiety dzień i noc przygotowują na ogromnych rusztach małe, ciche żółte psy i wędzone ryby, wokół nich kilkulatki bawią się pozostawionym sprzętem rybackim. Kobiety są ociężałe od kolejnych porodów i często siedzą przed rusztami niczym rzeczne boginie, nagie od pasa w górę, z kolanami rozłożonymi pod kolorową przepaską i niemowlęciem przy piersi. Cztery–pięć kilometrów na północ od Dakabalalu leży Somena, starannie zamieciony przysiółek złożony z mniej więcej pięćdziesięciu schludnych glinianych chat. Osiadli fulańscy hodowcy bydła wznieśli je pół wieku wcześniej na pozostałościach jakiejś wymarłej wioski postawionej przez dawno już zapomnianych ludzi. Na południe, za Dundere, po drodze do pierwszej stolicy Massiny w Senossie, strzeliste czupryniaste palmy dum i drzewa mango oskrzydlają Werakę i Wono w geometrycznym rozkwicie brudnego różu. Obie wsie są większe od Dundere. Za wysokimi murami z suszonej cegły mieszkają i uprawiają ziemię rimajbe oraz członkowie ludów Bambara i Bozo. W porze suchej kobiety z rodziny Diakajate chodziły tam, by wymienić maślankę na ziarno. Dalej, dwie godziny szybkim marszem na południe, leży Dżenne ze swoim słynnym meczetem, mącącym w głowie, przytłaczającym poniedziałkowym targiem, byle jakim szpitalem, jedynym w okręgu, drogimi aptekami, obojętnymi urzędnikami, wymuszającą łapówki żandarmerią. To południowy koniuszek burgu. Na zdjęciach satelitarnych przypomina odcisk palucha skierowanej na południe płaskiej zielonej stopy, stopy nomady. Przez większość zimy, aż do końca lutego, każda wioska stanowi wyspę. Wokół tworzą się wypełnione stojącą wodą mokradła, w których garbią się małe czaple czarne, a wesołe drzewice białolice skubią pozostałe po żniwach rozmokłe ziarno. W styczniu dziesiątki koczowniczych rodzin zatrzymują się tu na niewysokich wzniesieniach, wystarczająco suchych, by dało się spać. Każdy obóz wygląda tak samo: schludne kręgi mat, kurczaki, perlice, kozy, owce i bydło. Kaniom czarnym, które w skupieniu bezgłośnie krążą nad mokradłami, muszą przypominać ocalonych z rozbitej arki, ich drób jawi się pewnie jako coś, co można pochwycić i zjeść. Przez stulecia podczas pory deszczowej handlarze niewolników pokonywali podmokłe tereny między wioskami i obozowiskami w pirogach i porywali dzieci oraz młode kobiety, które opuściło szczęście, a potem sprzedawali na targach w Dżenne, Segu czy Timbuktu. Niektóre ofiary stawały się rimajbe, inne przechodziły z rąk do rąk, zmierzając ku atlantyckiemu wybrzeżu. Wiele z nich kończyło, harując na plantacjach w Indiach Zachodnich albo na amerykańskim Południu. Porwania w dużej mierze ustały, gdy Francuzi skolonizowali zachodni Sahel i jeden rodzaj niewoli został zamieniony na drugi. Ulubiona studnia kobiet z rodziny Diakajate znajdowała się w pobliżu Dakabalalu: stos betonowych obręczy był ukryty za betonowym ogrodzeniem na planie prostokąta. Na głębokości czterech metrów chlupotała żółta niczym mocz, zaprawiona gliną woda. W niektóre dni dało się w niej dostrzec drżący niebieski dysk nieba. Przed podejściem do studni kobiety zdejmowały klapki i zostawiały je na progu – jakby wchodziły do chaty czy domu, domu wody. Przyciągały ręka za ręką wiadro z gumy lub koziej skóry na żółtej linie z manili i piły z niego, pozwalając wodzie skapywać z brody. Z lubością,
nawet dekadencko. Potem napełniały pojemniki, czasem zrzucały też bubu i koszule i myły barki, ramiona i piersi, i śmiały się, gdy woda spływała im wzdłuż kręgosłupa, łaskotała je pod kretonowymi przepaskami, między chudymi nogami. I czasami, choć fulańskie kobiety uważały swój lud za lepszy ze względu na jaśniejszy odcień skóry i niemal semicki profil, zniżały się do żartów z praczkami Bozo w języku bozo albo bambara, aż wszystkie kobiety zaczynały się śmiać, a odgłosy prania odbijały się od betonu wesołym echem. Na koniec znów stawiały kubły i kanistry na głowach i jedna za drugą wracały do obozu. Pojemniki pozostawały cały czas w statycznej równowadze, boleśnie uciskając kręgi szyjne. Kobiety zawsze wracały do obozu spiesznie, bez ociągania się – by szybciej pozbyć się ładunku, szybciej przelać wodę do ceramicznych dzbanów, które trzymały przy drzwiach chaty, i szybciej się rozciągnąć. Wciąż żartowały, by odwrócić uwagę od ciężaru. Mniej więcej w połowie drogi do obozu ścieżka okrążała mały zagajnik eukaliptusów zasadzonych tam podczas jakiejś zamierzchłej kampanii ponownego zalesiania terenów. Nawet w okresie pory deszczowej kępa drzew zawsze znajdowała się ponad linią zasięgu wód przypływu. Twarda warstwa gleby kryła przynajmniej dwie nieoznaczone mogiły. Jedna należała do pierworodnej córki Umaru – Dżamby – już zamężnej, gdy zmarła dawno temu w wieku siedemnastu lat. W drugiej pochowano jedenastoletniego syna Umaru – Amadu. To były jego dzieci z pierwszego małżeństwa z Hadżdżą, która odeszła trzydzieści lat wcześniej podczas klęski głodu w trakcie sezonowego przegonu i miała swój grób daleko, na północ od Nigru. Gałęzie akacji, które Umaru ułożył w miejscu ostatniego spoczynku Dżamby i Amadu, aby odgnonić dzikie zwierzęta, zniknęły. Może wiatr je przemieścił. Może kobiety zebrały je na podpałkę. Może zjadły je termity, a resztki z czasem po prostu uległy rozkładowi. – Masz tylko jedno dziecko? – Bratanica Umaru zacmokała, odwróciła w moją stronę głowę pokrytą rzędami długich siwych warkoczyków i zmarszczyła orli nos. Złote kółko, które zwisało z jej przegrody nosowej, zadrżało. Szła energicznie, dziesięć litrów wody na jej głowie zgniatało
jej sześćdziesięcioletnie kości. – Och, och, och. Musisz mieć więcej. Przynajmniej pięcioro. – A ile ty masz? – Siedmioro wciąż żyje. – A pozostałe? – Urodziłam jeszcze troje. Zabrał je Bóg. Przenosimy się z miejsca na miejsce. Zmarły w czasie wędrówki. Diakajate nie rozmawiają wiele na temat grobów. Fulański kodeks honorowy jest surowy i represyjny: kobieta, która opłakuje zmarłe dziecko, przytłacza je, nie pozwala dotrzeć jego duszy do bram nieba, nie pozwala jej świadczyć w niebie w jej imieniu. Fulanie podporządkowali się budzącej grozę i niezgłębionej wszechwiedzy Boga. Celebrują niestałość tak, jak Japończycy obserwują wiosną kwiaty wiśni. Jak Tybetańczycy niszczą rozedrgany wszechświat mandali w rzece. Suficcy nauczyciele twierdzą, że wolność leży w braku wyboru, ale praktyki koczowników prawdopodobnie poprzedzają ich konwersję na islam. Stoicyzm to zobojętnienie wobec cierpienia, a tego wymagają stałe sezonowe przegony. W II wieku przed naszą erą grecki historyk Agatarchides z Knidos napisał o pasterskim subsaharyjskim ludzie Troglodytów, którzy żywili się mlekiem i bydlęcą krwią i chowali swoich zmarłych przy wtórze śmiechu. Rzymianie, ostatni europejscy nomadzi, przeżywali żałobę, tańcząc. Na początku II tysiąclecia, mniej więcej w czasach, kiedy islam zaczął wkraczać na tereny burgu, niosąc ze sobą przęśliki, domy budowane przy użyciu kątów prostych oraz mosiądz, mieszkańcy porzucili pierwsze Dżenne. Czterdzieści hektarów upraw skrupulatnie rzeźbionych w nieurodzajnym krajobrazie od III wieku przed naszą erą po prostu zniknęło usunięte w cień. Dlaczego tak się stało? Przekazy ustne milczą na ten temat. Teraz, od środka lata do późnej zimy, kiedy wadi wokół prehistorycznych terenów wypełniają się wodą, na reliktach przeszłości suszą się rozłożone przez praczki jaskrawe przepaski. Przetrwała inna historia. Tysiąc lat temu, mniej więcej w okresie tajemniczego upadku pierwszego Dżenne, koczowniczy rybacy Bozo zaczęli osiedlać się w stałych nadbrzeżnych wioskach wzdłuż Bani, dopływu Nigru. Na dużej wyspie wciśniętej w zakole meandrującej rzeki Bozo złożyli w ofierze młodą dziewczynę Tapamę Kajanto, znaną później jako Tapama Dżenepo*. Prosząc dżina, aby pobłogosławił ich nowej osadzie, którą nazwali Dżenne, pogrzebali dziewczynę żywcem. Z czasem miasto nabrało znaczenia. Stało się średniowiecznym zagłębiem handlu dla podążających transsaharyjskim szlakiem karawan handlujących złotem, solą i niewolnikami. „Błogosławione miasto”, tak nazwał Dżenne Abderrahman Es-Sadi, siedemnastowieczny uczony z Timbuktu, w Tarikh es-Sudan**, najwcześniejszej zachowanej spisanej historii imperium Songhaju, które na przestrzeni XV i XVI stulecia rozciągało się na ponad trzy tysiące dwieście kilometrów, od Atlantyku po serce dzisiejszego Nigru. Wielbłądy i juczne osły stukotały kopytami przy grobowcu Tapamy. Gromadki muzułmańskich studentów mijały go w drodze do medres. Nawet purystyczni dżihadyści Seku Amadu nie naruszyli jego spokoju. W 1988 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych wpisała zabytkowe centrum Dżenne na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO – jak majańską stolicę Chichén Itzá i indyjskie mauzoleum Tadż Mahal – a ojcowie miasta postawili obok grobowca tablicę informacyjną, która głosiła: TOMBE DE LA JEUNE FILLE TAPAMA DIENEPO SACRIFIEE POUR PROTEGER LA VILLE CONTRE LES MAUVAIS ESPRITS***. W XXI wieku gliniany prostopadłościan wciąż
skłania się ku rzece na południowym skraju miasta, tuż obok cuchnących czarnych strumieni ścieków. Ku nekropolii Sahelu, gdzie dziecięce groby czuwają nad żywymi. Umaru pochował troje dzieci w dwóch obozach na szlaku swojej wędrówki. Każde miejsce postoju było zarazem miejscem wiecznego spoczynku. Co roku stary pasterz odmierzał krok za krokiem odległość dzielącą jedno martwe dziecko od drugiego. Tysiąc dwieście pięćdziesiąt kroków na kilometr. Od dwudziestu do czterdziestu tysięcy kroków na dzień. Od siedmiu do piętnastu milionów kroków na rok po niewyprawionej skórze Ziemi – powtarzane dwa razy do roku przeciągające się wędrówki, a w przerwie powtarzane dwa razy dziennie wędrówki na pastwisko i z powrotem i mogące trwać cały dzień wędrówki na daleki targ albo do wodopoju. Każdy krok stanowi sedno stawania się idącego, meganarrację niemającej końca hidżry*****, zapisywanego dużymi literami wspólnego dziennika podróży. Każdy krok przybliża do następnego skrawka cienia, następnej studni, następnego miejsca odpoczynku. Każdy krok to akt wiary, że na końcu szlaku znajdą się pastwisko i woda dla bydła, odkupienie, przebaczenie, współczucie dla samego siebie. Każdy krok skutkuje rozłąką. Ilekroć rodzina Diakajate przenosi obóz, zostawia za sobą zniszczone chaty, tak skrzętnie wcześniej wznoszone, ukochanych, kochanków, groby. Salimata mnie żałowała. Podeszwy jej stóp poznały bicie serca sawanny, wiedziała, że ziemia przechowuje wszystkie wspomnienia, przeszłe i przyszłe, i odtwarza je w cyklach, które trwają rok, dekadę, wieczność. Cyklach obfitości i niepewności, czekania i odpuszczania, życia i śmierci, i nowego życia. – Czy istnieje ziemia bez śmierci, Anno Ba? – zapytała. – Jesteśmy przyzwyczajeni do zostawiania wszystkiego za sobą. Do spędzania życia na odchodzeniu. Do pożegnań raz po raz, cały czas. Do zakotwiczania serca w następnym obozie, a potem ruszania w drogę. Do łamania serca i nastawiania go, jakby było złamaną kością. Przez jakiś czas mój ukochany żył na pustyni. Gdy wszystko zamierało w późnopopołudniowym skwarze i okotijo rzucały długie niebieskie cienie niczym gnomon na tarczę zegara słonecznego, obserwowaliśmy wyładowania atmosferyczne niemal sto kilometrów dalej. Ale on nie mógł swobodnie obdarzyć mnie swoją miłością i nie obdarzył mnie ją szczodrze. Był krajobrazem pożądania, a ja tylko intruzem. Każde nasze pożegnanie było ostatnim. Każde nasze spotkanie prowadziło do rozstania. Nie wiesz tego, Mamo? Noszenie wody nie ma nic wspólnego z bólem. * Połączenie wyrazów Dżenne i po – „męczennik”. ** Kronika Sudanu (arab.). *** Grobowiec młodej dziewczyny Tapamy Dienepo (sic!) złożonej w ofierze dla ochrony wsi przez złymi duchami (fr.). **** Emigracja, wywędrowanie, ucieczka (arab.). Obecnie najczęściej określa się tak ucieczkę proroka Mahometa i jego zwolenników do Medyny w związku z wrogością wobec jego działalności religijnej w Mekce.