Aleksander Błażejowski
ZEMSTA
GRZEGORZA BUROWA
POWIEŚĆ
2015
Opracowano na podstawie edycji Wydawnictwa Zygmunta Pomarańskiego, Zamość 1931.
Na okładce wykorzystano okładkę wydania oryginalnego.
Spis treści
I
II
III
IV
V
VI
I
W kapryśnych drgawkach zamierała jesień. Powietrze nagrzane było jeszcze promieniami słońca,
ale od strony rzeki dął chłodny wiatr, dotykał ludzi zimnymi palcami, jakby ich ostrzegał, że wkrótce
porozpina na ulicach miasta wiszary mokrych mgieł.
Główna arteria Moskwy, ulica Twerska, pęczniała pod naporem spacerujących. Ludzie szli
wolno, bez pośpiechu, jakby chcieli z góry zaznaczyć, że skończyli swój trud i zajęcie i teraz nigdzie
im się nie śpieszy. Czasem z ogólnej fali odpryskiwały poszczególne grupki, aby zamienić ze sobą
kilka słów. Spychano ich szybko na jezdnię, gdzie tworzyli zaporę dla automobilów i pojazdów.
Szoferzy i jamszczycy klęli głośno niesfornych, nie pobudzając ich jednak krzykiem do ostrożności.
W ogóle tłum był osobliwy. Nie tkwiło w nim ani zadowolenie, ani radość. Śmiech dźwięczał tu
rzadko jak coś zupełnie zbędnego i nawet niepożądanego dla życia. Słowa padały tak skąpe, jakby
człowiek od człowieka nie pragnął niczego zaczerpnąć. Ulica przypominała nurt głębokiej czarnej
rzeki, której dno pozostaje tajemnicą dla oka ludzkiego.
Posuwałem się równo wraz z rytmem ulicy i czekałem cierpliwie, dokąd mnie fala ludzka
zaniesie. Denerwowały mnie tylko krzykliwie ubrane kobiety, które zbyt natarczywie patrzyły mi w
oczy, starając się ułożyć swoje zniszczone i mocno wymalowane twarze w grymas kokieterii lub
tajemniczych obietnic. Czasem wykarminowane usta szeptały mi bezczelnie wprost do ucha jakieś
brutalne słowa. Niekiedy kokieteria ograniczała się do zwykłej zaczepki. Wtedy spazmatycznie
chwytały mnie za rękaw palta. Nie odpowiadałem na ataki. Byłem zmęczony. W ciągu ostatnich dni
zbyt wiele energii i słów zużyłem dla przekonania referentów sowieckiego Torgpredu do
precyzyjnych polskich maszyn rolniczych i ich niskich cen. Pragnąłem teraz godzinę odpocząć i
naprędce obliczyć prowizję, którą wypłaci mi w Warszawie firma Szrajer i Bilski.
Wreszcie oczy moje oparły się o błyszczące tafle szyb kawiarni Filipowa. Szklany kołowrót u
wejścia jednym skrzydłem wyrzucał gości na ulicę, a drugim zagarniał nowych do wnętrza rzęsiście
oświetlonego lokalu. Wszedłem. Obok odpoczynku pragnąłem również zabić kilka długich godzin,
które dzieliły mnie jeszcze do chwili odejścia pociągu kurierskiego w kierunku Stołpców.
O tej godzinie kipiał właśnie w kawiarni pełną parą tygiel sowieckiego życia. Kelner wynalazł
dla mnie stolik na pograniczu dwóch olbrzymich sal. Zająłem doskonałe stanowisko obserwatora.
Przede mną przesuwał się korowód najrozmaitszych typów ludzkich. Mimo iż dym tytoniowy
wgryzał mi się w oczy, matował światła i złocenia sali, z ciekawością przypatrywałem się życiu
kawiarni. Obok kolorowych rubaszek i mundurów khaki, na których jaskrawo odcinały się odznaki
czerwonej gwiazdy, przesuwali się przed moim stołem ludzie w najmodniejszych fasonach ubrań
londyńskich. Większość gości stanowiły jednak kobiety. Siedziały przy stolikach, zapraszając
wzrokiem mężczyzn do zajęcia obok nich wolnych miejsc. Niektóre krążyły po sali, szukając
nerwowo jakiegoś przygodnego towarzystwa. Wrzaskliwy jazzband głuszył rozmowy. Po kilku
minutach doszedłem do przekonania, że tłum ten stanowi dla mnie jakąś obcą i niesympatyczną masę,
z którą nie byłbym w stanie zlać się w jedną całość.
Wychyliłem głowę za filar, aby obejrzeć następną salę. Nagle uderzył we mnie ostry zapach
egzotycznych perfum. Zapach ten niósł w sobie coś oszałamiającego, coś, co drażniło zmysły, a
równocześnie ostrzegało przed niebezpieczeństwem. Wciągnąłem głębiej w nozdrza smugę tych
dziwnych perfum, aby móc łatwiej się zorientować, skąd niesamowity zapach we mnie uderza.
I nagle drgnąłem.
Przy moim stoliku siedziała jakaś młoda kobieta. Kapelusz naciśnięty głęboko na oczy przesłaniał
jej twarz. Pod osłoną kryzy dostrzegłem jednak jej duże, siwe oczy, które z uporem tkwiły na mojej
twarzy. Szyję i plecy nieznajomej otulał kołnierz z drogocennego lisa. Musiała spostrzec moje
zdziwienie, bo starała się wytłumaczyć mi swoją obecność:
— Sądziłam, że miejsce obok pana wolne… — powiedziała z chłodną rezerwą — jeśli jednak
oczekuje pan kogoś…
— Ależ nikogo nie oczekuję — sprostowałem zanadto gorliwie, — przeciwnie, cieszę się, że
przy moim stoliku obrała pani miejsce…
— Jest pan uprzejmy — przerwała z uśmiechem, odsłaniając równocześnie dwa rzędy białych i
wilgotnych zębów.
— I wdzięczny…
— Za co?
— Za to, że przy tej sposobności dowiem się, jak nazywają się perfumy o tak miłym zapachu…
— Zwalniam pana z długu wdzięczności.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że nie powiem.
— Dlaczego?
— Uważam, że kobieta nie powinna zdradzać przed mężczyzną sztuki swego podobania się. Na
pewno znudziłaby pana kobieta, która opowiadałaby, ile godzin poświęca na to, aby jedną godzinkę
podobać się panu…
Mówiła swobodnie z umiarkowaną kokieterią, ale wyraz jej oczu był ciągle chłodny i tajemniczy.
Gdy snop światła wkradł się pod kryzę jej kapelusza, podziwiałem duże, siwe oczy, w których grały
wszystkie ognie lamp i kandelabrów kawiarni. Szczupła, blada twarzyczka nieznajomej zdradzała
subtelność i inteligencję. Moje spostrzeżenie musiało być natrętne, bo nagle oczy jej zgasły pod
osłoną długich rzęs. Jazzband tłukł zawzięcie Bubliczki. Rozmowa z piękną sąsiadką stawała się
coraz trudniejsza.
— Razi pana jazzband? — spytała.
— Głuszy mi dźwięk pani słów…
— Doprawdy? Ja znów szaleję za jazzbandem. Sprowadzałabym zespoły murzyńskie z
najdzikszych okolic Afryki i ustawiałabym je w tej sali.
— Dziwne upodobanie — zauważyłem.
— Bardzo praktyczne.
— Znowu nie rozumiem.
— Oczywiście. Jest pan człowiekiem innego świata. Posiada pan mocny pancerz ochronny…
— Siły, czy woli? — spytałem, nie rozumiejąc, dokąd moja sąsiadka zmierza.
— Posiada pan mocny pancerz ochronny w postaci pasportu dyplomatycznego w kieszeni…
— Pani jest jasnowidząca.
— Otóż tacy jak pan są u nas uprzywilejowani, choć czasem i to zawodzi… Niech pan spojrzy na
te typy ludzkie rozsiane po sali.
Dyskretnym ruchem głowy wskazała mi przyległy stolik. Odwróciłem głowę i spostrzegłem tuż
obok siebie człowieka w ciemnym ubraniu. W oczach jego malował się wyraz śmiertelnego znużenia.
Gruźlica wyostrzyła mu rysy twarzy, łokcie i palce.
— Wygląda jak senny albo jak człowiek, który patrzy, a nie widzi — zauważyłem.
— Za to słyszy doskonałe…
— Szpieg? — spytałem zaintrygowany.
Nie dosłyszałem odpowiedzi. Piękna sąsiadka wyciągnęła z torebki papierośnicę. Chciałem
potrzeć zapałkę, aby zapalić jej papierosa. Zaledwie jednak wyciągnąłem rękę ku popielnicy, gdy
jazzband umilkł jak wbity w ziemię. W sali kawiarnianej zapanowała śmiertelna cisza. Słyszałem
oddechy sąsiadów. U wejścia ukazał się patrol wojskowy. Komendant stał chwilę niezdecydowany w
drzwiach i szukał kogoś oczyma. Nagle uczyniłem dziwne spostrzeżenie: Oto człowiek o zmęczonej
twarzy podniósł nagle powieki, jego mętne źrenice skierowały się w odległy kąt sali. Patrol ruszył z
miejsca. Teraz przekonałem się, że między oczyma nieznajomego, a ruchami patrolu istnieje jakby
związek telepatyczny. Było widoczne, że gruźlik gałkami ocznymi kieruje ruchami oddziału. Wreszcie
żołnierze zatrzymali się przy stole, przy którym siedział jakiś młody człowiek i głośno rozprawiał z
towarzyszami. Jeden z żołnierzy przystąpił do stołu, poklepał młodzieńca przyjaźnie po ramieniu, a
potem dodał tonem obłudnej serdeczności:
— Towarzyszu, wstańcie, oczekują was…
Wezwany zerwał się błyskawicznie z krzesła i spostrzegł niebezpieczeństwo. Na twarzy jego
odmalował się wyraz obłędnego strachu. Źrenice młodego człowieka przeszły nagle w mętne
szkliwo. Na twarzy zaczęły mu tańczyć jakieś czarne cienie, które skupiły się wreszcie koło drżących
ust. W pierwszej chwili uczynił gest, jakby chciał uciekać, szybko jednak zorientował się i zrozumiał,
że sytuacja jest beznadziejna. Osunął się z powrotem na krzesło. Żołnierze uderzeniami kolb naganów
pomogli mu wstać. Młody człowiek nie stawiał już oporu. Okute kolby ciężkich rewolwerów
rozcinały mu skórę, krew zaczęła obficie spływać mu po twarzy. Bez protestu dał się wyprowadzić z
sali. Szedł jak na dwóch drewnianych protezach, tylko w drzwiach zesztywniałe nogi załamały się
pod ciężarem jego ciała. Zatoczył się, chciał powiedzieć coś do publiczności, ale zaskowyczał tylko
jak głuchoniemy. Szybko wypchnięto go za szklany kołowrót.
Zaledwie patrol ze swoim łupem wyszedł na ulicę, jazzband z jeszcze większą siłą uderzył
Bubliczki. Moja sąsiadka, która przez cały czas patrzyła z oburzeniem na brutalną scenę, ściskała
teraz nerwowo papierośnicę, jakby chciała zamienić ją na broń. Nozdrza jej falowały jak chrapy
podrażnionego zwierzęcia. Potrafiła jednak szybko opanować swoje wzburzenie, bo roześmiała się
nagle. Śmiech jej dźwięczał nieszczerze. Tymczasem bezmyślny tłum kawiarniany, który przed chwilą
zamierał z przerażenia, zwarł się znowu ze sobą. Potoczyła się dalej głośna rozmowa, sztucznie
podsycana wesołością. Ludzie ci podobni byli do stada wrzaskliwego ptactwa, które stara się
zakrzyczeć fakt, iż drapieżnik porwał spośród nich swoją ofiarę i stadko ich zmniejszyło się o jedno
życie.
Długo nie mogłem zdmuchnąć sprzed swoich oczu sceny aresztowania. I mnie zaczął ogarniać
zimny lęk, w nogach czułem bezwład. Nerwowy dreszcz przebiegał mi po plecach.
— Towarzyszu powiedział do niego żołnierz… — pomyślałem z gorzką ironią. Słowa te
musiałem wypowiedzieć głośno, bo moja sąsiadka wtrąciła uwagę:
— Jak pan widzi, słowo towarzysz jest u nas konieczne. Musi ono zrównoważyć na zewnątrz tę
straszną różnicę społeczną, która istnieje tylko u nas, a której nie znają ludzie cywilizowani.
— To straszne — powtarzałem przygnębiony.
— U nas codzienne. Za kilka minut powtórzą tę samą scenę tylko z kim innym. Czy jazzband razi
pana jeszcze? — spytała ironicznie.
Teraz pragnąłem, aby wszystkie kotły i saksofony ryczały i zagłuszały to, co się wewnątrz mnie
działo. Zrozumiałem, że im głośniej i przeraźliwiej orkiestra wybija swój takt, tym mniejsze daje
pole szpiegom do podsłuchów. I nagle uczułem się w tym tłumie ludzkim osamotniony i bezbronny.
Nie miałem przecież w tej ludnej kawiarni ani jednej przyjaznej duszy, ani jednego znajomego
człowieka… Tylko ta sąsiadka, którą poznałem pół godziny temu… Żal, bezsilność i lęk ścisnęły mi
gardło. Mieszałem kawę jak automat, wylewając zawartość szklanki na marmur stolika. Zdawało mi
się, że patrol powróci jeszcze, aby mnie stąd wyprowadzić. Przecież zdobyłem dziś zamówienie na
bardzo poważną sumę… Czerwoni klienci mogą teraz uznać umowę za niekorzystną dla Torgpredu i
wtedy za jednym zamachem zniweczyć mnie wraz z moimi papierowymi kontraktami.
Pot wystąpił mi na czoło. Czułem gwałtowną potrzebę oddania się komuś w opiekę. Bezwiednie
przysunąłem się do swojej towarzyszki.
— Chodźmy stąd — prosiłem i spojrzałem błagalnie w jej piękne oczy.
Spojrzała na mnie zdziwiona, potem na jej drobną twarzyczkę wystąpił uśmiech zadowolenia
kobiety, która czuje, że uzyskuje przewagę nad kimś bezradnym. Niemo uścisnęła mi rękę.
Opuściliśmy razem kawiarnię. Tłum spacerujących zmniejszył się już znacznie. Ulica Twerska
wyglądała teraz jak koryto wysuszonej rzeki. Na chodnikach walały się wyplute łupki ziarn
słonecznika i jakieś kolorowe śmiecie. Prąd chłodnego powietrza głaskał moje rozpalone czoło. Po
chwili wstydziłem się tych kilku sekund słabości. Nie wiedziałem jak podjąć rozmowę. Szedłem,
milcząc, obok pięknej nieznajomej i patrzyłem, jak jej zgrabne stopy omijały zręcznie śmiecie
uliczne. Spojrzałem na zegarek. Cztery godziny dzieliły mnie jeszcze od czasu odejścia pociągu w
kierunku granicy polskiej. Pragnąłem te cztery godziny spędzić w jakimś lokalu, gdzie panuje powódź
światła, kwiatów i muzyki. Zaproponowałem wspólną kolację. Chciałem przywołać auto. Ale piękna
nieznajoma ujęła mnie przyjaźnie pod ramię i tłumaczyła, że na powietrzu wyzbędziemy się posmaku
lichego dymu tytoniowego kawiarni. Szliśmy w kierunku ulicy Stołecznej. Po drodze starałem się być
wesoły i dowcipny. Byłem jednak sztuczny. Słuchała mnie z pozornym zajęciem, ale jej oczy mówiły,
że wyczuwa mój niezręczny nastrój.
— Bawi się pani moim zdenerwowaniem? — spytałem zgryźliwie. — Nie jestem jednak tak
znieczulony jak wy w Moskwie… Tego rodzaju scena, jak ta przed chwilą, budzi we mnie odrazę…
— Chce pan po prostu zaznaczyć, że jest inny od nas, Azjatów. Zapewniam pana jednak, że wy,
mężczyźni, wszędzie jesteście jednakowi, i to niezależnie od szerokości i długości geograficznej. Raz
grzeszycie nadmiarem odwagi i bezczelnością, a drugi raz drobny wypadek budzi u was lęk i
paniczny strach…
Śmiała się, przyciskając moją rękę przyjaźnie do siebie. Czułem, że z ciała jej spływa na mnie
jakieś miłe, opiekuńcze ciepło. Podążałem za tym ciepłem, nie zdając sobie nawet sprawy, dokąd ona
mnie prowadzi. Szedłem obok niej z tak wielkim zaufaniem, z jakim idzie dziecko przy sukni matki.
Tymczasem ulice Moskwy rozmazywały się w moich oczach w obojętne tło. Po chwili
skręciliśmy w jasno oświetloną przecznicę. W głębi uliczki rysowała się fasada małego pałacyku,
oświeconego patiomkinowskimi lampami. Nad pałacykiem mienił się napis Eldorado de Moscou.
Pomysłowo ułożone żarówki drgały jak taniec klejnotów. Tłumaczyła, że Eldorado należy do
najelegantszych lokalów sowieckiej stolicy, że jest to rodzaj nietykalnej oazy, dokąd nie docierają
macki GPU, ze względu na wielką ilość gości zagranicznych.
Spieszyłem się, aby jak najprędzej wejść do lokalu. Wygalonowany Murzyn otworzył przed nami
drzwi wytwornego przybytku. Zdawało mi się, że przekroczyłem próg innego świata. Westybul
przyjemnie głaskał oczy. Barokowe poręcze klatki schodowej, puszysty dywan, palmy i służba w
purpurze przypominały wytworne kluby Londynu.
— Dokąd państwo życzą sobie wejść? — spytał łamaną francuszczyzną maitre d’etablissement.
— Na parterze znajdują się gabinety gry, na piętrze sala kabaretowa, restauracja i dancing.
Nie zaciekawiały mnie salony gry. Weszliśmy na pierwsze piętro. W tej chwili rozpoczynał się
program. Na scenie ustawiony był olbrzymi kryształowy basen w kształcie wazy greckiej. Kilka
doskonale zbudowanych dziewcząt w kolorowych czepkach i szczupłych, przeźroczystych kostiumach
kąpielowych, produkowało się ewolucjami pływackimi. Reflektory zmieniały barwę wody. Basen
przechodził całą gamę kolorów, od zielonego szmaragdu, aż po czerwony; i wtedy zdawało się, że
olbrzymi kryształ wypełniony jest krwią albo płynnym rubinem. Potem szły jedne za drugimi
ewolucje taneczne girlsów i pojedynczych tancerek. Program imponował bogactwem wystawy,
pięknem nagich ciał kobiecych i bezceremonialnością ruchów. Straciłem wreszcie poczucie
rzeczywistości. Zdawało mi się, że jestem nad Sekwaną w egzotycznym Maldoror czy Inn. Czułem
się dobrze i bezpiecznie.
W czasie przerwy moja towarzyszka pociągnęła mnie do sali restauracyjnej. Byłem jej
wdzięczny, bo głód drażnił mi żołądek.
Sala restauracyjna zbudowana była w kształcie wnętrza różowej muszli. Kolorowe lampki na
ścianach lśniły jak drogie kamienie wbite w lśniący jedwab. Chłopcy w białych mundurkach toczyli
szklane wózki z kubełkami wina szampańskiego i zakąskami. Sala wypełniona była publicznością. Tu
jednak muzyka nie głuszyła rozmów i rubasznego śmiechu rosyjskiego. Z ukrycia padały tony tanga
milongi.
Zajęliśmy miejsca w odosobnionej loży. Kelner podał nam spis potraw i win. Ceny na karcie
wskazywały, że moskiewskie Eldorado jest chyba najdroższym lokalem na świecie. Zamówiłem
kolację.
— Zadowolony pan ze swej przewodniczki? — spytała moja wybawicielka.
Wyraziłem niemą podziękę, składając na jej ręce gorący pocałunek.
— Chciałbym jednak wiedzieć, komu zawdzięczam wybawienie z piekła Filipowa? — spytałem.
— Ach, prawda — śmiała się. — Pragnie pan usłyszeć moje nazwisko?
— Wystarczy imię…
— Widocznie zdołał się pan już przekonać, że im gorsze w Moskwie nazwisko, tym bardziej
uprzywilejowane. Proszę mnie nazywać Martą.
Szeptem powtórzyłem jej imię. I nagle jakaś tkliwość zabrzmiała w moim głosie.
Usłyszała mój szept. Źrenice jej rozszerzyły się nagle, jakby chciała mnie dokładniej i lepiej
zobaczyć.
— Naturalnie, miał pan kiedyś kochankę o podobnym imieniu?
— Nie miałem. Dopiero dziś poznałem Martę i…
Nie dokończyłem zdania. Wstydziłem się wymówić słowo: miłość, tak bardzo nie harmonizowało
by ono z moimi siwymi skroniami i czasem naszej znajomości.
— I? — nalegała.
— I nadzieję popełnienia dziś oszałamiającego grzechu…
— Zbyt szybko powraca pan do równowagi — rzuciła tonem zawodu.
Chciałem poprawić niezręczność, ale przeszkodził mi kelner nagłym wejściem do loży.
Gdy boy ustawił zamówione potrawy i wina, zrodziła się w mojej głowie myśl, że Marta musi
pochodzić z arystokratycznego rodu rosyjskiego, który rewolucja wyrzuciła z bram pałacu w uliczne
błoto. Patrzyłem na jej wąskie rasowe ręce i smukłe ramiona, które zdawały się potwierdzać moje
domysły. Ogarnęła mnie litość:
— Marto, czy nie chciałaby pani opowiedzieć mi czegoś o sobie… — prosiłem.
— Czegoś o jakimś oficerze gwardii, który mnie zdradziecko uwiódł, lub o nielitościwych
rodzicach, którzy nie mogli przebaczyć… — roześmiała się cynicznie. — Widocznie nie znudziły
pana jeszcze te wzruszające bajki dziewcząt ulicznych…
W słowach Marty tkwił cynizm ale i gorycz. Drgnąłem boleśnie.
— Sądziłem, że ma pani własną i to ciekawą historię…
— Jeśli ją mam, to głęboko ukrytą przed oczyma ludzi.
— Niech mi pani wybaczy. Ośmieliłem się prosić o garsteczkę zwierzeń, tylko dlatego, iż przez
chwilę zdawało mi się, że znam panią nie kilka godzin, ale lata całe. Coś dziwnego przeżywam w tej
chwili, tak jakbym gdzieś, kiedyś panią znał, żył z nią w przyjaźni, a od dziś dopiero, po długim
niewidzeniu z panią, przyjaźń znowu odnowił. Może jestem śmieszny. Ale doprawdy boję się teraz
spojrzeć na zegarek, aby mi nie przypomniał odejścia pociągu i naszego rozstania… A ten moment
rozstania będzie dla mnie bardziej przykry, aniżeli pani przypuszcza… I gdyby nie obawa
śmieszności, zaproponowałbym pani, aby wraz ze mną opuściła Moskwę, to miasto tragicznych
niespodzianek i niepewności jutra. Niech pani będzie przekonana, że poza Rosją kończy się chłód i
zimnica serc ludzkich. Widocznie tu zgasiliście w swoich sercach uczucie, a takie życie to piekło.
Patrzę na nie od kilku dni. Widziałem dziś u Filipowa podły akt przemocy. Przypomniało mi się coś z
ciemnych odmętów średniowiecza. Pani nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że u was zbudowano
jakiś rezerwat ludzi skazanych na śmierć, na których Europa patrzy przez szkła, jak w dawnym
panoptikum. W drodze do Eldorado pytała mnie pani, po co tu przyjechałem… Otóż przyjechałem,
aby zarobić pieniądze, a gorączka zarobku pcha ludzi nawet w objęcia białej śmierci na Alaskę…
Nie mogłem opanować nerwów. Z ust moich padały coraz bardziej gorączkowe słowa i prośby.
Nie hamowałem ich pędu, wierzyłem głęboko, iż wszystko, co mówię, jest prawdą. Tylko zbyt
gwałtownie odsłaniałem moją duszę. Patrzyła zdumiona.
— Widzę w oczach pani lęk i niedowierzanie — mówiłem gorączkowo dalej. — Może budzi się
w pani podejrzenie, iż mózg mój niezbyt dobrze funkcjonuje. Otóż zapewniam panią, że jestem
zupełnie przytomny. Wobec kobiet byłem zawsze powściągliwy. Najpiękniejsze budziły zawsze we
mnie chłodne refleksje. I dlatego do dziś dnia nie mam towarzyszki życia. Wystarczyły mi po prostu
miłostki zamiast miłości i kochanki zamiast żony… — Urwałem nagle w obawie, że dalsze słowa
doprowadzą mnie już do wyznań miłosnych. Stchórzyłem.
A Marta patrzyła na mnie zdziwiona, widocznie chciała się przekonać, czy nie zawarła
znajomości z wariatem, któremu wystarczą dwie godziny rozmowy do oświadczyn miłosnych. Fakt
jednak, że stchórzyłem, uspokoił ją co do stanu mojej poczytalności. Położyła mi rękę na ramieniu.
— A co dalej? — spytała.
Gdy milczałem, roześmiała się tak serdecznie i swobodnie, jakby chciała dopowiedzieć:
— Dobrze przyjacielu, żeś się zbyt daleko nie zapędził, byłoby to dla ciebie zanadto kłopotliwe.
Potem zręcznie zmieniła temat rozmowy. Nieznacznie wskazywała mi poszczególne osoby na sali.
Znała dokładnie nazwiska stałych gości Eldorado. Byli to albo przedstawiciele państw obcych przy
rządzie sowieckim, albo reprezentanci wielkiego przemysłu zagranicznego, których podobnie, jak i
mnie zapędził interes do miasta tysiąca wież i dzwonów. Siedzieli przeważnie w towarzystwie
dorywczych przyjaciółek. Marta dokładnie wiedziała, po kim odziedziczyli te bardzo strojne i
jeszcze bardziej wymalowane kobiety.
— Ta smukła brunetka o twarzy biblijnej Ruth, była dawniej przyjaciółką komisarza oświaty —
tłumaczyła. — Po jakimś czasie, jej płomienne oczy wypatrzyły miejsce ukrycia pewnej części
klejnotów carskich w Aleksandrowskim Muzeum. Jednego dnia safe został opróżniony. Oczywiście
woźni zostali rozstrzelani. W rok potem zaginione klejnoty zauważono u niej na balu na Kremlu, tylko
oprawne w inne złoto. Zrobił się przykry skandal.
— To trudno, można równocześnie kochać i komisarza bolszewickiego wraz z jego ideą i carskie
klejnoty — odparłem ubawiony pogardliwym wzrokiem, jakim Marta mierzyła piękną Żydówkę.
— Pożądania te w Moskwie są najczęściej nierozdzielne. Aby uzyskać brylanty, musi się wziąć
jako dodatek komisarza.
Spojrzałem niedyskretnie na palce i szyję Marty. Nie miała na sobie ani jednego cennego
kamienia, tylko wąskie paznokcie błyszczały jak agaty. Spostrzegła mój badawczy wzrok i roześmiała
się głośno:
— Widzę, iż po klejnotach stara się pan poznać, ilu miałam wpływowych kochanków. Zawodna
próba…
Nalałem wino do kieliszków. Złoty płyn pienił się jak nastrój sali. Pod wpływem jazzbandu i
szampana temperatura zabawy w Eldorado zaczęła być coraz wyższa. Dwie tancerki ulokowały się
już na kolanach swoich wielbicieli, a jakiś podstarzały dyplomata coraz namiętniej przyciskał w
tańcu bohaterkę Aleksandrowskiego Muzeum. Perfumy Marty niepokoiły moje zmysły. Zauważyłem
teraz jej mały kształtny biust, który dyskretnie poruszał się pod jedwabiem. Poprosiłem, aby ze mną
zatańczyła.
Na błyszczących parkietach dancingu przekonałem się, że moja towarzyszka jest znakomitą
tancerką. Przeginała się miękko w moich objęciach, rozprężając mięśnie smukłego ciała. Tańczyliśmy
tak zgodnie i rytmicznie, że wkrótce zaczęto na nas zwracać uwagę. Marta była dumna ze siebie i
swego partnera. Poddawała coraz bardziej gibkie ciało wprzód, jakby oddawała się bez zastrzeżeń
na łaskę moich ramion. Piłem oddech jej małych, namiętnych ust. Zapach jej mocnych perfum i ciała
gasił we mnie świadomość, gdzie się znajduję. Nagle muzyka głośnym akordem zakończyła tango. Na
sali zajaśniały lampy. Zdawało mi się, że ktoś brutalnie przerwał mi zmysłowy sen. Krew uderzała
mi w skronie. W głowie czułem zamęt.
Marta pociągnęła mnie z powrotem do ustronnej loży. Usiedliśmy obok siebie. Zrozumiałem, że
tych kilka minut, które przetrwaliśmy we wspólnym uścisku zbliżyły nas do siebie. Wyciągnąłem
rękę, aby poszukać jej palców. Spostrzegła mój ruch i podała mi rękę. Lekko przyciągnęła mnie ku
sobie. Wtedy ująłem ją mocno w ramiona i przycisnąłem usta do jej ust. Odpowiedziała długim,
drapieżnym pocałunkiem. Przestałem być panem swoich nerwów i ruchów. Ręce moje błądziły po
gładkim jedwabiu jej sukni, szukając gorączkowo ciała Marty. Zdołała na chwilę oswobodzić ramię
z mojego uścisku. Nacisnęła ukrytą sprężynę w parapecie loży. Delikatna jak mgła zasłona oddzieliła
nas od roztańczonej sali.
Nagle prąd zimnego powietrza dotknął mojej twarzy. Marta błyskawicznie odsunęła się ode mnie.
Spojrzeliśmy ku wejściu.
Drzwi naszej loży były otwarte. Przede mną stał jakiś mały, zgarbiony człowiek. Na długiej
piegowatej twarzy błyszczały małe, chytre ślepia. W rachitycznie wykrzywionych palcach trzymał
jakiś zielony przedmiot, który podsuwał mi przed oczy.
— Kupitie etu rieznoju, kitajskuju rabotu… — prosił, odsłaniając w chytrym uśmiechu, rzadkie,
spróchniałe zęby.
Ogarnął mnie straszny gniew. Chciałem pięścią uderzyć w bezczelną twarz intruza, ale Marta
chwyciła mnie porozumiewawczo za rękę. Zrozumiałem. Sięgnąłem do kieszeni po banknot i z pasją
rzuciłem go na ziemię. Rachityczna ręka chwyciła błyskawicznie pieniądz. Na stole została zielona
figurka chińskiego bonzy. Mongolska głowa Chińczyka chwiała się ustawicznie pod naciskiem
ruchomej sprężyny.
— Jakim prawem ten człowiek wszedł do naszej loży? — spytałem zduszonym od gniewu
głosem.
Marta wzruszyła ramionami, widziałem jednak, że w oczach jej również grały ognie nienawiści.
Ale nastrój prysł. Obydwoje zrozumieliśmy, że ani minuty dłużej nie pozostaniemy w Eldorado.
Zawołałem kelnera i wyrównałem rachunek. Za chwilę odebraliśmy nasze okrycia w garderobie
barokowego westybulu.
Gdy podawałem Marcie płaszcz, przytuliła do mnie rozgorączkowaną twarz.
— Chyba dziś jeszcze nie wyjedziesz. — prosiła.
— Dlaczego?
— Bo teraz ja znów nie chcę rozstawać się z tobą…
Podziękowałem oczyma, ująłem ją pod ramię i wyszliśmy razem na ulicę.
Przed Eldorado stał długi wąż prywatnych samochodów i dorożek automobilowych. W silnym
refleksie świateł reklamowych błyszczały jak kwadratowe lustra wspaniałe limuzyny hispano-suiz,
essexów i mercedesów. Na chłodnicach samochodów powiewały chorągiewki państw zagranicznych.
W rząd luksusowych wozów wplatały się ciężkie, odrapane samochody styryjskie z czerwoną
gwiazdą; były to urzędowe wozy dostojników bolszewickich.
Wynalazłem bardziej czystą dorożkę i kładłem już rękę na klamce drzwiczek, aby przepuścić
Martę do wnętrza samochodu, gdy z bocznej uliczki wytoczył się ciężki automobil, oślepiając nas
bezczelnie mocnymi reflektorami. Warkot motoru uderzał groźnym pomrukiem w tunel ulicy.
Samochód zatrzymał się tuż przed nami, wypuszczając z dymnika kłęby ciemnego dymu
benzynowego. Z samochodu wyskoczyło kilku sałdatów. Trzech zagrodziło nam drogę. Nagle jeden z
nich błyskawicznie podszedł do Marty i położył swoją ciężką łapę na jej ramieniu.
— Chodź z nami, tam już czekają… — zaśmiał się drwiąco.
Marta, jak osaczony zwierz, wyrwała się z uścisku i pod wrażeniem obłędnego lęku zaczęła
uciekać po asfalcie jezdni. Sałdaci rzucili się w pogoń za nią. Za kilka sekund doleciał do mnie z
ciemnej ulicy rozpaczliwy głos mojej towarzyszki. Wzywała mnie na ratunek. Pobiegłem w kierunku,
skąd wołanie o ratunek dochodziło, i zobaczyłem, jak kilka silnych ramion dusiło krzyk bezbronnej
kobiety w mocnym uścisku swoich brutalnych rąk.
Rzuciłem się na pomoc. Szarpałem twarde szynele żołnierskie, uderzałem na oślep. Ale mocny
cios pięści powalił mnie na bruk. Kilka podkutych butów zaczęło mnie kopać i wciskać w jezdnię.
Ostry ból przeszywał mi piersi i stawy. Osłabłem. Widziałem tylko, jak przez mgłę, iż omdlałą Martę
wrzucono do wnętrza samochodu. W ostatniej chwili zdołałem jednak wydobyć ze siebie resztkę sił.
Powstałem na nogi. Tymczasem samochód ruszył szybko w kierunku miasta. Biegłem, chcąc wyrwać
ofiarę z rąk zbirów, ale w piersiach zabrakło mi oddechu. Oparłem się o mur kamienicy i
przycisnąłem rękę do skrwawionej twarzy. Czerwone światełko samochodu znikło właśnie na
zakręcie.
Powlokłem się do hotelu.
II
Straciłem chęć życia. Nie wiem, ile dni dzieliło mnie już od pamiętnego wieczoru w Eldorado.
Zostałem w Moskwie. Moje interesy handlowe wydawały mi się teraz śmiesznie nikłe, a mój zamiar
wyjazdu do Warszawy niedorzeczny. Nie mogła mnie przekonać nawet groza odpowiedzialności za
przekroczenie terminu pozwolenia pobytu na terenie Rosji. Wszystkie moje sprawy życia pchnięte
zostały gdzieś w sam tył komórek mózgowych, a na front myślenia wybiła się kobieta, którą tak
brutalnie wyrwano z objęć moich. W nocy rozpętane zmysły wystukiwały mi w skroniach dalszy ciąg
pamiętnego wieczoru. Wiłem się w gorączce nieukojonych pożądań, a rano w banalne motywy tapety
hotelowej wplatała się twarz Marty, jej siwe oczy wzywały ratunku. Zrywałem się z pomiętej
pościeli, ubierałem się jak lunatyk i bez śniadania wybiegałem na miasto.
A tymczasem Moskwa zmieniała swój wygląd. Mgły spowiły ulice, strugi zimnego deszczu
poczerniły twarze kamienic. Jesienna szaruga potęgowała tylko mój żal i przygnębienie. Miałem
wrażenie, że zgniły dzień wlewa w moje wnętrze część błota ulicy. Otrząsałem się ze wstrętu i
chłodu, a mimo to, nieludzko zmęczony, obłocony, przerzucałem się z dorożek samochodowych i
autobusów do tramwajów w rozpaczliwym poszukiwaniu tej władzy, na której rozkaz aresztowano
Martę. Godzinami przesiadywałem w przedpokojach dygnitarzy. Wszędzie przyjmowano mnie z
delikatną pobłażliwością, z jaką przyjmuje się zwykle wariatów.
— Jak to? Nie zna pan nawet nazwiska dziewczyny?
— Oczywiście nie znam — odpowiadałem szczerze — wymieniła mi tylko imię — jąkałem się
jak człowiek przyłapany na złym uczynku.
— I za tak przelotną znajomą ugania się pan w taką pogodę? — mówili, patrząc z politowaniem
na mój opuchły od wilgoci płaszcz i powykrzywiane od lepkiego błota i całodziennej lataniny
warszawskie lakierki.
Rozumiałem, że jestem śmieszny, ale nie ustawałem ani przez chwilę w staraniach uwolnienia
Marty z rąk zbirów.
Byłem w osławionym GPU przy Wielkiej Łubiance, wkręciłem się za pomocą łapówki do
kancelarii więzienia na Tagance, godzinami wyczekiwałem swej kolejki przed średniowieczną bramą
Butyrskiej kaźni. Rozpaczliwym sprytem wcisnąłem się nawet do wywiadu wojskowego przy
Miaśnickich Wrotach. Niestety, nikt nie mógł mi udzielić żadnej wiadomości. W ten sposób razem ze
światłem dnia gasła we mnie nadzieja zobaczenia kiedykolwiek w życiu mojej przygodnej
towarzyszki. Ale ze świtem nadzieja znów się budziła i nie wiem, ile dni to wszystko trwało…
Jednego dnia o świcie, zbudziło mnie silne dobijanie się do drzwi hotelowych. Kołatała jakaś
mocno zniecierpliwiona ręka. Zaledwie przekręciłem zatrzask, wszedł portier z żołnierzem.
— Wy Stefan Władymirowicz Barczyński? — spytał żołnierz, świdrując mnie groźnie oczyma.
Potwierdziłem tonem niewysłowionej radości. Zdawało mi się bowiem, że człowiek ten przynosi
jakąś pocieszającą wiadomość zza murów więzienia. Sałdat zażądał okazania paszportu. Zdziwił się,
że przekroczyłem samowolnie termin pobytu.
— Czy rozumie pan, co to znaczy, jeśli ktoś sam sobie udziela pozwolenia na pobyt w Moskwie?
— Znaczy, że ma jeszcze pilne sprawy do załatwienia.
— Myli się pan, my inaczej rozumujemy — oświadczył tonem przestrogi. — W ciągu godziny
musi się pan zgłosić w komisariacie miejskim, jeśli nie chce pan przedłużyć swego pobytu u nas
przynajmniej o… kilka lat.
Dotknęły mnie chłodne palce rzeczywistości. Zrozumiałem niebezpieczeństwo. Przed upływem
godziny opuściłem hotel, aby udać się do komisariatu. Gdy byłem na ulicy wybiegł za mną boy i
wręczył mi kopertę z urzędową pieczęcią.
— Depesza dla pana!
Rozerwałem kopertę. Firma Bilski i Szrajer wzywała mnie do natychmiastowego powrotu.
Komisarz okręgowy przyjął mnie stekiem obraźliwych wyzwisk i pogróżek. Jego mongolskie usta
wyrzucały pod moim adresem rozmaite obietnice, jak stawienie mnie pod mur lub wygnanie na
Sołowieckie Wyspy. Patrzyłem zdziwiony na opuchłą od pijaństwa twarz i na olbrzymi rewolwer
Colta, który groźnie spoczywał na biurku.
— Jakim prawem pozostał pan w Moskwie? — syczał komisarz, bijąc pięścią po zniszczonym
biurku.
Postanowiłem mówić prawdę. Opowiedziałem mu szczerze wszystkie przeżycia ostatnich dni.
Spowiedź ta przyniosła mi ulgę. Jestem człowiekiem otwartym i nic mnie tak nie męczy i nie trawi
jak konieczność tłumienia w sobie wrażeń. Dlatego też z radością otworzyłem przed tym osobliwym
powiernikiem swoją duszę. W miarę opowiadania opuchła twarz komisarza układała się w fałdy
zdziwienia.
— Pan nie kpi? — spytał.
— Po cóż miałbym kpić z pana…
— W takim razie pan jest…
— Romantyk — dokończyłem.
— Niech będzie romantyk, u nas takich ludzi nazywają inaczej. Ale teraz radzę naplewat’ na
dziewczynę i nie ryzykować zdrowego karku.
Wreszcie przedłużył mi paszport, ale na odchodnym rzucił pogróżkę:
— Gdyby mi doniesiono, że choć godzinę dłużej pozostał pan w Moskwie, wtedy inaczej
będziemy rozmawiać.
Czułem jednak, że w głosie komisarza brzmiała nuta życzliwości.
Nie było innej rady, musiałem opuścić miasto. Ale po wyjściu z komisariatu chwycił mnie
dławiący żal. Wstydziłem się teraz tych subtelnych obrazów, jakie malowałem przed pijanicą.
Nie wiem, w jaki sposób znalazłem się na Milutyńskim. Wstąpiłem w mury ogołoconego i
obdartego przez bolszewików kościoła katolickiego. Nie modliłem się, bo żal głuszył wszystkie
uczucia. Patrzyłem ze łzami w oczach na okropne wyrwy w murach. Ręka bolszewików ograbiła
kościół z tablic marmurowych, z figur świętych, nawet z ołtarzy. Czerwone cegły przeglądały jak rany
przez piękne malowidła. Z głębi ograbionego prezbiterium biła straszliwa pustka. A jednak nie
wypędzono stąd Boga. Na mokrych od błota flizach klęczało kilka straszliwie wynędzniałych postaci.
Zmęczone oczy spoczywały na miejscu, gdzie dawniej stał ołtarz. Oczekiwały stamtąd zbawienia
duszy i ocalenia ciała. Tu zrozumiałem dopiero, iż Bóg nie mieści się tylko w ołtarzu, ale w duszach
wiernych. Ukląkłem obok tych ludzi okrytych łachmanami, a z moich ust wydobyła się, po wielu
latach, pierwsza bezładna prośba do Boga.
Potem wstałem szybko z klęczek i bezmyślnie zapuściłem się w czeluście nieznanych ulic.
Zmęczone nogi zaniosły mnie na Twerską. Nie mogłem oprzeć się pokusie i wszedłem do kawiarni
Filipowa. Wyszukałem stolik, przy którym po raz pierwszy zobaczyłem Martę. Zdawało mi się, że
przecież kiedyś wyjdzie ona z więzienia i wtedy na pewno wróci również tu, do Filipowa.
Wierzyłem, iż odgadnie intuicją, że przy tym właśnie stoliku żegnałem jej wizję. Zacząłem szeptać
gorące słowa miłości, jakby siedziała tuż obok mnie…
Tak żegnałem Moskwę i Martę.
*
Wieczorem boy hotelowy przywołał dorożkę. Trzy potężne rysaki niecierpliwiły się zbyt długim
czekaniem. Wreszcie izwoszczyk otulił mi nogi kocem. Pomknęliśmy w kierunku Sadowej-
Sucharewskiej. Potem wjechaliśmy w przecznicę. Konie z dziką pasją wyplątywały się z krętych i
ciasnych uliczek miasta. Patrzyłem z ciekawością na ulice, które szybko mijaliśmy i doszedłem do
wniosku, że żadne miasto nie patrzy tak nieszczerze człowiekowi w oczy, jak Moskwa. W
Warszawie, Wiedniu, Paryżu czy Berlinie o tej godzinie tryskają fontanny reklam, sklepy i magazyny
rzucają bogate snopy światła na ulice, Moskwa zaś mruży oczy. Okna prywatnych mieszkań patrzą na
przechodniów brudnymi, źle oświetlonymi szybami. Stolice innych państw rozbrzmiewają teraz
gwarem wesołych rozmów i dźwiękiem wieczornej muzyki, która bije z kawiarń i lokali
rozrywkowych w ulicę – a Moskwa milczy…
Przeklęte miasto!
Widok lamp kolejowych i semaforów przerwał smutne refleksje.
— Wakzał! — oświadczył krótko izwoszczyk, zatrzymując gwałtownie konie przed ceglanym
budynkiem.
W końcu żądał napiwku za szybką jazdę i dodatkowo zabrane walizy. Numerowi rozdrapali mój
bagaż. Wszedłem w hall dworca. Panował tu straszliwy zaduch. Ogół pasażerów stanowili
mieszocznicy, to jest nędzarze, których cały majątek mieścił się w obłoconych workach. Bił z ich
łachmanów ckliwy zapach stęchlizny. Popychano ich jak bydło w rozmaite przejścia i tunele. Często
uderzenie w twarz lub kopnięcie służyło im za informację kolejową.
Jako obcokrajowiec zmuszony byłem zgłosić się do rewolucyjnego komitetu kolejowego, aby
oddać swój bagaż i dokumenty do sprawdzenia, tudzież odpowiedzieć na długi szereg głupich a
podchwytliwych pytań. Przechodziłem przez szpaler ludzi, którzy natrętnie przypatrywali się mnie i
moim bagażom. Wiedziałem, kim są ci ludzie, dlatego swobodnie poddawałem się śledztwu ich
małych, chytrych oczek. Wreszcie wypuszczono mnie na peron. Zgęszczone zaduchem płuca
skwapliwie chwytały zimne powietrze przesycone zapachem węgla. Wskazano mi pociąg. Był to
zestaw nędzy i luksusu. Do ciemnych wagonów z połatanymi i nieheblowanymi bokami doczepiono
trzy wspaniałe wozy pulmanowskie błyszczące mosiężną armaturą i silnymi lampami elektrycznymi.
Z łatwością odnalazłem swój przedział. Zastałem w nim już towarzysza podróży zatopionego w
olbrzymi płat urzędowych Izwiestii. Ustawiłem swoje walizy, a potem z nudów obserwowałem
człowieka, z którym miałem przebyć dwadzieścia siedem godzin na wąskiej przestrzeni przedziału
sypialnego. Niestety, obserwacja moja ograniczona była tylko do krótkich palców sąsiada, którymi
przytrzymywał gazetę i do jego mocno pomiętych spodni z lichej bawełny. Gdy trzeci dzwonek
oznajmił rosyjskim zwyczajem odejście pociągu, mój sąsiad odsunął Izwiestia. Był to człowiek o
płaskiej, nalanej twarzy, przeciętej zbyt długimi ustami i jeszcze dłuższą kreską cienkich,
zaniedbanych wąsów.
— Iwan Piotrowicz Riabkin — przedstawił się, akcentując specjalnie imię ojca, jakby chciał mi
dać do poznania, że jest entuzjastą starych zwyczajów rosyjskich.
Gdy pociąg ruszył, na twarzy mego towarzysza malował się wyraz niesłychanej radości.
Rozmyślnie poddawał swoją ciężką postać ruchom wagonu, jak dziecko, które cieszy się, że
wsadzono je na ruchomą karuzelę.
Po kilku minutach uspokoił się. Widziałem, że zbiera myśli, aby zacząć rozmowę.
— Długo starał się pan o pozwolenie wyjazdu? — spytał wreszcie Riabkin.
— Zaledwie kilka godzin. Wracam zresztą z Moskwy do domu, więc nie robiono mi wielkich
trudności.
— Ot, szczęśliwy człowiek — westchnął Riabkin, którego miarowe uderzenie kół o szyny
podniecało. — Ja starałem się o prawo wyjazdu przez osiem miesięcy. Przed sześciu tygodniami
wydano mi niebieski pasport, wtedy płakałem ze szczęścia. Następnego dnia rozpocząłem starania o
wyznaczenie pociągu. Wreszcie i to otrzymałem. Potem znów rozpoczęła się przeklęta wędrówka na
dworzec, jednego dnia zawrócono mnie z peronu, bo podpis na blankiecie wydawał się im nie dość
wyraźny, drugiego dnia prowadzono tak szczegółową rewizję moich waliz, że pociąg uciekł. Gdy
wróciłem do domu, miałem jeszcze dochodzenia, dlaczego zostałem w Moskwie, jeśli miałem
pozwolenie wyjazdu. Trzeci raz siedziałem w pociągu, ot, tak jak teraz, ale wagon musiano w
ostatniej chwili odczepić, a do innego nie miałem przepustki. I znowu miałem kilkudniowe
dochodzenia. Grożono mi wreszcie odebraniem paszportu. Ale teraz, to już chyba jadę — mówił
uszczęśliwiony, a z jego wąskich warg nie znikał uśmiech radości, który przypominał raczej tryumf
chytrego człowieka.
Nagle uderzenia kół wagonu o szyny zaczęły być coraz słabsze, pociąg zatrzymał się w polu.
Riabkin zerwał się z miejsca, otworzył okno i ze straszliwym lękiem obserwował ciemne tło nocy.
Od strony toru dolatywały nas krzyki i przekleństwa służby kolejowej.
— Co się stało? — spytałem.
Ale Riabkin nie odpowiadał, milcząco badał przyczynę zatrzymania. W końcu odetchnął z ulgą i
zamknął okno.
— Ot, bagatela — tłumaczył. — Szukają ludzi pod pociągiem. Wiadomo, w Moskwie zaczyna się
słota i zimno, za kilka dni będą uprzątać śnieg… Ludzie biedni, a szczególnie dzieci, pragną teraz
dostać się na południe, gdzie cieplej i gdzie grubo łatwiej o jedzenie. Takie dzieci to jak szczury
prześlizgną się przez peron i nuż leźć pod pociąg. Przeważnie skrywają się pod jaszcze oświetlenia
elektrycznego. Konduktorzy odpędzają to jak mogą, biją, kopią, ale nie pomaga. Wlezie taki mały
włóczęga do jaszcza i jedzie. Często dojedzie, ale częściej jeszcze po drodze wyrzucą go.
Konduktorzy mają z tym wiele kłopotu. Dlatego, aby odstraszyć dzieci, zamykają w czasie drogi
jaszcz na kłódkę. Jeśli wewnątrz jest jakieś dziecko, to zadusi się jak szczenię…
Opowiadał to wesoło, jak doskonałą anegdotkę.
Po chwili pociąg istotnie ruszył w dalszą drogę. Riabkin zadał mi jeszcze kilka pytań, a potem
zaczął rozścielać łóżko. Słyszałem, jak z jego wąskich ust padały pobożne westchnienia: Hospodi,
spasi! Równocześnie zerkał w kąt przedziału, jakby tam stała ikona z lampką oliwną.
Zostałem sam ze swoimi myślami. Długo patrzyłem przez szybę w czarną noc. Wreszcie i mnie
zaczęło ogarniać zmęczenie. Przyćmiłem lampę. Miłe ciepło zaczęło rozchodzić się po moim
organizmie. Nagle na aksamitnym obiciu wagonu zobaczyłem dziwne obrazy i widziałem błyskotliwą
salę Eldorado, siebie i Martę… Wychodziliśmy razem, na ulicy stał samochód… Posadziłem Martę
obok siebie, i chwyciłem kierownicę. Jechaliśmy w kierunku Krasnej Płoszczadi. Zaledwie jednak
przesunęliśmy się koło murów Kremla, gdy do samochodu starali się wskoczyć uzbrojeni ludzie.
Jeden z nich znalazł się nagle na stopniu wozu. Zepchnąłem go pięścią ze stopnia. Padł na bruk,
obejrzałem się za nim: spostrzegłem, iż leży rozkrzyżowany i głową przywarł do bruku. Obok niego
znaczyła się czerwona plama krwi, która szybko wyrastała w lśniącą kałużę.
— Uciekaj! Uciekaj! — słyszałem przerażony głos Marty. Dodałem gazu. Samochód pędził z
niezwykłą szybkością. Przed moimi oczyma snuła się teraz mętna linia ulic Moskwy. Nagle motor w
moim samochodzie przygłuszony został sapaniem jakiegoś silniejszego automobilu. Znowu
obejrzałem się. Za nami pędził olbrzymi popielaty wóz. Wewnątrz siedzieli żołnierze z najeżonymi
bagnetami. Jeden z nich trzymał wyciągnięty ku nam rewolwer. Krzykiem zachęcał szofera do pogoni.
— Łowi! Łowi! — głos jego świdrował powietrze poprzez huk naszych motorów. I znowu Marta
szeptem namawiała mnie do ucieczki. Tymczasem szerokie ulice i place Moskwy przeszły nagle w
sieć małych i wąskich uliczek. Ostre zakręty zmuszały mnie do coraz większej czujności. W palcach
czułem ból wskutek zbytniego wysiłku przy kierownicy. Chłodnicą ocierałem się o mury domów.
Wreszcie uliczki zwęziły się tak bardzo, że samochód nie mógł przecisnąć się obok kamienic, a
pogoń zbliżała się coraz bliżej. Uczyniłem wreszcie ostatni rozpaczliwy wysiłek: skręciłem w lewo.
Niestety, ujrzałem przed sobą ślepą uliczkę. Nie było wyjścia z matni. Nagle ramiona Marty opasały
mi szyję. Na ustach uczułem jej gorące wargi. Straciłem oddech. Samochód uderzył w mur domu.
Straszny wstrząs wyrzucił mnie, jak gumową lalkę, w powietrze. Uderzyłem głową o jakiś twardy
wystający przedmiot. Usłyszałem trzask własnej pękającej czaszki, a potem języki ognia, płonącego
samochodu zaczęły tańczyć mi przed oczami.
Zbudziłem się wciśnięty w kąt przedziału. Naprzeciw siedział Riabkin starannie umyty i ubrany.
Chłeptał gorącą herbatę z blaszanej filiżanki.
— Wyspał się pan? — spytał mnie z takim uśmiechem na twarzy, jakby chciał mi dać do
zrozumienia, że bredziłem coś we śnie, co on wielkodusznie zapomina.
— Miałem gorączkowy sen… — tłumaczyłem się niepotrzebnie.
— Sny o kobietach są zawsze gorączkowe — rzucił z iście rosyjską filozofią.
Ogarnęła mnie wściekłość na niego, ale i na siebie. Riabkin przysunął mi uprzejmie czajnik z
gorącą wodą.
— Chociaż gorący, ale może ochłodzić… — zachwalał bez ironii, raczej dobrotliwie.
Usta miałem spalone gorączką, w głowie czułem nieznośny szum. Skwapliwie przyjąłem filiżankę
herbaty. Gdy parzyłem się gorącym płynem, Riabkin zarzucał mnie pytaniami. Sięgał swoją
ciekawością, aż do moich stosunków rodzinnych. Z wdzięczności za herbatę nie mogłem mu dać
odczuć, że jego pytania stają się dokuczliwe. W końcu głos Riabkina stał się dla mnie tak nieznośny
jak nucenie komarów nad malarycznym stawem. Wyszedłem na korytarz. Strugi deszczu rozbijały się
na tafli okna w cienkie nitki. Przede mną leżała nizina rosyjska tak bezbrzeżnie smutna, jaką widzi się
tylko na obrazach Chełmońskiego. Z nizin wypełzał chłód i wciskał się w mój organizm. Po raz
pierwszy pojąłem ten nastrój, który Rosjanin tak trafnie określa słowem taska. Czasem smutny pejzaż
rozerwał z hukiem pociąg ciężarowy, który wlókł brudne, nieszczelne, a przeważnie puste wagony.
Wskazówki mojego zegarka wlokły się coraz ociężałej. Stałem przy oknie kilka godzin, odczuwając
wreszcie coraz większe zmęczenie, ale nie miałem odwagi wrócić do przedziału, gdzie czekał na
mnie towarzysz podróży z tysiącem pytań.
Wreszcie koło południa zaczęła się zbliżać lśniąca wstęga Dniepru. Z oparów mgły zaczęły się
wynurzać mury Smoleńska.
Pociąg zwolnił biegu, przeskakiwał zwrotnice, wreszcie wpadł przed brudny, odrapany dworzec.
Na peronie panowała martwota. Kilku tragarzy snuło się apatycznie, przewidując z góry, że
międzynarodowy pociąg nie nastręczy im klientów. Czasem podchodzili do wagonów, podnosili
głowy, wpatrując się w okna. Ruchami przypominali wtedy głodne psy stepowe, które nabiegłymi
krwią oczyma patrzą zajadle na chłopski wóz, wściekłe, iż nie mogą rozszarpać koni i uśmierzyć
głodu, który pali wnętrzności.
Po tragarzach, zbliżyły się do wagonów stare obdarte baby i nieśmiało podnosiły do okien kosze,
w których leżały olbrzymie pierogi napychane ryżem i mięsem. Towar ich jednak nie miał
powodzenia. Wyciągały wtedy z łachmanów wielkie, zielone flaszki i szeptały kusząco:
— Monopol… Ruskij monopol…
Ale i ten towar nie cieszył się popytem. Zawiedzione przechodziły do dalszych wagonów.
Spytałem konduktora, jak długo nasz pociąg zatrzymuje się w Smoleńsku. Nie mógł mi dać
dokładnego wyjaśnienia, albowiem nasza lokomotywa, opalana w braku węgla drewnem, założyła
gwałtowny protest przeciw tak niestrawnemu pokarmowi.
— Może godzinę, może dwie, a możliwe, że i jeszcze dłużej — informował mnie dobrotliwie.
Pragnąłem wyjść na peron, aby choć trochę rozprostować zesztywniałe nogi. Zaledwie jednak
stanąłem na pierwszym stopniu wagonu, wyrósł przede mną sałdat z czerwoną gwiazdą.
— Nie razrieszieno, nicht erlaubt — tłumaczył w międzynarodowym języku.
— Dlaczego? — spytałem mocno zdziwiony.
— Do przejścia na peron trzeba specjalnej przepustki. Wysiadając bez pozwolenia, mógłby się
pan narazić na zatrzymanie w Smoleńsku.
Krótka informacja wystarczyła mi zupełnie. Przekonałem się, że każdy krok tutejszego człowieka
kierowany jest powodzią przepustek, stokroć gorszych i nieznośniejszych niż koszarowe napisy
niemieckie. Ograniczyłem swój spacer do korytarza wagonu. Wkrótce zaciekawiły mnie wydęte
kopuły cerkwi prawosławnych Smoleńska i strzeliste wieże kościoła katedralnego, które ufundował
król polski Zygmunt III, gdy jeszcze łudził się, że zdoła zaszczepić kulturę w tym kresowym mieście.
Opodal wznosiły się resztki murów obronnych miasta, pokryte teraz mchem i zieloną pleśnią. Był to
jedyny, niemy świadek panowania Borysa Fiodorowiczowa Godunowa, którego wszechwładzę
zlikwidował naród rosyjski w ten sam sposób, jak innych carów, a więc stryczkiem lub trucizną. Na
horyzoncie miasta stał jakiś martwy budynek. Grube mury strzegły tajemnicy jego wnętrza.
Domyśliłem się, co ten budynek w sobie mieści. Było to więzienie smoleńskie, jedna z
najstraszniejszych katorg na świecie. Tam w celach umierali szybko młodzi Polacy, bo mózg ich
przepalały gorące wizje realizujących się marzeń o wolności ich narodu, a równocześnie
śmiercionośny bakcyl gruźlicy konsekwentnie żarł im płuca. Słyszałem niejednokrotnie, że nawet
dozorcy więzienni czuli jakiś dziwny lęk i szacunek przed męczennikami wielkiej wiary.
Wreszcie nowa lokomotywa poruszyła nasze wagony. Koła uderzały z pasją w liczne zwrotnice
krzyżujących się tu linii kolejowych do Moskwy, Orła, Rygi i Brześcia Litewskiego.
W miarę jak pociąg rozwijał szybkość i pędził ku granicy polskiej, spływało na mnie uczucie
ulgi, iż opuszczam Rosję, ten kraj czarnych zagadek, pozbawiony powabu i piękna.
Wróciłem do przedziału. Towarzysz podróży przestał mi już dokuczać pytaniami. Widocznie
przeżywał swoje nowe plany, które otworzy przed nim wkrótce granica państwa rosyjskiego.
Patrzyłem na niego z życzliwością i współczuciem, jak na człowieka, przed którym mają się wkrótce
otworzyć wrota więzienne. Oślepi go słońce i odurzy wolne powietrze — myślałem. Dla skrócenia
godzin, wyjąłem z walizy kontrakty i notatki i w ten sposób zacząłem wracać do dawnych myśli i
życia.
Tymczasem pociąg mijał stacje pograniczne. Służba kolejowa wraz z politycznymi kontrolerami
pociągów otwierała drzwi każdego przedziału, aby zbadać po raz ostatni, czy ktoś niepowołany nie
zamierza się wykraść z terytorium kilkuliterowego państwa.
Wreszcie lokomotywa szarpnęła wagony, jakby się wahała, czy ma przekroczyć granicę, potem
wolno i poważnie, wczuwając się w nastroje swoich pasażerów, stanęła przed budynkiem stacyjnym.
Spojrzałem w okno i pierwsze uczucie radości wypełniło mi serce.
Stacja pograniczna!
Polska służba kolejowa zmieniała obsługę rosyjską. W wagonach rozpoczęto staranną rewizję
bagaży i dokumentów. Widziałem, że Riabkin był silnie wzruszony. Bezmyślnym uśmiechem starał się
zaskarbić sobie życzliwość przedstawicieli nowego państwa. Na pytania jednak odpowiadał
wykrętnie i z prostacką chytrością. Czasem, gdy nie mógł zorientować się w sytuacji, wtedy wzywał
mnie oczami na pomoc, jakby liczył, iż tylugodzinna podróż w jednym przedziale zbudowała między
nim a mną pomost solidarności. Oczywiście pomagałem Riabkinowi, starając się w pierwszym
rzędzie poskromić jego żywiołowy pęd do kłamstwa, z którego nie umiał wybrnąć i kompromitował
się przed naszymi funkcjonariuszami straży pogranicznej.
Dwie godziny trwały formalności. Wreszcie konduktorzy sowieccy i czerwona straż ustawili się
w rząd i rozpoczęła się odprawa pociągu. Przeciągły gwizd oznajmił, iż ruszamy z miejsca. Riabkin
odpoczywał zmęczony po rewizji, ja zasiadłem z powrotem nad swoimi papierami.
Nagle zerwaliśmy się obydwaj jak dotknięci prądem elektrycznym. Od strony dworca dochodziły
do naszych uszu przeraźliwe krzyki i suchy trzask wystrzałów karabinowych tak przenikliwych, że
głuszył nawet huk pociągu. Błyskawicznie skoczyliśmy ku oknom.
Obok naszego pociągu biegł jakiś młody, wysmukły żołnierz sowiecki w długim szynelu. Zwinnie
jak kot przeskakiwał progi kolejowe i starał się skoczyć na obmokły stopień wagonu. Z dworca
padały okrzyki przestrogi, przekleństwa i oburzenia. Czerwona straż bezprawnie przekroczyła teren i
pędziła za szaleńcem. Ale on biegł niemal z szybkością pociągu. Wreszcie zrozumiano, że pościg za
młodym chłopcem będzie beznadziejny, wtedy z karabinów sałdackich zaczęto gęsto ostrzeliwać nasz
pociąg. Młody żołnierz widocznie wahał się i odraczał szaleńczy skok. Tymczasem pociąg rozwijał
coraz większą szybkość. Jedna z kul karabinowych trafiła w szybę naszego wagonu. Szkło z
przeraźliwym brzękiem wpadło do przedziału. Riabkin wycofał się bojaźliwie od okna, a mnie jakaś
bezwładność trzymała przy ramie okiennej. Nie mogłem oderwać oczu od tego szaleńca.
Nagle żołnierz jednym rozpaczliwym wysiłkiem zdołał uchwycić się mosiężnej poręczy i skoczył
na wysoki stopień wagonu. Noga nieszczęśliwego obsunęła się jednak na mokrym żelazie, ręce nie
wytrzymały wysiłku, puścił poręcz i całym ciężarem ciała przechylił się w kierunku buforów
rozpędzonego pociągu. W tej chwili kula karabinowa zrzuciła mu czapkę z głowy.
Przeraźliwy okrzyk grozy wyrwał się z moich ust. W bladej twarzy żołnierza poznałem twarz
Marty. Rozwiane pędem powietrza włosy wzywały ratunku. Ułamek sekundy widziałem ją jeszcze, a
potem znikła za buforami. Przysłoniłem oczy. Słyszałem, jak koła wagonu z trzaskiem gruchotały
kości i ciało dziewczyny. Wtedy bezwładny osunąłem się na podłogę przedziału. Riabkin chwycił
mnie w ramiona i potrząsał mną jak bezwładnym manekinem.
— Co się z panem dzieje? — pytał przerażony.
— Krew! Krew! — wołałem rozpaczliwie pod wpływem obłędnego przerażenia.
Rozprzężone nerwy rzuciły mnie znów w kierunku okna, jakbym chciał wyskoczyć z wagonu i
podążyć z pomocą. Nagle drzwi naszego przedziału otworzyły się z trzaskiem. Odskoczyłem ku
ścianie.
W drzwiach stała Marta w podartym szynelu żołnierskim. W nieruchomo rozwartych oczach
dziewczyny grały ognie straszliwej emocji. Blada twarz powalana była smarem wagonu. Z prawej
ręki ściekały na płaszcz gęste krople krwi. Patrzyłem na nią skamieniały. Widziałem tylko, że źrenice
Marty zaczęły ciemnieć pod wpływem zdumienia:
— Pan tu? Pan tu? — spytała nagle po polsku.
Głos Marty przywrócił mi przytomność. Chwyciłem ją w pół i posadziłem na poduszkach
wagonu. Równocześnie spostrzegłem, że pod grubym suknem żołnierskiego płaszcza ma tę samą
sukienkę, którą miała wtedy w Eldorado. Cienki jedwab podarty był w strzępy.
— Co za dziwny zbieg okoliczności? — powtarzała, nie mogąc jeszcze wrócić do przytomności.
A ja nie pytałem ją o nic. Ukląkłem na podłodze wagonu i całowałem brudny szynel żołnierski,
który cuchnął stęchlizną i wilgocią. Marta delikatnie położyła mi rękę na głowie i lekko przyciągnęła
ku sobie.
Riabkin usunął się z przedziału.
*
Po dwudziestu siedmiu godzinach jazdy zajaśniały przed oknami wagonu lampy dworca
warszawskiego. Wymieniłem szynel Marty na swój prochownik. Wyglądała przyzwoicie, lecz bardzo
zabawnie. Na głowie miała moją kraciastą czapkę sportową, przekrzywioną z fantazją.
Zabandażowaną rękę ukryła głęboko w kieszeni płaszcza.
— Więc podobna jestem do człowieka? — pytała.
— Podobna jesteś do ładnego chłopca — dodałem. — I tego ładnego chłopca zawiozę teraz do
swego mieszkania.
— Oszalałeś.
— Nie oszalałem. Jutro rano wystaram się o jakąś sukienkę dla ciebie…
— Oczywiście od twojej warszawskiej przyjaciółki. Otóż nic z tego. Tu na dworcu pożegnamy
się, ty pojedziesz do swego mieszkania, a ja…
— A ty?
— Nie bój się, urządzę się bardzo wygodnie, wygodniej niż przypuszczasz.
— Przecież teraz w nocy nie będziesz szukała noclegu w hotelu… Zresztą nie masz pieniędzy.
— Zapewniam cię, że mam w Warszawie znajomych, którzy przyjmą mnie o każdej porze dnia…
— A szczególnie nocy — dodałem podrażniony.
Nie chciałem nawet słyszeć o takim załatwianiu sprawy. Ująłem Martę pod ramię i zacząłem iść z
nią ku wyjściu. W drzwiach dworca oparła się stanowczo, nie pozwalając mi dalej się prowadzić.
Spojrzała mi wreszcie poważnie w oczy. Głos jej brzmiał stanowczo i wykluczał wszelką dyskusję:
— Jeśli nie chcesz zepsuć tej sympatii, jaką mam, Stef, dla ciebie, to jedź natychmiast do domu, a
mnie pozostaw samą sobie.
— A gdybym uczynił inaczej?
— To zapewniam cię, że nie spotkalibyśmy się już nigdy więcej.
— Chyba żartujesz.
— Przysięgam ci, że tak będzie.
— A jeśli poddam się twym kaprysom?
— W takim razie przyjdę jutro wieczorem do ciebie, aby zwrócić prochownik wraz z tą piękną
kraciastą czapką. A teraz do widzenia!
Zanim zdołałem coś powiedzieć, Marta dotknęła ustami mojej twarzy i szybko zmieszała się z
tłumem. Przez kilka sekund widziałem jeszcze jej smukłą sylwetkę obciśniętą w prochownik. gdy
przeciskała się ku wyjściu. Z ciężkim sercem wsiadłem do taksówki, aby udać się po tylu trudach i
wrażeniach do swego mieszkania.
Tego wieczoru czułem się dziwnie samotny, a przede wszystkim skrzywdzony.
III
Z firmą Szrajer i Bilski przeprowadziłem wreszcie obliczenia. Należała mi się poważna
prowizja, największy zarobek, jaki dotychczas swoją pracą zdobyłem. Nie tyle cieszyła mnie
wysokość sumy, ile przyjemnie głaskały mnie słowa starego Szrajera, założyciela naszej fabryki,
który z powodu poważnego wieku wycofał się już całkowicie z interesów, ale teraz na wiadomość o
moim powrocie z Moskwy przyszedł do biura, aby uścisnąć mi rękę.
— Doskonale, panie Stefanie — chwalił staruszek. — W panu mamy zdolnego inżyniera-
konstruktora i doskonałego handlowca. Syn obawiał się redukcji pracy, no, a teraz wyratował go pan
z kłopotów…
Przed laty, staruszek przyjął mnie do swojej firmy jako początkującego technika. Dlatego też z
pewną dumą spoglądał na swego pupila. Byłem wzruszony tą niebywałą u niego serdecznością.
Młody Szrajer chciał mnie odwieźć swoim samochodem do miasta. Wymówiłem się jednak pod
jakimś pozorem, aby jak najprędzej znaleźć się sam i uporządkować po interesach handlowych swoje
myśli, które na razie tworzyły bezładny wir w mojej głowie.
Opuściłem zabudowania fabryczne i poszedłem piechotą, kierując się przez Stalową na most
Praski. Wisła mrugała do mnie tysiącem iskier. Stanąłem przy balustradzie i patrzyłem w nurt rzeki,
jakbym chciał z biegu fali wywróżyć sobie odpowiedź na pytanie: Przyjdzie, czy nie przyjdzie? W
myślach przebiegałem splot dziwnych wypadków, które raz zbliżały mnie do Marty, to znów mi ją
wydzierały, aby w końcu zwrócić mi ją i to w tak niezwykły sposób. Przeżywając jeszcze raz
wrażenie tych niezwykłych wypadków, zaczynałem wierzyć, iż od kilku dni obracam się w kole
gorączkowej fantazji, w której Marta jest jedynie tworem mojej imaginacji. Nie mogłem znaleźć w
żaden sposób rozwiązania tylu zagadek. Miałem wrażenie, iż gonię kogoś w ciemnościach. Wszelkie
moje rachuby, że Marta znajdzie się w Warszawie sama i bezradna, spaliły na panewce. Okazało się,
że potrafi i tu, w tym nieznanym mieście, dać sobie radę…
Przed oczami tańczyły mi fale Wisły, a w mózgu wirowały nowe i coraz większe znaki zapytania.
Nagle uczułem dziwne ciepło na policzku, jakby ktoś mi się przypatrywał. Obejrzałem się. O kilka
kroków ode mnie stał mój kolega szkolny i przyjaciel, Janek Bieniarz albo krócej Jaś.
— Cóż to, zamierzasz skoczyć w nurty Wisły, aby trudzić policję rzeczną wyszukiwaniem swoich
zwłok? — pytał grubym basem.
Bieniarz był to kochany i serdeczny chłop. Poznałem go w czasie studiów na politechnice.
Górował siłą, wzrostem i nadzwyczajnymi zdolnościami nad wszystkimi kolegami naszej uczelni.
Lubiano go dla jego złotego serca i dla śmiechu. Śmiech jego miał w sobie coś zaraźliwego. Gdy
śmiał się, to równocześnie śmiały się jego usta, zęby, oczy, nos, a nawet cała olbrzymia postać.
Mówiliśmy zawsze, że Bieniarz potrafi śmiechem uratować samobójcę od zguby. Studiowaliśmy
razem, wprawdzie on chemię, a ja maszynoznawstwo, ale te dwie różne gałęzie studiów, połączyły
nas we wspólny pień wielkiej przyjaźni. Kilka lat nie rozstawaliśmy się z sobą. Zaraz po ukończeniu
wykładów jadaliśmy obiady w jakiejś mleczarni przy Polnej, a wieczorami schodziliśmy się w moim
mieszkaniu dla omówienia wydarzeń, pracy dnia albo dla wyszukania wspólnej wieczornej rozrywki.
Nawet po ukończeniu studiów, trudno nam było rozstać się ze sobą. Bieniarz interesował się moimi
rysunkami, modelami i projektami, a ja jego probówkami. W ten sposób ja zdołałem wchłonąć w
siebie sporo wiadomości z dziedziny chemii, a on fizyki i mechaniki.
Dopiero najazd hord bolszewickich zmusił nas do ubrania munduru i rozgałęzienia wspólnej
dotychczas drogi. Mnie wyznaczono służbę w warsztatach lotniczych, a Bieniarz powędrował do
jakiegoś pułku artylerii, gdzie w niesłychanie krótkim czasie doszedł do rangi oficera.
W kilka miesięcy po naszym rozstaniu, dowiedziałem się, że Janek ulepszał miotacze min i
zajmował się napełnianiem zwykłych pocisków artyleryjskich jakimiś gazami. Wiadomości jednak,
jakie dochodziły mnie w Warszawie o losach Bieniarza, były tak luźne i niepowiązane, że właściwie
niewiele wiedziałem o swoim przyjacielu. Dopiero w kilka miesięcy po ukończeniu działań
wojennych, spotkałem Bieniarza nad ranem w podmiejskiej Sielance. Tkwił w mundurze kapitana i
był niesłychanie rozentuzjazmowany służbą wojskową, wypitym koniakiem i trzema dziewczynkami,
którym płacił wino. Opowiadał, iż za żadne skarby nie zdejmie munduru, ponieważ w wojsku jest
tyle pracy, że nie zdoła jej ukończyć nawet w ciągu swego życia. Dlatego postanowił, umierając
przekazać w testamencie swojemu przyszłemu synowi pracę tę w spadku. Potem tak się rozrzewnił,
że mnie ucałował, a w dowód dozgonnej przyjaźni, chciał mi ofiarować wszystkie trzy przyjaciółki.
Niełatwo było dogadać się z nim w Sielance. Dlatego też następnego dnia starałem się odszukać go
w Warszawie, aby poważnie z nim porozmawiać. Niestety mieszkanie, które zajmował przy ulicy
Smolnej, zastałem zamknięte na trzy olbrzymie kłódki, a dozorca nie umiał wyjaśnić, gdzie się mój
przyjaciel obraca.
W ten sposób upłynęło kilka miesięcy. Pewnego dnia, gdy byłem pochylony nad rysownicą i
kombinowałem nowy wiatrak dla siewnika, woźny biurowy doręczył mi kartkę od Bieniarza.
Przesyłał mi moc pozdrowień i uścisków z Edgewood. Kartka wskazywała, że Janek zawędrował do
Ameryki. Z lakonicznych słów nie mogłem jednak zrozumieć, czy mój przyjaciel na stałe opuścił
kontynent, aby swoje niezwykłe zdolności rzucić na giełdę amerykańską, czy też chwilowa tylko
fantazja rzuciła go za ocean. Czułem jednak do Bieniarza żal. Mógł przecież pożegnać się ze mną i
wtajemniczyć mnie w swoje plany. Urazę potęgowało jeszcze uczucie pustki, jaka się dookoła mnie
wytworzyła po jego wyjeździe. Pustki tej nie potrafili wypełnić mi koledzy biurowi, ani poznawane
kobiety. Brak mi było takiego człowieka, którego nie potrzebowałbym urabiać dla siebie. Bieniarz
znał historię mojego życia, znał na wylot moje usposobienie, odgadywał wszystkie moje myśli, tak iż
mogliśmy już rozmawiać, milcząc. Czekałem więc, że po lakonicznej kartce przyjdzie wreszcie od
niego jakiś list, w którym zechce wytłumaczyć się przede mną ze swego tajemniczego postępowania.
Oczekiwany jednak z takim upragnieniem list nie nadszedł.
Dopiero po dwóch latach zjawił się Bieniarz nagle w firmie Szrajer i Bilski. Podszedł
niespodziewanie do mojego biurka i przywitał się ze mną tak, jakbyśmy się wczoraj rozstali.
Zauważyłem w nim wielkie zmiany, jego wesoła twarz spoważniała i zmieniła się, jakby niedostatek
lub choroba przemodelowały mu rysy. Na lewym policzku i powiece widniała biała blizna od
oparzenia. Skórę na rękach miał zgrubiałą i zniszczoną jakby od ciężkiej pracy. Wisiało na nim jakieś
zbyt obszerne ubranie amerykańskie z bitego sukna.
— Na miły Bóg, co się z tobą działo? — spytałem zdumiony tak wielką zmianą w wyglądzie
Bieniarza.
Uścisnął mnie serdecznie i śmiał się, błyskając zdrowymi zębami. Ale to już nie był ten jego
dawny śmiech, który mógł leczyć samobójców.
Wyszliśmy z biura. Przed murem fabryki stał długi lśniący samochód buick, jednej z najlepszych
firm amerykańskich. Bieniarz wepchnął mnie do samochodu i kazał szoferowi jechać do hotelu
Bristol.
— Skąd masz ten piękny wóz? — spytałem zdumiony, nie podejrzewając nigdy Bieniarza o to, iż
może posiadać jakąś cenniejszą rzecz w swoim majątku.
— Widzisz, w Ameryce ludzie nie potrafią poruszać się bez samochodu, tak jak my, na przykład,
bez butów. Kupiłem buicka i wyobraź sobie, że za gotówkę, bez osławionych tygodniowych rat
amerykańskich…
— W takim razie musiałeś zbić duży majątek.
— Zarobiłem.
— Przypuszczam, bo o ile cię znam, nie znasz innych dróg zdobywania pieniędzy. Oczywiście
wracasz za ocean…
— Właśnie, że nie wracam. Za dobrze mi w Warszawie.
Z prawdziwą satysfakcją wsłuchiwałem się, jako mechanik, w cichy i równy bieg buicka.
Wnętrze limuzyny imponowało iście amerykańską szczelnością i estetyką w zmontowaniu każdego
szczegółu. Wreszcie buick płynnie zatoczył koło przed pomnikiem Zygmunta, skręcił w Krakowskie
Przedmieście i osiadł cicho na hamulcach przed hotelem Bristol. Weszliśmy do restauracji. Była tak
wczesna godzina, że w sali zaledwie jeden stolik był zajęty. Usiedliśmy w zacisznym kącie. Bieniarz
zamówił swoją ulubioną prostą wódkę i ulubioną przeze mnie markę koniaku, tudzież rydze smażone
na maśle. Po kilku kieliszkach wódki, zaczął zamawiać coraz bardziej wyszukane przekąski,
widziałem, że Bieniarz nie liczył się z pieniędzmi. Zaraz na wstępie starałem się zatruć mojemu
przyjacielowi śniadanie gorzkimi wymówkami:
— Nikt tak nie postępuje, jak ty, Jasiu — mówiłem cierpkim tonem. — Po tylu latach opuściłeś
człowieka, z którym spędzałeś po dwanaście godzin dziennie i nawet nie raczyłeś powiadomić go o
swoich losach. Nie posądzałem cię nigdy o taki brak przywiązania. Uważałem cię za człowieka
subtelnego. Pomyliłem się.
Bieniarz przyjmował wszystkie wyrzuty spokojnie, widziałem, że nie psuł sobie nimi apetytu, bo
nabierał na talerz drugiego pstrąga w galarecie i zakrapiał go obficie czystą wódką i sokiem z
cytryny.
— Przepraszam cię, że tak łapczywie zajadam, ale przyzwyczaiłem się wstawać o godzinie piątej
rano, poza tym, jak wiesz, prohibicja… Wreszcie w tym piekle Edgewood…
— Jakiż diabeł cię tam poniósł?
— Et, długa historia… — mówił zamyślony. Odsunął talerz, rzucił na stół serwetkę i zapalił
papierosa. Potem spojrzał tak na mnie, jakby mnie teraz dopiero zauważył. W oczach grały mu błyski
dawnej serdeczności. — Wiesz, że jestem chłopski syn — mówił zamyślony. — Co tu dużo gadać?…
Jan Bieniarz, wyżywiony z jednej włóki ziemi wraz z pięciorgiem gęb… Przecież nazwisko Bieniarz
określa już wszystko. Otóż we mnie, jak w każdym chłopie, krążą niezrozumiałe siły. One mną
rządzą, a ja się im nie przeciwstawiam, bo instynkt mi tak każe. Otóż zrozum, że każdy chłop czuje się
dobrze dopiero na swojej ziemi albo w pobliżu niej. Jeśli nie mogę siedzieć na włóce, bo trudno
stamtąd wyganiać moich bliskich, to przynajmniej chcę czuć swoją ziemię pod płytą asfaltu czy
kamienia Warszawy. I ja tę swoją ziemię czuję tu pod podeszwami. I dlatego z Polski już nie
wyjadę… — mówił, tupiąc szeroką podeszwą w parkiety restauracji. — Rozumiesz mnie?
— Rozumiem — rzuciłem machinalnie, nie wiedząc, dokąd mój przyjaciel zmierza.
— Czekaj. Nic nie rozumiesz, bo nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Otóż między ludźmi jest
tak: jeden przywiązuje się dopiero wtedy mocno i rzetelnie do drugiego, gdy zbliży ich jakiś
nieszczęśliwy wypadek. Gdy ktoś na przykład wyratuje cię od śmierci głodowej albo pielęgnuje cię
w chorobie, wtedy przywiązujesz się mocno do niego. To się nazywa dług wdzięczności. Otóż,
widzisz, taki sam stosunek jak między ludźmi, istnieje między chłopem a ziemią. Ja i moi bracia
przywiązani jesteśmy do ziemi, bo ona dawała nam jeść i ratowała nas od śmierci głodowej, a wiesz,
że każde zwierzę, nawet dzikie, da się głaskać tylko temu, kto mu jeść daje. Dlatego też i my chłopi
znosimy wszystkie kaprysy ziemi i nieurodzaju. Tak już jest. Ponieważ ja nie mogę orać swojej włóki
ani siać, ani żąć, bo już zapomniałem, więc nie potrafię pokazać tej ziemi, jak jestem do niej
przywiązany. Wyszedłem z Basina do miasta i teraz jestem chemikiem. Po ukończeniu studiów i
uzyskaniu dyplomu, myślałem, że pojadę do Łodzi, aby tam barwić perkaliki. Potem proponowano mi
posadę inżyniera-chemika w jakiejś fabryce wód mineralnych, gdzie miałem udoskonalać gorzkie
wody, aby zaoszczędzić smakoszom po dobrej kolacji zgagi i obstrukcji. Równocześnie zaś miałem
fabrykować wody marienbadzkie znów po to, aby z brzuchaczy spadały kilogramy. Pół roku
obracałem się w takich kołach planów przyszłości. Wreszcie przyszła wojna. Gdy niebezpieczeństwo
zbliżało się pod Warszawę, zacząłem nagle myśleć inaczej. Ogarnął mnie lęk o moją chatę i o naszą
włókę. Wiedziałem, że na niej gospodarują czerwone hordy, że zabrały na pewno moim braciom
krowy i konie. A ty nie masz wyobrażenia, co to jest koń i krowa dla chłopa. Ty przeliczasz to na
pieniądze, ale chłop tak nie liczy. Chłop ocenia krowę i konia inną miarą. Wedle kropel swojego
potu, które wsiąkły w ziemię, aby odłożyć papierki w skrzynię i aby z tych papierków powstał koń. Z
jednej włóki odkłada się te papierki bardzo długo. Dlatego też chłop ogląda nieraz całymi tygodniami
konia na jarmarku, zanim zdecyduje się go kupić. Potem przyjdzie horda i zabiera mu go. Po wojnie
domyśliłem się, że w naszej chacie musi panować ciężka żałoba jak po pogrzebie. Poszedłem do
wojska. Przez cały czas służby myślałem o losach Basina, o zabranych koniach i krowach. Wiem, że
to samo myślał mój celowniczy w baterii, który jest chłopskim synem, i ten, który nastawiał pociski,
a nawet najgłupszy człowiek, to jest jezdny przy jaszczu. Taka uporczywa myśl często stwarza
bohaterów. Dlatego i ja byłem dobrym oficerem, a oni znakomitymi żołnierzami. Zakończyła się
wojna i poszliśmy każdy w swoim kierunku. Ja zacząłem realizować najbliższy plan: odbudowałem
jednemu bratu chatę, bo drugiego niestety straciłem na wojnie, i kupiłem mu jedną krowę i jednego
konia, ot tak, aby na początek dał sobie radę. A potem zacząłem myśleć, w jaki sposób zapewnić mu
byt, aby już nigdy nie potrzebował uciekać od ziemi żywicielki. Myśl ta przekreśliła wszelkie moje
dawne plany. Zrezygnowałem z projektu barwienia perkalików i fabrykowania wód
przeczyszczających i odnalazłem inną gałąź dla swych zdolności. Przypominasz sobie jak wtedy w
Sielance, po dwóch flaszkach koniaku, mówiłem ci, że zostaję w wojsku, bo tak bardzo podoba mi
się mundur?
— Pamiętam.
— Otóż tam, w Sielance, nie mogłem bliżej i jaśniej rozwinąć swych planów, bo miałem aż trzy
przyjaciółki, a więc ręce i usta zajęte na trzy strony… Teraz jednak potrafię dokładnie określić ci
myśl, która wówczas we mnie nurtowała. Otóż doszedłem do przekonania, że kraju i ziemi nie broni
się tylko w czasie wojny, ale przede wszystkim w czasie pokoju. Gdy wojna już wybuchnie, wtedy za
późno… Rozumiesz mnie?
— Trochę.
— Słuchaj dalej, a zrozumiesz lepiej. Odwiedziłem brata w Basinie. Dziwnym zrządzeniem losu,
rano, gdy spałem w stodole, nadszedł do niego list z Ameryki. Chłop nie bardzo piśmienny, więc dał
mi list do przeczytania. Było w nim pięćdziesiąt dolarów od starego stryja, który przed czterdziestu
laty wyemigrował do Ameryki. Stryj witał nas swoim stereotypowym, chłopskim: Pochwalony Jezus
Chrystus… Donosił o swoim kiepskim zdrowiu, o losie swych synów, pytał czy nasz stary ojciec
jeszcze żyje, a w końcu był taki dopisek: pisom u nas gazety polskie, co u was beła wielga wojna.
Pewnikiem Basin zniscony, a wy nijok nasej kochanej ziemi nie mocie cem zasioć. Tak ja wedle
swoich oscydności wam te pińdziesiont dularów posełom… Rozumiesz teraz, co znaczy chłop?
Czterdzieści lat nie pisał, a potem, gdy od synów dowiedział się o wielkiej wojnie, ogarnął go lęk,
że u nas ziemi nie ma czym zasiać.
Wspomnienie listu stryja podziałało na niego rozrzewniająco. Wypił jednym haustem nowy
kieliszek wódki, zapalił świeżego papierosa, a potem myślał nad dalszym ciągiem opowiadania.
Nasunęło mi się nagle przypuszczenie, że Janek Bieniarz robi rachunek sam ze sobą, a mnie jako
swojego starego, wypróbowanego przyjaciela zaprosił, abym z nim razem kontrolował poszczególne
pozycje tego oryginalnego rachunku. Dlatego też nie zasypywałem go pytaniami i spokojnie
pozwalałem, aż dojdzie do ostatniej pozycji i wreszcie całość razem podsumujemy.
— Otóż w liście, uderzyła mnie przede wszystkim miejscowość, skąd stryj pisał: Edgewood! —
mówił Bieniarz dalej. — Wiesz co to jest Edgewood? Mieszczą się tam największe fabryki
chemiczne obu półkul ziemskich. Wprost legendy krążą o produkcji i udoskonaleniach technicznych
Edgewoodu. Otóż po przeczytaniu tego listu zaświtała mi nagle cudowna myśl, którą dotychczas
błogosławię. Napisałem do stryja list, w którym proszę go, aby mi ułatwił wynalezienie jakiejś pracy
w tym mieście. W liście zataiłem, iż jestem inżynierem i mam doktorat z chemii, wiedziałem bowiem,
że odpowiedzialnej pracy w tym centrum przemysłu chemicznego nie dadzą nikomu, kto nie jest
obywatelem amerykańskim. Napisałem po prostu tak, jak pisze Jasiek Bieniarz chłop, do swego
stryja chłopa w Ameryce. Po upływie miesiąca przyszedł list z wiadomością, iż coś znalazłoby się
tam przy sprzątaniu lub myciu… Po tym liście wystarałem się o paszport, wykazałem się w
przedstawicielstwie amerykańskim, że mam bliskich krewnych i zapewnioną pracę za oceanem i
wreszcie wpisano mnie na tak zwaną kwotę emigracyjną. Pojechałem. Stryj był zdziwiony moim
wyglądem, przypominałem mu bowiem miejskiego panicza. Wytłumaczyłem jednak staremu i synom,
że byłem dawniej pisarzem gminnym, ale wojna pozbawiła mnie chleba. Z ochotą odstąpili mi kąt w
domku robotniczym i miskę. Za tydzień myłem już samochody fabryczne i zlewałem hydrantem
betonowe podłogi hangarów lotniczych. Potem poszczęściło mi się i szedłem coraz wyżej aż do
zamiatacza laboratorium. Wreszcie awans był tak wielki, że powierzono mi mycie probówek w
płynach chemicznych. Teraz ogarnął mnie straszliwy głód podpatrywania pracy twórczej w
laboratorium. Nie sypiałem po nocach, aby tylko zyskać na czasie i podpatrywać. Cały swój upór i
energię zmieszaną z jakąś dziką zawziętością ześrodkowałem w tym podpatrywaniu. Pracowałem
dziesięć godzin w laboratorium, a najmniej osiem spędzałem nad studiowaniem amerykańskich prac
naukowych wybitnych chemików. W ten sposób przez osiemnaście godzin miałem oczy otwarte i nie
czułem nawet, że powieki mnie palą. Po kilku miesiącach sczerniałem, padałem ze zmęczenia, ale
ogień energii we mnie wzrastał. Ciało nie mogło wprost nadążyć woli. Nareszcie przyszedł moment,
który pozwolił mi wysunąć się w pierwsze szranki. Nie wiesz może o tym, ale w Ameryce istnieje
mocno rozwinięta zasada konkurencji i to nie tylko w handlu i przemyśle, ale konkurują ze sobą
wszyscy, uczeni, bandyci i przemysłowcy. Człowiek nauki ma też swojego niebezpiecznego
konkurenta w postaci tak zwanego naukowego businessmana, czyli takiego człowieka, który swoje
wrodzone i duże zdolności i dyletancką wiedzę rzuca na szalę konkurencji. Taki businessman jest
groźny, bo rzeczywista wiedza krępowana jest wielką refleksją, umiarkowaniem i długoletnim
doświadczeniem, a businessman w swoim rozmachu nie ma tych przeszkód i niejednokrotnie,
dochodzi do tak wielkich wyników, że sam ich nawet nie umie ująć i ocenić z punktu naukowego.
Postanowiłem i ja rzucić swoje zdolności w tym ośrodku olbrzymich eksperymentów chemicznych.
Jednego dnia, nasze oddziały fabryczne, które bezpośrednio podlegały ministerstwu obrony
chemicznej, miały zatopić olbrzymie syfony z wielką ilością gazu trującego. W tej sprawie przybył
dyrektor oddziału naszego w Efney, mister Hartung, do centrali na konferencję. Konferencję musiano
jednak odłożyć z tego powodu, że naczelny dyrektor naszych zakładów odleciał samolotem na kilka
godzin z Edgewoodu. Hartung wykorzystywał chwile oczekiwania w ten sposób, że przechadzał się
po pawilonach, przypatrując się pracy w laboratoriach. Gdy zatrzymał się przy mojej umywalni,
zagadnąłem go krótko, iście po amerykańsku:
…— Mister Hartung, jako pracownik tych zakładów wiem, że odział nasz w Efney zatapia w
Aleksander Błażejowski ZEMSTA GRZEGORZA BUROWA POWIEŚĆ 2015
Opracowano na podstawie edycji Wydawnictwa Zygmunta Pomarańskiego, Zamość 1931. Na okładce wykorzystano okładkę wydania oryginalnego. Spis treści I II III IV V VI
I W kapryśnych drgawkach zamierała jesień. Powietrze nagrzane było jeszcze promieniami słońca, ale od strony rzeki dął chłodny wiatr, dotykał ludzi zimnymi palcami, jakby ich ostrzegał, że wkrótce porozpina na ulicach miasta wiszary mokrych mgieł. Główna arteria Moskwy, ulica Twerska, pęczniała pod naporem spacerujących. Ludzie szli wolno, bez pośpiechu, jakby chcieli z góry zaznaczyć, że skończyli swój trud i zajęcie i teraz nigdzie im się nie śpieszy. Czasem z ogólnej fali odpryskiwały poszczególne grupki, aby zamienić ze sobą kilka słów. Spychano ich szybko na jezdnię, gdzie tworzyli zaporę dla automobilów i pojazdów. Szoferzy i jamszczycy klęli głośno niesfornych, nie pobudzając ich jednak krzykiem do ostrożności. W ogóle tłum był osobliwy. Nie tkwiło w nim ani zadowolenie, ani radość. Śmiech dźwięczał tu rzadko jak coś zupełnie zbędnego i nawet niepożądanego dla życia. Słowa padały tak skąpe, jakby człowiek od człowieka nie pragnął niczego zaczerpnąć. Ulica przypominała nurt głębokiej czarnej rzeki, której dno pozostaje tajemnicą dla oka ludzkiego. Posuwałem się równo wraz z rytmem ulicy i czekałem cierpliwie, dokąd mnie fala ludzka zaniesie. Denerwowały mnie tylko krzykliwie ubrane kobiety, które zbyt natarczywie patrzyły mi w oczy, starając się ułożyć swoje zniszczone i mocno wymalowane twarze w grymas kokieterii lub tajemniczych obietnic. Czasem wykarminowane usta szeptały mi bezczelnie wprost do ucha jakieś brutalne słowa. Niekiedy kokieteria ograniczała się do zwykłej zaczepki. Wtedy spazmatycznie chwytały mnie za rękaw palta. Nie odpowiadałem na ataki. Byłem zmęczony. W ciągu ostatnich dni zbyt wiele energii i słów zużyłem dla przekonania referentów sowieckiego Torgpredu do precyzyjnych polskich maszyn rolniczych i ich niskich cen. Pragnąłem teraz godzinę odpocząć i naprędce obliczyć prowizję, którą wypłaci mi w Warszawie firma Szrajer i Bilski. Wreszcie oczy moje oparły się o błyszczące tafle szyb kawiarni Filipowa. Szklany kołowrót u wejścia jednym skrzydłem wyrzucał gości na ulicę, a drugim zagarniał nowych do wnętrza rzęsiście oświetlonego lokalu. Wszedłem. Obok odpoczynku pragnąłem również zabić kilka długich godzin, które dzieliły mnie jeszcze do chwili odejścia pociągu kurierskiego w kierunku Stołpców. O tej godzinie kipiał właśnie w kawiarni pełną parą tygiel sowieckiego życia. Kelner wynalazł dla mnie stolik na pograniczu dwóch olbrzymich sal. Zająłem doskonałe stanowisko obserwatora. Przede mną przesuwał się korowód najrozmaitszych typów ludzkich. Mimo iż dym tytoniowy wgryzał mi się w oczy, matował światła i złocenia sali, z ciekawością przypatrywałem się życiu kawiarni. Obok kolorowych rubaszek i mundurów khaki, na których jaskrawo odcinały się odznaki czerwonej gwiazdy, przesuwali się przed moim stołem ludzie w najmodniejszych fasonach ubrań londyńskich. Większość gości stanowiły jednak kobiety. Siedziały przy stolikach, zapraszając wzrokiem mężczyzn do zajęcia obok nich wolnych miejsc. Niektóre krążyły po sali, szukając nerwowo jakiegoś przygodnego towarzystwa. Wrzaskliwy jazzband głuszył rozmowy. Po kilku minutach doszedłem do przekonania, że tłum ten stanowi dla mnie jakąś obcą i niesympatyczną masę, z którą nie byłbym w stanie zlać się w jedną całość. Wychyliłem głowę za filar, aby obejrzeć następną salę. Nagle uderzył we mnie ostry zapach egzotycznych perfum. Zapach ten niósł w sobie coś oszałamiającego, coś, co drażniło zmysły, a równocześnie ostrzegało przed niebezpieczeństwem. Wciągnąłem głębiej w nozdrza smugę tych dziwnych perfum, aby móc łatwiej się zorientować, skąd niesamowity zapach we mnie uderza. I nagle drgnąłem. Przy moim stoliku siedziała jakaś młoda kobieta. Kapelusz naciśnięty głęboko na oczy przesłaniał
jej twarz. Pod osłoną kryzy dostrzegłem jednak jej duże, siwe oczy, które z uporem tkwiły na mojej twarzy. Szyję i plecy nieznajomej otulał kołnierz z drogocennego lisa. Musiała spostrzec moje zdziwienie, bo starała się wytłumaczyć mi swoją obecność: — Sądziłam, że miejsce obok pana wolne… — powiedziała z chłodną rezerwą — jeśli jednak oczekuje pan kogoś… — Ależ nikogo nie oczekuję — sprostowałem zanadto gorliwie, — przeciwnie, cieszę się, że przy moim stoliku obrała pani miejsce… — Jest pan uprzejmy — przerwała z uśmiechem, odsłaniając równocześnie dwa rzędy białych i wilgotnych zębów. — I wdzięczny… — Za co? — Za to, że przy tej sposobności dowiem się, jak nazywają się perfumy o tak miłym zapachu… — Zwalniam pana z długu wdzięczności. — Co to znaczy? — To znaczy, że nie powiem. — Dlaczego? — Uważam, że kobieta nie powinna zdradzać przed mężczyzną sztuki swego podobania się. Na pewno znudziłaby pana kobieta, która opowiadałaby, ile godzin poświęca na to, aby jedną godzinkę podobać się panu… Mówiła swobodnie z umiarkowaną kokieterią, ale wyraz jej oczu był ciągle chłodny i tajemniczy. Gdy snop światła wkradł się pod kryzę jej kapelusza, podziwiałem duże, siwe oczy, w których grały wszystkie ognie lamp i kandelabrów kawiarni. Szczupła, blada twarzyczka nieznajomej zdradzała subtelność i inteligencję. Moje spostrzeżenie musiało być natrętne, bo nagle oczy jej zgasły pod osłoną długich rzęs. Jazzband tłukł zawzięcie Bubliczki. Rozmowa z piękną sąsiadką stawała się coraz trudniejsza. — Razi pana jazzband? — spytała. — Głuszy mi dźwięk pani słów… — Doprawdy? Ja znów szaleję za jazzbandem. Sprowadzałabym zespoły murzyńskie z najdzikszych okolic Afryki i ustawiałabym je w tej sali. — Dziwne upodobanie — zauważyłem. — Bardzo praktyczne. — Znowu nie rozumiem. — Oczywiście. Jest pan człowiekiem innego świata. Posiada pan mocny pancerz ochronny… — Siły, czy woli? — spytałem, nie rozumiejąc, dokąd moja sąsiadka zmierza. — Posiada pan mocny pancerz ochronny w postaci pasportu dyplomatycznego w kieszeni… — Pani jest jasnowidząca. — Otóż tacy jak pan są u nas uprzywilejowani, choć czasem i to zawodzi… Niech pan spojrzy na te typy ludzkie rozsiane po sali. Dyskretnym ruchem głowy wskazała mi przyległy stolik. Odwróciłem głowę i spostrzegłem tuż obok siebie człowieka w ciemnym ubraniu. W oczach jego malował się wyraz śmiertelnego znużenia. Gruźlica wyostrzyła mu rysy twarzy, łokcie i palce. — Wygląda jak senny albo jak człowiek, który patrzy, a nie widzi — zauważyłem. — Za to słyszy doskonałe… — Szpieg? — spytałem zaintrygowany. Nie dosłyszałem odpowiedzi. Piękna sąsiadka wyciągnęła z torebki papierośnicę. Chciałem
potrzeć zapałkę, aby zapalić jej papierosa. Zaledwie jednak wyciągnąłem rękę ku popielnicy, gdy jazzband umilkł jak wbity w ziemię. W sali kawiarnianej zapanowała śmiertelna cisza. Słyszałem oddechy sąsiadów. U wejścia ukazał się patrol wojskowy. Komendant stał chwilę niezdecydowany w drzwiach i szukał kogoś oczyma. Nagle uczyniłem dziwne spostrzeżenie: Oto człowiek o zmęczonej twarzy podniósł nagle powieki, jego mętne źrenice skierowały się w odległy kąt sali. Patrol ruszył z miejsca. Teraz przekonałem się, że między oczyma nieznajomego, a ruchami patrolu istnieje jakby związek telepatyczny. Było widoczne, że gruźlik gałkami ocznymi kieruje ruchami oddziału. Wreszcie żołnierze zatrzymali się przy stole, przy którym siedział jakiś młody człowiek i głośno rozprawiał z towarzyszami. Jeden z żołnierzy przystąpił do stołu, poklepał młodzieńca przyjaźnie po ramieniu, a potem dodał tonem obłudnej serdeczności: — Towarzyszu, wstańcie, oczekują was… Wezwany zerwał się błyskawicznie z krzesła i spostrzegł niebezpieczeństwo. Na twarzy jego odmalował się wyraz obłędnego strachu. Źrenice młodego człowieka przeszły nagle w mętne szkliwo. Na twarzy zaczęły mu tańczyć jakieś czarne cienie, które skupiły się wreszcie koło drżących ust. W pierwszej chwili uczynił gest, jakby chciał uciekać, szybko jednak zorientował się i zrozumiał, że sytuacja jest beznadziejna. Osunął się z powrotem na krzesło. Żołnierze uderzeniami kolb naganów pomogli mu wstać. Młody człowiek nie stawiał już oporu. Okute kolby ciężkich rewolwerów rozcinały mu skórę, krew zaczęła obficie spływać mu po twarzy. Bez protestu dał się wyprowadzić z sali. Szedł jak na dwóch drewnianych protezach, tylko w drzwiach zesztywniałe nogi załamały się pod ciężarem jego ciała. Zatoczył się, chciał powiedzieć coś do publiczności, ale zaskowyczał tylko jak głuchoniemy. Szybko wypchnięto go za szklany kołowrót. Zaledwie patrol ze swoim łupem wyszedł na ulicę, jazzband z jeszcze większą siłą uderzył Bubliczki. Moja sąsiadka, która przez cały czas patrzyła z oburzeniem na brutalną scenę, ściskała teraz nerwowo papierośnicę, jakby chciała zamienić ją na broń. Nozdrza jej falowały jak chrapy podrażnionego zwierzęcia. Potrafiła jednak szybko opanować swoje wzburzenie, bo roześmiała się nagle. Śmiech jej dźwięczał nieszczerze. Tymczasem bezmyślny tłum kawiarniany, który przed chwilą zamierał z przerażenia, zwarł się znowu ze sobą. Potoczyła się dalej głośna rozmowa, sztucznie podsycana wesołością. Ludzie ci podobni byli do stada wrzaskliwego ptactwa, które stara się zakrzyczeć fakt, iż drapieżnik porwał spośród nich swoją ofiarę i stadko ich zmniejszyło się o jedno życie. Długo nie mogłem zdmuchnąć sprzed swoich oczu sceny aresztowania. I mnie zaczął ogarniać zimny lęk, w nogach czułem bezwład. Nerwowy dreszcz przebiegał mi po plecach. — Towarzyszu powiedział do niego żołnierz… — pomyślałem z gorzką ironią. Słowa te musiałem wypowiedzieć głośno, bo moja sąsiadka wtrąciła uwagę: — Jak pan widzi, słowo towarzysz jest u nas konieczne. Musi ono zrównoważyć na zewnątrz tę straszną różnicę społeczną, która istnieje tylko u nas, a której nie znają ludzie cywilizowani. — To straszne — powtarzałem przygnębiony. — U nas codzienne. Za kilka minut powtórzą tę samą scenę tylko z kim innym. Czy jazzband razi pana jeszcze? — spytała ironicznie. Teraz pragnąłem, aby wszystkie kotły i saksofony ryczały i zagłuszały to, co się wewnątrz mnie działo. Zrozumiałem, że im głośniej i przeraźliwiej orkiestra wybija swój takt, tym mniejsze daje pole szpiegom do podsłuchów. I nagle uczułem się w tym tłumie ludzkim osamotniony i bezbronny. Nie miałem przecież w tej ludnej kawiarni ani jednej przyjaznej duszy, ani jednego znajomego człowieka… Tylko ta sąsiadka, którą poznałem pół godziny temu… Żal, bezsilność i lęk ścisnęły mi gardło. Mieszałem kawę jak automat, wylewając zawartość szklanki na marmur stolika. Zdawało mi
się, że patrol powróci jeszcze, aby mnie stąd wyprowadzić. Przecież zdobyłem dziś zamówienie na bardzo poważną sumę… Czerwoni klienci mogą teraz uznać umowę za niekorzystną dla Torgpredu i wtedy za jednym zamachem zniweczyć mnie wraz z moimi papierowymi kontraktami. Pot wystąpił mi na czoło. Czułem gwałtowną potrzebę oddania się komuś w opiekę. Bezwiednie przysunąłem się do swojej towarzyszki. — Chodźmy stąd — prosiłem i spojrzałem błagalnie w jej piękne oczy. Spojrzała na mnie zdziwiona, potem na jej drobną twarzyczkę wystąpił uśmiech zadowolenia kobiety, która czuje, że uzyskuje przewagę nad kimś bezradnym. Niemo uścisnęła mi rękę. Opuściliśmy razem kawiarnię. Tłum spacerujących zmniejszył się już znacznie. Ulica Twerska wyglądała teraz jak koryto wysuszonej rzeki. Na chodnikach walały się wyplute łupki ziarn słonecznika i jakieś kolorowe śmiecie. Prąd chłodnego powietrza głaskał moje rozpalone czoło. Po chwili wstydziłem się tych kilku sekund słabości. Nie wiedziałem jak podjąć rozmowę. Szedłem, milcząc, obok pięknej nieznajomej i patrzyłem, jak jej zgrabne stopy omijały zręcznie śmiecie uliczne. Spojrzałem na zegarek. Cztery godziny dzieliły mnie jeszcze od czasu odejścia pociągu w kierunku granicy polskiej. Pragnąłem te cztery godziny spędzić w jakimś lokalu, gdzie panuje powódź światła, kwiatów i muzyki. Zaproponowałem wspólną kolację. Chciałem przywołać auto. Ale piękna nieznajoma ujęła mnie przyjaźnie pod ramię i tłumaczyła, że na powietrzu wyzbędziemy się posmaku lichego dymu tytoniowego kawiarni. Szliśmy w kierunku ulicy Stołecznej. Po drodze starałem się być wesoły i dowcipny. Byłem jednak sztuczny. Słuchała mnie z pozornym zajęciem, ale jej oczy mówiły, że wyczuwa mój niezręczny nastrój. — Bawi się pani moim zdenerwowaniem? — spytałem zgryźliwie. — Nie jestem jednak tak znieczulony jak wy w Moskwie… Tego rodzaju scena, jak ta przed chwilą, budzi we mnie odrazę… — Chce pan po prostu zaznaczyć, że jest inny od nas, Azjatów. Zapewniam pana jednak, że wy, mężczyźni, wszędzie jesteście jednakowi, i to niezależnie od szerokości i długości geograficznej. Raz grzeszycie nadmiarem odwagi i bezczelnością, a drugi raz drobny wypadek budzi u was lęk i paniczny strach… Śmiała się, przyciskając moją rękę przyjaźnie do siebie. Czułem, że z ciała jej spływa na mnie jakieś miłe, opiekuńcze ciepło. Podążałem za tym ciepłem, nie zdając sobie nawet sprawy, dokąd ona mnie prowadzi. Szedłem obok niej z tak wielkim zaufaniem, z jakim idzie dziecko przy sukni matki. Tymczasem ulice Moskwy rozmazywały się w moich oczach w obojętne tło. Po chwili skręciliśmy w jasno oświetloną przecznicę. W głębi uliczki rysowała się fasada małego pałacyku, oświeconego patiomkinowskimi lampami. Nad pałacykiem mienił się napis Eldorado de Moscou. Pomysłowo ułożone żarówki drgały jak taniec klejnotów. Tłumaczyła, że Eldorado należy do najelegantszych lokalów sowieckiej stolicy, że jest to rodzaj nietykalnej oazy, dokąd nie docierają macki GPU, ze względu na wielką ilość gości zagranicznych. Spieszyłem się, aby jak najprędzej wejść do lokalu. Wygalonowany Murzyn otworzył przed nami drzwi wytwornego przybytku. Zdawało mi się, że przekroczyłem próg innego świata. Westybul przyjemnie głaskał oczy. Barokowe poręcze klatki schodowej, puszysty dywan, palmy i służba w purpurze przypominały wytworne kluby Londynu. — Dokąd państwo życzą sobie wejść? — spytał łamaną francuszczyzną maitre d’etablissement. — Na parterze znajdują się gabinety gry, na piętrze sala kabaretowa, restauracja i dancing. Nie zaciekawiały mnie salony gry. Weszliśmy na pierwsze piętro. W tej chwili rozpoczynał się program. Na scenie ustawiony był olbrzymi kryształowy basen w kształcie wazy greckiej. Kilka doskonale zbudowanych dziewcząt w kolorowych czepkach i szczupłych, przeźroczystych kostiumach kąpielowych, produkowało się ewolucjami pływackimi. Reflektory zmieniały barwę wody. Basen
przechodził całą gamę kolorów, od zielonego szmaragdu, aż po czerwony; i wtedy zdawało się, że olbrzymi kryształ wypełniony jest krwią albo płynnym rubinem. Potem szły jedne za drugimi ewolucje taneczne girlsów i pojedynczych tancerek. Program imponował bogactwem wystawy, pięknem nagich ciał kobiecych i bezceremonialnością ruchów. Straciłem wreszcie poczucie rzeczywistości. Zdawało mi się, że jestem nad Sekwaną w egzotycznym Maldoror czy Inn. Czułem się dobrze i bezpiecznie. W czasie przerwy moja towarzyszka pociągnęła mnie do sali restauracyjnej. Byłem jej wdzięczny, bo głód drażnił mi żołądek. Sala restauracyjna zbudowana była w kształcie wnętrza różowej muszli. Kolorowe lampki na ścianach lśniły jak drogie kamienie wbite w lśniący jedwab. Chłopcy w białych mundurkach toczyli szklane wózki z kubełkami wina szampańskiego i zakąskami. Sala wypełniona była publicznością. Tu jednak muzyka nie głuszyła rozmów i rubasznego śmiechu rosyjskiego. Z ukrycia padały tony tanga milongi. Zajęliśmy miejsca w odosobnionej loży. Kelner podał nam spis potraw i win. Ceny na karcie wskazywały, że moskiewskie Eldorado jest chyba najdroższym lokalem na świecie. Zamówiłem kolację. — Zadowolony pan ze swej przewodniczki? — spytała moja wybawicielka. Wyraziłem niemą podziękę, składając na jej ręce gorący pocałunek. — Chciałbym jednak wiedzieć, komu zawdzięczam wybawienie z piekła Filipowa? — spytałem. — Ach, prawda — śmiała się. — Pragnie pan usłyszeć moje nazwisko? — Wystarczy imię… — Widocznie zdołał się pan już przekonać, że im gorsze w Moskwie nazwisko, tym bardziej uprzywilejowane. Proszę mnie nazywać Martą. Szeptem powtórzyłem jej imię. I nagle jakaś tkliwość zabrzmiała w moim głosie. Usłyszała mój szept. Źrenice jej rozszerzyły się nagle, jakby chciała mnie dokładniej i lepiej zobaczyć. — Naturalnie, miał pan kiedyś kochankę o podobnym imieniu? — Nie miałem. Dopiero dziś poznałem Martę i… Nie dokończyłem zdania. Wstydziłem się wymówić słowo: miłość, tak bardzo nie harmonizowało by ono z moimi siwymi skroniami i czasem naszej znajomości. — I? — nalegała. — I nadzieję popełnienia dziś oszałamiającego grzechu… — Zbyt szybko powraca pan do równowagi — rzuciła tonem zawodu. Chciałem poprawić niezręczność, ale przeszkodził mi kelner nagłym wejściem do loży. Gdy boy ustawił zamówione potrawy i wina, zrodziła się w mojej głowie myśl, że Marta musi pochodzić z arystokratycznego rodu rosyjskiego, który rewolucja wyrzuciła z bram pałacu w uliczne błoto. Patrzyłem na jej wąskie rasowe ręce i smukłe ramiona, które zdawały się potwierdzać moje domysły. Ogarnęła mnie litość: — Marto, czy nie chciałaby pani opowiedzieć mi czegoś o sobie… — prosiłem. — Czegoś o jakimś oficerze gwardii, który mnie zdradziecko uwiódł, lub o nielitościwych rodzicach, którzy nie mogli przebaczyć… — roześmiała się cynicznie. — Widocznie nie znudziły pana jeszcze te wzruszające bajki dziewcząt ulicznych… W słowach Marty tkwił cynizm ale i gorycz. Drgnąłem boleśnie. — Sądziłem, że ma pani własną i to ciekawą historię… — Jeśli ją mam, to głęboko ukrytą przed oczyma ludzi.
— Niech mi pani wybaczy. Ośmieliłem się prosić o garsteczkę zwierzeń, tylko dlatego, iż przez chwilę zdawało mi się, że znam panią nie kilka godzin, ale lata całe. Coś dziwnego przeżywam w tej chwili, tak jakbym gdzieś, kiedyś panią znał, żył z nią w przyjaźni, a od dziś dopiero, po długim niewidzeniu z panią, przyjaźń znowu odnowił. Może jestem śmieszny. Ale doprawdy boję się teraz spojrzeć na zegarek, aby mi nie przypomniał odejścia pociągu i naszego rozstania… A ten moment rozstania będzie dla mnie bardziej przykry, aniżeli pani przypuszcza… I gdyby nie obawa śmieszności, zaproponowałbym pani, aby wraz ze mną opuściła Moskwę, to miasto tragicznych niespodzianek i niepewności jutra. Niech pani będzie przekonana, że poza Rosją kończy się chłód i zimnica serc ludzkich. Widocznie tu zgasiliście w swoich sercach uczucie, a takie życie to piekło. Patrzę na nie od kilku dni. Widziałem dziś u Filipowa podły akt przemocy. Przypomniało mi się coś z ciemnych odmętów średniowiecza. Pani nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że u was zbudowano jakiś rezerwat ludzi skazanych na śmierć, na których Europa patrzy przez szkła, jak w dawnym panoptikum. W drodze do Eldorado pytała mnie pani, po co tu przyjechałem… Otóż przyjechałem, aby zarobić pieniądze, a gorączka zarobku pcha ludzi nawet w objęcia białej śmierci na Alaskę… Nie mogłem opanować nerwów. Z ust moich padały coraz bardziej gorączkowe słowa i prośby. Nie hamowałem ich pędu, wierzyłem głęboko, iż wszystko, co mówię, jest prawdą. Tylko zbyt gwałtownie odsłaniałem moją duszę. Patrzyła zdumiona. — Widzę w oczach pani lęk i niedowierzanie — mówiłem gorączkowo dalej. — Może budzi się w pani podejrzenie, iż mózg mój niezbyt dobrze funkcjonuje. Otóż zapewniam panią, że jestem zupełnie przytomny. Wobec kobiet byłem zawsze powściągliwy. Najpiękniejsze budziły zawsze we mnie chłodne refleksje. I dlatego do dziś dnia nie mam towarzyszki życia. Wystarczyły mi po prostu miłostki zamiast miłości i kochanki zamiast żony… — Urwałem nagle w obawie, że dalsze słowa doprowadzą mnie już do wyznań miłosnych. Stchórzyłem. A Marta patrzyła na mnie zdziwiona, widocznie chciała się przekonać, czy nie zawarła znajomości z wariatem, któremu wystarczą dwie godziny rozmowy do oświadczyn miłosnych. Fakt jednak, że stchórzyłem, uspokoił ją co do stanu mojej poczytalności. Położyła mi rękę na ramieniu. — A co dalej? — spytała. Gdy milczałem, roześmiała się tak serdecznie i swobodnie, jakby chciała dopowiedzieć: — Dobrze przyjacielu, żeś się zbyt daleko nie zapędził, byłoby to dla ciebie zanadto kłopotliwe. Potem zręcznie zmieniła temat rozmowy. Nieznacznie wskazywała mi poszczególne osoby na sali. Znała dokładnie nazwiska stałych gości Eldorado. Byli to albo przedstawiciele państw obcych przy rządzie sowieckim, albo reprezentanci wielkiego przemysłu zagranicznego, których podobnie, jak i mnie zapędził interes do miasta tysiąca wież i dzwonów. Siedzieli przeważnie w towarzystwie dorywczych przyjaciółek. Marta dokładnie wiedziała, po kim odziedziczyli te bardzo strojne i jeszcze bardziej wymalowane kobiety. — Ta smukła brunetka o twarzy biblijnej Ruth, była dawniej przyjaciółką komisarza oświaty — tłumaczyła. — Po jakimś czasie, jej płomienne oczy wypatrzyły miejsce ukrycia pewnej części klejnotów carskich w Aleksandrowskim Muzeum. Jednego dnia safe został opróżniony. Oczywiście woźni zostali rozstrzelani. W rok potem zaginione klejnoty zauważono u niej na balu na Kremlu, tylko oprawne w inne złoto. Zrobił się przykry skandal. — To trudno, można równocześnie kochać i komisarza bolszewickiego wraz z jego ideą i carskie klejnoty — odparłem ubawiony pogardliwym wzrokiem, jakim Marta mierzyła piękną Żydówkę. — Pożądania te w Moskwie są najczęściej nierozdzielne. Aby uzyskać brylanty, musi się wziąć jako dodatek komisarza. Spojrzałem niedyskretnie na palce i szyję Marty. Nie miała na sobie ani jednego cennego
kamienia, tylko wąskie paznokcie błyszczały jak agaty. Spostrzegła mój badawczy wzrok i roześmiała się głośno: — Widzę, iż po klejnotach stara się pan poznać, ilu miałam wpływowych kochanków. Zawodna próba… Nalałem wino do kieliszków. Złoty płyn pienił się jak nastrój sali. Pod wpływem jazzbandu i szampana temperatura zabawy w Eldorado zaczęła być coraz wyższa. Dwie tancerki ulokowały się już na kolanach swoich wielbicieli, a jakiś podstarzały dyplomata coraz namiętniej przyciskał w tańcu bohaterkę Aleksandrowskiego Muzeum. Perfumy Marty niepokoiły moje zmysły. Zauważyłem teraz jej mały kształtny biust, który dyskretnie poruszał się pod jedwabiem. Poprosiłem, aby ze mną zatańczyła. Na błyszczących parkietach dancingu przekonałem się, że moja towarzyszka jest znakomitą tancerką. Przeginała się miękko w moich objęciach, rozprężając mięśnie smukłego ciała. Tańczyliśmy tak zgodnie i rytmicznie, że wkrótce zaczęto na nas zwracać uwagę. Marta była dumna ze siebie i swego partnera. Poddawała coraz bardziej gibkie ciało wprzód, jakby oddawała się bez zastrzeżeń na łaskę moich ramion. Piłem oddech jej małych, namiętnych ust. Zapach jej mocnych perfum i ciała gasił we mnie świadomość, gdzie się znajduję. Nagle muzyka głośnym akordem zakończyła tango. Na sali zajaśniały lampy. Zdawało mi się, że ktoś brutalnie przerwał mi zmysłowy sen. Krew uderzała mi w skronie. W głowie czułem zamęt. Marta pociągnęła mnie z powrotem do ustronnej loży. Usiedliśmy obok siebie. Zrozumiałem, że tych kilka minut, które przetrwaliśmy we wspólnym uścisku zbliżyły nas do siebie. Wyciągnąłem rękę, aby poszukać jej palców. Spostrzegła mój ruch i podała mi rękę. Lekko przyciągnęła mnie ku sobie. Wtedy ująłem ją mocno w ramiona i przycisnąłem usta do jej ust. Odpowiedziała długim, drapieżnym pocałunkiem. Przestałem być panem swoich nerwów i ruchów. Ręce moje błądziły po gładkim jedwabiu jej sukni, szukając gorączkowo ciała Marty. Zdołała na chwilę oswobodzić ramię z mojego uścisku. Nacisnęła ukrytą sprężynę w parapecie loży. Delikatna jak mgła zasłona oddzieliła nas od roztańczonej sali. Nagle prąd zimnego powietrza dotknął mojej twarzy. Marta błyskawicznie odsunęła się ode mnie. Spojrzeliśmy ku wejściu. Drzwi naszej loży były otwarte. Przede mną stał jakiś mały, zgarbiony człowiek. Na długiej piegowatej twarzy błyszczały małe, chytre ślepia. W rachitycznie wykrzywionych palcach trzymał jakiś zielony przedmiot, który podsuwał mi przed oczy. — Kupitie etu rieznoju, kitajskuju rabotu… — prosił, odsłaniając w chytrym uśmiechu, rzadkie, spróchniałe zęby. Ogarnął mnie straszny gniew. Chciałem pięścią uderzyć w bezczelną twarz intruza, ale Marta chwyciła mnie porozumiewawczo za rękę. Zrozumiałem. Sięgnąłem do kieszeni po banknot i z pasją rzuciłem go na ziemię. Rachityczna ręka chwyciła błyskawicznie pieniądz. Na stole została zielona figurka chińskiego bonzy. Mongolska głowa Chińczyka chwiała się ustawicznie pod naciskiem ruchomej sprężyny. — Jakim prawem ten człowiek wszedł do naszej loży? — spytałem zduszonym od gniewu głosem. Marta wzruszyła ramionami, widziałem jednak, że w oczach jej również grały ognie nienawiści. Ale nastrój prysł. Obydwoje zrozumieliśmy, że ani minuty dłużej nie pozostaniemy w Eldorado. Zawołałem kelnera i wyrównałem rachunek. Za chwilę odebraliśmy nasze okrycia w garderobie barokowego westybulu. Gdy podawałem Marcie płaszcz, przytuliła do mnie rozgorączkowaną twarz.
— Chyba dziś jeszcze nie wyjedziesz. — prosiła. — Dlaczego? — Bo teraz ja znów nie chcę rozstawać się z tobą… Podziękowałem oczyma, ująłem ją pod ramię i wyszliśmy razem na ulicę. Przed Eldorado stał długi wąż prywatnych samochodów i dorożek automobilowych. W silnym refleksie świateł reklamowych błyszczały jak kwadratowe lustra wspaniałe limuzyny hispano-suiz, essexów i mercedesów. Na chłodnicach samochodów powiewały chorągiewki państw zagranicznych. W rząd luksusowych wozów wplatały się ciężkie, odrapane samochody styryjskie z czerwoną gwiazdą; były to urzędowe wozy dostojników bolszewickich. Wynalazłem bardziej czystą dorożkę i kładłem już rękę na klamce drzwiczek, aby przepuścić Martę do wnętrza samochodu, gdy z bocznej uliczki wytoczył się ciężki automobil, oślepiając nas bezczelnie mocnymi reflektorami. Warkot motoru uderzał groźnym pomrukiem w tunel ulicy. Samochód zatrzymał się tuż przed nami, wypuszczając z dymnika kłęby ciemnego dymu benzynowego. Z samochodu wyskoczyło kilku sałdatów. Trzech zagrodziło nam drogę. Nagle jeden z nich błyskawicznie podszedł do Marty i położył swoją ciężką łapę na jej ramieniu. — Chodź z nami, tam już czekają… — zaśmiał się drwiąco. Marta, jak osaczony zwierz, wyrwała się z uścisku i pod wrażeniem obłędnego lęku zaczęła uciekać po asfalcie jezdni. Sałdaci rzucili się w pogoń za nią. Za kilka sekund doleciał do mnie z ciemnej ulicy rozpaczliwy głos mojej towarzyszki. Wzywała mnie na ratunek. Pobiegłem w kierunku, skąd wołanie o ratunek dochodziło, i zobaczyłem, jak kilka silnych ramion dusiło krzyk bezbronnej kobiety w mocnym uścisku swoich brutalnych rąk. Rzuciłem się na pomoc. Szarpałem twarde szynele żołnierskie, uderzałem na oślep. Ale mocny cios pięści powalił mnie na bruk. Kilka podkutych butów zaczęło mnie kopać i wciskać w jezdnię. Ostry ból przeszywał mi piersi i stawy. Osłabłem. Widziałem tylko, jak przez mgłę, iż omdlałą Martę wrzucono do wnętrza samochodu. W ostatniej chwili zdołałem jednak wydobyć ze siebie resztkę sił. Powstałem na nogi. Tymczasem samochód ruszył szybko w kierunku miasta. Biegłem, chcąc wyrwać ofiarę z rąk zbirów, ale w piersiach zabrakło mi oddechu. Oparłem się o mur kamienicy i przycisnąłem rękę do skrwawionej twarzy. Czerwone światełko samochodu znikło właśnie na zakręcie. Powlokłem się do hotelu.
II Straciłem chęć życia. Nie wiem, ile dni dzieliło mnie już od pamiętnego wieczoru w Eldorado. Zostałem w Moskwie. Moje interesy handlowe wydawały mi się teraz śmiesznie nikłe, a mój zamiar wyjazdu do Warszawy niedorzeczny. Nie mogła mnie przekonać nawet groza odpowiedzialności za przekroczenie terminu pozwolenia pobytu na terenie Rosji. Wszystkie moje sprawy życia pchnięte zostały gdzieś w sam tył komórek mózgowych, a na front myślenia wybiła się kobieta, którą tak brutalnie wyrwano z objęć moich. W nocy rozpętane zmysły wystukiwały mi w skroniach dalszy ciąg pamiętnego wieczoru. Wiłem się w gorączce nieukojonych pożądań, a rano w banalne motywy tapety hotelowej wplatała się twarz Marty, jej siwe oczy wzywały ratunku. Zrywałem się z pomiętej pościeli, ubierałem się jak lunatyk i bez śniadania wybiegałem na miasto. A tymczasem Moskwa zmieniała swój wygląd. Mgły spowiły ulice, strugi zimnego deszczu poczerniły twarze kamienic. Jesienna szaruga potęgowała tylko mój żal i przygnębienie. Miałem wrażenie, że zgniły dzień wlewa w moje wnętrze część błota ulicy. Otrząsałem się ze wstrętu i chłodu, a mimo to, nieludzko zmęczony, obłocony, przerzucałem się z dorożek samochodowych i autobusów do tramwajów w rozpaczliwym poszukiwaniu tej władzy, na której rozkaz aresztowano Martę. Godzinami przesiadywałem w przedpokojach dygnitarzy. Wszędzie przyjmowano mnie z delikatną pobłażliwością, z jaką przyjmuje się zwykle wariatów. — Jak to? Nie zna pan nawet nazwiska dziewczyny? — Oczywiście nie znam — odpowiadałem szczerze — wymieniła mi tylko imię — jąkałem się jak człowiek przyłapany na złym uczynku. — I za tak przelotną znajomą ugania się pan w taką pogodę? — mówili, patrząc z politowaniem na mój opuchły od wilgoci płaszcz i powykrzywiane od lepkiego błota i całodziennej lataniny warszawskie lakierki. Rozumiałem, że jestem śmieszny, ale nie ustawałem ani przez chwilę w staraniach uwolnienia Marty z rąk zbirów. Byłem w osławionym GPU przy Wielkiej Łubiance, wkręciłem się za pomocą łapówki do kancelarii więzienia na Tagance, godzinami wyczekiwałem swej kolejki przed średniowieczną bramą Butyrskiej kaźni. Rozpaczliwym sprytem wcisnąłem się nawet do wywiadu wojskowego przy Miaśnickich Wrotach. Niestety, nikt nie mógł mi udzielić żadnej wiadomości. W ten sposób razem ze światłem dnia gasła we mnie nadzieja zobaczenia kiedykolwiek w życiu mojej przygodnej towarzyszki. Ale ze świtem nadzieja znów się budziła i nie wiem, ile dni to wszystko trwało… Jednego dnia o świcie, zbudziło mnie silne dobijanie się do drzwi hotelowych. Kołatała jakaś mocno zniecierpliwiona ręka. Zaledwie przekręciłem zatrzask, wszedł portier z żołnierzem. — Wy Stefan Władymirowicz Barczyński? — spytał żołnierz, świdrując mnie groźnie oczyma. Potwierdziłem tonem niewysłowionej radości. Zdawało mi się bowiem, że człowiek ten przynosi jakąś pocieszającą wiadomość zza murów więzienia. Sałdat zażądał okazania paszportu. Zdziwił się, że przekroczyłem samowolnie termin pobytu. — Czy rozumie pan, co to znaczy, jeśli ktoś sam sobie udziela pozwolenia na pobyt w Moskwie? — Znaczy, że ma jeszcze pilne sprawy do załatwienia. — Myli się pan, my inaczej rozumujemy — oświadczył tonem przestrogi. — W ciągu godziny musi się pan zgłosić w komisariacie miejskim, jeśli nie chce pan przedłużyć swego pobytu u nas przynajmniej o… kilka lat. Dotknęły mnie chłodne palce rzeczywistości. Zrozumiałem niebezpieczeństwo. Przed upływem
godziny opuściłem hotel, aby udać się do komisariatu. Gdy byłem na ulicy wybiegł za mną boy i wręczył mi kopertę z urzędową pieczęcią. — Depesza dla pana! Rozerwałem kopertę. Firma Bilski i Szrajer wzywała mnie do natychmiastowego powrotu. Komisarz okręgowy przyjął mnie stekiem obraźliwych wyzwisk i pogróżek. Jego mongolskie usta wyrzucały pod moim adresem rozmaite obietnice, jak stawienie mnie pod mur lub wygnanie na Sołowieckie Wyspy. Patrzyłem zdziwiony na opuchłą od pijaństwa twarz i na olbrzymi rewolwer Colta, który groźnie spoczywał na biurku. — Jakim prawem pozostał pan w Moskwie? — syczał komisarz, bijąc pięścią po zniszczonym biurku. Postanowiłem mówić prawdę. Opowiedziałem mu szczerze wszystkie przeżycia ostatnich dni. Spowiedź ta przyniosła mi ulgę. Jestem człowiekiem otwartym i nic mnie tak nie męczy i nie trawi jak konieczność tłumienia w sobie wrażeń. Dlatego też z radością otworzyłem przed tym osobliwym powiernikiem swoją duszę. W miarę opowiadania opuchła twarz komisarza układała się w fałdy zdziwienia. — Pan nie kpi? — spytał. — Po cóż miałbym kpić z pana… — W takim razie pan jest… — Romantyk — dokończyłem. — Niech będzie romantyk, u nas takich ludzi nazywają inaczej. Ale teraz radzę naplewat’ na dziewczynę i nie ryzykować zdrowego karku. Wreszcie przedłużył mi paszport, ale na odchodnym rzucił pogróżkę: — Gdyby mi doniesiono, że choć godzinę dłużej pozostał pan w Moskwie, wtedy inaczej będziemy rozmawiać. Czułem jednak, że w głosie komisarza brzmiała nuta życzliwości. Nie było innej rady, musiałem opuścić miasto. Ale po wyjściu z komisariatu chwycił mnie dławiący żal. Wstydziłem się teraz tych subtelnych obrazów, jakie malowałem przed pijanicą. Nie wiem, w jaki sposób znalazłem się na Milutyńskim. Wstąpiłem w mury ogołoconego i obdartego przez bolszewików kościoła katolickiego. Nie modliłem się, bo żal głuszył wszystkie uczucia. Patrzyłem ze łzami w oczach na okropne wyrwy w murach. Ręka bolszewików ograbiła kościół z tablic marmurowych, z figur świętych, nawet z ołtarzy. Czerwone cegły przeglądały jak rany przez piękne malowidła. Z głębi ograbionego prezbiterium biła straszliwa pustka. A jednak nie wypędzono stąd Boga. Na mokrych od błota flizach klęczało kilka straszliwie wynędzniałych postaci. Zmęczone oczy spoczywały na miejscu, gdzie dawniej stał ołtarz. Oczekiwały stamtąd zbawienia duszy i ocalenia ciała. Tu zrozumiałem dopiero, iż Bóg nie mieści się tylko w ołtarzu, ale w duszach wiernych. Ukląkłem obok tych ludzi okrytych łachmanami, a z moich ust wydobyła się, po wielu latach, pierwsza bezładna prośba do Boga. Potem wstałem szybko z klęczek i bezmyślnie zapuściłem się w czeluście nieznanych ulic. Zmęczone nogi zaniosły mnie na Twerską. Nie mogłem oprzeć się pokusie i wszedłem do kawiarni Filipowa. Wyszukałem stolik, przy którym po raz pierwszy zobaczyłem Martę. Zdawało mi się, że przecież kiedyś wyjdzie ona z więzienia i wtedy na pewno wróci również tu, do Filipowa. Wierzyłem, iż odgadnie intuicją, że przy tym właśnie stoliku żegnałem jej wizję. Zacząłem szeptać gorące słowa miłości, jakby siedziała tuż obok mnie… Tak żegnałem Moskwę i Martę.
* Wieczorem boy hotelowy przywołał dorożkę. Trzy potężne rysaki niecierpliwiły się zbyt długim czekaniem. Wreszcie izwoszczyk otulił mi nogi kocem. Pomknęliśmy w kierunku Sadowej- Sucharewskiej. Potem wjechaliśmy w przecznicę. Konie z dziką pasją wyplątywały się z krętych i ciasnych uliczek miasta. Patrzyłem z ciekawością na ulice, które szybko mijaliśmy i doszedłem do wniosku, że żadne miasto nie patrzy tak nieszczerze człowiekowi w oczy, jak Moskwa. W Warszawie, Wiedniu, Paryżu czy Berlinie o tej godzinie tryskają fontanny reklam, sklepy i magazyny rzucają bogate snopy światła na ulice, Moskwa zaś mruży oczy. Okna prywatnych mieszkań patrzą na przechodniów brudnymi, źle oświetlonymi szybami. Stolice innych państw rozbrzmiewają teraz gwarem wesołych rozmów i dźwiękiem wieczornej muzyki, która bije z kawiarń i lokali rozrywkowych w ulicę – a Moskwa milczy… Przeklęte miasto! Widok lamp kolejowych i semaforów przerwał smutne refleksje. — Wakzał! — oświadczył krótko izwoszczyk, zatrzymując gwałtownie konie przed ceglanym budynkiem. W końcu żądał napiwku za szybką jazdę i dodatkowo zabrane walizy. Numerowi rozdrapali mój bagaż. Wszedłem w hall dworca. Panował tu straszliwy zaduch. Ogół pasażerów stanowili mieszocznicy, to jest nędzarze, których cały majątek mieścił się w obłoconych workach. Bił z ich łachmanów ckliwy zapach stęchlizny. Popychano ich jak bydło w rozmaite przejścia i tunele. Często uderzenie w twarz lub kopnięcie służyło im za informację kolejową. Jako obcokrajowiec zmuszony byłem zgłosić się do rewolucyjnego komitetu kolejowego, aby oddać swój bagaż i dokumenty do sprawdzenia, tudzież odpowiedzieć na długi szereg głupich a podchwytliwych pytań. Przechodziłem przez szpaler ludzi, którzy natrętnie przypatrywali się mnie i moim bagażom. Wiedziałem, kim są ci ludzie, dlatego swobodnie poddawałem się śledztwu ich małych, chytrych oczek. Wreszcie wypuszczono mnie na peron. Zgęszczone zaduchem płuca skwapliwie chwytały zimne powietrze przesycone zapachem węgla. Wskazano mi pociąg. Był to zestaw nędzy i luksusu. Do ciemnych wagonów z połatanymi i nieheblowanymi bokami doczepiono trzy wspaniałe wozy pulmanowskie błyszczące mosiężną armaturą i silnymi lampami elektrycznymi. Z łatwością odnalazłem swój przedział. Zastałem w nim już towarzysza podróży zatopionego w olbrzymi płat urzędowych Izwiestii. Ustawiłem swoje walizy, a potem z nudów obserwowałem człowieka, z którym miałem przebyć dwadzieścia siedem godzin na wąskiej przestrzeni przedziału sypialnego. Niestety, obserwacja moja ograniczona była tylko do krótkich palców sąsiada, którymi przytrzymywał gazetę i do jego mocno pomiętych spodni z lichej bawełny. Gdy trzeci dzwonek oznajmił rosyjskim zwyczajem odejście pociągu, mój sąsiad odsunął Izwiestia. Był to człowiek o płaskiej, nalanej twarzy, przeciętej zbyt długimi ustami i jeszcze dłuższą kreską cienkich, zaniedbanych wąsów. — Iwan Piotrowicz Riabkin — przedstawił się, akcentując specjalnie imię ojca, jakby chciał mi dać do poznania, że jest entuzjastą starych zwyczajów rosyjskich. Gdy pociąg ruszył, na twarzy mego towarzysza malował się wyraz niesłychanej radości. Rozmyślnie poddawał swoją ciężką postać ruchom wagonu, jak dziecko, które cieszy się, że wsadzono je na ruchomą karuzelę. Po kilku minutach uspokoił się. Widziałem, że zbiera myśli, aby zacząć rozmowę. — Długo starał się pan o pozwolenie wyjazdu? — spytał wreszcie Riabkin. — Zaledwie kilka godzin. Wracam zresztą z Moskwy do domu, więc nie robiono mi wielkich
trudności. — Ot, szczęśliwy człowiek — westchnął Riabkin, którego miarowe uderzenie kół o szyny podniecało. — Ja starałem się o prawo wyjazdu przez osiem miesięcy. Przed sześciu tygodniami wydano mi niebieski pasport, wtedy płakałem ze szczęścia. Następnego dnia rozpocząłem starania o wyznaczenie pociągu. Wreszcie i to otrzymałem. Potem znów rozpoczęła się przeklęta wędrówka na dworzec, jednego dnia zawrócono mnie z peronu, bo podpis na blankiecie wydawał się im nie dość wyraźny, drugiego dnia prowadzono tak szczegółową rewizję moich waliz, że pociąg uciekł. Gdy wróciłem do domu, miałem jeszcze dochodzenia, dlaczego zostałem w Moskwie, jeśli miałem pozwolenie wyjazdu. Trzeci raz siedziałem w pociągu, ot, tak jak teraz, ale wagon musiano w ostatniej chwili odczepić, a do innego nie miałem przepustki. I znowu miałem kilkudniowe dochodzenia. Grożono mi wreszcie odebraniem paszportu. Ale teraz, to już chyba jadę — mówił uszczęśliwiony, a z jego wąskich warg nie znikał uśmiech radości, który przypominał raczej tryumf chytrego człowieka. Nagle uderzenia kół wagonu o szyny zaczęły być coraz słabsze, pociąg zatrzymał się w polu. Riabkin zerwał się z miejsca, otworzył okno i ze straszliwym lękiem obserwował ciemne tło nocy. Od strony toru dolatywały nas krzyki i przekleństwa służby kolejowej. — Co się stało? — spytałem. Ale Riabkin nie odpowiadał, milcząco badał przyczynę zatrzymania. W końcu odetchnął z ulgą i zamknął okno. — Ot, bagatela — tłumaczył. — Szukają ludzi pod pociągiem. Wiadomo, w Moskwie zaczyna się słota i zimno, za kilka dni będą uprzątać śnieg… Ludzie biedni, a szczególnie dzieci, pragną teraz dostać się na południe, gdzie cieplej i gdzie grubo łatwiej o jedzenie. Takie dzieci to jak szczury prześlizgną się przez peron i nuż leźć pod pociąg. Przeważnie skrywają się pod jaszcze oświetlenia elektrycznego. Konduktorzy odpędzają to jak mogą, biją, kopią, ale nie pomaga. Wlezie taki mały włóczęga do jaszcza i jedzie. Często dojedzie, ale częściej jeszcze po drodze wyrzucą go. Konduktorzy mają z tym wiele kłopotu. Dlatego, aby odstraszyć dzieci, zamykają w czasie drogi jaszcz na kłódkę. Jeśli wewnątrz jest jakieś dziecko, to zadusi się jak szczenię… Opowiadał to wesoło, jak doskonałą anegdotkę. Po chwili pociąg istotnie ruszył w dalszą drogę. Riabkin zadał mi jeszcze kilka pytań, a potem zaczął rozścielać łóżko. Słyszałem, jak z jego wąskich ust padały pobożne westchnienia: Hospodi, spasi! Równocześnie zerkał w kąt przedziału, jakby tam stała ikona z lampką oliwną. Zostałem sam ze swoimi myślami. Długo patrzyłem przez szybę w czarną noc. Wreszcie i mnie zaczęło ogarniać zmęczenie. Przyćmiłem lampę. Miłe ciepło zaczęło rozchodzić się po moim organizmie. Nagle na aksamitnym obiciu wagonu zobaczyłem dziwne obrazy i widziałem błyskotliwą salę Eldorado, siebie i Martę… Wychodziliśmy razem, na ulicy stał samochód… Posadziłem Martę obok siebie, i chwyciłem kierownicę. Jechaliśmy w kierunku Krasnej Płoszczadi. Zaledwie jednak przesunęliśmy się koło murów Kremla, gdy do samochodu starali się wskoczyć uzbrojeni ludzie. Jeden z nich znalazł się nagle na stopniu wozu. Zepchnąłem go pięścią ze stopnia. Padł na bruk, obejrzałem się za nim: spostrzegłem, iż leży rozkrzyżowany i głową przywarł do bruku. Obok niego znaczyła się czerwona plama krwi, która szybko wyrastała w lśniącą kałużę. — Uciekaj! Uciekaj! — słyszałem przerażony głos Marty. Dodałem gazu. Samochód pędził z niezwykłą szybkością. Przed moimi oczyma snuła się teraz mętna linia ulic Moskwy. Nagle motor w moim samochodzie przygłuszony został sapaniem jakiegoś silniejszego automobilu. Znowu obejrzałem się. Za nami pędził olbrzymi popielaty wóz. Wewnątrz siedzieli żołnierze z najeżonymi bagnetami. Jeden z nich trzymał wyciągnięty ku nam rewolwer. Krzykiem zachęcał szofera do pogoni.
— Łowi! Łowi! — głos jego świdrował powietrze poprzez huk naszych motorów. I znowu Marta szeptem namawiała mnie do ucieczki. Tymczasem szerokie ulice i place Moskwy przeszły nagle w sieć małych i wąskich uliczek. Ostre zakręty zmuszały mnie do coraz większej czujności. W palcach czułem ból wskutek zbytniego wysiłku przy kierownicy. Chłodnicą ocierałem się o mury domów. Wreszcie uliczki zwęziły się tak bardzo, że samochód nie mógł przecisnąć się obok kamienic, a pogoń zbliżała się coraz bliżej. Uczyniłem wreszcie ostatni rozpaczliwy wysiłek: skręciłem w lewo. Niestety, ujrzałem przed sobą ślepą uliczkę. Nie było wyjścia z matni. Nagle ramiona Marty opasały mi szyję. Na ustach uczułem jej gorące wargi. Straciłem oddech. Samochód uderzył w mur domu. Straszny wstrząs wyrzucił mnie, jak gumową lalkę, w powietrze. Uderzyłem głową o jakiś twardy wystający przedmiot. Usłyszałem trzask własnej pękającej czaszki, a potem języki ognia, płonącego samochodu zaczęły tańczyć mi przed oczami. Zbudziłem się wciśnięty w kąt przedziału. Naprzeciw siedział Riabkin starannie umyty i ubrany. Chłeptał gorącą herbatę z blaszanej filiżanki. — Wyspał się pan? — spytał mnie z takim uśmiechem na twarzy, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że bredziłem coś we śnie, co on wielkodusznie zapomina. — Miałem gorączkowy sen… — tłumaczyłem się niepotrzebnie. — Sny o kobietach są zawsze gorączkowe — rzucił z iście rosyjską filozofią. Ogarnęła mnie wściekłość na niego, ale i na siebie. Riabkin przysunął mi uprzejmie czajnik z gorącą wodą. — Chociaż gorący, ale może ochłodzić… — zachwalał bez ironii, raczej dobrotliwie. Usta miałem spalone gorączką, w głowie czułem nieznośny szum. Skwapliwie przyjąłem filiżankę herbaty. Gdy parzyłem się gorącym płynem, Riabkin zarzucał mnie pytaniami. Sięgał swoją ciekawością, aż do moich stosunków rodzinnych. Z wdzięczności za herbatę nie mogłem mu dać odczuć, że jego pytania stają się dokuczliwe. W końcu głos Riabkina stał się dla mnie tak nieznośny jak nucenie komarów nad malarycznym stawem. Wyszedłem na korytarz. Strugi deszczu rozbijały się na tafli okna w cienkie nitki. Przede mną leżała nizina rosyjska tak bezbrzeżnie smutna, jaką widzi się tylko na obrazach Chełmońskiego. Z nizin wypełzał chłód i wciskał się w mój organizm. Po raz pierwszy pojąłem ten nastrój, który Rosjanin tak trafnie określa słowem taska. Czasem smutny pejzaż rozerwał z hukiem pociąg ciężarowy, który wlókł brudne, nieszczelne, a przeważnie puste wagony. Wskazówki mojego zegarka wlokły się coraz ociężałej. Stałem przy oknie kilka godzin, odczuwając wreszcie coraz większe zmęczenie, ale nie miałem odwagi wrócić do przedziału, gdzie czekał na mnie towarzysz podróży z tysiącem pytań. Wreszcie koło południa zaczęła się zbliżać lśniąca wstęga Dniepru. Z oparów mgły zaczęły się wynurzać mury Smoleńska. Pociąg zwolnił biegu, przeskakiwał zwrotnice, wreszcie wpadł przed brudny, odrapany dworzec. Na peronie panowała martwota. Kilku tragarzy snuło się apatycznie, przewidując z góry, że międzynarodowy pociąg nie nastręczy im klientów. Czasem podchodzili do wagonów, podnosili głowy, wpatrując się w okna. Ruchami przypominali wtedy głodne psy stepowe, które nabiegłymi krwią oczyma patrzą zajadle na chłopski wóz, wściekłe, iż nie mogą rozszarpać koni i uśmierzyć głodu, który pali wnętrzności. Po tragarzach, zbliżyły się do wagonów stare obdarte baby i nieśmiało podnosiły do okien kosze, w których leżały olbrzymie pierogi napychane ryżem i mięsem. Towar ich jednak nie miał powodzenia. Wyciągały wtedy z łachmanów wielkie, zielone flaszki i szeptały kusząco: — Monopol… Ruskij monopol… Ale i ten towar nie cieszył się popytem. Zawiedzione przechodziły do dalszych wagonów.
Spytałem konduktora, jak długo nasz pociąg zatrzymuje się w Smoleńsku. Nie mógł mi dać dokładnego wyjaśnienia, albowiem nasza lokomotywa, opalana w braku węgla drewnem, założyła gwałtowny protest przeciw tak niestrawnemu pokarmowi. — Może godzinę, może dwie, a możliwe, że i jeszcze dłużej — informował mnie dobrotliwie. Pragnąłem wyjść na peron, aby choć trochę rozprostować zesztywniałe nogi. Zaledwie jednak stanąłem na pierwszym stopniu wagonu, wyrósł przede mną sałdat z czerwoną gwiazdą. — Nie razrieszieno, nicht erlaubt — tłumaczył w międzynarodowym języku. — Dlaczego? — spytałem mocno zdziwiony. — Do przejścia na peron trzeba specjalnej przepustki. Wysiadając bez pozwolenia, mógłby się pan narazić na zatrzymanie w Smoleńsku. Krótka informacja wystarczyła mi zupełnie. Przekonałem się, że każdy krok tutejszego człowieka kierowany jest powodzią przepustek, stokroć gorszych i nieznośniejszych niż koszarowe napisy niemieckie. Ograniczyłem swój spacer do korytarza wagonu. Wkrótce zaciekawiły mnie wydęte kopuły cerkwi prawosławnych Smoleńska i strzeliste wieże kościoła katedralnego, które ufundował król polski Zygmunt III, gdy jeszcze łudził się, że zdoła zaszczepić kulturę w tym kresowym mieście. Opodal wznosiły się resztki murów obronnych miasta, pokryte teraz mchem i zieloną pleśnią. Był to jedyny, niemy świadek panowania Borysa Fiodorowiczowa Godunowa, którego wszechwładzę zlikwidował naród rosyjski w ten sam sposób, jak innych carów, a więc stryczkiem lub trucizną. Na horyzoncie miasta stał jakiś martwy budynek. Grube mury strzegły tajemnicy jego wnętrza. Domyśliłem się, co ten budynek w sobie mieści. Było to więzienie smoleńskie, jedna z najstraszniejszych katorg na świecie. Tam w celach umierali szybko młodzi Polacy, bo mózg ich przepalały gorące wizje realizujących się marzeń o wolności ich narodu, a równocześnie śmiercionośny bakcyl gruźlicy konsekwentnie żarł im płuca. Słyszałem niejednokrotnie, że nawet dozorcy więzienni czuli jakiś dziwny lęk i szacunek przed męczennikami wielkiej wiary. Wreszcie nowa lokomotywa poruszyła nasze wagony. Koła uderzały z pasją w liczne zwrotnice krzyżujących się tu linii kolejowych do Moskwy, Orła, Rygi i Brześcia Litewskiego. W miarę jak pociąg rozwijał szybkość i pędził ku granicy polskiej, spływało na mnie uczucie ulgi, iż opuszczam Rosję, ten kraj czarnych zagadek, pozbawiony powabu i piękna. Wróciłem do przedziału. Towarzysz podróży przestał mi już dokuczać pytaniami. Widocznie przeżywał swoje nowe plany, które otworzy przed nim wkrótce granica państwa rosyjskiego. Patrzyłem na niego z życzliwością i współczuciem, jak na człowieka, przed którym mają się wkrótce otworzyć wrota więzienne. Oślepi go słońce i odurzy wolne powietrze — myślałem. Dla skrócenia godzin, wyjąłem z walizy kontrakty i notatki i w ten sposób zacząłem wracać do dawnych myśli i życia. Tymczasem pociąg mijał stacje pograniczne. Służba kolejowa wraz z politycznymi kontrolerami pociągów otwierała drzwi każdego przedziału, aby zbadać po raz ostatni, czy ktoś niepowołany nie zamierza się wykraść z terytorium kilkuliterowego państwa. Wreszcie lokomotywa szarpnęła wagony, jakby się wahała, czy ma przekroczyć granicę, potem wolno i poważnie, wczuwając się w nastroje swoich pasażerów, stanęła przed budynkiem stacyjnym. Spojrzałem w okno i pierwsze uczucie radości wypełniło mi serce. Stacja pograniczna! Polska służba kolejowa zmieniała obsługę rosyjską. W wagonach rozpoczęto staranną rewizję bagaży i dokumentów. Widziałem, że Riabkin był silnie wzruszony. Bezmyślnym uśmiechem starał się zaskarbić sobie życzliwość przedstawicieli nowego państwa. Na pytania jednak odpowiadał wykrętnie i z prostacką chytrością. Czasem, gdy nie mógł zorientować się w sytuacji, wtedy wzywał
mnie oczami na pomoc, jakby liczył, iż tylugodzinna podróż w jednym przedziale zbudowała między nim a mną pomost solidarności. Oczywiście pomagałem Riabkinowi, starając się w pierwszym rzędzie poskromić jego żywiołowy pęd do kłamstwa, z którego nie umiał wybrnąć i kompromitował się przed naszymi funkcjonariuszami straży pogranicznej. Dwie godziny trwały formalności. Wreszcie konduktorzy sowieccy i czerwona straż ustawili się w rząd i rozpoczęła się odprawa pociągu. Przeciągły gwizd oznajmił, iż ruszamy z miejsca. Riabkin odpoczywał zmęczony po rewizji, ja zasiadłem z powrotem nad swoimi papierami. Nagle zerwaliśmy się obydwaj jak dotknięci prądem elektrycznym. Od strony dworca dochodziły do naszych uszu przeraźliwe krzyki i suchy trzask wystrzałów karabinowych tak przenikliwych, że głuszył nawet huk pociągu. Błyskawicznie skoczyliśmy ku oknom. Obok naszego pociągu biegł jakiś młody, wysmukły żołnierz sowiecki w długim szynelu. Zwinnie jak kot przeskakiwał progi kolejowe i starał się skoczyć na obmokły stopień wagonu. Z dworca padały okrzyki przestrogi, przekleństwa i oburzenia. Czerwona straż bezprawnie przekroczyła teren i pędziła za szaleńcem. Ale on biegł niemal z szybkością pociągu. Wreszcie zrozumiano, że pościg za młodym chłopcem będzie beznadziejny, wtedy z karabinów sałdackich zaczęto gęsto ostrzeliwać nasz pociąg. Młody żołnierz widocznie wahał się i odraczał szaleńczy skok. Tymczasem pociąg rozwijał coraz większą szybkość. Jedna z kul karabinowych trafiła w szybę naszego wagonu. Szkło z przeraźliwym brzękiem wpadło do przedziału. Riabkin wycofał się bojaźliwie od okna, a mnie jakaś bezwładność trzymała przy ramie okiennej. Nie mogłem oderwać oczu od tego szaleńca. Nagle żołnierz jednym rozpaczliwym wysiłkiem zdołał uchwycić się mosiężnej poręczy i skoczył na wysoki stopień wagonu. Noga nieszczęśliwego obsunęła się jednak na mokrym żelazie, ręce nie wytrzymały wysiłku, puścił poręcz i całym ciężarem ciała przechylił się w kierunku buforów rozpędzonego pociągu. W tej chwili kula karabinowa zrzuciła mu czapkę z głowy. Przeraźliwy okrzyk grozy wyrwał się z moich ust. W bladej twarzy żołnierza poznałem twarz Marty. Rozwiane pędem powietrza włosy wzywały ratunku. Ułamek sekundy widziałem ją jeszcze, a potem znikła za buforami. Przysłoniłem oczy. Słyszałem, jak koła wagonu z trzaskiem gruchotały kości i ciało dziewczyny. Wtedy bezwładny osunąłem się na podłogę przedziału. Riabkin chwycił mnie w ramiona i potrząsał mną jak bezwładnym manekinem. — Co się z panem dzieje? — pytał przerażony. — Krew! Krew! — wołałem rozpaczliwie pod wpływem obłędnego przerażenia. Rozprzężone nerwy rzuciły mnie znów w kierunku okna, jakbym chciał wyskoczyć z wagonu i podążyć z pomocą. Nagle drzwi naszego przedziału otworzyły się z trzaskiem. Odskoczyłem ku ścianie. W drzwiach stała Marta w podartym szynelu żołnierskim. W nieruchomo rozwartych oczach dziewczyny grały ognie straszliwej emocji. Blada twarz powalana była smarem wagonu. Z prawej ręki ściekały na płaszcz gęste krople krwi. Patrzyłem na nią skamieniały. Widziałem tylko, że źrenice Marty zaczęły ciemnieć pod wpływem zdumienia: — Pan tu? Pan tu? — spytała nagle po polsku. Głos Marty przywrócił mi przytomność. Chwyciłem ją w pół i posadziłem na poduszkach wagonu. Równocześnie spostrzegłem, że pod grubym suknem żołnierskiego płaszcza ma tę samą sukienkę, którą miała wtedy w Eldorado. Cienki jedwab podarty był w strzępy. — Co za dziwny zbieg okoliczności? — powtarzała, nie mogąc jeszcze wrócić do przytomności. A ja nie pytałem ją o nic. Ukląkłem na podłodze wagonu i całowałem brudny szynel żołnierski, który cuchnął stęchlizną i wilgocią. Marta delikatnie położyła mi rękę na głowie i lekko przyciągnęła ku sobie.
Riabkin usunął się z przedziału. * Po dwudziestu siedmiu godzinach jazdy zajaśniały przed oknami wagonu lampy dworca warszawskiego. Wymieniłem szynel Marty na swój prochownik. Wyglądała przyzwoicie, lecz bardzo zabawnie. Na głowie miała moją kraciastą czapkę sportową, przekrzywioną z fantazją. Zabandażowaną rękę ukryła głęboko w kieszeni płaszcza. — Więc podobna jestem do człowieka? — pytała. — Podobna jesteś do ładnego chłopca — dodałem. — I tego ładnego chłopca zawiozę teraz do swego mieszkania. — Oszalałeś. — Nie oszalałem. Jutro rano wystaram się o jakąś sukienkę dla ciebie… — Oczywiście od twojej warszawskiej przyjaciółki. Otóż nic z tego. Tu na dworcu pożegnamy się, ty pojedziesz do swego mieszkania, a ja… — A ty? — Nie bój się, urządzę się bardzo wygodnie, wygodniej niż przypuszczasz. — Przecież teraz w nocy nie będziesz szukała noclegu w hotelu… Zresztą nie masz pieniędzy. — Zapewniam cię, że mam w Warszawie znajomych, którzy przyjmą mnie o każdej porze dnia… — A szczególnie nocy — dodałem podrażniony. Nie chciałem nawet słyszeć o takim załatwianiu sprawy. Ująłem Martę pod ramię i zacząłem iść z nią ku wyjściu. W drzwiach dworca oparła się stanowczo, nie pozwalając mi dalej się prowadzić. Spojrzała mi wreszcie poważnie w oczy. Głos jej brzmiał stanowczo i wykluczał wszelką dyskusję: — Jeśli nie chcesz zepsuć tej sympatii, jaką mam, Stef, dla ciebie, to jedź natychmiast do domu, a mnie pozostaw samą sobie. — A gdybym uczynił inaczej? — To zapewniam cię, że nie spotkalibyśmy się już nigdy więcej. — Chyba żartujesz. — Przysięgam ci, że tak będzie. — A jeśli poddam się twym kaprysom? — W takim razie przyjdę jutro wieczorem do ciebie, aby zwrócić prochownik wraz z tą piękną kraciastą czapką. A teraz do widzenia! Zanim zdołałem coś powiedzieć, Marta dotknęła ustami mojej twarzy i szybko zmieszała się z tłumem. Przez kilka sekund widziałem jeszcze jej smukłą sylwetkę obciśniętą w prochownik. gdy przeciskała się ku wyjściu. Z ciężkim sercem wsiadłem do taksówki, aby udać się po tylu trudach i wrażeniach do swego mieszkania. Tego wieczoru czułem się dziwnie samotny, a przede wszystkim skrzywdzony.
III Z firmą Szrajer i Bilski przeprowadziłem wreszcie obliczenia. Należała mi się poważna prowizja, największy zarobek, jaki dotychczas swoją pracą zdobyłem. Nie tyle cieszyła mnie wysokość sumy, ile przyjemnie głaskały mnie słowa starego Szrajera, założyciela naszej fabryki, który z powodu poważnego wieku wycofał się już całkowicie z interesów, ale teraz na wiadomość o moim powrocie z Moskwy przyszedł do biura, aby uścisnąć mi rękę. — Doskonale, panie Stefanie — chwalił staruszek. — W panu mamy zdolnego inżyniera- konstruktora i doskonałego handlowca. Syn obawiał się redukcji pracy, no, a teraz wyratował go pan z kłopotów… Przed laty, staruszek przyjął mnie do swojej firmy jako początkującego technika. Dlatego też z pewną dumą spoglądał na swego pupila. Byłem wzruszony tą niebywałą u niego serdecznością. Młody Szrajer chciał mnie odwieźć swoim samochodem do miasta. Wymówiłem się jednak pod jakimś pozorem, aby jak najprędzej znaleźć się sam i uporządkować po interesach handlowych swoje myśli, które na razie tworzyły bezładny wir w mojej głowie. Opuściłem zabudowania fabryczne i poszedłem piechotą, kierując się przez Stalową na most Praski. Wisła mrugała do mnie tysiącem iskier. Stanąłem przy balustradzie i patrzyłem w nurt rzeki, jakbym chciał z biegu fali wywróżyć sobie odpowiedź na pytanie: Przyjdzie, czy nie przyjdzie? W myślach przebiegałem splot dziwnych wypadków, które raz zbliżały mnie do Marty, to znów mi ją wydzierały, aby w końcu zwrócić mi ją i to w tak niezwykły sposób. Przeżywając jeszcze raz wrażenie tych niezwykłych wypadków, zaczynałem wierzyć, iż od kilku dni obracam się w kole gorączkowej fantazji, w której Marta jest jedynie tworem mojej imaginacji. Nie mogłem znaleźć w żaden sposób rozwiązania tylu zagadek. Miałem wrażenie, iż gonię kogoś w ciemnościach. Wszelkie moje rachuby, że Marta znajdzie się w Warszawie sama i bezradna, spaliły na panewce. Okazało się, że potrafi i tu, w tym nieznanym mieście, dać sobie radę… Przed oczami tańczyły mi fale Wisły, a w mózgu wirowały nowe i coraz większe znaki zapytania. Nagle uczułem dziwne ciepło na policzku, jakby ktoś mi się przypatrywał. Obejrzałem się. O kilka kroków ode mnie stał mój kolega szkolny i przyjaciel, Janek Bieniarz albo krócej Jaś. — Cóż to, zamierzasz skoczyć w nurty Wisły, aby trudzić policję rzeczną wyszukiwaniem swoich zwłok? — pytał grubym basem. Bieniarz był to kochany i serdeczny chłop. Poznałem go w czasie studiów na politechnice. Górował siłą, wzrostem i nadzwyczajnymi zdolnościami nad wszystkimi kolegami naszej uczelni. Lubiano go dla jego złotego serca i dla śmiechu. Śmiech jego miał w sobie coś zaraźliwego. Gdy śmiał się, to równocześnie śmiały się jego usta, zęby, oczy, nos, a nawet cała olbrzymia postać. Mówiliśmy zawsze, że Bieniarz potrafi śmiechem uratować samobójcę od zguby. Studiowaliśmy razem, wprawdzie on chemię, a ja maszynoznawstwo, ale te dwie różne gałęzie studiów, połączyły nas we wspólny pień wielkiej przyjaźni. Kilka lat nie rozstawaliśmy się z sobą. Zaraz po ukończeniu wykładów jadaliśmy obiady w jakiejś mleczarni przy Polnej, a wieczorami schodziliśmy się w moim mieszkaniu dla omówienia wydarzeń, pracy dnia albo dla wyszukania wspólnej wieczornej rozrywki. Nawet po ukończeniu studiów, trudno nam było rozstać się ze sobą. Bieniarz interesował się moimi rysunkami, modelami i projektami, a ja jego probówkami. W ten sposób ja zdołałem wchłonąć w siebie sporo wiadomości z dziedziny chemii, a on fizyki i mechaniki. Dopiero najazd hord bolszewickich zmusił nas do ubrania munduru i rozgałęzienia wspólnej dotychczas drogi. Mnie wyznaczono służbę w warsztatach lotniczych, a Bieniarz powędrował do
jakiegoś pułku artylerii, gdzie w niesłychanie krótkim czasie doszedł do rangi oficera. W kilka miesięcy po naszym rozstaniu, dowiedziałem się, że Janek ulepszał miotacze min i zajmował się napełnianiem zwykłych pocisków artyleryjskich jakimiś gazami. Wiadomości jednak, jakie dochodziły mnie w Warszawie o losach Bieniarza, były tak luźne i niepowiązane, że właściwie niewiele wiedziałem o swoim przyjacielu. Dopiero w kilka miesięcy po ukończeniu działań wojennych, spotkałem Bieniarza nad ranem w podmiejskiej Sielance. Tkwił w mundurze kapitana i był niesłychanie rozentuzjazmowany służbą wojskową, wypitym koniakiem i trzema dziewczynkami, którym płacił wino. Opowiadał, iż za żadne skarby nie zdejmie munduru, ponieważ w wojsku jest tyle pracy, że nie zdoła jej ukończyć nawet w ciągu swego życia. Dlatego postanowił, umierając przekazać w testamencie swojemu przyszłemu synowi pracę tę w spadku. Potem tak się rozrzewnił, że mnie ucałował, a w dowód dozgonnej przyjaźni, chciał mi ofiarować wszystkie trzy przyjaciółki. Niełatwo było dogadać się z nim w Sielance. Dlatego też następnego dnia starałem się odszukać go w Warszawie, aby poważnie z nim porozmawiać. Niestety mieszkanie, które zajmował przy ulicy Smolnej, zastałem zamknięte na trzy olbrzymie kłódki, a dozorca nie umiał wyjaśnić, gdzie się mój przyjaciel obraca. W ten sposób upłynęło kilka miesięcy. Pewnego dnia, gdy byłem pochylony nad rysownicą i kombinowałem nowy wiatrak dla siewnika, woźny biurowy doręczył mi kartkę od Bieniarza. Przesyłał mi moc pozdrowień i uścisków z Edgewood. Kartka wskazywała, że Janek zawędrował do Ameryki. Z lakonicznych słów nie mogłem jednak zrozumieć, czy mój przyjaciel na stałe opuścił kontynent, aby swoje niezwykłe zdolności rzucić na giełdę amerykańską, czy też chwilowa tylko fantazja rzuciła go za ocean. Czułem jednak do Bieniarza żal. Mógł przecież pożegnać się ze mną i wtajemniczyć mnie w swoje plany. Urazę potęgowało jeszcze uczucie pustki, jaka się dookoła mnie wytworzyła po jego wyjeździe. Pustki tej nie potrafili wypełnić mi koledzy biurowi, ani poznawane kobiety. Brak mi było takiego człowieka, którego nie potrzebowałbym urabiać dla siebie. Bieniarz znał historię mojego życia, znał na wylot moje usposobienie, odgadywał wszystkie moje myśli, tak iż mogliśmy już rozmawiać, milcząc. Czekałem więc, że po lakonicznej kartce przyjdzie wreszcie od niego jakiś list, w którym zechce wytłumaczyć się przede mną ze swego tajemniczego postępowania. Oczekiwany jednak z takim upragnieniem list nie nadszedł. Dopiero po dwóch latach zjawił się Bieniarz nagle w firmie Szrajer i Bilski. Podszedł niespodziewanie do mojego biurka i przywitał się ze mną tak, jakbyśmy się wczoraj rozstali. Zauważyłem w nim wielkie zmiany, jego wesoła twarz spoważniała i zmieniła się, jakby niedostatek lub choroba przemodelowały mu rysy. Na lewym policzku i powiece widniała biała blizna od oparzenia. Skórę na rękach miał zgrubiałą i zniszczoną jakby od ciężkiej pracy. Wisiało na nim jakieś zbyt obszerne ubranie amerykańskie z bitego sukna. — Na miły Bóg, co się z tobą działo? — spytałem zdumiony tak wielką zmianą w wyglądzie Bieniarza. Uścisnął mnie serdecznie i śmiał się, błyskając zdrowymi zębami. Ale to już nie był ten jego dawny śmiech, który mógł leczyć samobójców. Wyszliśmy z biura. Przed murem fabryki stał długi lśniący samochód buick, jednej z najlepszych firm amerykańskich. Bieniarz wepchnął mnie do samochodu i kazał szoferowi jechać do hotelu Bristol. — Skąd masz ten piękny wóz? — spytałem zdumiony, nie podejrzewając nigdy Bieniarza o to, iż może posiadać jakąś cenniejszą rzecz w swoim majątku. — Widzisz, w Ameryce ludzie nie potrafią poruszać się bez samochodu, tak jak my, na przykład, bez butów. Kupiłem buicka i wyobraź sobie, że za gotówkę, bez osławionych tygodniowych rat
amerykańskich… — W takim razie musiałeś zbić duży majątek. — Zarobiłem. — Przypuszczam, bo o ile cię znam, nie znasz innych dróg zdobywania pieniędzy. Oczywiście wracasz za ocean… — Właśnie, że nie wracam. Za dobrze mi w Warszawie. Z prawdziwą satysfakcją wsłuchiwałem się, jako mechanik, w cichy i równy bieg buicka. Wnętrze limuzyny imponowało iście amerykańską szczelnością i estetyką w zmontowaniu każdego szczegółu. Wreszcie buick płynnie zatoczył koło przed pomnikiem Zygmunta, skręcił w Krakowskie Przedmieście i osiadł cicho na hamulcach przed hotelem Bristol. Weszliśmy do restauracji. Była tak wczesna godzina, że w sali zaledwie jeden stolik był zajęty. Usiedliśmy w zacisznym kącie. Bieniarz zamówił swoją ulubioną prostą wódkę i ulubioną przeze mnie markę koniaku, tudzież rydze smażone na maśle. Po kilku kieliszkach wódki, zaczął zamawiać coraz bardziej wyszukane przekąski, widziałem, że Bieniarz nie liczył się z pieniędzmi. Zaraz na wstępie starałem się zatruć mojemu przyjacielowi śniadanie gorzkimi wymówkami: — Nikt tak nie postępuje, jak ty, Jasiu — mówiłem cierpkim tonem. — Po tylu latach opuściłeś człowieka, z którym spędzałeś po dwanaście godzin dziennie i nawet nie raczyłeś powiadomić go o swoich losach. Nie posądzałem cię nigdy o taki brak przywiązania. Uważałem cię za człowieka subtelnego. Pomyliłem się. Bieniarz przyjmował wszystkie wyrzuty spokojnie, widziałem, że nie psuł sobie nimi apetytu, bo nabierał na talerz drugiego pstrąga w galarecie i zakrapiał go obficie czystą wódką i sokiem z cytryny. — Przepraszam cię, że tak łapczywie zajadam, ale przyzwyczaiłem się wstawać o godzinie piątej rano, poza tym, jak wiesz, prohibicja… Wreszcie w tym piekle Edgewood… — Jakiż diabeł cię tam poniósł? — Et, długa historia… — mówił zamyślony. Odsunął talerz, rzucił na stół serwetkę i zapalił papierosa. Potem spojrzał tak na mnie, jakby mnie teraz dopiero zauważył. W oczach grały mu błyski dawnej serdeczności. — Wiesz, że jestem chłopski syn — mówił zamyślony. — Co tu dużo gadać?… Jan Bieniarz, wyżywiony z jednej włóki ziemi wraz z pięciorgiem gęb… Przecież nazwisko Bieniarz określa już wszystko. Otóż we mnie, jak w każdym chłopie, krążą niezrozumiałe siły. One mną rządzą, a ja się im nie przeciwstawiam, bo instynkt mi tak każe. Otóż zrozum, że każdy chłop czuje się dobrze dopiero na swojej ziemi albo w pobliżu niej. Jeśli nie mogę siedzieć na włóce, bo trudno stamtąd wyganiać moich bliskich, to przynajmniej chcę czuć swoją ziemię pod płytą asfaltu czy kamienia Warszawy. I ja tę swoją ziemię czuję tu pod podeszwami. I dlatego z Polski już nie wyjadę… — mówił, tupiąc szeroką podeszwą w parkiety restauracji. — Rozumiesz mnie? — Rozumiem — rzuciłem machinalnie, nie wiedząc, dokąd mój przyjaciel zmierza. — Czekaj. Nic nie rozumiesz, bo nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Otóż między ludźmi jest tak: jeden przywiązuje się dopiero wtedy mocno i rzetelnie do drugiego, gdy zbliży ich jakiś nieszczęśliwy wypadek. Gdy ktoś na przykład wyratuje cię od śmierci głodowej albo pielęgnuje cię w chorobie, wtedy przywiązujesz się mocno do niego. To się nazywa dług wdzięczności. Otóż, widzisz, taki sam stosunek jak między ludźmi, istnieje między chłopem a ziemią. Ja i moi bracia przywiązani jesteśmy do ziemi, bo ona dawała nam jeść i ratowała nas od śmierci głodowej, a wiesz, że każde zwierzę, nawet dzikie, da się głaskać tylko temu, kto mu jeść daje. Dlatego też i my chłopi znosimy wszystkie kaprysy ziemi i nieurodzaju. Tak już jest. Ponieważ ja nie mogę orać swojej włóki ani siać, ani żąć, bo już zapomniałem, więc nie potrafię pokazać tej ziemi, jak jestem do niej
przywiązany. Wyszedłem z Basina do miasta i teraz jestem chemikiem. Po ukończeniu studiów i uzyskaniu dyplomu, myślałem, że pojadę do Łodzi, aby tam barwić perkaliki. Potem proponowano mi posadę inżyniera-chemika w jakiejś fabryce wód mineralnych, gdzie miałem udoskonalać gorzkie wody, aby zaoszczędzić smakoszom po dobrej kolacji zgagi i obstrukcji. Równocześnie zaś miałem fabrykować wody marienbadzkie znów po to, aby z brzuchaczy spadały kilogramy. Pół roku obracałem się w takich kołach planów przyszłości. Wreszcie przyszła wojna. Gdy niebezpieczeństwo zbliżało się pod Warszawę, zacząłem nagle myśleć inaczej. Ogarnął mnie lęk o moją chatę i o naszą włókę. Wiedziałem, że na niej gospodarują czerwone hordy, że zabrały na pewno moim braciom krowy i konie. A ty nie masz wyobrażenia, co to jest koń i krowa dla chłopa. Ty przeliczasz to na pieniądze, ale chłop tak nie liczy. Chłop ocenia krowę i konia inną miarą. Wedle kropel swojego potu, które wsiąkły w ziemię, aby odłożyć papierki w skrzynię i aby z tych papierków powstał koń. Z jednej włóki odkłada się te papierki bardzo długo. Dlatego też chłop ogląda nieraz całymi tygodniami konia na jarmarku, zanim zdecyduje się go kupić. Potem przyjdzie horda i zabiera mu go. Po wojnie domyśliłem się, że w naszej chacie musi panować ciężka żałoba jak po pogrzebie. Poszedłem do wojska. Przez cały czas służby myślałem o losach Basina, o zabranych koniach i krowach. Wiem, że to samo myślał mój celowniczy w baterii, który jest chłopskim synem, i ten, który nastawiał pociski, a nawet najgłupszy człowiek, to jest jezdny przy jaszczu. Taka uporczywa myśl często stwarza bohaterów. Dlatego i ja byłem dobrym oficerem, a oni znakomitymi żołnierzami. Zakończyła się wojna i poszliśmy każdy w swoim kierunku. Ja zacząłem realizować najbliższy plan: odbudowałem jednemu bratu chatę, bo drugiego niestety straciłem na wojnie, i kupiłem mu jedną krowę i jednego konia, ot tak, aby na początek dał sobie radę. A potem zacząłem myśleć, w jaki sposób zapewnić mu byt, aby już nigdy nie potrzebował uciekać od ziemi żywicielki. Myśl ta przekreśliła wszelkie moje dawne plany. Zrezygnowałem z projektu barwienia perkalików i fabrykowania wód przeczyszczających i odnalazłem inną gałąź dla swych zdolności. Przypominasz sobie jak wtedy w Sielance, po dwóch flaszkach koniaku, mówiłem ci, że zostaję w wojsku, bo tak bardzo podoba mi się mundur? — Pamiętam. — Otóż tam, w Sielance, nie mogłem bliżej i jaśniej rozwinąć swych planów, bo miałem aż trzy przyjaciółki, a więc ręce i usta zajęte na trzy strony… Teraz jednak potrafię dokładnie określić ci myśl, która wówczas we mnie nurtowała. Otóż doszedłem do przekonania, że kraju i ziemi nie broni się tylko w czasie wojny, ale przede wszystkim w czasie pokoju. Gdy wojna już wybuchnie, wtedy za późno… Rozumiesz mnie? — Trochę. — Słuchaj dalej, a zrozumiesz lepiej. Odwiedziłem brata w Basinie. Dziwnym zrządzeniem losu, rano, gdy spałem w stodole, nadszedł do niego list z Ameryki. Chłop nie bardzo piśmienny, więc dał mi list do przeczytania. Było w nim pięćdziesiąt dolarów od starego stryja, który przed czterdziestu laty wyemigrował do Ameryki. Stryj witał nas swoim stereotypowym, chłopskim: Pochwalony Jezus Chrystus… Donosił o swoim kiepskim zdrowiu, o losie swych synów, pytał czy nasz stary ojciec jeszcze żyje, a w końcu był taki dopisek: pisom u nas gazety polskie, co u was beła wielga wojna. Pewnikiem Basin zniscony, a wy nijok nasej kochanej ziemi nie mocie cem zasioć. Tak ja wedle swoich oscydności wam te pińdziesiont dularów posełom… Rozumiesz teraz, co znaczy chłop? Czterdzieści lat nie pisał, a potem, gdy od synów dowiedział się o wielkiej wojnie, ogarnął go lęk, że u nas ziemi nie ma czym zasiać. Wspomnienie listu stryja podziałało na niego rozrzewniająco. Wypił jednym haustem nowy kieliszek wódki, zapalił świeżego papierosa, a potem myślał nad dalszym ciągiem opowiadania.
Nasunęło mi się nagle przypuszczenie, że Janek Bieniarz robi rachunek sam ze sobą, a mnie jako swojego starego, wypróbowanego przyjaciela zaprosił, abym z nim razem kontrolował poszczególne pozycje tego oryginalnego rachunku. Dlatego też nie zasypywałem go pytaniami i spokojnie pozwalałem, aż dojdzie do ostatniej pozycji i wreszcie całość razem podsumujemy. — Otóż w liście, uderzyła mnie przede wszystkim miejscowość, skąd stryj pisał: Edgewood! — mówił Bieniarz dalej. — Wiesz co to jest Edgewood? Mieszczą się tam największe fabryki chemiczne obu półkul ziemskich. Wprost legendy krążą o produkcji i udoskonaleniach technicznych Edgewoodu. Otóż po przeczytaniu tego listu zaświtała mi nagle cudowna myśl, którą dotychczas błogosławię. Napisałem do stryja list, w którym proszę go, aby mi ułatwił wynalezienie jakiejś pracy w tym mieście. W liście zataiłem, iż jestem inżynierem i mam doktorat z chemii, wiedziałem bowiem, że odpowiedzialnej pracy w tym centrum przemysłu chemicznego nie dadzą nikomu, kto nie jest obywatelem amerykańskim. Napisałem po prostu tak, jak pisze Jasiek Bieniarz chłop, do swego stryja chłopa w Ameryce. Po upływie miesiąca przyszedł list z wiadomością, iż coś znalazłoby się tam przy sprzątaniu lub myciu… Po tym liście wystarałem się o paszport, wykazałem się w przedstawicielstwie amerykańskim, że mam bliskich krewnych i zapewnioną pracę za oceanem i wreszcie wpisano mnie na tak zwaną kwotę emigracyjną. Pojechałem. Stryj był zdziwiony moim wyglądem, przypominałem mu bowiem miejskiego panicza. Wytłumaczyłem jednak staremu i synom, że byłem dawniej pisarzem gminnym, ale wojna pozbawiła mnie chleba. Z ochotą odstąpili mi kąt w domku robotniczym i miskę. Za tydzień myłem już samochody fabryczne i zlewałem hydrantem betonowe podłogi hangarów lotniczych. Potem poszczęściło mi się i szedłem coraz wyżej aż do zamiatacza laboratorium. Wreszcie awans był tak wielki, że powierzono mi mycie probówek w płynach chemicznych. Teraz ogarnął mnie straszliwy głód podpatrywania pracy twórczej w laboratorium. Nie sypiałem po nocach, aby tylko zyskać na czasie i podpatrywać. Cały swój upór i energię zmieszaną z jakąś dziką zawziętością ześrodkowałem w tym podpatrywaniu. Pracowałem dziesięć godzin w laboratorium, a najmniej osiem spędzałem nad studiowaniem amerykańskich prac naukowych wybitnych chemików. W ten sposób przez osiemnaście godzin miałem oczy otwarte i nie czułem nawet, że powieki mnie palą. Po kilku miesiącach sczerniałem, padałem ze zmęczenia, ale ogień energii we mnie wzrastał. Ciało nie mogło wprost nadążyć woli. Nareszcie przyszedł moment, który pozwolił mi wysunąć się w pierwsze szranki. Nie wiesz może o tym, ale w Ameryce istnieje mocno rozwinięta zasada konkurencji i to nie tylko w handlu i przemyśle, ale konkurują ze sobą wszyscy, uczeni, bandyci i przemysłowcy. Człowiek nauki ma też swojego niebezpiecznego konkurenta w postaci tak zwanego naukowego businessmana, czyli takiego człowieka, który swoje wrodzone i duże zdolności i dyletancką wiedzę rzuca na szalę konkurencji. Taki businessman jest groźny, bo rzeczywista wiedza krępowana jest wielką refleksją, umiarkowaniem i długoletnim doświadczeniem, a businessman w swoim rozmachu nie ma tych przeszkód i niejednokrotnie, dochodzi do tak wielkich wyników, że sam ich nawet nie umie ująć i ocenić z punktu naukowego. Postanowiłem i ja rzucić swoje zdolności w tym ośrodku olbrzymich eksperymentów chemicznych. Jednego dnia, nasze oddziały fabryczne, które bezpośrednio podlegały ministerstwu obrony chemicznej, miały zatopić olbrzymie syfony z wielką ilością gazu trującego. W tej sprawie przybył dyrektor oddziału naszego w Efney, mister Hartung, do centrali na konferencję. Konferencję musiano jednak odłożyć z tego powodu, że naczelny dyrektor naszych zakładów odleciał samolotem na kilka godzin z Edgewoodu. Hartung wykorzystywał chwile oczekiwania w ten sposób, że przechadzał się po pawilonach, przypatrując się pracy w laboratoriach. Gdy zatrzymał się przy mojej umywalni, zagadnąłem go krótko, iście po amerykańsku: …— Mister Hartung, jako pracownik tych zakładów wiem, że odział nasz w Efney zatapia w