Prolog
Nawet wiele lat po tych niezwykłych wydarzeniach pamię-
tałem, gdzie byłem, kiedy to wszystko się zaczęło: w samo-
chodzie na autostradzie Bejrut-Damaszek, młody człowiek
pełen wiary, że dobrzy ludzie zawsze wygrywają, nie mając
wtedy pojęcia, że kumpel, z którym próbowałem skontaktować
się przez radio, właśnie stoi twarzą w twarz ze swoim katem.
- Carson, Carson, tu Samotny Wilk. Odbiór.
Cholera, wciąż nie odpowiada.
„Carson" to radiowy sygnał wywoławczy Buckleya - Billa
Buckleya, szefa rezydentury CIA w Bejrucie. Był 16 marca 1984
roku, miałem się z nim spotkać o jedenastej, ale musiałem to
odwołać. Wcześnie rano w Aley doszło do strzelaniny, i kontrolny
punkt milicji Druzów całkiem się zakorkował.
Bill nie powinien być zaskoczony. Od dawna przyzwyczaił
się już, że nie ma mnie tam, gdzie miałem być, działam sam,
znikam na całe dnie, zajmując się nie wiadomo czym.
Kiedy w 1983 roku Bill zaproponował mi współpracę w
Bejrucie, nadał mi sygnał wywoławczy „Samotny Wilk".
Wszyscy inni otrzymali nazwy miast w Newadzie. Ksywa
przylgnęła na stałe.
- Czy ktoś mnie odbiera? Tu Samotny Wilk.
Wreszcie ktoś podszedł do radia. Usłyszałem trzaski, a po-
tem głos Arta, naszego szefa łączności:
- Samotny Wilku, natychmiast się wyłącz. Wracaj do Reno
najszybciej jak się da.
Wyłączyłem moją motorolę, zastanawiając się, o co, do
diabła, chodzi.
Gdy tylko dotarłem do rezydentury, dowiedziałem się, że
dwie godziny wcześniej Buckley został porwany.
3
Bill w każdy roboczy dzień wychodził z domu dokładnie za
dwadzieścia ósma i tego dnia zrobił to samo. Zjechał windą do
garażu, gdzie zawsze dokładnie sprawdzał, czy nikt nie
umieścił mu pod samochodem bomby. Dopiero potem zapalał
silnik, ponieważ Bill był metodyczny, a ponadto rozważny. W
dodatku jego honda nie miała wzmacnianego podwozia.
Zadowolony, opuszczał swoje miejsce parkingowe - codziennie
to samo - i ruszał w stronę wyjazdu z garażu.
Domyślałem się, że tego dnia Bill spojrzał we wsteczne
lusterko i zauważył, że jakiś samochód blokuje jego hondę.
Wysiadł, żeby sprawdzić, o co chodzi. Ktoś chwycił go od tyłu,
uderzył czymś twardym w tył głowy, wrzucił na tylne siedzenie
tamtego samochodu, przykrył kocem i odjechał. Brutalnie
skuteczna szybkość, element zaskoczenia i siły. ja bym to
zrobił właśnie w ten sposób. Bez świadków. Wszystko, co
musielibyśmy zrobić, to otworzyć drzwi od samochodu.
Cała rezydentura starała się o uwolnienie Billa, ale większość
naszego czasu pochłaniała walka o przetrwanie. Mieliśmy
prawie 75-procentowe straty - traciliśmy ludzi i zasoby szybciej
niż kiedykolwiek w Wietnamie czy Laosie. Waszyngton nie
nazywał tej wojny otwartą, ale właśnie taka była.
Potem, w lipcu 1985 roku, przechwyciliśmy rozmowę że
„wielki gruchot został rozbity". Poruszając się w świecie
mętnych przejętych depesz, mogliśmy jedynie zgadywać, że
wielki gruchot to Bill. Mieli też innych zakładników, ale Bill
był dla porywaczy najcenniejszy. Niby nikt jeszcze nie chciał
podpisać jego aktu zgonu, ale z trudnością utrzymywano fikcję,
że w ogóle wróci.
Jedyny brzmiący dość wiarygodnie raport stwierdzał ze Bill
został schwytany przez pułkownika Sepah-i Pasdaranu, znanego
jako Murtaza Ali Mousawi (Sepah-i Pasdaran to skrót nazwy
irańskiego Islamskiego Korpusu Strażników Rewolucji,
awangardy rewolucji islamskiej, którą Ajatollah Chomieini
chciał szerzyć na Bliskim Wschodzie). Paru pomniejszych
informatorów powiedziało nam, że Irańczyk o takim nazwisku
zwerbował zamachowca samobójcę, który wjechał wyładowaną
materiałami wybuchowymi furgonetką do holu naszej
ambasady w Bejrucie. Według jednego z dziwnych opisów
4
z wyglądu przypominał człowieka z Zachodu - błękitne oczy i
rudawe włosy. Mousawi rzekomo zwerbował również
zamachowca samobójcę, który wjechał ciężarówką do koszar
marines koło lotniska i tam się wysadził.
Krążyły także plotki, że Mousawi może mieć coś wspólnego
z pewnym pomysłowym zwyrodnialcem. U szczytu libańskiej
wojny domowej chrześcijańska milicja zaczęła znajdować
swoich ludzi z małymi dziurkami w czołach podrzuconych
koło portu. W końcu zaczęli wierzyć, że sadystyczny dentysta
znieczulał ofiarom czoło, wiercił w nim dziurę, a potem
wysysał mózg ssakiem, przyrządem dentystycznym używanym
do osuszania ust pacjenta podczas leczenia. Popytałem tu i
ówdzie i dowiedziałem się, że ów ssak dentystyczny nie
mógłby wyssać mózgu. Chyba że ze sztywną sondą.
Najtrudniejsze zaczęło się, kiedy spróbowaliśmy dopasować
osobę do nazwiska. Nie dysponowaliśmy żadnymi konkretami -
aktem urodzenia, adresem, numerem telefonu, nawet zdjęciem.
Jeden z naszych tropów pochodził od ojca Martina Jenco,
katolickiego księdza porwanego w Bejrucie w styczniu 1985
roku i przetrzymywanego przez ponad półtora roku, przez jakiś
czas w jednym mieszkaniu z Buckleyem. Podczas
przesłuchania ojciec Jenco powiedział nam, że kiedy pewnego
dnia spadła mu opaska z oczu, znalazł się twarzą w twarz z
jednym z porywaczy: człowiekiem o błękitnych oczach i
rudych włosach, czyli znajomych nam zachodnich cechach
wyglądu. Ojciec Jenco pomyślał również, że to pewnie ten z
porywaczy, który mówił płynną angielszczyzną - amerykańską
ze śladami slangu. Ale nie miał pewności, z powodu opaski.
Czy była to jedna i ta sama osoba, czy był to pułkownik
Mousawi?
Zwerbowałem młodego libańskiego szyitę z południowych
przedmieść Bejrutu, który twierdził, że może przeniknąć do
siatki Mousawiego, może nawet powiedzieć nam, czy
naprawdę ma on rude włosy i niebieskie oczy. Dzieciak
zaangażował się w islamski ruch oporu przeciwko Izrael-
czykom. W czasie, kiedy go poznałem, chciał się stamtąd
wyrwać. Zaczął urabiać ludzi Mousawiego; spotykałem się z
nim co dwa tygodnie koło punktu kontrolnego Muzeum na
5
„zielonej linii", ziemi niczyjej między chrześcijańskim Bejrutem
Wschodnim, a muzułmańskim Bejrutem Zachodnim, wówczas
najbezpieczniejszym miejscu w Libanie.
Pewnego razu, kiedy dzieciak szperał w konspiracyjnej
kryjówce, natknął się na motorolę i wpadł na to, żeby zapisać
numer seryjny radia. Pasował do odbiornika Billa - tego, przez
który chciałem się z nim skontaktować w dniu jego zniknięcia.
Chłopak nie zdołał wniknąć w siatkę na tyle głęboko, żeby
spotkać samego Mousawiego i potwierdzić jego wygląd, ale
jeśli można się było oprzeć na kimś w Libanie, to na tym
dzieciaku. A potem, pewnego ranka, libański policjant na
służbie przy punkcie Muzeum zadzwonił, że właśnie znaleźli
ciało młodego człowieka. W kieszonce koszuli znaleziono małą
kartkę z moim nazwiskiem. Poza tym nie miał żadnych
dokumentów. Znałem go?
Znałem, oczywiście, a kiedy zobaczyłem dziurę wielkości
ćwierćdolarówki w jego czole, zrozumiałem, jak zginął. Teraz
zyskałem pewność, że dentysta był prawdziwy, może Murtaza
Ali Mousawi także.
Nie zawiadomiłem o tym wszystkim centrali. Spróbujesz
przesłać makabryczne szczegóły w rodzaju wysysanych móz-
gów czy zdradzić jakiekolwiek oznaki obsesji, a poślą cię na
zasłużony urlop do jakiejś kliniki na przeprogramowanie.
Ale drążyłem dalej i wkrótce zdobyliśmy wskazówkę, że
grupa Mousawiego korzysta z niskiej mocy radiowego systemu
typu „push-to-talk". Nasze zwykłe stacje wywiadu łączności
nie mogły go namierzać, więc namówiłem rezydenturę, żeby
wynajęła mieszkanie z widokiem na szyickie przedmieścia na
południu. Liczyłem, że stamtąd uda mi się ich złapać na
skanerze. Po kilku tygodniach nasłuchiwania natknąłem się na
interesującą siatkę. Wszyscy w niej używali sygnałów
wywoławczych oraz zakodowanych nazwisk, miejsc i dat.
Nagrałem wszystkie ważniejsze przechwycone wiadomości i
spisałem to, co według mnie miało jakieś znaczenie. Numery
telefonów, adresy i nazwiska zapisałem w moich
kołonotatnikach. Po sześciu miesiącach zapełniłem trzy. Wtedy
nastąpił
6
przełom, który moim zdaniem mógł doprowadzić do
rozgryzienia sprawy.
Pewien informator - jeden z tych lepszych - powiedział nam,
że przed wybuchem rewolty przeciwko szachowi nieuchwytny
pułkownik był doktorantem na wydziale matematyki
University of California w Los Angeles. Później to samo
usłyszeliśmy od Terry'ego Andersona, innego zakładnika
przetrzymywanego z Buckleyem: jego porywacz nie tylko
twierdził, że studiował na UCLA i Uniwersytecie Amerykańs-
kim w Bejrucie, ale mówił też z dziwnym akcentem — niemal
amerykańskim, ale z osobliwym gardłowym „r", jakby przed
angielskim uczył się francuskiego. „Brzmi bardziej jak Irańczyk
niż Libańczyk" - osądził Anderson.
Natychmiast sprawdziliśmy wszystkie wizy i rejestry
imigracyjne, ale nie znaleźliśmy żadnego śladu, że Mousawi
kiedykolwiek starał się o wizę, ani w Bejrucie, ani w Tehera-
nie. Mam przyjaciela w terenowym biurze FBI w Los Angeles
z dojściem do UCLA. Nie znał tego nazwiska, ale informator
FBI przypomniał sobie, że na początku lat siedemdziesiątych
studiował tam Irańczyk wykształcony we Francji. Pisał roz-
prawę na temat podzbioru nieriemannowskich hiperkwadratów,
cokolwiek to jest, ale przerwał badania na krótko przed
uzyskaniem doktoratu.
Kiedy sekretarka wyciągnęła dane dla mojego kumpla z FBI,
okazało się, że znikło z nich nazwisko irańskiego studenta -
zostało elektronicznie usunięte. Nie udało się też odnaleźć
papierowych akt ze zdjęciem. Sekretarka nigdy wcześniej nie
spotkała się z czymś takim. Jedyny trop pochodził od profesora
wydziału matematyki: pamiętał błyskotliwego irańskiego
absolwenta o krótkich „rdzawych włosach". Nie mógł nam
jednak nic więcej o nim powiedzieć oprócz tego, że student ten
był samotnikiem i nigdy nie pojawiał się na wykładach.
Ciągle sprawdzałem wszystkie pogłoski, kiedy pod koniec
1991 roku na południowych przedmieściach Bejrutu znalezio-
no pozbawione głowy rozkładające się zwłoki Billa Buckleya,
porzucone jak padlina.
7
Potwierdzenie śmierci Billa nie zmniejszyło mojego zainte-
resowania jego porywaczem - właściwie jeszcze bardziej je
zwiększyło. Niewiele mogłem w tej sprawie zrobić, ale w
końcu moje liczne grzeszki wyszły na jaw i zostałem
wyrzucony z operacyjnego i przeniesiony z powrotem do
Langley, gdzie miałem umierać powolną śmiercią biurokraty.
Byłem pewny, że trop do tej pory już zwietrzał, ale zacząłem
przedzierać się przez bazy danych. Wreszcie znalazłem
wzmiankę o zdjęciu zrobionym „Alemu Mousawiemu" w
Peszawarze w Pakistanie, przechowywanym w teczce
nieaktywnego informatora. Był to strzał w ciemno, ale
zamówiłem tę teczkę w archiwum.
Okazało się to trudniejsze niż powinno. Archiwum
odpowiedziało, że nie mogą odnaleźć teczki, więc wziąłem
wolny dzień, żeby poszukać osobiście. Teczki nie znalazłem,
ale natrafiłem na tę fotografię: pozowane zdjęcie pięciu
mężczyzn w ogrodzie. Za nimi znajdował się dom z pustaków,
kilka na wpół uschniętych krzewów i miejsce na grilla. W
środku stał Osama bin Laden, trzymając w ręku księgę, która
wyglądała na Koran. Z lewej strony miał mężczyznę ubranego
w tradycyjny salwar. Coś w jego osobie, może w rękach,
sugerowało, że jest człowiekiem z Zachodu, ale jego głowa
została pracowicie wycięta. Z prawej strony bin Ladena stał
młody mężczyzna w galabii. Nie mógł mieć więcej niż
szesnaście, może siedemnaście lat. Po prawej, nieco z tyłu,
młody Arab w kafii trzymał AK-47, częściowo przesłaniające
jego twarz.
Moją uwagę przyciągnęła jednak postać w głębi zdjęcia z
lewej strony: szczupły mężczyzna, około 190 centymetrów
wzrostu, ubrany w wymiętą koszulkę polo i dżinsy. Trzymał się
na uboczu, jakby nie czuł się dobrze w tamtym miejscu lub nie
chciał, żeby zrobiono mu zdjęcie. Jako jedyny miał
zdecydowanie niearabskie rysy. Ponieważ zdjęcie było czarno-
białe i miało fatalną rozdzielczość, nie mogłem mieć pewności,
ale włosy mężczyzny nie wyglądały na kruczoczarne. Brak
podpisu również nie pomagał, jednak tknęło mnie przeczucie,
że przez ostatnie piętnaście lat nigdy nie byłem bliższy
odnalezienia Murtazy Alego Mousawiego.
8
Nie mogłem tylko zrozumieć, co Mousawi, jeśli to był on,
robił z Osamą bin Ladenem. Jeśli istniał jakiś pewnik na
Bliskim Wschodzie, to fakt, że szyici w rodzaju Mousawiego
nienawidzili sunnitów, szczególnie bezkompromisowych
sunnitów, jak bin Laden, który wszystkich szyitów najchętniej
oddałby pod miecz jako heretyków.
Bezgłowa postać również była dziwna. Po pierwsze, salwar
układał się na niej jak na starym lub bardzo chorym człowieku.
To, że znikła głowa, nie powinno dziwić. Twarze i inne cechy
charakterystyczne pracowników CIA są usuwane ze zdjęć
przysyłanych z terenu, nawet jeśli oznacza się je jako tajne.
Jednak szanse, że ten facet pracował w CIA, były bliskie zeru.
Żaden z naszych agentów nigdy nie nawiązał kontaktów z bin
Ladenem, mimo głupich plotek, że był on tworem CIA. Kim
zatem był ten jeździec bez głowy? I kim byli ci dwaj młodzi
Arabowie? Zdjęcie zaintrygowało mnie bardzo, ale zawiodło
donikąd.
Ktoś musiał mi pomóc w zidentyfikowaniu graczy. Jeśli
zdjęcie zostało opatrzone prawdziwą datą, w Peszawarze
przebywał w tym czasie John Millis. John był teraz szefem
sztabu Komisji Kongresu do spraw Wywiadu. Zadzwoniłem do
niego.
Spotkaliśmy się w Tune Inn, spelunce przy Pennsylvania
Avenue, parę przecznic od Kapitolu - ja w wypłowiałych
spodniach khaki i postrzępionej, wygniecionej błękitnej ko-
szulce, i Millis w lekkim, całorocznym garniturze od Josepha
A. Banka z lekkiej wełny.
Kiedy kelnerka przyniosła nam burgery i kawę, Millis wyjął
fotografię z szarej koperty i spojrzał na nią.
- Często przechodziłem koło tego domu - rzekł z uśmiechem.
- Mieszkał tam bin Laden. Widywałem go od czasu do czasu.
Wyglądał na przyjaźnie nastawionego. Skąd masz to zdjęcie?
- Myślałem, że ty mi to powiesz. Wysłano je z Peszawaru,
kiedy ty byłeś tam szefem.
- Nie przypominam sobie.
- Poznajesz tu jeszcze kogoś?
- Sam nie wiem. Wyglądają jak normalni szaleńcy, którzy
pętali się wtedy po Peszawarze.
9
Millis wyjął okulary z lśniącego metalowego futerału,
starannie je założył i spojrzał uważniej. Odwrócił zdjęcie tak,
żebym mógł widzieć, i zaczął pokazywać poszczególne osoby,
zaczynając od faceta z prawej strony bin Ladena.
- Ten to książę z Zatoki. Prawdziwy wyznawca, który
spiknął się z bin Ladenem. Nie ma tu więcej niż dwadzieścia
lat. A to... - przerwał, przysunął fotografię bliżej, a potem
znowu opuścił, żebym mógł zobaczyć. - Tego gościa z prawej
w głębi powinieneś znać.
- Ja?
Spróbowałem wyobrazić sobie faceta bez chusty na głowie,
bez AK-47 zasłaniającego mu pół twarzy i bez
dwutygodniowego zarostu.
- Palestyńczyk - ciągnął Millis. - Najpierw działał z bin
Ladenem, a potem przeszedł do Hamasu. Nabil jakiśtam.
Wtedy mnie olśniło: Nabil Szahada. Po wojnie w
Afganistanie kierował militarnym odłamem Hamasu. To on za-
planował pierwszy samobójczy zamach na autobus w Izraelu.
Mistrz zamętu.
- A ten bez głowy? To ktoś z naszych?
- Dlaczego tak uważasz?
- No wiesz, przez tę wyciętą głowę. Kto inny...
- Przykro mi. Powiedziałem już, że nie pamiętam tego zdjęcia.
Entuzjazm Millisa oklapł. Zaczął ziewać i najwyraźniej miał
ochotę sobie pójść. Istnieje zasada, że nie wolno poganiać
informatora. Ale ja musiałem zwrócić jego uwagę na jasnowłose-
go faceta w dżinsach i koszulce polo. Wziąłem fotografię do ręki.
- Czy któryś z nich jest Irańczykiem? - spytałem wreszcie,
wskazując na mężczyznę w głębi po lewej stronie. Człowieka
o wyrazistych rysach.
Millis zerknął na zegarek i dopił kawę, chociaż wystygła już
dawno temu.
- Jak tam twoja córeczka? - spytał. - Sally, dobrze pamiętam?
- Rikki. Wszystko w porządku. Uczy się w Anglii, i wtedy
mogę sobie z nią pogadać. Podczas wakacji nie jest już tak
fajnie. Jej matka wali młotkiem w jej komórkę za każdym
razem, gdy dzwonię.
Millis nie słuchał.
10
- Myślisz, że ten facet jest Irańczykiem? - spytałem jeszcze
raz, wciąż trzymając palec na postaci z lewej strony.
Millis przejechał palcem wskazującym po wszystkich twa-
rzach i potrząsnął przecząco głową.
- Nie wydaje mi się, ale zdjęcie jest sprzed ponad dziesięciu
lat. Nie ma depeszy albo papierka do tego zdjęcia z
wyjaśnieniem, kto jest kim?
- Jest wzmianka o teczce, ale w archiwum nie mogą jej
znaleźć. Ciągle szukają.
Millis uśmiechnął się. Wiedział, że są nikłe szanse na
odnalezienie teczki. Archiwa CIA to trójkąt bermudzki oficjal-
nej dokumentacji.
Wsunął zdjęcie z powrotem do koperty, potem skinął na
kelnerkę, która zaczęła przedzierać się przez salę.
- Muszę iść, Max. Mam spotkanie.
- Spojrzyj tylko jeszcze jeden raz.
- Przepraszam. Może następnym razem. - Kiedy to mówił,
uderzył w łyżeczkę. Łyżeczka przewróciła filiżankę. Resztki
kawy chlusnęły na stolik. Szybko przyrzuciłem bałagan
serwetkami.
Millis wstał.
- Mogę ją wziąć? - spytał miłym tonem. Trzymał za róg
kopertę. - Chciałbym to komuś pokazać. Na pewno masz
odbitkę?
- Mam, ale zdjęcie należy do teczki operacyjnej.
- Przecież masz odbitkę, prawda?
Powinienem odmówić. Miałem odbitkę, ale wyniesienie
części dokumentacji poza Zarząd Operacyjny stanowiło
poważne naruszenie zasad, nawet dla członka personelu
Kapitolu, który miał o wiele większy dostęp do poufnych
informacji niż ja. Jednak pozwoliłem mu ją wziąć. Może kiedy
będzie miał czas do namysłu przypomni sobie coś o facecie z
lewej strony zdjęcia. Tłumaczyłem sobie, że Millis praktycznie
należy do rodziny.
Gdy wieczorem następnego dnia wróciłem do domu, na
automatycznej sekretarce miałem wiadomość od Millsa: „Spot-
kajmy się. Zadzwoń. Mam to nazwisko".
Nie spotkaliśmy się. Zanim zdążyłem oddzwonić,
znaleziono go z rozwaloną czaszką w motelu w Fairfax.
Rozdział 1
Nowy Jork, 21 czerwca 2001, 11.02
„Baton Rouge, Baton Rouge, tu Selma. Jak odbierasz?".
„Pół na pół".
„Baton Rouge, nic nie rób. Che jest ciągle tam, gdzie był".
„Przyjąłem, Selmo. Zostań na pozycji. Bez odbioru".
Jedenaste piętro biurowca Deutsche Bank przy Park Avenue
nie było najgorszą lokalizacją w centrum: dość blisko chodnika,
by widzieć dwudziestoparolatków z dyplomami MBA, z komór-
kami przyklejonymi do uszu, pieprzących coś o domniemanych
interesach; i dość wysoko, żeby docenić regularną siatkę ulic,
wielkość i łatwość, z jaką to wszystko można zniszczyć brudną
bombą. Ale to już należy do moich spraw zawodowych.
Londyn jest bardziej kosmopolityczny. Paryż bardziej
odpicowany. Genewa bije inne miasta na głowę pod względem
ilości kradzionego mienia na cal kwadratowy. Ale to na Manhat-
tanie są prawdziwe pieniądze. Połowa pieniędzy świata przepływa
elektronicznie przez to miasto codziennie przez trzysta sześć-
dziesiąt pięć dni w roku. Zamknij oczy i prawie usłyszysz, jak
biliony brzęczą w lokalnej cyberprzestrzeni. Cała ta kasa daje
miastu rodzaj boskiej energii, a Madison Avenue tworzy mody,
sprzedając gówno, na które nikogo nie stać, ludziom, którzy go
nie potrzebują, od krążowników szos po viagrę i implanty
pośladków. Nic dziwnego, że dżihadyści co noc śnią o obróceniu
tego miejsca w gruzy (nie martwi ich też zbytnio, że co trzeci
mieszkaniec Ameryki to Żyd).
Osobiście miałem już po dziurki w nosie gruzu. Bejrut,
Chobar, Nairobi - wiem, jak pachnie dym zmieszany z krwią i
jak łatwo to tego doprowadzić. Furgonetka ze zbiornikiem
12
wypełnionym do połowy acetylenem i olejem napędowym, i
można zrównać z ziemią większość wytworów ludzkiej ręki, do
których uda się wjechać.
Zawsze myślałem, że długie pobyty w najgorszych rejonach
świata są coś warte, ale mój pracodawca uważał inaczej.
Wypowiedziałem za dużo trudnych do przełknięcia prawd, zbyt
wiele razy wsadziłem palec w oko Departamentowi Stanu, o
jeden raz za dużo kazałem się pieprzyć moim szefom z szóstego
piętra. Sprzedawane przez nas „informacje" były nic niewarte,
ale absolutnie niewybaczalną cechą charakteru w Waszyngtonie
jest szczerość.
Po tym, jak ćwierć wieku spędziłem w terenie, szefostwo
sprowadziło mnie do ojczyzny i posadziło w biurze koło Tysons
Corner. Ich plan zakładał, że będę czuwał nad stadem emerytów,
dopóki nie zgaśnie również moja gwiazda, ale to miało nastąpić
dopiero za cztery lata, gdy dobiję pięćdziesiątki. Tymczasem
miałem urzędować od ósmej do siedemnastej, bez obowiązków
po godzinach i z tyloma dniami urlopu, ilu potrzebowałem. Teraz
właśnie z tego korzystałem: wziąłem wolne w czwartek, by
spotkać się z przyjaciółmi w centrum. W dole zobaczyłem
kolejny zator. A w każdym razie tak mi się zdawało.
- Hej, spójrz na to - powiedziałem, patrząc na Park Avenue.
Postarałem się, żeby w moim głosie zabrzmiał niepokój, co miało
ściągnąć Chrisa Corsiniego z jego wysokiego, dopasowanego do
wzrostu fotela, i oderwać od trzech panoramicznych monitorów LCD.
Ale Chris był maklerem giełdowym. Podniecały go wyłącznie
okresowe raporty o wydobyciu ropy i jego roczna premia.
- Poważnie. Chodź i popatrz na tych dwoje.
Chris westchnął i zwlókł się z fotela.
- Co tym razem, Max? King Kong znowu na wolności?
I za to go lubiłem: odkąd jeszcze w Berkeley zsunąłem się po
ścianie Sproul Hall do gabinetu dziekana, uznał, że jestem
świrem. Ale w przeciwieństwie do innych naszych kolegów ze
studiów nigdy mi tego nie wypominał. Może w jakimś stopniu
równoważyłem jego idealną żonę, trójkę ponadprzeciętnie uzdol-
nionych dzieci i porsche carrera w kolorze srebrny metalic.
- Tam - wskazałem na róg Czterdziestej Dziewiątej i Park
Avenue, ale Chris nie zauważył tego, co ja.
13
- Hmmm, niech pomyślę. - Stukał palcami w marmurowy
parapet. - Ach, chodzi o tych trzech palaczy przed siedzibą UBS
po drugiej stronie ulicy! Świat się wali! Kupuję złoto za wszystko.
- Przyjrzyj się uważnie.
- Ale komu? Pomóż mi trochę.
- Tej parze - wskazałem mu faceta z dziewczyną, oboje tuż
przed trzydziestką. - Hipisom przed Quick and Reilly.
Hipis był w porządku: minidredy, czarny podkoszulek na
ramiączkach, połatane czarne zamszowe portki, tymberlandy,
bez skarpetek i sznurowadeł. Dziewczyna też w czerni - wyblakła
na górze, dżinsowa na dole kiecka z marszczonymi wstawkami,
torba na ramieniu - z wyjątkiem lawendowych pasemek i żółto-
błękitnych tenisówek pumy.
- Widzisz coś, czego ja nie widzę? - spytał Chris.
- Nie jestem pewny. Może to, że nie czują się dobrze w tych
mundurkach. Jakby mieli je na sobie pierwszy raz w życiu.
Chris popatrzył na mnie przez chwilę, cmoknął ze współ-
czuciem, a potem wrócił za swoje biurko i usiadł.
- Max, zastanawia mnie, jak ty sobie radzisz. Jesteś walnięty.
Prawdę mówiąc, namierzyłem tych dwoje wcześniej, kiedy
szedłem Park Avenue. Najwyraźniej się mną zainteresowali,
więc rzuciłem im zabójcze spojrzenie, wtedy szybko się odwrócili.
To niemal na pewno oznaczało, że mnie obserwują, a wszystko,
co robili, tylko mnie w tym upewniało.
Od czasu do czasu dziewczyna spoglądała nad ramieniem
swojego towarzysza w stronę Deutsche Bank, a potem, zanim się
odwróciła, coś do niego mówiła. Facet bez przerwy gadał przez
komórkę. Mogłem się założyć, że to walkie-talkie. Bez skanera
jednak nie mogłem być pewny.
- Muszę wyskoczyć - powiedziałem do Chrisa i chwyciłem
płaszcz. - Wyświadczysz mi przysługę?
- A co z naszym lunchem? Poupychałem ludzi gdzie się dało,
że zrobić miejsce. Jesteś jak pieprzony zniedołężniały kocur,
czmychasz bez żadnego powodu.
W szwendaniu się bez wyraźnego celu byłem najlepszy - obok
manipulacji, zdrady i kłamstwa. Tylko najwyższy stopień specja-
lizacji. Jak na ironię, Chris znał moją największą tajemnicę,
nikomu innemu nigdy tego nie powiedziałem. Opijaliśmy koniec
14
pierwszego roku, jaraliśmy trawkę, gapiąc się na most Golden
Gate, kiedy wreszcie spytał, jak zmarli moi rodzice.
- Nie wiem - odpowiedziałem.
- Jak możesz nie wiedzieć?
- Nawet nie wiem, czy w ogóle umarli.
- Nie chwytam.
I wtedy mu wszystko opowiedziałem. O matce i jej dwóch
mężach, z których żaden nie był moim ojcem; o dziadku, który
kazał mi do siebie mówić „proszę pana"; o obligacjach, bonach,
funduszu powierniczym; o wszystkich domach, w których miesz-
kaliśmy, jakby matka postanowiła zaliczyć każdą porę roku w
innej strefie klimatycznej Ameryki. Jak zabrała mnie, trzynasto-
latka na wykopaliska archeologiczne do Beludżystanu na granicy
pakistańsko-irańskiej. Jak dwa lata później obudziłem się pewnego
ranka i znalazłem kartkę przytwierdzoną do tyczki od namiotu:
„Max, wyjechałam z Ravim (prawdziwym archeologiem, młod-
szym od niej o piętnaście lat) na wielkie wykopaliska. Wracam
za dwa tygodnie. Mama". Nie: „Całuję, mamusia". Nie: „Kochany
Maksie". Nic w tym rodzaju. Nigdy już jej nie zobaczyłem. Te
dwa tygodnie rozciągnęły się do osiemnastu miesięcy, potem
moja ciotka dowiedziała się od kochanej mamusi, że zostawiła
mnie na drugim końcu świata, i wynajęła małą ekipę, żeby mnie
stamtąd wydostać.
- Co ty, kurwa, robiłeś tam tyle czasu? - chciał wiedzieć
Chris. - Mieszkałeś w jaskini i żarłeś gówna nietoperzy?
- Nie było tak źle. Wzięła mnie jedna rodzina. Mieli syna w
moim wieku. Jeździliśmy konno, graliśmy w nogę. Nauczyłem się
baluchi.
- Pieprzysz głupoty.
I tu zachodziła podwójna ironia: ze wszystkich bajeczek, jakie
wciskałem Chrisowi przez jakieś dwadzieścia lat od tamtej pory
- najdziwniejsze wymówki, kiedy się nie zjawiłem, jeszcze
dziwniejsze, gdy wcześniej wychodziłem, nieprawdopodobne
inwestycje firmy konsultingowej, która stanowiła moją waszyng-
tońską przykrywkę, i wiele, wiele innych - byłem pewny, że nie
uwierzył tylko w tę beludżystańską historię.
- Oj, Chris - powiedziałem. Wrócił już do kupowania
nigeryjskiej ropy naftowej. - To zajmie ci tylko dziesięć minut.
15
- O co ci chodzi, na Boga?
- O przysługę. Postój chwilę przy oknie i obserwuj tych
dwoje, tylko tyle.
- Po co miałbym to robić? Naprawdę ci odbiło.
- Może i tak. Ale mam przeczucie, że śledzą kogoś z tamtego
budynku. Może jednego z twoich kumpli. Do diabła, może nawet
twojego szefa.
Chris popatrzył na mnie, jakby się zastanawiał, czy wezwać
ochronę.
- To się zdarza, kotku. Naprawdę. Mężuś siedzi sobie na
dupie w domu, bez roboty i popija przedpołudniowe martini.
Nagle świta mu w głowie, że matka jego dzieci przypięła się do
gońca, wzywa więc prywatnego detektywa, i bingo! Awantura
gotowa.
- Ta, jasne.
- W dzisiejszych czasach to fantastyczny interes - ciągnąłem.
- Wszyscy nawzajem się rolują. - Zasada numer siedem: stwórz
sobie kontekst, zanim powiesz prawdę. Zasada numer osiem: nie
pozwól, żeby był za bardzo pokręcony. - A może oni śledzą mnie.
- Jasne, Max. Ja jestem księżna Di, a ty Dodi czy jak tam się
on nazywał. Nie popadaj w paranoję. Nikt cię nie śledzi.
Istniała duża szansa, że miał rację (samo już tylko pytanie o
przyczynę zostawiło dziurę wystarczającą, by przepchać przez nią
piramidy). Ale wysokoprocentowa paranoja jest uzależniająca jak
morfina i o wiele bardziej użyteczna. Nie ma czegoś takiego jak
przypadek, zbieg okoliczności, szczęśliwy traf - uczyli nas
kiedyś na Farmie.
Nigdy nie zapomniałem, jak Joe Lynch, dyrektor kursu,
wkroczył na mównicę pierwszego dnia i, nawet nie skinąwszy
głową, spytał: „Kto prowadził kontrobserwację po drodze?".
Wszyscy praktykanci na sali wytrzeszczonymi oczami rozglądali
się po audytorium, próbując zgadnąć, czy Lynch żartuje. Farma
to najbardziej strzeżony obiekt, gdzie jest więcej jeleni niż ludzi.
Wiodła do niej tylko jedna droga. Trzeba by mieć pomyślunek
Mac Gyvera, żeby dostać się do tego miejsca. Wreszcie Lynch
przeszedł do sedna: zawsze zachowuj się tak, jakbyś był śledzony,
nawet jeśli upewniłeś się, że nie jesteś. To jedyny sposób, żeby
utrzymać przewagę, nie dać się zwieść, nie dać się złapać.
16
Oczywiście, nie mogłem tego wszystkiego powiedzieć Chriso-
wi. Podobnie jak wiele innych przyjaźni, nasza opierała się na
pewnych niedopowiedzeniach, bardziej z mojej strony - a może
z jego też - ze zdrową dawką nieszkodliwej rzeczywistości
wirtualnej. Moralne pustkowie.
- Posłuchaj - rzekłem. - Obserwowałem tę dziewczynę i...
Chris dał się złapać i znowu poczuł grunt pod nogami.
- Tak bywa - wzruszył ramionami.
- Co?
- Setki kobiet. Jeden Max. Jedna z nich tak się wkurzyła, że
postanowiła cię dorwać.
- Chris, posłuchaj...
- Serio, Max. Jesteś jak cholerny kocur. Wkradasz się w ludz-
kie życia i wymykasz się z nich. Mnie to nie przeszkadza. Nie
zamierzam zaciągnąć cię do łóżka...
- Ale rzecz w tym...
- Pamiętasz tę dziedziczkę imperium gumy do żucia, która się
do ciebie przykleiła? Przykleiła! Ile to trwało? Siedem miesięcy?
Pieprzony rekord świata. Po Marissie.
Prawdę mówiąc, już poprosiłem Chrisa, żeby został moim
drużbą, kiedy dotarło do mnie, że lubię seks z dziedziczką
bardziej niż ją samą. Dokładnie w tym samym czasie ona doszła
do wniosku, że bardziej podoba jej się wyobrażenie o mnie niż
realny ja.
- Młodzieńcza nieostrożność - powiedziałem. Musiałem na-
prowadzić Chrisa z powrotem na temat. - Słuchaj, teraz to
zupełnie co innego. Bardzo mściwa osóbka. Gorzej, ma kasę na
pofolgowanie swojej złości.
- Jak ma na imię?
Na imię? Nie wyrywaj się z niczym i nigdy nie zagłębiaj się
w szczegóły, jeśli absolutnie nie musisz.
- Odstawiłem ją od piersi - wyjaśniłem. - Żadnych tam
narastających żali. Mała próba. Zostawiłem ją wściekłą. Nie chcę
koło niej przechodzić, żeby mnie nie śledziła albo i coś gorszego.
Chris, potrzebuję małej pomocy.
Chris znowu spoważniał.
- Daj spokój, Max. Jesteśmy na to za starzy. Mam robotę.
Możesz sam sobie na nich patrzeć.
17
- Właśnie o to chodzi, że nie. Nie mogę zrobić jakiejś głupoty
w stylu: wychodzę i zerkam przez ramię, udaję, że sznuruję but,
czy gapię się na odbicie w szybie wystawowej, żeby sprawdzić,
co się za mną dzieje. Zorientowaliby się, że ich namierzyłem.
- No i? Nie o to chodzi?
- Taa, a wtedy ten, kto urządza to małe widowisko, zorganizuje
sobie nową drużynę, której już nie rozgryzę. Właśnie tak to działa.
Chris nie kupił tego, ale nie powiedział „nie". Uznałem interes
za ubity.
- Zaufaj mi - ciągnąłem. - Ta laska jest nieobliczalna, totalny
psychol. Wykorzysta każdą szansę, żeby coś mi zrobić. Muszę
odpowiednio wcześniej wiedzieć, czy naprawdę mnie śledzi.
Wziąłem komórkę Chrisa, wbiłem w nią mój numer i z po-
wrotem położyłem przed nim. - Widzisz ten przycisk z zieloną
słuchawką? Po prostu za dziesięć minut wciśnij go i powiedz mi,
co zobaczyłeś. To wszystko.
Chris postukał palcami w biurko, poprawił wykrochmalony
biały kołnierzyk koszuli, podciągnął równie wykrochmalony i
prześlicznie wykończony mankiet, odsłaniając zegarek i sam
szybko popukał w przyciski.
- Dobrze, już dobrze. Ale wiesz co, Max? Niełatwo mieć cię
za przyjaciela.
Pokręcił nadgarstkiem jeszcze parę razy, żebym nie przegapił
tego, co na nim nosił. Zegarek kosztował pewnie tyle, że dałoby
się za to wykarmić całą afgańską wioskę przez kilka lat.
- Nowa zabaweczka, co?
- Breitling - rozpromienił się. - Ma mikronadajnik, który
działa w każdym punkcie na ziemi.
- Na wypadek porwania?
- Nie, dupku. Kupiłem go na jacht.
Roześmiałem się.
- Jasne. Na wszelki wypadek, kiedy następnym razem wywieje
cię za Long Island Sound i zaginiesz gdzieś na Azorach.
- Jedna rzecz, Max. Skąd wiesz, jak to zrobić?
- Niby co?
- Nie dać się śledzić.
W głosie Chrisa zabrzmiała jakaś nowa nuta - najprawdziwsze
zdziwienie. Może po raz pierwszy zobaczył we mnie kogoś, kim
18
naprawdę byłem, a nie tylko swoje wyobrażenie o mnie. Może
myślał, że upiecze przy tym ogniu swoją pieczeń. Ale w tym
momencie było mi wszystko jedno.
- Spotkałem w barze takiego jednego - zbyłem go. - Opowie-
dział mi o tym.
Rozdział 2
„Baton Rouge, tu Selma. Che się przemieszcza. Na południe
od Park Avenue".
„Przyjąłem. Przejmujemy go. Bez odbioru".
Zawsze ubieraj się tak, żeby pasować do wyobrażenia innych
o tobie. Jeśli oznacza to praktyczną czarną koktajlową sukienkę,
wciągnij brzuch, załóż ją i idź kupić sznur pereł oraz czółenka
rozmiar 16. Nie pamiętam już, kto mi to powiedział - jakiś
doświadczony agent po paru głębszych, jak oni wszyscy w
tamtych czasach - ale była to kolejna rada, o której nigdy nie
zapomniałem. Według Chrisa moja wytarta na łokciach płócienna
marynarka, workowate oliwkowe drelichy i zdarte kasztanowe
mokasyny to wizytówka dżentelmena konsultanta, faceta, który
nie potrzebuje ręcznie szytych ubrań od Hugo Bossa, żeby
pokazywać, kim jest. Przechodnie czekający na przejście przez
Park Avenue na rogu z Czterdziestą Dziewiątą na podstawie
moich ciuchów i nieobecnego spojrzenia - niereagującego na
hałas, ruch uliczny, drapacze chmur, ulicznych bandytów,
lichwiarzy z banku, ciułaczy i wścibskich - zaliczą mnie do
grona osób wałęsających się w wolny dzień po górnym West
Side. Problem w tym, że nie wiedziałem, jaki plan ma zespół
inwigilacyjny przed Quick and Reilly... jeśli to naprawdę ogon,
jeśli mają plan i gdybym sam nie poddał się bezładnej gonitwie
myśli.
Przeszedłem ulicę na zielonym i skierowałem się do przejścia
podziemnego do Grand Central Station. Chciałem rzucić szybkie
spojrzenie w stronę pary pod Quick and Reilly, ale trzymałem się
ustalonego planu. W tej grze musiałem polegać wyłącznie na
oczach mojego starego kumpla Chrisa, jedenaście pięter nade
mną. Do niego należała decyzja, czy ich użyje, czy nie.
20
Wyszedłem właśnie z peronu metra i znajdowałem się w po-
łowie hali Grand Central, katując się zwykłymi wątpliwościami,
kiedy w kieszeni radośnie zaćwierkała komórka.
- Mówiłem, że ci odbiło. Jak tylko przeszedłeś przez Park
Avenue, odeszli. Nikt cię nie śledzi, Max. Nie...
- W którą stronę poszli?
- Co? Co?
- Na północ, południe, wschód, zachód? Ulice Manhattanu
krzyżują się prostopadle.
- Na północ. Poza centrum.
- Kiedy się ruszyli? Dokładnie, Chris, to ważne.
Patrzyłem na studenta z Bliskiego Wschodu, niosącego pudło
z pizzą - w sam raz na umieszczenie w nim dziesięciu funtów
plastiku. Albo bombę zdolną wysadzić w powietrze pociąg o
11.53 do Poughkeepsie.
- Odeszli w chwili, kiedy przeszedłeś Park Avenue i skręciłeś
na południe.
- Poszli prosto na północ? Pieszo?
- Nie, ktoś ich zabrał i odjechali Park Av.
- Ktoś?
- Van.
- Hotelowy van? Autobus na lotnisko JFK?
- Skąd mam wiedzieć? Nie miał nic napisane na...
- Miał drut na dachu?
- Co?
- Antenkę. Krótką. Grubą. Może...
- Nie zauważy...
- W środku był ktoś jeszcze?
- Trudno powiedzieć. Nie miał okien dla pasażerów. Nie było
widać, co jest w środku. Jezu, Max, patrzyłem z jedenastego piętra!
- Ty ślepa komendo. Nie zauważyłbyś, jakby na Park Avenue
wylądował 747. Powiedz mi, jak często samochód bez okien
zabiera kogoś sprzed Deutsche Bank?
- Ciągle. Nigdy. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- Może trzeba było.
- Oj, Max. To nie ja mam zamiar urwać ci jaja.
- Dzięki, jesteś kochany - rozłączyłem się, zanim Chris
zdążył cokolwiek powiedzieć.
21
Najbardziej dręczyło mnie nie tyle samo istnienie pary spod
Quick and Reilly, co jej sposób działania. Powinni byli pełnić
wartę na Park Avenue lub prowadzić obserwację z nieoznakowa-
nego vana, takiego jak ten, który ich zabrał. Powinni wykorzystać
jakąś przykrywkę, udawać robotników pracujących przy stu-
dzience kanalizacyjnej czy choćby wózek ulicznego sprzedawcy.
Czterdzieści procent mieszkańców Nowego Jorku urodziło się za
granicą. Gdzie indziej można się lepiej przebrać, jeśli nie tu, w
tym wielorasowym gąszczu? Ten odjazd vanem też nie miał
sensu. Dlaczego po prostu nie odeszli na piechotę?
Najprostszym wytłumaczeniem byłaby ich niekompetencja,
ale istniała też inna możliwość: demaskowali się celowo. W Mos-
kwie nazywaliśmy to inwigilacją na delfina - teraz nas widzisz,
a teraz nie. KGB wypuszczała za tobą byle jakich agentów.
Musiałbyś być ślepy, żeby ich nie zauważyć. Potem, po godzinie
czy dwóch, agenci znikali. Nie mogłeś namierzyć ich nadajników
kieszonkowym skanerem. Jakby całe służby wzięły wolne popołu-
dnie i urządziły firmowy piknik.
Chodziło o to, żeby umocnić twoje fałszywe poczucie bez-
pieczeństwa, sprawić wrażenie, że jesteś czysty, więc możesz iść
na swoje spotkanie, podrzucić przesyłkę, cokolwiek. Ale tak
naprawdę KGB zmieniało nieudolnych agentów na profesjonalis-
tów. I nie byli to tylko nowi ludzie w nowych samochodach.
Angażowali posterunki milicji, żeby śledzić twoje ruchy, podczas
gdy prawdziwi obserwatorzy trzymali się poza twoim polem
widzenia. Wykorzystywali częstotliwości wojskowe, tak ob-
ciążone, że skaner był bezużyteczny.
Tak postępowano w Moskwie. Czy ktoś w Nowym Jorku w
ogóle słyszał o inwigilacji na delfina? Czy też raczej, kto
wykorzystałby ją przeciwko mnie, amerykańskiemu podatnikowi
na własnych śmieciach, w światowej stolicy wolnego handlu?
Prawie przekonałem samego siebie, że najprostsze odpowiedzi
są najlepsze, kiedy wyszedłszy na Czterdziestą Drugą dwa domy
dalej zauważyłem faceta. Na oko tuż po czterdziestce. Do
eleganckiego letniego, kaszmirowego, sportowego płaszcza nosił
krzykliwą pomarańczową bejsbolówkę. W tym momencie kom-
pletnie przestałem cokolwiek rozumieć. Nie ma nic złego
22
Robert Baer PRAWDA ZA PRAWDĘ Przełożyli Katarzyna Bażyńska-Chojnacka Piotr Chojnacki VIZJA PRESS&IT Warszawa 2OO6
Tytuł oryginału Blow The House Down Copyright © 2OO6 by Robert Baer Ali rights reserved This translation published by arrangement with Crown Publisher, a division oj Random House, Inc. Copyright © for the Polish edition by VIZJA PRESS&IT Ltd., Warszawa 2OO6 Redaktor prowadzący Wojciech Żyłko Redakcja i korekta Katarzyna Piwowarska-Fritz Korekta Piotr Chojnacki Opracowanie graficzne okładki Mariusz Stelągowski Zdjęcie na okładce © Corbis Wydanie I ISBN83-6O283-29-X VIZJA PRESS&IT ul. Dzielna 6O, O1-O29 Warszawa tel./fax536 54 68 e-mail: vizja@vizja.pl www: vizja.net.pl Skład i łamanie Mariusz Maćkowski Druk i oprawa *5POLgmfsA www.opolgraf.com.pl
Prolog Nawet wiele lat po tych niezwykłych wydarzeniach pamię- tałem, gdzie byłem, kiedy to wszystko się zaczęło: w samo- chodzie na autostradzie Bejrut-Damaszek, młody człowiek pełen wiary, że dobrzy ludzie zawsze wygrywają, nie mając wtedy pojęcia, że kumpel, z którym próbowałem skontaktować się przez radio, właśnie stoi twarzą w twarz ze swoim katem. - Carson, Carson, tu Samotny Wilk. Odbiór. Cholera, wciąż nie odpowiada. „Carson" to radiowy sygnał wywoławczy Buckleya - Billa Buckleya, szefa rezydentury CIA w Bejrucie. Był 16 marca 1984 roku, miałem się z nim spotkać o jedenastej, ale musiałem to odwołać. Wcześnie rano w Aley doszło do strzelaniny, i kontrolny punkt milicji Druzów całkiem się zakorkował. Bill nie powinien być zaskoczony. Od dawna przyzwyczaił się już, że nie ma mnie tam, gdzie miałem być, działam sam, znikam na całe dnie, zajmując się nie wiadomo czym. Kiedy w 1983 roku Bill zaproponował mi współpracę w Bejrucie, nadał mi sygnał wywoławczy „Samotny Wilk". Wszyscy inni otrzymali nazwy miast w Newadzie. Ksywa przylgnęła na stałe. - Czy ktoś mnie odbiera? Tu Samotny Wilk. Wreszcie ktoś podszedł do radia. Usłyszałem trzaski, a po- tem głos Arta, naszego szefa łączności: - Samotny Wilku, natychmiast się wyłącz. Wracaj do Reno najszybciej jak się da. Wyłączyłem moją motorolę, zastanawiając się, o co, do diabła, chodzi. Gdy tylko dotarłem do rezydentury, dowiedziałem się, że dwie godziny wcześniej Buckley został porwany. 3
Bill w każdy roboczy dzień wychodził z domu dokładnie za dwadzieścia ósma i tego dnia zrobił to samo. Zjechał windą do garażu, gdzie zawsze dokładnie sprawdzał, czy nikt nie umieścił mu pod samochodem bomby. Dopiero potem zapalał silnik, ponieważ Bill był metodyczny, a ponadto rozważny. W dodatku jego honda nie miała wzmacnianego podwozia. Zadowolony, opuszczał swoje miejsce parkingowe - codziennie to samo - i ruszał w stronę wyjazdu z garażu. Domyślałem się, że tego dnia Bill spojrzał we wsteczne lusterko i zauważył, że jakiś samochód blokuje jego hondę. Wysiadł, żeby sprawdzić, o co chodzi. Ktoś chwycił go od tyłu, uderzył czymś twardym w tył głowy, wrzucił na tylne siedzenie tamtego samochodu, przykrył kocem i odjechał. Brutalnie skuteczna szybkość, element zaskoczenia i siły. ja bym to zrobił właśnie w ten sposób. Bez świadków. Wszystko, co musielibyśmy zrobić, to otworzyć drzwi od samochodu. Cała rezydentura starała się o uwolnienie Billa, ale większość naszego czasu pochłaniała walka o przetrwanie. Mieliśmy prawie 75-procentowe straty - traciliśmy ludzi i zasoby szybciej niż kiedykolwiek w Wietnamie czy Laosie. Waszyngton nie nazywał tej wojny otwartą, ale właśnie taka była. Potem, w lipcu 1985 roku, przechwyciliśmy rozmowę że „wielki gruchot został rozbity". Poruszając się w świecie mętnych przejętych depesz, mogliśmy jedynie zgadywać, że wielki gruchot to Bill. Mieli też innych zakładników, ale Bill był dla porywaczy najcenniejszy. Niby nikt jeszcze nie chciał podpisać jego aktu zgonu, ale z trudnością utrzymywano fikcję, że w ogóle wróci. Jedyny brzmiący dość wiarygodnie raport stwierdzał ze Bill został schwytany przez pułkownika Sepah-i Pasdaranu, znanego jako Murtaza Ali Mousawi (Sepah-i Pasdaran to skrót nazwy irańskiego Islamskiego Korpusu Strażników Rewolucji, awangardy rewolucji islamskiej, którą Ajatollah Chomieini chciał szerzyć na Bliskim Wschodzie). Paru pomniejszych informatorów powiedziało nam, że Irańczyk o takim nazwisku zwerbował zamachowca samobójcę, który wjechał wyładowaną materiałami wybuchowymi furgonetką do holu naszej ambasady w Bejrucie. Według jednego z dziwnych opisów 4
z wyglądu przypominał człowieka z Zachodu - błękitne oczy i rudawe włosy. Mousawi rzekomo zwerbował również zamachowca samobójcę, który wjechał ciężarówką do koszar marines koło lotniska i tam się wysadził. Krążyły także plotki, że Mousawi może mieć coś wspólnego z pewnym pomysłowym zwyrodnialcem. U szczytu libańskiej wojny domowej chrześcijańska milicja zaczęła znajdować swoich ludzi z małymi dziurkami w czołach podrzuconych koło portu. W końcu zaczęli wierzyć, że sadystyczny dentysta znieczulał ofiarom czoło, wiercił w nim dziurę, a potem wysysał mózg ssakiem, przyrządem dentystycznym używanym do osuszania ust pacjenta podczas leczenia. Popytałem tu i ówdzie i dowiedziałem się, że ów ssak dentystyczny nie mógłby wyssać mózgu. Chyba że ze sztywną sondą. Najtrudniejsze zaczęło się, kiedy spróbowaliśmy dopasować osobę do nazwiska. Nie dysponowaliśmy żadnymi konkretami - aktem urodzenia, adresem, numerem telefonu, nawet zdjęciem. Jeden z naszych tropów pochodził od ojca Martina Jenco, katolickiego księdza porwanego w Bejrucie w styczniu 1985 roku i przetrzymywanego przez ponad półtora roku, przez jakiś czas w jednym mieszkaniu z Buckleyem. Podczas przesłuchania ojciec Jenco powiedział nam, że kiedy pewnego dnia spadła mu opaska z oczu, znalazł się twarzą w twarz z jednym z porywaczy: człowiekiem o błękitnych oczach i rudych włosach, czyli znajomych nam zachodnich cechach wyglądu. Ojciec Jenco pomyślał również, że to pewnie ten z porywaczy, który mówił płynną angielszczyzną - amerykańską ze śladami slangu. Ale nie miał pewności, z powodu opaski. Czy była to jedna i ta sama osoba, czy był to pułkownik Mousawi? Zwerbowałem młodego libańskiego szyitę z południowych przedmieść Bejrutu, który twierdził, że może przeniknąć do siatki Mousawiego, może nawet powiedzieć nam, czy naprawdę ma on rude włosy i niebieskie oczy. Dzieciak zaangażował się w islamski ruch oporu przeciwko Izrael- czykom. W czasie, kiedy go poznałem, chciał się stamtąd wyrwać. Zaczął urabiać ludzi Mousawiego; spotykałem się z nim co dwa tygodnie koło punktu kontrolnego Muzeum na 5
„zielonej linii", ziemi niczyjej między chrześcijańskim Bejrutem Wschodnim, a muzułmańskim Bejrutem Zachodnim, wówczas najbezpieczniejszym miejscu w Libanie. Pewnego razu, kiedy dzieciak szperał w konspiracyjnej kryjówce, natknął się na motorolę i wpadł na to, żeby zapisać numer seryjny radia. Pasował do odbiornika Billa - tego, przez który chciałem się z nim skontaktować w dniu jego zniknięcia. Chłopak nie zdołał wniknąć w siatkę na tyle głęboko, żeby spotkać samego Mousawiego i potwierdzić jego wygląd, ale jeśli można się było oprzeć na kimś w Libanie, to na tym dzieciaku. A potem, pewnego ranka, libański policjant na służbie przy punkcie Muzeum zadzwonił, że właśnie znaleźli ciało młodego człowieka. W kieszonce koszuli znaleziono małą kartkę z moim nazwiskiem. Poza tym nie miał żadnych dokumentów. Znałem go? Znałem, oczywiście, a kiedy zobaczyłem dziurę wielkości ćwierćdolarówki w jego czole, zrozumiałem, jak zginął. Teraz zyskałem pewność, że dentysta był prawdziwy, może Murtaza Ali Mousawi także. Nie zawiadomiłem o tym wszystkim centrali. Spróbujesz przesłać makabryczne szczegóły w rodzaju wysysanych móz- gów czy zdradzić jakiekolwiek oznaki obsesji, a poślą cię na zasłużony urlop do jakiejś kliniki na przeprogramowanie. Ale drążyłem dalej i wkrótce zdobyliśmy wskazówkę, że grupa Mousawiego korzysta z niskiej mocy radiowego systemu typu „push-to-talk". Nasze zwykłe stacje wywiadu łączności nie mogły go namierzać, więc namówiłem rezydenturę, żeby wynajęła mieszkanie z widokiem na szyickie przedmieścia na południu. Liczyłem, że stamtąd uda mi się ich złapać na skanerze. Po kilku tygodniach nasłuchiwania natknąłem się na interesującą siatkę. Wszyscy w niej używali sygnałów wywoławczych oraz zakodowanych nazwisk, miejsc i dat. Nagrałem wszystkie ważniejsze przechwycone wiadomości i spisałem to, co według mnie miało jakieś znaczenie. Numery telefonów, adresy i nazwiska zapisałem w moich kołonotatnikach. Po sześciu miesiącach zapełniłem trzy. Wtedy nastąpił 6
przełom, który moim zdaniem mógł doprowadzić do rozgryzienia sprawy. Pewien informator - jeden z tych lepszych - powiedział nam, że przed wybuchem rewolty przeciwko szachowi nieuchwytny pułkownik był doktorantem na wydziale matematyki University of California w Los Angeles. Później to samo usłyszeliśmy od Terry'ego Andersona, innego zakładnika przetrzymywanego z Buckleyem: jego porywacz nie tylko twierdził, że studiował na UCLA i Uniwersytecie Amerykańs- kim w Bejrucie, ale mówił też z dziwnym akcentem — niemal amerykańskim, ale z osobliwym gardłowym „r", jakby przed angielskim uczył się francuskiego. „Brzmi bardziej jak Irańczyk niż Libańczyk" - osądził Anderson. Natychmiast sprawdziliśmy wszystkie wizy i rejestry imigracyjne, ale nie znaleźliśmy żadnego śladu, że Mousawi kiedykolwiek starał się o wizę, ani w Bejrucie, ani w Tehera- nie. Mam przyjaciela w terenowym biurze FBI w Los Angeles z dojściem do UCLA. Nie znał tego nazwiska, ale informator FBI przypomniał sobie, że na początku lat siedemdziesiątych studiował tam Irańczyk wykształcony we Francji. Pisał roz- prawę na temat podzbioru nieriemannowskich hiperkwadratów, cokolwiek to jest, ale przerwał badania na krótko przed uzyskaniem doktoratu. Kiedy sekretarka wyciągnęła dane dla mojego kumpla z FBI, okazało się, że znikło z nich nazwisko irańskiego studenta - zostało elektronicznie usunięte. Nie udało się też odnaleźć papierowych akt ze zdjęciem. Sekretarka nigdy wcześniej nie spotkała się z czymś takim. Jedyny trop pochodził od profesora wydziału matematyki: pamiętał błyskotliwego irańskiego absolwenta o krótkich „rdzawych włosach". Nie mógł nam jednak nic więcej o nim powiedzieć oprócz tego, że student ten był samotnikiem i nigdy nie pojawiał się na wykładach. Ciągle sprawdzałem wszystkie pogłoski, kiedy pod koniec 1991 roku na południowych przedmieściach Bejrutu znalezio- no pozbawione głowy rozkładające się zwłoki Billa Buckleya, porzucone jak padlina. 7
Potwierdzenie śmierci Billa nie zmniejszyło mojego zainte- resowania jego porywaczem - właściwie jeszcze bardziej je zwiększyło. Niewiele mogłem w tej sprawie zrobić, ale w końcu moje liczne grzeszki wyszły na jaw i zostałem wyrzucony z operacyjnego i przeniesiony z powrotem do Langley, gdzie miałem umierać powolną śmiercią biurokraty. Byłem pewny, że trop do tej pory już zwietrzał, ale zacząłem przedzierać się przez bazy danych. Wreszcie znalazłem wzmiankę o zdjęciu zrobionym „Alemu Mousawiemu" w Peszawarze w Pakistanie, przechowywanym w teczce nieaktywnego informatora. Był to strzał w ciemno, ale zamówiłem tę teczkę w archiwum. Okazało się to trudniejsze niż powinno. Archiwum odpowiedziało, że nie mogą odnaleźć teczki, więc wziąłem wolny dzień, żeby poszukać osobiście. Teczki nie znalazłem, ale natrafiłem na tę fotografię: pozowane zdjęcie pięciu mężczyzn w ogrodzie. Za nimi znajdował się dom z pustaków, kilka na wpół uschniętych krzewów i miejsce na grilla. W środku stał Osama bin Laden, trzymając w ręku księgę, która wyglądała na Koran. Z lewej strony miał mężczyznę ubranego w tradycyjny salwar. Coś w jego osobie, może w rękach, sugerowało, że jest człowiekiem z Zachodu, ale jego głowa została pracowicie wycięta. Z prawej strony bin Ladena stał młody mężczyzna w galabii. Nie mógł mieć więcej niż szesnaście, może siedemnaście lat. Po prawej, nieco z tyłu, młody Arab w kafii trzymał AK-47, częściowo przesłaniające jego twarz. Moją uwagę przyciągnęła jednak postać w głębi zdjęcia z lewej strony: szczupły mężczyzna, około 190 centymetrów wzrostu, ubrany w wymiętą koszulkę polo i dżinsy. Trzymał się na uboczu, jakby nie czuł się dobrze w tamtym miejscu lub nie chciał, żeby zrobiono mu zdjęcie. Jako jedyny miał zdecydowanie niearabskie rysy. Ponieważ zdjęcie było czarno- białe i miało fatalną rozdzielczość, nie mogłem mieć pewności, ale włosy mężczyzny nie wyglądały na kruczoczarne. Brak podpisu również nie pomagał, jednak tknęło mnie przeczucie, że przez ostatnie piętnaście lat nigdy nie byłem bliższy odnalezienia Murtazy Alego Mousawiego. 8
Nie mogłem tylko zrozumieć, co Mousawi, jeśli to był on, robił z Osamą bin Ladenem. Jeśli istniał jakiś pewnik na Bliskim Wschodzie, to fakt, że szyici w rodzaju Mousawiego nienawidzili sunnitów, szczególnie bezkompromisowych sunnitów, jak bin Laden, który wszystkich szyitów najchętniej oddałby pod miecz jako heretyków. Bezgłowa postać również była dziwna. Po pierwsze, salwar układał się na niej jak na starym lub bardzo chorym człowieku. To, że znikła głowa, nie powinno dziwić. Twarze i inne cechy charakterystyczne pracowników CIA są usuwane ze zdjęć przysyłanych z terenu, nawet jeśli oznacza się je jako tajne. Jednak szanse, że ten facet pracował w CIA, były bliskie zeru. Żaden z naszych agentów nigdy nie nawiązał kontaktów z bin Ladenem, mimo głupich plotek, że był on tworem CIA. Kim zatem był ten jeździec bez głowy? I kim byli ci dwaj młodzi Arabowie? Zdjęcie zaintrygowało mnie bardzo, ale zawiodło donikąd. Ktoś musiał mi pomóc w zidentyfikowaniu graczy. Jeśli zdjęcie zostało opatrzone prawdziwą datą, w Peszawarze przebywał w tym czasie John Millis. John był teraz szefem sztabu Komisji Kongresu do spraw Wywiadu. Zadzwoniłem do niego. Spotkaliśmy się w Tune Inn, spelunce przy Pennsylvania Avenue, parę przecznic od Kapitolu - ja w wypłowiałych spodniach khaki i postrzępionej, wygniecionej błękitnej ko- szulce, i Millis w lekkim, całorocznym garniturze od Josepha A. Banka z lekkiej wełny. Kiedy kelnerka przyniosła nam burgery i kawę, Millis wyjął fotografię z szarej koperty i spojrzał na nią. - Często przechodziłem koło tego domu - rzekł z uśmiechem. - Mieszkał tam bin Laden. Widywałem go od czasu do czasu. Wyglądał na przyjaźnie nastawionego. Skąd masz to zdjęcie? - Myślałem, że ty mi to powiesz. Wysłano je z Peszawaru, kiedy ty byłeś tam szefem. - Nie przypominam sobie. - Poznajesz tu jeszcze kogoś? - Sam nie wiem. Wyglądają jak normalni szaleńcy, którzy pętali się wtedy po Peszawarze. 9
Millis wyjął okulary z lśniącego metalowego futerału, starannie je założył i spojrzał uważniej. Odwrócił zdjęcie tak, żebym mógł widzieć, i zaczął pokazywać poszczególne osoby, zaczynając od faceta z prawej strony bin Ladena. - Ten to książę z Zatoki. Prawdziwy wyznawca, który spiknął się z bin Ladenem. Nie ma tu więcej niż dwadzieścia lat. A to... - przerwał, przysunął fotografię bliżej, a potem znowu opuścił, żebym mógł zobaczyć. - Tego gościa z prawej w głębi powinieneś znać. - Ja? Spróbowałem wyobrazić sobie faceta bez chusty na głowie, bez AK-47 zasłaniającego mu pół twarzy i bez dwutygodniowego zarostu. - Palestyńczyk - ciągnął Millis. - Najpierw działał z bin Ladenem, a potem przeszedł do Hamasu. Nabil jakiśtam. Wtedy mnie olśniło: Nabil Szahada. Po wojnie w Afganistanie kierował militarnym odłamem Hamasu. To on za- planował pierwszy samobójczy zamach na autobus w Izraelu. Mistrz zamętu. - A ten bez głowy? To ktoś z naszych? - Dlaczego tak uważasz? - No wiesz, przez tę wyciętą głowę. Kto inny... - Przykro mi. Powiedziałem już, że nie pamiętam tego zdjęcia. Entuzjazm Millisa oklapł. Zaczął ziewać i najwyraźniej miał ochotę sobie pójść. Istnieje zasada, że nie wolno poganiać informatora. Ale ja musiałem zwrócić jego uwagę na jasnowłose- go faceta w dżinsach i koszulce polo. Wziąłem fotografię do ręki. - Czy któryś z nich jest Irańczykiem? - spytałem wreszcie, wskazując na mężczyznę w głębi po lewej stronie. Człowieka o wyrazistych rysach. Millis zerknął na zegarek i dopił kawę, chociaż wystygła już dawno temu. - Jak tam twoja córeczka? - spytał. - Sally, dobrze pamiętam? - Rikki. Wszystko w porządku. Uczy się w Anglii, i wtedy mogę sobie z nią pogadać. Podczas wakacji nie jest już tak fajnie. Jej matka wali młotkiem w jej komórkę za każdym razem, gdy dzwonię. Millis nie słuchał. 10
- Myślisz, że ten facet jest Irańczykiem? - spytałem jeszcze raz, wciąż trzymając palec na postaci z lewej strony. Millis przejechał palcem wskazującym po wszystkich twa- rzach i potrząsnął przecząco głową. - Nie wydaje mi się, ale zdjęcie jest sprzed ponad dziesięciu lat. Nie ma depeszy albo papierka do tego zdjęcia z wyjaśnieniem, kto jest kim? - Jest wzmianka o teczce, ale w archiwum nie mogą jej znaleźć. Ciągle szukają. Millis uśmiechnął się. Wiedział, że są nikłe szanse na odnalezienie teczki. Archiwa CIA to trójkąt bermudzki oficjal- nej dokumentacji. Wsunął zdjęcie z powrotem do koperty, potem skinął na kelnerkę, która zaczęła przedzierać się przez salę. - Muszę iść, Max. Mam spotkanie. - Spojrzyj tylko jeszcze jeden raz. - Przepraszam. Może następnym razem. - Kiedy to mówił, uderzył w łyżeczkę. Łyżeczka przewróciła filiżankę. Resztki kawy chlusnęły na stolik. Szybko przyrzuciłem bałagan serwetkami. Millis wstał. - Mogę ją wziąć? - spytał miłym tonem. Trzymał za róg kopertę. - Chciałbym to komuś pokazać. Na pewno masz odbitkę? - Mam, ale zdjęcie należy do teczki operacyjnej. - Przecież masz odbitkę, prawda? Powinienem odmówić. Miałem odbitkę, ale wyniesienie części dokumentacji poza Zarząd Operacyjny stanowiło poważne naruszenie zasad, nawet dla członka personelu Kapitolu, który miał o wiele większy dostęp do poufnych informacji niż ja. Jednak pozwoliłem mu ją wziąć. Może kiedy będzie miał czas do namysłu przypomni sobie coś o facecie z lewej strony zdjęcia. Tłumaczyłem sobie, że Millis praktycznie należy do rodziny. Gdy wieczorem następnego dnia wróciłem do domu, na automatycznej sekretarce miałem wiadomość od Millsa: „Spot- kajmy się. Zadzwoń. Mam to nazwisko". Nie spotkaliśmy się. Zanim zdążyłem oddzwonić, znaleziono go z rozwaloną czaszką w motelu w Fairfax.
Rozdział 1 Nowy Jork, 21 czerwca 2001, 11.02 „Baton Rouge, Baton Rouge, tu Selma. Jak odbierasz?". „Pół na pół". „Baton Rouge, nic nie rób. Che jest ciągle tam, gdzie był". „Przyjąłem, Selmo. Zostań na pozycji. Bez odbioru". Jedenaste piętro biurowca Deutsche Bank przy Park Avenue nie było najgorszą lokalizacją w centrum: dość blisko chodnika, by widzieć dwudziestoparolatków z dyplomami MBA, z komór- kami przyklejonymi do uszu, pieprzących coś o domniemanych interesach; i dość wysoko, żeby docenić regularną siatkę ulic, wielkość i łatwość, z jaką to wszystko można zniszczyć brudną bombą. Ale to już należy do moich spraw zawodowych. Londyn jest bardziej kosmopolityczny. Paryż bardziej odpicowany. Genewa bije inne miasta na głowę pod względem ilości kradzionego mienia na cal kwadratowy. Ale to na Manhat- tanie są prawdziwe pieniądze. Połowa pieniędzy świata przepływa elektronicznie przez to miasto codziennie przez trzysta sześć- dziesiąt pięć dni w roku. Zamknij oczy i prawie usłyszysz, jak biliony brzęczą w lokalnej cyberprzestrzeni. Cała ta kasa daje miastu rodzaj boskiej energii, a Madison Avenue tworzy mody, sprzedając gówno, na które nikogo nie stać, ludziom, którzy go nie potrzebują, od krążowników szos po viagrę i implanty pośladków. Nic dziwnego, że dżihadyści co noc śnią o obróceniu tego miejsca w gruzy (nie martwi ich też zbytnio, że co trzeci mieszkaniec Ameryki to Żyd). Osobiście miałem już po dziurki w nosie gruzu. Bejrut, Chobar, Nairobi - wiem, jak pachnie dym zmieszany z krwią i jak łatwo to tego doprowadzić. Furgonetka ze zbiornikiem 12
wypełnionym do połowy acetylenem i olejem napędowym, i można zrównać z ziemią większość wytworów ludzkiej ręki, do których uda się wjechać. Zawsze myślałem, że długie pobyty w najgorszych rejonach świata są coś warte, ale mój pracodawca uważał inaczej. Wypowiedziałem za dużo trudnych do przełknięcia prawd, zbyt wiele razy wsadziłem palec w oko Departamentowi Stanu, o jeden raz za dużo kazałem się pieprzyć moim szefom z szóstego piętra. Sprzedawane przez nas „informacje" były nic niewarte, ale absolutnie niewybaczalną cechą charakteru w Waszyngtonie jest szczerość. Po tym, jak ćwierć wieku spędziłem w terenie, szefostwo sprowadziło mnie do ojczyzny i posadziło w biurze koło Tysons Corner. Ich plan zakładał, że będę czuwał nad stadem emerytów, dopóki nie zgaśnie również moja gwiazda, ale to miało nastąpić dopiero za cztery lata, gdy dobiję pięćdziesiątki. Tymczasem miałem urzędować od ósmej do siedemnastej, bez obowiązków po godzinach i z tyloma dniami urlopu, ilu potrzebowałem. Teraz właśnie z tego korzystałem: wziąłem wolne w czwartek, by spotkać się z przyjaciółmi w centrum. W dole zobaczyłem kolejny zator. A w każdym razie tak mi się zdawało. - Hej, spójrz na to - powiedziałem, patrząc na Park Avenue. Postarałem się, żeby w moim głosie zabrzmiał niepokój, co miało ściągnąć Chrisa Corsiniego z jego wysokiego, dopasowanego do wzrostu fotela, i oderwać od trzech panoramicznych monitorów LCD. Ale Chris był maklerem giełdowym. Podniecały go wyłącznie okresowe raporty o wydobyciu ropy i jego roczna premia. - Poważnie. Chodź i popatrz na tych dwoje. Chris westchnął i zwlókł się z fotela. - Co tym razem, Max? King Kong znowu na wolności? I za to go lubiłem: odkąd jeszcze w Berkeley zsunąłem się po ścianie Sproul Hall do gabinetu dziekana, uznał, że jestem świrem. Ale w przeciwieństwie do innych naszych kolegów ze studiów nigdy mi tego nie wypominał. Może w jakimś stopniu równoważyłem jego idealną żonę, trójkę ponadprzeciętnie uzdol- nionych dzieci i porsche carrera w kolorze srebrny metalic. - Tam - wskazałem na róg Czterdziestej Dziewiątej i Park Avenue, ale Chris nie zauważył tego, co ja. 13
- Hmmm, niech pomyślę. - Stukał palcami w marmurowy parapet. - Ach, chodzi o tych trzech palaczy przed siedzibą UBS po drugiej stronie ulicy! Świat się wali! Kupuję złoto za wszystko. - Przyjrzyj się uważnie. - Ale komu? Pomóż mi trochę. - Tej parze - wskazałem mu faceta z dziewczyną, oboje tuż przed trzydziestką. - Hipisom przed Quick and Reilly. Hipis był w porządku: minidredy, czarny podkoszulek na ramiączkach, połatane czarne zamszowe portki, tymberlandy, bez skarpetek i sznurowadeł. Dziewczyna też w czerni - wyblakła na górze, dżinsowa na dole kiecka z marszczonymi wstawkami, torba na ramieniu - z wyjątkiem lawendowych pasemek i żółto- błękitnych tenisówek pumy. - Widzisz coś, czego ja nie widzę? - spytał Chris. - Nie jestem pewny. Może to, że nie czują się dobrze w tych mundurkach. Jakby mieli je na sobie pierwszy raz w życiu. Chris popatrzył na mnie przez chwilę, cmoknął ze współ- czuciem, a potem wrócił za swoje biurko i usiadł. - Max, zastanawia mnie, jak ty sobie radzisz. Jesteś walnięty. Prawdę mówiąc, namierzyłem tych dwoje wcześniej, kiedy szedłem Park Avenue. Najwyraźniej się mną zainteresowali, więc rzuciłem im zabójcze spojrzenie, wtedy szybko się odwrócili. To niemal na pewno oznaczało, że mnie obserwują, a wszystko, co robili, tylko mnie w tym upewniało. Od czasu do czasu dziewczyna spoglądała nad ramieniem swojego towarzysza w stronę Deutsche Bank, a potem, zanim się odwróciła, coś do niego mówiła. Facet bez przerwy gadał przez komórkę. Mogłem się założyć, że to walkie-talkie. Bez skanera jednak nie mogłem być pewny. - Muszę wyskoczyć - powiedziałem do Chrisa i chwyciłem płaszcz. - Wyświadczysz mi przysługę? - A co z naszym lunchem? Poupychałem ludzi gdzie się dało, że zrobić miejsce. Jesteś jak pieprzony zniedołężniały kocur, czmychasz bez żadnego powodu. W szwendaniu się bez wyraźnego celu byłem najlepszy - obok manipulacji, zdrady i kłamstwa. Tylko najwyższy stopień specja- lizacji. Jak na ironię, Chris znał moją największą tajemnicę, nikomu innemu nigdy tego nie powiedziałem. Opijaliśmy koniec 14
pierwszego roku, jaraliśmy trawkę, gapiąc się na most Golden Gate, kiedy wreszcie spytał, jak zmarli moi rodzice. - Nie wiem - odpowiedziałem. - Jak możesz nie wiedzieć? - Nawet nie wiem, czy w ogóle umarli. - Nie chwytam. I wtedy mu wszystko opowiedziałem. O matce i jej dwóch mężach, z których żaden nie był moim ojcem; o dziadku, który kazał mi do siebie mówić „proszę pana"; o obligacjach, bonach, funduszu powierniczym; o wszystkich domach, w których miesz- kaliśmy, jakby matka postanowiła zaliczyć każdą porę roku w innej strefie klimatycznej Ameryki. Jak zabrała mnie, trzynasto- latka na wykopaliska archeologiczne do Beludżystanu na granicy pakistańsko-irańskiej. Jak dwa lata później obudziłem się pewnego ranka i znalazłem kartkę przytwierdzoną do tyczki od namiotu: „Max, wyjechałam z Ravim (prawdziwym archeologiem, młod- szym od niej o piętnaście lat) na wielkie wykopaliska. Wracam za dwa tygodnie. Mama". Nie: „Całuję, mamusia". Nie: „Kochany Maksie". Nic w tym rodzaju. Nigdy już jej nie zobaczyłem. Te dwa tygodnie rozciągnęły się do osiemnastu miesięcy, potem moja ciotka dowiedziała się od kochanej mamusi, że zostawiła mnie na drugim końcu świata, i wynajęła małą ekipę, żeby mnie stamtąd wydostać. - Co ty, kurwa, robiłeś tam tyle czasu? - chciał wiedzieć Chris. - Mieszkałeś w jaskini i żarłeś gówna nietoperzy? - Nie było tak źle. Wzięła mnie jedna rodzina. Mieli syna w moim wieku. Jeździliśmy konno, graliśmy w nogę. Nauczyłem się baluchi. - Pieprzysz głupoty. I tu zachodziła podwójna ironia: ze wszystkich bajeczek, jakie wciskałem Chrisowi przez jakieś dwadzieścia lat od tamtej pory - najdziwniejsze wymówki, kiedy się nie zjawiłem, jeszcze dziwniejsze, gdy wcześniej wychodziłem, nieprawdopodobne inwestycje firmy konsultingowej, która stanowiła moją waszyng- tońską przykrywkę, i wiele, wiele innych - byłem pewny, że nie uwierzył tylko w tę beludżystańską historię. - Oj, Chris - powiedziałem. Wrócił już do kupowania nigeryjskiej ropy naftowej. - To zajmie ci tylko dziesięć minut. 15
- O co ci chodzi, na Boga? - O przysługę. Postój chwilę przy oknie i obserwuj tych dwoje, tylko tyle. - Po co miałbym to robić? Naprawdę ci odbiło. - Może i tak. Ale mam przeczucie, że śledzą kogoś z tamtego budynku. Może jednego z twoich kumpli. Do diabła, może nawet twojego szefa. Chris popatrzył na mnie, jakby się zastanawiał, czy wezwać ochronę. - To się zdarza, kotku. Naprawdę. Mężuś siedzi sobie na dupie w domu, bez roboty i popija przedpołudniowe martini. Nagle świta mu w głowie, że matka jego dzieci przypięła się do gońca, wzywa więc prywatnego detektywa, i bingo! Awantura gotowa. - Ta, jasne. - W dzisiejszych czasach to fantastyczny interes - ciągnąłem. - Wszyscy nawzajem się rolują. - Zasada numer siedem: stwórz sobie kontekst, zanim powiesz prawdę. Zasada numer osiem: nie pozwól, żeby był za bardzo pokręcony. - A może oni śledzą mnie. - Jasne, Max. Ja jestem księżna Di, a ty Dodi czy jak tam się on nazywał. Nie popadaj w paranoję. Nikt cię nie śledzi. Istniała duża szansa, że miał rację (samo już tylko pytanie o przyczynę zostawiło dziurę wystarczającą, by przepchać przez nią piramidy). Ale wysokoprocentowa paranoja jest uzależniająca jak morfina i o wiele bardziej użyteczna. Nie ma czegoś takiego jak przypadek, zbieg okoliczności, szczęśliwy traf - uczyli nas kiedyś na Farmie. Nigdy nie zapomniałem, jak Joe Lynch, dyrektor kursu, wkroczył na mównicę pierwszego dnia i, nawet nie skinąwszy głową, spytał: „Kto prowadził kontrobserwację po drodze?". Wszyscy praktykanci na sali wytrzeszczonymi oczami rozglądali się po audytorium, próbując zgadnąć, czy Lynch żartuje. Farma to najbardziej strzeżony obiekt, gdzie jest więcej jeleni niż ludzi. Wiodła do niej tylko jedna droga. Trzeba by mieć pomyślunek Mac Gyvera, żeby dostać się do tego miejsca. Wreszcie Lynch przeszedł do sedna: zawsze zachowuj się tak, jakbyś był śledzony, nawet jeśli upewniłeś się, że nie jesteś. To jedyny sposób, żeby utrzymać przewagę, nie dać się zwieść, nie dać się złapać. 16
Oczywiście, nie mogłem tego wszystkiego powiedzieć Chriso- wi. Podobnie jak wiele innych przyjaźni, nasza opierała się na pewnych niedopowiedzeniach, bardziej z mojej strony - a może z jego też - ze zdrową dawką nieszkodliwej rzeczywistości wirtualnej. Moralne pustkowie. - Posłuchaj - rzekłem. - Obserwowałem tę dziewczynę i... Chris dał się złapać i znowu poczuł grunt pod nogami. - Tak bywa - wzruszył ramionami. - Co? - Setki kobiet. Jeden Max. Jedna z nich tak się wkurzyła, że postanowiła cię dorwać. - Chris, posłuchaj... - Serio, Max. Jesteś jak cholerny kocur. Wkradasz się w ludz- kie życia i wymykasz się z nich. Mnie to nie przeszkadza. Nie zamierzam zaciągnąć cię do łóżka... - Ale rzecz w tym... - Pamiętasz tę dziedziczkę imperium gumy do żucia, która się do ciebie przykleiła? Przykleiła! Ile to trwało? Siedem miesięcy? Pieprzony rekord świata. Po Marissie. Prawdę mówiąc, już poprosiłem Chrisa, żeby został moim drużbą, kiedy dotarło do mnie, że lubię seks z dziedziczką bardziej niż ją samą. Dokładnie w tym samym czasie ona doszła do wniosku, że bardziej podoba jej się wyobrażenie o mnie niż realny ja. - Młodzieńcza nieostrożność - powiedziałem. Musiałem na- prowadzić Chrisa z powrotem na temat. - Słuchaj, teraz to zupełnie co innego. Bardzo mściwa osóbka. Gorzej, ma kasę na pofolgowanie swojej złości. - Jak ma na imię? Na imię? Nie wyrywaj się z niczym i nigdy nie zagłębiaj się w szczegóły, jeśli absolutnie nie musisz. - Odstawiłem ją od piersi - wyjaśniłem. - Żadnych tam narastających żali. Mała próba. Zostawiłem ją wściekłą. Nie chcę koło niej przechodzić, żeby mnie nie śledziła albo i coś gorszego. Chris, potrzebuję małej pomocy. Chris znowu spoważniał. - Daj spokój, Max. Jesteśmy na to za starzy. Mam robotę. Możesz sam sobie na nich patrzeć. 17
- Właśnie o to chodzi, że nie. Nie mogę zrobić jakiejś głupoty w stylu: wychodzę i zerkam przez ramię, udaję, że sznuruję but, czy gapię się na odbicie w szybie wystawowej, żeby sprawdzić, co się za mną dzieje. Zorientowaliby się, że ich namierzyłem. - No i? Nie o to chodzi? - Taa, a wtedy ten, kto urządza to małe widowisko, zorganizuje sobie nową drużynę, której już nie rozgryzę. Właśnie tak to działa. Chris nie kupił tego, ale nie powiedział „nie". Uznałem interes za ubity. - Zaufaj mi - ciągnąłem. - Ta laska jest nieobliczalna, totalny psychol. Wykorzysta każdą szansę, żeby coś mi zrobić. Muszę odpowiednio wcześniej wiedzieć, czy naprawdę mnie śledzi. Wziąłem komórkę Chrisa, wbiłem w nią mój numer i z po- wrotem położyłem przed nim. - Widzisz ten przycisk z zieloną słuchawką? Po prostu za dziesięć minut wciśnij go i powiedz mi, co zobaczyłeś. To wszystko. Chris postukał palcami w biurko, poprawił wykrochmalony biały kołnierzyk koszuli, podciągnął równie wykrochmalony i prześlicznie wykończony mankiet, odsłaniając zegarek i sam szybko popukał w przyciski. - Dobrze, już dobrze. Ale wiesz co, Max? Niełatwo mieć cię za przyjaciela. Pokręcił nadgarstkiem jeszcze parę razy, żebym nie przegapił tego, co na nim nosił. Zegarek kosztował pewnie tyle, że dałoby się za to wykarmić całą afgańską wioskę przez kilka lat. - Nowa zabaweczka, co? - Breitling - rozpromienił się. - Ma mikronadajnik, który działa w każdym punkcie na ziemi. - Na wypadek porwania? - Nie, dupku. Kupiłem go na jacht. Roześmiałem się. - Jasne. Na wszelki wypadek, kiedy następnym razem wywieje cię za Long Island Sound i zaginiesz gdzieś na Azorach. - Jedna rzecz, Max. Skąd wiesz, jak to zrobić? - Niby co? - Nie dać się śledzić. W głosie Chrisa zabrzmiała jakaś nowa nuta - najprawdziwsze zdziwienie. Może po raz pierwszy zobaczył we mnie kogoś, kim 18
naprawdę byłem, a nie tylko swoje wyobrażenie o mnie. Może myślał, że upiecze przy tym ogniu swoją pieczeń. Ale w tym momencie było mi wszystko jedno. - Spotkałem w barze takiego jednego - zbyłem go. - Opowie- dział mi o tym.
Rozdział 2 „Baton Rouge, tu Selma. Che się przemieszcza. Na południe od Park Avenue". „Przyjąłem. Przejmujemy go. Bez odbioru". Zawsze ubieraj się tak, żeby pasować do wyobrażenia innych o tobie. Jeśli oznacza to praktyczną czarną koktajlową sukienkę, wciągnij brzuch, załóż ją i idź kupić sznur pereł oraz czółenka rozmiar 16. Nie pamiętam już, kto mi to powiedział - jakiś doświadczony agent po paru głębszych, jak oni wszyscy w tamtych czasach - ale była to kolejna rada, o której nigdy nie zapomniałem. Według Chrisa moja wytarta na łokciach płócienna marynarka, workowate oliwkowe drelichy i zdarte kasztanowe mokasyny to wizytówka dżentelmena konsultanta, faceta, który nie potrzebuje ręcznie szytych ubrań od Hugo Bossa, żeby pokazywać, kim jest. Przechodnie czekający na przejście przez Park Avenue na rogu z Czterdziestą Dziewiątą na podstawie moich ciuchów i nieobecnego spojrzenia - niereagującego na hałas, ruch uliczny, drapacze chmur, ulicznych bandytów, lichwiarzy z banku, ciułaczy i wścibskich - zaliczą mnie do grona osób wałęsających się w wolny dzień po górnym West Side. Problem w tym, że nie wiedziałem, jaki plan ma zespół inwigilacyjny przed Quick and Reilly... jeśli to naprawdę ogon, jeśli mają plan i gdybym sam nie poddał się bezładnej gonitwie myśli. Przeszedłem ulicę na zielonym i skierowałem się do przejścia podziemnego do Grand Central Station. Chciałem rzucić szybkie spojrzenie w stronę pary pod Quick and Reilly, ale trzymałem się ustalonego planu. W tej grze musiałem polegać wyłącznie na oczach mojego starego kumpla Chrisa, jedenaście pięter nade mną. Do niego należała decyzja, czy ich użyje, czy nie. 20
Wyszedłem właśnie z peronu metra i znajdowałem się w po- łowie hali Grand Central, katując się zwykłymi wątpliwościami, kiedy w kieszeni radośnie zaćwierkała komórka. - Mówiłem, że ci odbiło. Jak tylko przeszedłeś przez Park Avenue, odeszli. Nikt cię nie śledzi, Max. Nie... - W którą stronę poszli? - Co? Co? - Na północ, południe, wschód, zachód? Ulice Manhattanu krzyżują się prostopadle. - Na północ. Poza centrum. - Kiedy się ruszyli? Dokładnie, Chris, to ważne. Patrzyłem na studenta z Bliskiego Wschodu, niosącego pudło z pizzą - w sam raz na umieszczenie w nim dziesięciu funtów plastiku. Albo bombę zdolną wysadzić w powietrze pociąg o 11.53 do Poughkeepsie. - Odeszli w chwili, kiedy przeszedłeś Park Avenue i skręciłeś na południe. - Poszli prosto na północ? Pieszo? - Nie, ktoś ich zabrał i odjechali Park Av. - Ktoś? - Van. - Hotelowy van? Autobus na lotnisko JFK? - Skąd mam wiedzieć? Nie miał nic napisane na... - Miał drut na dachu? - Co? - Antenkę. Krótką. Grubą. Może... - Nie zauważy... - W środku był ktoś jeszcze? - Trudno powiedzieć. Nie miał okien dla pasażerów. Nie było widać, co jest w środku. Jezu, Max, patrzyłem z jedenastego piętra! - Ty ślepa komendo. Nie zauważyłbyś, jakby na Park Avenue wylądował 747. Powiedz mi, jak często samochód bez okien zabiera kogoś sprzed Deutsche Bank? - Ciągle. Nigdy. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - Może trzeba było. - Oj, Max. To nie ja mam zamiar urwać ci jaja. - Dzięki, jesteś kochany - rozłączyłem się, zanim Chris zdążył cokolwiek powiedzieć. 21
Najbardziej dręczyło mnie nie tyle samo istnienie pary spod Quick and Reilly, co jej sposób działania. Powinni byli pełnić wartę na Park Avenue lub prowadzić obserwację z nieoznakowa- nego vana, takiego jak ten, który ich zabrał. Powinni wykorzystać jakąś przykrywkę, udawać robotników pracujących przy stu- dzience kanalizacyjnej czy choćby wózek ulicznego sprzedawcy. Czterdzieści procent mieszkańców Nowego Jorku urodziło się za granicą. Gdzie indziej można się lepiej przebrać, jeśli nie tu, w tym wielorasowym gąszczu? Ten odjazd vanem też nie miał sensu. Dlaczego po prostu nie odeszli na piechotę? Najprostszym wytłumaczeniem byłaby ich niekompetencja, ale istniała też inna możliwość: demaskowali się celowo. W Mos- kwie nazywaliśmy to inwigilacją na delfina - teraz nas widzisz, a teraz nie. KGB wypuszczała za tobą byle jakich agentów. Musiałbyś być ślepy, żeby ich nie zauważyć. Potem, po godzinie czy dwóch, agenci znikali. Nie mogłeś namierzyć ich nadajników kieszonkowym skanerem. Jakby całe służby wzięły wolne popołu- dnie i urządziły firmowy piknik. Chodziło o to, żeby umocnić twoje fałszywe poczucie bez- pieczeństwa, sprawić wrażenie, że jesteś czysty, więc możesz iść na swoje spotkanie, podrzucić przesyłkę, cokolwiek. Ale tak naprawdę KGB zmieniało nieudolnych agentów na profesjonalis- tów. I nie byli to tylko nowi ludzie w nowych samochodach. Angażowali posterunki milicji, żeby śledzić twoje ruchy, podczas gdy prawdziwi obserwatorzy trzymali się poza twoim polem widzenia. Wykorzystywali częstotliwości wojskowe, tak ob- ciążone, że skaner był bezużyteczny. Tak postępowano w Moskwie. Czy ktoś w Nowym Jorku w ogóle słyszał o inwigilacji na delfina? Czy też raczej, kto wykorzystałby ją przeciwko mnie, amerykańskiemu podatnikowi na własnych śmieciach, w światowej stolicy wolnego handlu? Prawie przekonałem samego siebie, że najprostsze odpowiedzi są najlepsze, kiedy wyszedłszy na Czterdziestą Drugą dwa domy dalej zauważyłem faceta. Na oko tuż po czterdziestce. Do eleganckiego letniego, kaszmirowego, sportowego płaszcza nosił krzykliwą pomarańczową bejsbolówkę. W tym momencie kom- pletnie przestałem cokolwiek rozumieć. Nie ma nic złego 22